Drugie przykazanie - Marcin Królik - ebook

Drugie przykazanie ebook

Marcin Królik

0,0

Opis

Wielebny Clay Dawson miał w życiu sporo szczęścia, a potem co najmniej tyle samo pecha. Najpierw został podniesiony z martwych, w zamian za co bez reszty oddał się głoszeniu Dobrej Nowiny. Lecz po drodze coś poszło niezupełnie tak, jak sobie wyobrażał, gdy po ciężkim wypadku i stanowiącej jego konsekwencję wizycie w Niebie wrócił do życia. Zaledwie kilka lat później przemierza kraj jako religijny naciągacz u boku kobiety bynajmniej niebędącej tą, która na niego czekała, gdy wtedy wracał do domu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 334

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Marcin Królik

Drugie przykazanie

Prowokujący thriller religijny.

© Marcin Królik, 2023

Wielebny Clay Dawson miał w życiu sporo szczęścia, a potem co najmniej tyle samo pecha. Najpierw został podniesiony z martwych, w zamian za co bez reszty oddał się głoszeniu Dobrej Nowiny. Lecz po drodze coś poszło niezupełnie tak, jak sobie wyobrażał, gdy po ciężkim wypadku i stanowiącej jego konsekwencję wizycie w Niebie wrócił do życia. Zaledwie kilka lat później przemierza kraj jako religijny naciągacz u boku kobiety bynajmniej niebędącej tą, która na niego czekała, gdy wtedy wracał do domu.

ISBN 978-83-8324-611-6

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Wstęp

Ta książka jest owocem podwójnego powrotu.

Ten pierwszy to powrót do literatury po kilku latach zajmowania się zupełnie innymi sprawami oraz do bliskich mi niegdyś konwencji horroru, thrillera i ogólnie pojętej niesamowitości. To od tych klimatów zaczęła się moja przygoda z pisarstwem i to do nich na nowo, całkowicie naturalnie, ponownie zdryfowałem, kiedy owe „zupełnie inne sprawy” się w moim życiu zakończyły.

Na tej fali napisałem moją poprzednią powieść — a zarazem pierwszą rzecz beletrystyczną po ośmiu latach od debiutu — czyli „Spełnienie”. Mogę bez cienia przesady stwierdzić, że praca nad nim przetarła w mojej głowie mentalny i artystyczny szlak do narodzin „Drugiego przykazania”.

Ale jest jeszcze ten drugi powrót, który podczas pisania „Spełnienia” był wciąż przede mną. Powrót do chrześcijaństwa. A co za tym idzie — pytanie, jak mogę zintegrować to, w co wierzę, z tym, co mnie kręci w literaturze.

Zacząłem się więc mocno stykiem tych dwóch rzeczywistości interesować. I tak trafiłem na cały rozległy obszar tzw. kultury chrześcijańskiej, tworzonej głównie przez amerykańskich protestantów — przede wszystkim filmów i książek, ale też eksplorowanych w nich motywów. Muszę się przyznać, że dość dogłębnie „przeryłem” ten temat, przy okazji zastanawiając się, czy może przypadkiem nie jest to droga, którą warto byłoby pójść.

Praca nad „Drugim przykazaniem”, którego pomysł wpadł mi do głowy latem 2020 roku, upewniła mnie, że… no cóż, i tak i nie. Tak, bo na dłuższą metę nie podobna oddzielić poglądów autora od jego dzieła, a nie, bo każdy schematyzm prędzej czy później zabija sztukę.

Ta książka nie jest więc typową „Christian novel” wedle ścisłej wykładni tego, co taką powieść określa. A wierzcie mi: tych wytycznych istnieje całkiem sporo. Z pewnością na tyle dużo, bym mógł zyskać pewność, że nigdy nie zostanę „pisarzem chrześcijańskim” w takim rozumieniu, w jakim czuję się na przykład autorem horrorów czy thrillerów. Natomiast niewątpliwie stanowi wyraz moich przekonań, a także zapis fascynacji, które mnie do jej stworzenia natchnęły.

I teraz kilka słów właśnie o nich.

Choć sama fabuła jest całkowicie fikcyjna, zszyłem ją z kilku prawdziwych wydarzeń oraz ludzi, którzy byli ich bohaterami. I tak po kolei.

Detektywistyczne nawrócenie Claya to przepisana nieomal jeden do jednego historia Lee Strobela — młodego, ambitnego reportera ateisty, który po przyjęciu Chrystusa przez swoją żonę postanowił ją z tej fantasmagorii „wyleczyć”, a żeby tego dokonać, przeprowadził śledztwo mające wykazać, że Chrystus to mit. W efekcie sam się nawrócił i został pastorem oraz niezwykle popularnym apologetą. Swoje doświadczenia opisał w bestsellerowej książce „Sprawa Chrystusa”, która w 2017 roku została zekranizowana.

Wypadek i wizyta Claya w Niebie to z kolei przypadek Dona Pipera — pastora, który, tak jak Clay, zderzył się z ciężarówką, wracając do domu z konferencji. Przeżycie to opisał w książce „90 minut w Niebie” — także zekranizowanej. Podobnych pamiętników opisujących analogiczne historie jest zresztą znacznie więcej. Nie oceniam ich jakości ani prawdziwości — po prostu odnotowuję sam fenomen.

W późniejszej „karierze” Claya jako religijnego oszusta niektórzy czytelnicy z pewnością bez trudu dosłyszą echo działalności Jima Bakkera i jego żony Tammy Faye Messner, którzy na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych osiągnęli status chrześcijańskich celebrytów, który w proch rozbił szereg afer finansowo-obyczajowych.

Co zresztą ciekawe, nie inspirowałem się bezpośrednio ich historią. Przestępczą odyseję Claya i Josie oparłem na dwójce głównych bohaterów nakręconego w 1989 roku Z-klasowego horroru „Wyznawcy szatana”. Dopiero po niewczasie zorientowałem się, że jego twórcy najwyraźniej czerpali pełnymi garściami z afery Jima i Tammy Faye, którą wtedy żyły całe Stany Zjednoczone.

I wreszcie kwestia kluczowa, czyli negująca potępienie i piekło teologia, którą pod wpływem nauk Blaise’a Zellera tworzy Clay. Co prawda samo zjawisko apokatastazy jest niemal tak stare jak Kościół, ale ja opierałem się na naukach wielebnego Carltona Pearsona — ewangelikalnego kaznodziei i telewizyjnego gwiazdora, który w latach dziewięćdziesiątych zaczął głosić bardzo podobne teorie jak Zeller. Nazwał to „ewangelią włączenia”.

Postać Pearsona również poznałem dzięki filmowi, konkretnie dramatowi biograficznemu pt. „Come Sunday” z 2018 roku, na który natknąłem się kiedyś na Netfliksie.

Aczkolwiek warto zauważyć, że ludzi głoszących podobne herezje jest więcej. W Polsce w tym kontekście często wymienia się ks. prof. Wacława Hryniewicza. Niedawno zaś o uprawianie apokatastazy był oskarżany o. Adam Szustak — słynny internetowy kaznodzieja o kosmicznych zasięgach.

A ja nie zamierzam ukrywać, że wprowadzenie do powieści tego wątku oraz pokazanie jego katastrofalnych implikacji to z mojej strony rodzaj polemiki — nie tylko z Pearsonem czy Szustakiem, ale z całym zarysowującym się w Kościele modernistycznym nurtem próbującym zastąpić radykalizm Ewangelii ugodowością wobec oczekiwań dzisiejszego świata.

A resztę możecie sobie, Drodzy Czytelnicy, dopowiedzieć już sami. Nie potwierdzam, nie zaprzeczam.

Rozdział 1

Clay Dawson nigdy nie podzielał przekonania, że tragiczne wydarzenia, takie jak wypadki czy śmierć, są poprzedzane przez nadzwyczajne znaki. W swoim życiu był skłonny uwierzyć w naprawdę sporo rzeczy — przez pewien okres, zanim oddał serce Jezusowi, wyrażał nawet przeświadczenie, że Wszechświat wziął się znikąd — ale nie w to. Najpierw po prostu dlatego, że uważał to za głupie, a po nawróceniu zaczął traktować to jako niedopuszczalny dla chrześcijanina przejaw pogaństwa.

— To racjonalizacja po fakcie — oświecił Marci Law, kiedy mniej więcej miesiąc po śmiertelnym w skutkach wylewie męża zwierzyła mu się, iż nawiedzają ją wyrzuty sumienia, że nie odczytała jakichś rzekomych, a dopiero teraz dla niej oczywistych, sygnałów i nie skłoniła Franka do pójścia do lekarza. — W ten sposób próbujemy samych siebie usprawiedliwiać — dodał, widząc na jej twarzy brak przekonania. — Nie musisz się o nic obwiniać, Marci.

Trzymał się tego poglądu konsekwentnie również po styczniowym poranku w dwa tysiące czwartym, który wywrócił całe jego życie do góry nogami.

Owszem, sporadycznie ogarniała go pokusa doszukiwania się jakichś symptomów, uporczywego analizowania wszystkiego od chwili, gdy kwadrans po szóstej zamówiony poprzedniego wieczoru telefon z recepcji wyrwał go ze snu, ale szybko ją odpędzał. Nie irytowało go to. Przyjął założenie, że w jego sytuacji jest to zupełnie naturalny proces, niemniej bardzo się pilnował, by mu nie ulegać. Nie wykluczał, że być może postępuje tak, bo nie chce przed samym sobą wyjść na chwiejnego, podatnego na zmiany stanowiska pod wpływem okoliczności. Cóż, mogło tak rzeczywiście być. Brał to jednak na klatę.

Oczywiście doskonale zdawał sobie sprawę z tkwiącej w takim nastawieniu pułapki. Raz już w nią wpadł.

W połowie college’u poznał Wendy i jako zatwardziały, a nawet w pewnym zakresie wojujący, ateista postanowił wyleczyć ją z naiwnej, kompletnie niedzisiejszej wiary w bajeczki o palestyńskim buntowniku, który niczym filmowy zombie po trzech dniach opuścił grób. Ponieważ nie trafiały do niej żadne argumenty, wpadł na pomysł przeprowadzenia czegoś w rodzaju śledztwa, które miałoby wykazać, że cała historia o Jezusie to mieszanina zabobonów, legend, półprawd i propagandowych manipulacji dokonywanych przez jego pierwszych czcicieli w celu uprawdopodobnienia swojej religii.

W obalanie dwóch tysięcy lat chrześcijaństwa zaangażował się z pasją współmierną do uczucia, jakie żywił wobec Wendy. Niestety im głębiej brnął w temat — a w ramach swojej krucjaty poleciał nawet do Kalifornii, gdzie spotkał się z pewnym anatomopatologiem, który wszem i wobec udowadniał, że teoria, jakoby Jezus mógł przeżyć ukrzyżowanie, jest niedorzeczna z medycznego punktu widzenia — tym bardziej nic mu się nie kleiło.

Przez dobrych kilka tygodni uprawiał przeciąganie liny z samym sobą. W miarę jak kolejne zdobywane porcje wiedzy podkopywały gmach jego niewzruszonych materialistycznych dogmatów, nasilał się w nim coraz bardziej desperacki odruch obronny. I polegał on nie tyle na wzbranianiu się przed zmianą przekonań, co właśnie na obawie przed okazaniem się niekonsekwentnym.

Ale w końcu uległ.

— Wiesz — wyznała mu Wendy, kiedy przyszedł do niej skruszony z zamiarem wyjawienia, że też pragnie przyjąć Jezusa — przez cały ten czas modliłam się, żeby Bóg zabrał ci serce z kamienia i dał serce z ciała. I wysłuchał mnie. Clay, On to sprawił!

Sam już nie pamiętał, ile razy przytaczał tę anegdotkę. W którymś momencie stała się jego numerem popisowym. Poświęcił jej artykuł w The Christian Citizen, a niedługo później właśnie nią zainaugurował swoją posługę w Claremont. Kiedy mówił, ciężarna Wendy stała obok niego przy pulpicie, rumieniąc się i co chwila mocniej ściskając jego dłoń. Parafianie — a wśród nich Marci i Frank Lawowie — nagrodzili opowieść gorącą owacją.

O swoim — jak je żartobliwie nazywał — detektywistycznym nawróceniu opowiedział również na konferencji zorganizowanej przez Stowarzyszenie Baptystycznych Pastorów Nowej Anglii w Bennington, czyniąc ją punktem wyjścia dla swojego referatu o nowych metodach ewangelizacji w obliczu wyzwań stawianych przez dwudziesty pierwszy wiek. Słuchacze oczywiście byli oczarowani.

Wielu z nich dało mu to zresztą odczuć podczas stanowiącego ostatni — półoficjalny — punkt konferencji wieczornego bankietu. Roy Betford namawiał Claya do napisania książki, w której pokazałby krok po kroku, jak przystępnymi dla przeciętnego człowieka narzędziami naukowymi wykazać prawdziwość Ewangelii. Na uwagę, że byłaby to co najwyżej kolejna kropla w istnym oceanie podobnych publikacji — z niektórych Clay przecież sam korzystał — Roy odparł z właściwą sobie kordialnością, że takich kropel nigdy dość.

— To jest wojna, stary, wojna o dusze najmłodszego pokolenia — podsumował. — A my powinniśmy sięgać po strategie opatentowane przez naszego przeciwnika. Dziś, mój przyjacielu, nie wystarczy autorytatywnie orzec, że Bóg istnieje, a jeśli nