Duch opata - Louisa May Alcott - ebook

Duch opata ebook

Louisa May Alcott

0,0

Opis

Gotycka powieść napisana przez Louisę May Alcott, autorkę znaną głównie z Małych kobietek. Akcja powieści toczy się w starym angielskim zamku podczas świątecznego zgromadzenia arystokracji. Głównym bohaterem jest Maurice Treherne, niegdyś energiczny i wpływowy mężczyzna, który po wypadku został częściowo sparaliżowany. Teraz, zepchnięty na margines społeczeństwa, obserwuje rozgrywające się wokół niego dramaty i intrygi.

 

Podczas świątecznego pobytu w zamku ujawniają się mroczne tajemnice z przeszłości, zazdrość, namiętności i zdrady. Maurice, mimo swojego kalectwa, staje się kluczową postacią w rozwiązaniu tajemnicy ducha opata, który nawiedza zamek. Wątki nadprzyrodzone splatają się tu z dramatem psychologicznym, romansami i społeczną analizą.

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 133

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Lo­uisa May Al­cott

.

ROZ­DZIAŁ I

DRA­MA­TIS PER­SO­NAE[1]

– Cóż tam, Frank? Pan, jak za­wsze, pierw­szy.

– Gdy pta­szek wcze­śnie wstaje, ro­baczka do­staje[2], ma­jo­rze.

– Dia­bel­nie nie­ele­ganc­kie stwier­dze­nie, bio­rąc pod uwagę, że tym ro­bacz­kiem jest uro­cza Octa­via. – Za­śmiaw­szy się zna­cząco, ma­jor Roy­ston roz­siadł się przed ko­min­kiem w ty­powo an­giel­skiej po­zie. Jego to­wa­rzysz ob­rzu­cił go po­spiesz­nym spoj­rze­niem, a choć od­po­wie­dział z do­brze uda­waną obo­jęt­no­ścią, po jego twa­rzy prze­mknął ulotny wy­raz za­nie­po­ko­je­nia.

– Jest pan zbyt by­stry, ma­jo­rze. Mu­szę się pil­no­wać, gdy pan jest pod tym sa­mym da­chem. Po­ka­zał się ktoś nowy? Zda­wało mi się, że nie tak dawno sły­sza­łem pod­jeż­dża­jący po­wóz.

– To był ge­ne­rał Snow­don i jego uro­cza żona. Mau­rice Tre­herne przy­je­chał, gdy nas nie było, i jesz­cze go nie wi­dzia­łem, bie­daka!

– Ano, może pan tak o nim mó­wić, bo cięż­kie ma ży­cie, je­śli to, co sły­sza­łem, to prawda. Nie je­stem wpro­wa­dzony w te­mat, a po­wi­nie­nem być, żeby nie strze­lić tu ja­kiejś gafy, więc niechże mi pan po­wie, ma­jo­rze, jak się sprawy mają. Do obiadu[3] mamy do­bre pół go­dziny. Sir Ja­sper ni­gdy nie jest punk­tu­alny.

– Tak, ma pan prawo wie­dzieć, skoro za­mie­rza pan spró­bo­wać szczę­ścia u Octa­vii.

Ma­jor prze­szedł przez trzy sa­lo­niki, by spraw­dzić, czy ża­den wścib­ski sługa nie pod­słu­chuje, a gdy stwier­dził, że wszę­dzie jest pu­sto, po­wró­cił na swoje miej­sce, zaś młody An­non roz­parł się na ka­na­pie i z głę­bo­kim za­in­te­re­so­wa­niem wsłu­chał się w jego opo­wieść.

– Wie pan, że ocze­ki­wano, iż stary sir Ja­sper, bę­dąc ka­wa­le­rem, zo­stawi wszystko swoim dwóm bra­tan­kom. Ale był z niego dzi­wak, a że ty­tuł we­dle prawa miał przejść na mło­dego Ja­spera, sta­ru­szek oznaj­mił, że pie­nią­dze do­sta­nie Mau­rice. On był biedny, młody Ja­sper bo­gaty, więc wy­da­wało się to spra­wie­dliwe, cho­ciaż Ma­dame Mère[4] była bar­dzo zła, gdy do­wie­działa się, co za­pi­sał w te­sta­men­cie.

– Ale Mau­rice wresz­cie nie do­stał ma­jątku. Jak to się stało?

– Tkwiła w tym ja­kaś ta­jem­nica, którą z cza­sem od­kryję. Wszystko szło gładko, póki obaj ku­zyni nie wy­brali się na ten pe­chowy rejs ża­glow­cem, który się roz­bił. Mau­rice ura­to­wał ży­cie Ja­spe­rowi, a sam omal nie stra­cił swo­jego. Wi­dzi mi się, że wo­lałby to, niż zo­stać ta­kim bied­nym ka­leką. Wy­pa­dek, nad­mierny wy­si­łek i póź­niej­sze za­nie­dba­nie spra­wiły, że spa­ra­li­żo­wało mu nogi i tak oto przy­stojny, uta­len­to­wany, pe­łen tem­pe­ra­mentu gość jest uwią­zany do tego cho­ler­nego wózka jak ja­kiś zgrzy­biały sta­ro­wina. – Przy ostat­nich sło­wach ma­jor po­krę­cił siwą głową, a jego głos zdra­dziecko za­chrypł.

– Jak on to znosi? – za­py­tał An­non.

– Jak fi­lo­zof lub bo­ha­ter. Jest zbyt dumny, by oka­zy­wać roz­pacz z po­wodu tak na­głego końca wszyst­kich swo­ich na­dziei, zbyt wspa­nia­ło­myślny, by na­rze­kać, choć Ja­spe­rem ten wy­pa­dek nie­zmier­nie wstrzą­snął, i zbyt dzielny, by pod­dać się nie­szczę­ściu, od któ­rego nie­je­den by osza­lał.

– Czy to prawda, że sir Ja­sper, do­wie­dziaw­szy się o tym, spo­rzą­dził nowy te­sta­ment i wszystko co do centa za­pi­sał swo­jemu imien­ni­kowi?

– Tak, i tu jest pies po­grze­bany. Nie tylko ode­brał te fun­du­sze bied­nemu Mau­rice’owi, ale tak je za­blo­ko­wał, że Ja­sper nie może ich na ni­kogo sce­do­wać, a w ra­zie jego śmierci tra­fią do Octa­vii.

– Ten sta­rzec mu­siał stra­cić ro­zum. Cóż on, na mi­łość bo­ską, miał na my­śli, zo­sta­wia­jąc Mau­rice’a bez po­mocy i bez środ­ków do ży­cia po tym, jak chło­pak wła­sne zdro­wie po­świę­cił dla Ja­spera? Czy bie­dak zro­bił coś, co by mo­gło sta­rego ob­ra­zić?

– Tego nikt nie wie; Mau­rice nie miał zie­lo­nego po­ję­cia, skąd ten na­gły ka­prys, a sta­ru­szek nie po­dał żad­nego po­wodu. Nie­długo po­tem zmarł, a gdy Ja­sper pra­wo­wi­cie otrzy­mał ty­tuł i ma­ją­tek, spro­wa­dził ku­zyna do domu i trak­tuje go jak brata. Ja­sper, ze wszyst­kimi swo­imi wa­dami, to szla­chetny czło­wiek, a ten akt spra­wie­dli­wo­ści zwięk­sza mój sza­cu­nek dla niego – rzekł ser­decz­nie ma­jor.

– Co te­raz po­cznie Mau­rice, skoro nie może wstą­pić do woj­ska, jak za­mie­rzał? – za­py­tał An­non, któ­rego opo­wieść tak za­cie­ka­wiła, że aż usiadł wy­pro­sto­wany jak struna.

– Mam na­dzieję, że ożeni się z Octa­vią i do­sta­nie, co mu się na­leży.

– Wy­śmie­nity pro­jek­cik, ale panna Tre­herne może mieć coś prze­ciwko – rzekł An­non, wsta­jąc z ka­napy z na­głym bły­skiem w oku.

– My­ślę, że nie, je­śli nikt się w to nie wmie­sza. Li­tość u ko­biet po­krewna jest mi­ło­ści, a ona współ­czuje ku­zy­nowi naj­czu­lej, jak po­trafi. Na­wet ro­dzona sio­stra nie mo­głaby mu być bar­dziej od­dana, a że Mau­rice to gość przy­stojny i uta­len­to­wany, za­koń­cze­nie da się ła­two prze­wi­dzieć, o ile, jak już mó­wi­łem, nikt się nie wmie­sza i nie sprawi bied­nemu chło­pa­kowi ko­lej­nego za­wodu.

– Wi­dzę, że stoi pan za nim mu­rem i daje mi do zro­zu­mie­nia, bym się usu­nął. Dzię­kuję za tę prze­strogę, ma­jo­rze; ale jako że Mau­rice Tre­herne jest czło­wie­kiem pod wie­loma wzglę­dami nie­zwy­kle sil­nym, my­ślę, że mimo nie­szczę­ścia, które go spo­tkało, je­ste­śmy rów­nymi prze­ciw­ni­kami. Gdyby na­wet nie, to on ma nade mną prze­wagę, gdyż panna Tre­herne mu współ­czuje, a to sta­nowi mocne wspar­cie dla mo­jego ry­wala. Będę tak wspa­nia­ło­myślny, jak tylko zdo­łam, ale nie od­sunę się na bok i nie zre­zy­gnuję z ko­biety, którą ko­cham, za­nim przy­naj­mniej spró­buję ją zdo­być.

Z miną pełną de­ter­mi­na­cji An­non sta­wił czoło ma­jo­rowi, któ­rego by­stre oczy zdą­żyły już wy­czy­tać z jego twa­rzy tę wy­znaną przed chwilą prawdę. Wy­słu­chaw­szy de­kla­ra­cji mło­dzieńca, Roy­ston uśmiech­nął się i – po­nie­waż w ko­ry­ta­rzu roz­legł się od­głos kro­ków – rzekł zwięźle:

– Niech się pan stara, jak może. Mau­rice zwy­cięży.

– Zo­ba­czymy – wy­ce­dził An­non przez zęby.

W tym mo­men­cie wszedł go­spo­darz i, rzecz ja­sna, do tego te­matu już nie po­wró­cono. Jed­nakże słowa ma­jora na­peł­niły go­ry­czą umysł mło­dego czło­wieka, a sta­łyby się dwa­kroć bar­dziej gorz­kie, gdyby Frank wie­dział, że ich po­ufna roz­mowa zo­stała pod­słu­chana. Po obu stro­nach ob­szer­nego ko­minka znaj­do­wały się drzwi pro­wa­dzące do po­ko­jów zaj­mo­wa­nych on­giś przez sta­rego sir Ja­spera. Te­raz udo­stęp­niono je Mau­rice’owi Tre­herne’owi, który wła­śnie wró­cił z Lon­dynu, gdzie za­się­gał kon­sul­ta­cji pew­nego sław­nego le­ka­rza. Ci­cho i spo­koj­nie roz­go­ścił się w swoim apar­ta­men­cie, a od­po­cząw­szy i prze­braw­szy się do obiadu, prze­je­chał do bi­blio­teki, do któ­rej pro­wa­dziły za­sło­nięte drzwi po pra­wej stro­nie. Sie­dząc bez­czyn­nie w swoim lek­kim fo­telu na kół­kach, go­tów, by wejść, gdy zjawi się ku­zyn, usły­szał po­ga­wędkę An­nona z ma­jo­rem. Gdy słu­chał, na jego za­zwy­czaj bez­na­mięt­nej twa­rzy ma­lo­wały się na prze­mian oznaki gniewu, bólu, go­ry­czy i buntu, a kiedy młody czło­wiek wy­gło­sił swoje nie­mal na­pa­stliwe: „Zo­ba­czymy”, Tre­herne uśmiech­nął się wzgar­dli­wie i za­ci­snął bladą dłoń ge­stem do­wo­dzą­cym, że rok cier­pień nie po­ko­nał męż­nego du­cha, choć oka­le­czył silne ciało.

Twarz Mau­rice’a Tre­herne’a zwra­cała szcze­gólną uwagę: har­mo­nijne i nieco wy­nio­słe rysy, zgrabne czoło pod nie­dbale opa­da­ją­cymi pu­klami ciem­nych wło­sów i nie­zwy­kle prze­ni­kliwe oczy. Bę­dąc drob­nej bu­dowy, a do tego wy­nisz­czony cier­pie­niem, wciąż za­cho­wy­wał wdzięk tak dlań na­tu­ralny, jak silny hart du­cha, po­zwa­la­jący jego am­bit­nej na­tu­rze skry­wać przed wszyst­kimi głę­boką roz­pacz i zno­sić nie­szczę­ście z po­god­nym na­sta­wie­niem, bar­dziej wzru­sza­ją­cym niż naj­zu­peł­niej­sze pod­da­nie się smut­kowi. Za­wsze sta­ran­nie ubrany, żeby nic prócz wózka nie zdra­dzało jego in­wa­lidz­twa, za­cho­wy­wał się tak swo­bod­nie i z ta­kim opa­no­wa­niem, jak gdyby nie wi­siała nad nim groźba do­ży­wot­niej bez­rad­no­ści. Jed­nym ru­chem ręki wpra­wił wó­zek w ruch, bez­sze­lest­nie pod­jeż­dża­jąc do drzwi za za­słoną, a wtedy za jego ple­cami roz­legł się głos:

– Za­cze­kaj na mnie, ku­zy­nie!

Kiedy się od­wró­cił, dziew­czyna po­wi­tała go ra­do­snym uśmie­chem i uj­mu­jąc jego dłoń, do­dała to­nem ła­god­nego wy­rzutu:

– Wró­ci­łeś do domu i po­zwo­li­łeś, że­bym się o tym do­wie­działa do­piero, gdy przy­pad­kiem usły­sza­łam do­bre no­winy!

– Czyż to były do­bre no­winy, Octa­vio?

W prze­ni­kli­wych oczach Mau­rice’a dał się do­strzec ja­kiś nie­spo­ty­kany do­tąd wy­raz. Szczere ob­li­cze ku­zynki nie zmie­niło się ani na jotę, gdy Octa­via od­gar­nęła mu włosy z czoła piesz­czo­tli­wym ge­stem, ja­kim czę­sto ra­czymy dzieci, i z prze­ję­ciem od­po­wie­działa:

– Dla mnie naj­lep­sze! W domu jest nudno, gdy cie­bie nie ma, bo Ja­sper jest za­wsze tak za­jęty końmi i psami, i zo­sta­wia mam­cię i mnie, że­by­śmy się na­wza­jem za­smu­cały. Ale skoro nie na­pi­sa­łeś, to po­wiedz mi, Mau­rice, co ci tam po­wie­dzieli.

– Dali tro­chę na­dziei, że z cza­sem i przy du­żej wy­trwa­ło­ści bę­dzie le­piej. Po­móż mi cze­kać, moja ko­chana, po­móż mi cze­kać!

Przy tych sło­wach, wy­po­wie­dzia­nych to­nem bez­brzeż­nego smutku, po­chy­lił po­li­czek ku życz­li­wej dłoni, którą wciąż trzy­mał, jakby chciał w niej zna­leźć wspar­cie i po­krze­pie­nie.

Twarz dziew­czyny pięk­nie się roz­pro­mie­niła, choć do jej oczu na­pły­nęły łzy, bo tylko przed nią jedną zdra­dził się ze swoim bó­lem i u niej jed­nej szu­kał po­cie­sze­nia.

– Po­mogę, po­mogę, du­chem i cia­łem! Dzięki nie­bio­som za tę na­dzieję i wierz mi, że zo­sta­nie speł­niona. Wy­glą­dasz na bar­dzo zmę­czo­nego, Mau­rice. Po co masz sia­dać do ko­la­cji w tym tłu­mie? Po­zwól, że urzą­dzę cię wy­god­nie tu­taj – do­dała nie­cier­pli­wie.

– Dzię­kuję, ale wolę iść do ja­dalni, do­brze mi to zrobi, bo je­śli będę trzy­mał się z dala, Ja­sper po­czuje się zo­bo­wią­zany tkwić przy mnie. Ubra­łem się za szybko, prawda, moja pie­lę­gnia­reczko?

Do­kład­nie zlu­stro­wała go wzro­kiem, de­li­kat­nie po­pra­wiła mu kra­wat, od­gar­nęła z czoła nie­po­słuszny pu­kiel i ma­cie­rzyń­skim to­nem, do­da­ją­cym jej uroku, od­parła:

– Mój chło­piec za­wsze jest wy­tworny i je­stem z niego dumna. Mo­żemy wcho­dzić.

Jed­nak do­tknąw­szy dło­nią ko­tary, za­trzy­mała się i po­wie­działa szybko, jakby usły­szała czyjś głos:

– Kto tam jest?

– Frank An­non. Nie wie­dzia­łaś, że przy­je­dzie? – Mau­rice przyj­rzał się jej uważ­nie.

– Nie, Ja­sper nic mi nie mó­wił. Po co go za­pra­szał?

– Żeby ci zro­bić przy­jem­ność.

– Mnie! Prze­cież wie, że nie cier­pię tego czło­wieka. Mniej­sza o to; ubra­łam się w ko­lor, któ­rego on nie znosi, więc nie bę­dzie mi grał na ner­wach, niech się nim po­za­ba­wia pani Snow­don. Ge­ne­rał przy­je­chał, wiesz?

Tre­herne uśmiech­nął się, za­do­wo­lony, bo twarz dziew­czyny nie zdra­dzała żad­nych oznak dzie­wi­czego za­wsty­dze­nia czy ra­do­ści, a kiedy się jej przy­glą­dał, jak zer­kała zza ko­tary do sa­lonu, po­my­ślał z sa­tys­fak­cją: „An­non ma ra­cję, to ja mam prze­wagę i utrzy­mam ją za wszelką cenę”.

– Jest mam­cia. Mu­simy wcho­dzić – po­wie­działa Octa­via, gdy w sa­lo­nie uka­zała się do­stojna star­sza dama.

Para ku­zy­nów ru­szyła w ślad za nią, a An­non ob­ser­wo­wał ich ukrad­kiem, naj­wy­raź­niej za­mie­rza­jąc zło­żyć wy­razy sza­cunku Ma­dame Mére, jak zwali go­spo­dy­nię człon­ko­wie ro­dziny.

„Jesz­cze ład­niej­sza” – mruk­nął do sie­bie, gdy jego wzrok spo­czął na kwit­ną­cym dziew­czę­ciu, bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek przy­po­mi­na­ją­cym różę w tym brzo­skwi­nio­wym je­dwa­biu, który kie­dyś skry­ty­ko­wał tylko dla­tego, że ry­wal go po­dzi­wiał. Octa­via od­wró­ciła się, żeby od­po­wie­dzieć na po­wi­ta­nie ma­jora, a An­non spoj­rzał na Tre­herne’a, nie mo­gąc się po­wstrzy­mać przed zmarsz­cze­niem czoła, gdyż cho­roba nie zmą­ciła uroku tej oso­bli­wej twa­rzy, tak bla­dej i szczu­płej, jakby wy­kuto ją w mar­mu­rze; by­stre oczy lśniły wspa­nia­łym bla­skiem, a na ob­li­czu ma­lo­wała się żywo siła in­te­lektu i woli, skła­nia­jąca ob­ser­wa­tora, by mi­mo­wol­nie za­wo­łał: „Ten czło­wiek musi co­dzien­nie cier­pieć męki, tak oka­le­czony i uwię­ziony; je­śli to po­trwa dłu­żej, osza­leje lub umrze!”.

– Ge­ne­rał i pani Snow­don – oznaj­mił lo­kaj; do­tych­cza­sowe my­śli i czyn­no­ści zo­stały prze­rwane, gdyż wszy­scy pod­nie­śli wzrok, aby po­wi­tać nowo przy­by­łych.

Do sa­lonu wszedł kru­chy, si­wo­włosy sta­rzec, wsparty na ra­mie­niu nie­opi­sa­nie pięk­nej ko­biety. Nie miała jesz­cze trzy­dzie­stu lat, była wy­soka, o szla­chet­nych kształ­tach; spod pro­stych czar­nych brwi pa­trzyły wspa­niałe oczy, a fa­lu­jące ciemne włosy ze­brane były w wielki wę­zeł i ozdo­bione złotą prze­pa­ską. Suk­nia z tre­nem z ak­sa­mitu w ko­lo­rze czer­wo­nego wina uwy­dat­niała jej olśnie­wa­jący de­kolt i ra­miona, ozdo­bione, po­dob­nie jak jej do­stojna głowa, złotą bi­żu­te­rią w stylu rzym­skim.

Na pierw­szy rzut oka wy­da­wała się zimną, wy­nio­słą istotą, uro­dzoną, by olśnie­wać, ale nie zdo­by­wać. Głęb­sza ana­liza po­zwa­lała od­kryć na tej ślicz­nej twa­rzy bruzdy wy­ci­śnięte przez cier­pie­nie, a pod za­słoną po­wścią­gli­wo­ści, do któ­rej zmu­szała ją duma, do­strzec udrękę ko­biety o sil­nej woli, zmu­szo­nej do dźwi­ga­nia cięż­kiego krzyża. Nikt nie śmiałby oka­zać jej li­to­ści ani współ­czu­cia, gdyż znie­chę­cała do tego cała jej aura, a w po­nu­rych oczach kryła się wzgarda dla sa­mej sie­bie, mie­sza­jąca się ze wzgardą dla in­nych. Dziwne, nie­mal tra­giczne wra­że­nie spra­wiała ta ko­bieta po­mimo ca­łej swej urody, wdzięku i zim­nej sło­dy­czy ma­nier.

Lekki uśmiech roz­chy­lił jej usta, gdy po­zdra­wiała ota­cza­ją­cych ją lu­dzi, a po­nie­waż jej mąż usiadł obok lady Tre­herne, pod­nio­sła głowę z prze­cią­głym wes­tchnie­niem i oso­bli­wym wy­ra­zem ulgi na twa­rzy, jak gdyby zdjęto z jej bar­ków cięż­kie brze­mię i na pe­wien czas dano wol­ność. Przy jej boku zna­lazł się za­raz sir Ja­sper, a gdy słu­chała jego słów, jej spoj­rze­nie prze­no­siło się z jed­nej twa­rzy na drugą.

– Kto jest dziś u cie­bie? – za­py­tała ni­skim, ła­god­nym gło­sem, brzmią­cym niby dźwięki mu­zyki.

– Ci tam to moja sio­stra i ku­zyn. Ta­vie mo­żesz pa­mię­tać z cza­sów, gdy była dziec­kiem, te­raz już nieco uro­sła. Mau­rice to ka­leka, ale przy tym naj­wspa­nial­szy z lu­dzi, jacy cho­dzą po tej ziemi.

– Ro­zu­miem. – Oczy pani Snow­don na­gle zła­god­niały i można było w nich wy­czy­tać współ­czu­cie dla jed­nego z dwojga ku­zy­nów, a po­dziw dla dru­giego, znała już bo­wiem ich hi­sto­rię.

– Da­lej ma­jor Roy­ston, przy­ja­ciel mo­jego ojca, i mój ko­lega Frank An­non. Znasz go? – spy­tał sir Ja­sper.

– Nie.

– W ta­kim ra­zie czy po­zwo­lisz, że go uszczę­śli­wię, przed­sta­wia­jąc ci go?

– Nie te­raz. Wo­la­ła­bym zo­ba­czyć się z twoim ku­zy­nem.

– To bar­dzo miło z two­jej strony, dzię­kuję. Ścią­gnę go tu.

– Zo­stań, po­zwól mi iść do niego – za­częła dama, a w wy­ra­zie jej twa­rzy i w gło­sie po­ka­zało się wię­cej uczu­cia, niż kto­kol­wiek mógłby się po niej spo­dzie­wać.

– Prze­pra­szam cię, ale to go urazi; on nie chce, by się nad nim uża­lać i nie zre­zy­gnuje z żad­nej po­win­no­ści ani przy­wi­leju dżen­tel­mena, je­śli tylko bę­dzie mógł im spro­stać. Jest dumny, oboje ro­zu­miemy to uczu­cie, więc pod­po­rząd­kujmy się bie­da­kowi.

Pani Snow­don skło­niła się w mil­cze­niu, a sir Ja­sper za­wo­łał z całą swoją ser­decz­no­ścią i szcze­ro­ścią, jakby jego ku­zy­nowi nic nie bra­ko­wało:

– Mau­rice, czeka tu na cie­bie pe­wien za­szczyt. Chodź i przyj­mij go.

Od­gadł­szy, o co cho­dzi, Tre­herne bez­sze­lest­nie prze­mie­ścił się na drugi ko­niec po­koju i bez żad­nych oznak onie­śmie­le­nia czy za­kło­po­ta­nia zo­stał przed­sta­wiony pięk­nej ko­bie­cie. Są­dząc, że jego obec­ność może ich krę­po­wać, sir Ja­sper od­da­lił się. W tej sa­mej chwili, gdy do­ko­nał od­wrotu, twa­rze tych dwojga rap­tow­nie się zmie­niły: życz­liwe spoj­rze­nie Tre­herne’a stało się nie­mal po­nure, zaś uśmiech pani Snow­don na­gle znik­nął, ob­lała się pą­sem po ko­niuszki wło­sów, a w jej oczach po­ja­wiło się bła­galne py­ta­nie.

– Od­wa­ży­łaś się tu przyjść? – za­py­tał zdu­szo­nym szep­tem.

– Ge­ne­rał na­le­gał.

– A ty nie mo­głaś na niego wpły­nąć, żeby zmie­nił za­miar; bie­daczka!

– Ty nie chcesz, by cię ża­ło­wać, nie chcę i ja! – Jej oczy gwał­tow­nie za­bły­sły, lecz po­tem pło­mień za­ga­siły łzy, a głos utra­cił całą dumę na rzecz bła­gal­nego tonu. – Wy­bacz, bar­dzo za tobą tę­sk­nię, od kiedy za­cho­ro­wa­łeś, więc tak, „od­wa­ży­łam się” przyjść.

– Zo­sta­niesz za to wy­na­gro­dzona; spójrz, oto ja, cał­kiem bez­radny, ka­leka, może na całe ży­cie.

Tre­herne ob­ró­cił wó­zek tak, by stał ty­łem do zgro­ma­dzo­nych przy ko­minku, a po­tem z gorz­kim śmie­chem od­rzu­cił ty­gry­sią skórę, za­kry­wa­jącą jego ko­lana, i po­ka­zał jej bez­u­ży­teczne koń­czyny, nie­gdyś tak silne i szyb­kie. Wzdry­gnęła się i po­bla­dła, wy­cią­gnęła rękę, by go po­wstrzy­mać, i nie­mal krzyk­nęła wzbu­rzo­nym gło­sem:

– Nie, nie, tylko nie to! Wiesz, że nie mia­łam na my­śli tak okrut­nej cie­ka­wo­ści, tak bez­sen­sow­nego bólu dla nas obojga...

– Uspo­kój się, ktoś idzie – od­po­wie­dział nie­mal nie­sły­szal­nie, po czym, po­pra­wia­jąc i gła­dząc piękne fu­tro, by nikt nie miał wąt­pli­wo­ści, o czym mówi, do­dał gło­śno:

– Tak, jest prze­śliczne, Ja­sper mi je dał. Roz­piesz­cza mnie, jest taki ko­chany i szczo­dry, jak to on. Ach, Octa­vio, co mogę dla cie­bie zro­bić?

– Nic, dzię­kuję. Chcę się przy­po­mnieć pani Snow­don, je­śli mi po­zwoli.

– Nie musi pani się przy­po­mi­nać. Ni­gdy nie za­po­mi­nam szczę­śli­wych twa­rzy i ład­nych wi­do­ków. Dwa lata temu wi­dzia­łam pa­nią na pani pierw­szym balu i za­pra­gnę­łam znów być młoda. – Pani Snow­don uści­snęła wy­su­niętą nie­śmiało dłoń i ob­da­rzyła uśmie­chem oży­wione ob­li­cze dziew­czyny, choć pro­mienne spoj­rze­nie tam­tej spra­wiło, że jej wła­sne stało się jesz­cze bar­dziej mroczne.

– Jaka pani była wtedy dla mnie uprzejma! Pa­mię­tam, że z naj­słod­szą cier­pli­wo­ścią wy­słu­chi­wała pani pa­pla­niny o mo­jej ro­dzi­nie, moim ku­zy­nie i mo­ich ma­łych nie­mą­drych spra­wach, a mnie to pani za­in­te­re­so­wa­nie tak uszczę­śli­wiało! Umie­ra­łam z tę­sk­noty za do­mem, a ciotka nie zno­siła, kiedy o tym wspo­mi­na­łam. Nie była pani jesz­cze za­mężna, i to była jesz­cze więk­sza uprzej­mość z pani strony, bo była pani kró­lową nocy, a zna­la­zła pani słówko dla ta­kiej ma­łej bie­duli jak ja.

Z twa­rzy pani Snow­don od­pły­nęła krew, Mau­rice nie­cier­pli­wie stu­kał pal­cami w po­ręcz wózka, a  dziew­czyna nie­win­nie szcze­bio­tała da­lej:

– Przy­kro mi, że pan ge­ne­rał jest taki scho­ro­wany, ale ośmie­lam się są­dzić, że opie­ko­wa­nie się nim daje pani wiele szczę­ścia. To ta­kie przy­jemne być uży­tecz­nym dla tych, któ­rych ko­chamy. – Z tymi sło­wami Octa­via po­chy­liła się nad ku­zy­nem, by po­dać mu rę­ka­wiczkę, którą upu­ścił na pod­łogę. Czuły uśmiech, który to­wa­rzy­szył temu ge­stowi, znów wy­wo­łał ru­mie­niec na po­licz­kach pani Snow­don i roz­pa­lił iskry w jej zła­god­nia­łym na chwilę spoj­rze­niu. Skrzy­wiła usta i gło­sem ty­leż słod­kim, co sar­ka­stycz­nym od­po­wie­działa:

– Tak, do­prawdy uro­cze jest po­świę­ce­nie ży­cia tym na­szym dro­gim in­wa­li­dom i na­groda w po­staci ich wdzięcz­no­ści. Zło­że­nie w ofie­rze wła­snej mło­do­ści, urody, zdro­wia i szczę­ścia to dro­biazg, je­śli zy­skuje się w ten spo­sób odro­binę po­cie­sze­nia dla bied­nych mę­czen­ni­ków.

Dziew­czyna wy­czuła ukryty pod gład­kimi sło­wami sar­kazm i cof­nęła się z za­kło­po­ta­niem.

Mau­rice uśmiech­nął się i zer­kał to na jedną, to na drugą, mó­wiąc zna­czą­cym to­nem:

– Dla mnie to do­brze, że moja mała pie­lę­gnia­reczka ko­cha swój trud i nie uważa go za po­świę­ce­nie. Mam szczę­ście, że ją wy­bra­łem.

– Ufam, że może się to oka­zać... – Pani Snow­don nie do­koń­czyła, gdyż w tym mo­men­cie oznaj­miono, że po­dano do stołu, i sir Ja­sper po­pro­wa­dził ją do ja­dalni. An­non pod­szedł wraz z nim i po­dał ra­mię pan­nie Tre­herne, lecz ta z jakby za­sko­czoną miną i ge­stem wy­ra­ża­ją­cym od­mowę rze­kła chłodno:

– Na obiad za­wsze pro­wa­dzi mnie mój ku­zyn. Niech pan bę­dzie tak do­bry i do­trzyma to­wa­rzy­stwa ma­jo­rowi. – I ode­szła z fi­glar­nym bły­skiem w oczach, trzy­ma­jąc dłoń na po­rę­czy wózka.

An­non zmarsz­czył brwi i cof­nął się, mó­wiąc ostrym to­nem:

– Chodźmy, ma­jo­rze, cóż pan tam robi?

– Do­ko­nuję od­kryć.

PRZY­PISY

[1] Łac. „osoby dra­matu” [przyp. tłum.; dal­sze przy­pisy, o ile nie wska­zano ina­czej, rów­nież po­cho­dzą od tłu­maczki].
[2] Pol­ski od­po­wied­nik tego przy­sło­wia to „Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje”.
[3] Mowa o po­siłku ja­da­nym w po­rze na­szej ko­la­cji, a bę­dą­cym naj­ob­fit­szym i naj­wy­staw­niej­szym po­sił­kiem dnia, z kil­koma da­niami go­rą­cymi; w do­mach prze­strze­ga­ją­cych bry­tyj­skiej tra­dy­cji go­ści za­pra­szano albo na po­po­łu­dniową her­batę, albo na ten wie­czorny obiad.
[4] Fr. Pani Matka – iro­niczne okre­śle­nie osoby uwa­ża­ją­cej się za ważną z po­wodu po­zy­cji jej syna: tak na­zy­wano matkę ce­sa­rza Na­po­le­ona I.

Ame­ryka, lata sześć­dzie­siąte XIX wieku. W do­mo­stwie zwa­nym Or­chard Ho­use od po­ko­leń mieszka ro­dzina Mar­chów. Pod nie­obec­ność ojca wal­czą­cego w woj­nie se­ce­syj­nej opiekę nad czte­rema cór­kami spra­wuje sa­mo­dziel­nie ich matka, Ma­minka.

Córki pani March – sta­teczna Meg, żywa jak iskra Jo, nie­śmiała, uzdol­niona mu­zycz­nie Beth i nieco prze­mą­drzała Amy – sta­rają się, jak mogą, by uroz­ma­icić swoje na­zna­czone cią­głym bra­kiem pie­nię­dzy ży­cie, cho­ciaż bo­le­śnie od­czu­wają nie­obec­ność ojca. Bez względu na to, czy ukła­dają plan za­bawy, czy za­wią­zują tajne sto­wa­rzy­sze­nie, do­słow­nie wszyst­kich za­ra­żają swoim en­tu­zja­zmem. Pod­daje mu się na­wet Lau­rie, sa­motny chło­piec z są­sied­niego domu, oraz jego ta­jem­ni­czy, bo­gaty dzia­dek.

.

Do­bre żony to książka dla wszyst­kich, któ­rzy chcą po­znać dal­sze losy ma­łych ko­bie­tek – po­waż­nej Meg, roz­trze­pa­nej Jo, ła­god­nej Beth i wy­twor­nej Amy.

Upły­nęło kilka lat i dziew­częta po­woli wkra­czają w inny świat, do­ro­śleją, zmie­niają się, prze­ży­wają smutki i roz­cza­ro­wa­nia, na­wet tra­ge­die, ale jed­no­cze­śnie ży­cie nie skąpi im także ra­do­snych i szczę­śli­wych chwil. Cztery sio­stry – cztery różne drogi ży­ciowe.

Za­nim znów po­dej­miemy na­sza opo­wieść i spo­koj­nie udamy się na ślub Meg, po­win­ni­śmy naj­pierw po­plot­ko­wać nieco o ro­dzi­nie Mar­chów. Na wy­pa­dek gdyby któ­ryś ze star­szych czy­tel­ni­ków uwa­żał, że w hi­sto­rii tej zbyt wiele mówi się o „mi­ło­ści” (nie są­dzę, by młodsi czy­tel­nicy mieli po­dobne za­strze­że­nia), mogę tylko po­wtó­rzyć słowa pani March:

– Cze­góż in­nego można się spo­dzie­wać, kiedy w domu są cztery we­sołe dziew­częta, a nie­opo­dal pe­łen we­rwy, młody są­siad?

.

Świa­towy be­st­sel­ler ame­ry­kań­skiej pi­sarki Lo­uisy May Al­cott. Dal­sze losy bo­ha­te­rów Ma­łych ko­bie­tek i Do­brych żon (jest to trze­cia część te­tra­lo­gii Ma­łych ko­bie­tek). Książka opo­wiada o ży­ciu Jo Bhaer, jej męża i dzie­cia­ków ze szkoły w Plum­field. Bez­po­śred­nią in­spi­ra­cją tej hi­sto­rii była śmierć szwa­gra Al­cott, który po­ja­wia się w jed­nym z ostat­nich roz­dzia­łów. Wszyst­kie książki cy­klu, choć tak uro­czo baj­kowe, były jed­nak w du­żej mie­rze oparte na praw­dzi­wych wy­da­rze­niach z ży­cia au­torki, co do­daje im więk­szego zna­cze­nia i ko­lo­rytu.

.

Świa­towy be­st­sel­ler Małe ko­bietki do­cze­kał się ko­lej­nych to­mów, w któ­rych au­torka, Lo­uisa May Al­cott, kon­ty­nu­owała – na wy­raźne żą­da­nie czy­tel­ni­ków – opo­wieść o lo­sach swo­ich bo­ha­te­rów. Po dzie­się­ciu la­tach czy­tel­nik po­wraca za­tem do Plum­field, aby po­znać dal­sze losy sióstr March, ich dzieci i wy­cho­wan­ków. Ży­cie ma­łej wspól­noty to­czy się wo­kół col­lege’u ufun­do­wa­nego przez pana Lau­riego, jed­nej z pierw­szych ko­edu­ka­cyj­nych uczelni w Ame­ryce. Tym­cza­sem chłopcy Jo – Rob, Ted, Tom, Nat, Emil, Demi i Dan – stają na progu do­ro­sło­ści. Każdy z nich wy­biera drogę ży­cia zgodną ze swoim cha­rak­te­rem i po­wo­ła­niem. I choć nie­któ­rym z nich przyj­dzie oku­pić te wy­bory wiel­kim wy­sił­kiem, ża­den z chłop­ców nie prze­gra swo­jego ży­cia.

.

Trzy­na­sto­let­nia Rose po śmierci ojca tra­fia do domu sę­dzi­wych cio­tek. Dziew­czynka spra­wia wra­że­nie cho­ro­wi­tej i przy­gnę­bio­nej. Wszystko zmie­nia się, gdy z za­mor­skich po­dróży wraca jej wuj i opie­kun prawny. Dok­tor Alec z miej­sca za­czyna wpro­wa­dzać pro­stą, ale sku­teczną te­ra­pię: dużo ru­chu na świe­żym po­wie­trzu, zdrowe po­siłki, po­ży­teczne za­ję­cia i to­wa­rzy­stwo ró­wie­śni­ków. W ciągu roku Rose ulega cu­dow­nej prze­mia­nie, w któ­rej ma rów­nież swój udział jej sied­miu we­so­łych i roz­bry­ka­nych ku­zy­nów. Nie spo­sób oprzeć się wra­że­niu, że mimo upływu nie­mal pół­tora wieku pro­po­zy­cje dok­tora Aleca by­łyby zna­ko­mi­tym le­kiem na wiele bo­lą­czek współ­cze­snej mło­dzieży.

.

Dwu­dzie­sto­let­nia Rose wraz z wu­jem Ale­kiem i przy­ja­ciółką Phebe wraca z po­dróży do­okoła świata. W domu cze­kają na nią stę­sk­nieni ku­zyni. Czte­rej naj­starsi z nich – Ar­chie, Char­lie, Mac i Steve – są już męż­czy­znami, któ­rzy szu­kają swo­jego po­wo­ła­nia i za­czy­nają roz­glą­dać się za to­wa­rzysz­kami ży­cia. Mło­dzi lu­dzie ze zdu­mie­niem od­kry­wają, że ich dzie­cięce re­la­cje będą mu­siały ulec prze­war­to­ścio­wa­niu. Tym­cza­sem Rose ceni so­bie nie­za­leż­ność i ma po­mysł na ży­cie, który nie­ko­niecz­nie za­kłada za­mąż­pój­ście.

.

Polly Mil­ton, dziew­czyna z an­giel­skiej pro­win­cji, od­wie­dza w mie­ście za­możną ro­dzinę swo­jej przy­ja­ciółki Fanny Shaw. Biedna Polly jest przy­tło­czona ota­cza­ją­cym ją tam prze­py­chem, mod­nym sty­lem ży­cia, dro­gimi ubra­niami i zwy­cza­jami, z któ­rymi ni­gdy wcze­śniej się nie sty­kała. Przy­ja­ciele Fanny igno­rują ją ze względu na od­mienne za­cho­wa­nie i pro­sty ubiór, na­wet sama Fanny nie może po­wstrzy­mać się od uwa­ża­nia jej cza­sami za dzi­waczną. W końcu jed­nak ser­decz­ność i życz­li­wość Polly pod­bi­jają serca wszyst­kich człon­ków ro­dziny, a jej sta­ro­świecki spo­sób by­cia daje im lek­cję, któ­rej ni­gdy nie za­po­mną.

Sześć lat póź­niej, już jako do­ro­sła dziew­czyna, Polly wraca do mia­sta, aby zo­stać na­uczy­cielką mu­zyki...

.

Uro­cza opo­wieść au­tor­stwa uko­cha­nej ame­ry­kań­skiej pi­sarki Lo­uisy May Al­cott, twór­czyni nie­za­po­mnia­nych Ma­łych ko­bie­tek. Tym ra­zem snuta przez nią hi­sto­ria opo­wiada o przy­go­dach sióstr Bab i Betty Moss, ich no­wego przy­ja­ciela Bena, który uciekł z cyrku, jego nie­zwy­kłego psa San­cho i ich są­siadki, panny Ce­lii. Ben po­woli od­naj­duje swoje miej­sce w ży­ciu dzięki no­wym przy­ja­cio­łom, ale także wier­nemu psu i cu­dow­nej kla­czy Li­cie.

Świat, w który wcho­dzimy ra­zem z bo­ha­te­rami kre­owa­nymi przez Al­cott, ma swoje wzloty i upadki, ale życz­li­wość i ser­decz­ność naj­czę­ściej po­tra­fią roz­wiać czarne chmury, które nie­kiedy zbie­rają się prze­cież nad każ­dym z nas.

.

Mocna i in­spi­ru­jąca po­wieść, która od­zwier­cie­dla wła­sne do­świad­cze­nia Lo­uisy May Al­cott oraz wy­zwa­nia sto­jące przed ko­bie­tami w XIX wieku.

Obo­wiąz­kowa lek­tura dla fa­nów twór­czo­ści pi­sarki, a także każ­dego, kto in­te­re­suje się hi­sto­rią praw ko­biet.

Al­cott opo­wiada hi­sto­rię mło­dej ko­biety o imie­niu Chri­stie, która po­sta­na­wia wziąć sprawy w swoje ręce i za­pew­nić so­bie lep­sze ży­cie. Jest zde­ter­mi­no­wana, by od­nieść suk­ces, i ciężko pra­cuje, aby za­ro­bić na ży­cie. Dzięki ko­lej­nym do­świad­cze­niom spo­tyka sze­reg cie­ka­wych po­staci, w tym bo­ga­tych do­bro­czyń­ców, sprze­daw­ców ulicz­nych, a także inne pra­cu­jące ko­biety, co po­maga jej zro­zu­mieć zło­żo­ność świata i wła­sne w nim miej­sce.

.

Opo­wieść o emo­cjach, wy­bo­rach i ich kon­se­kwen­cjach, ba­da­jąca głę­bię ko­bie­cej du­szy.

Główna bo­ha­terka, Sy­lvia Yule, to młoda ko­bieta, która zmaga się z uczu­ciami wo­bec dwóch męż­czyzn – Adama War­wicka i Geof­freya Mo­ora, re­pre­zen­tu­ją­cych od­mienne po­dej­ścia do ży­cia i mi­ło­ści. War­wick jest dziki, na­miętny i im­pul­sywny, na­to­miast Moor to uoso­bie­nie roz­wagi, sta­bil­no­ści i czu­ło­ści. Sy­lvia, pod pre­sją swo­jego ka­pry­śnego na­stroju i emo­cjo­nal­nych burz, po­dej­muje de­cy­zje, które na­zna­czą jej ży­cie na za­wsze.

Książka bada róż­no­rodne ty­tu­łowe „na­stroje” Sy­lvii, które wpły­wają na jej re­la­cje i de­cy­zje ży­ciowe. Opo­wiada o kon­flik­tach we­wnętrz­nych, ko­bie­cej wol­no­ści i trud­nych wy­bo­rach zwią­za­nych z mał­żeń­stwem oraz mi­ło­ścią.

Na­stroje są też in­te­re­su­jące ze względu na to, że Al­cott wpro­wa­dza tu wątki fe­mi­ni­styczne, pod­kre­śla­jąc dą­że­nie ko­biet do nie­za­leż­no­ści emo­cjo­nal­nej i in­te­lek­tu­al­nej.

Ty­tuł ory­gi­nału: The Ab­bot’s Ghost or Mau­rice Tre­herne’s Temp­ta­tion
Co­py­ri­ght © 2025, MG Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ściowe – tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw.
ISBN 978-83-8241-315-1
Pro­jekt okładki, wy­bór ilu­stra­cji oraz skład książki:Zu­zanna Ma­li­now­ska Stu­dio
Opra­co­wa­nie: MG, Do­rota Ring
Ilu­stra­cje: różne źró­dła
Kon­wer­sja eLi­tera
www.wy­daw­nic­twomg.pl
kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl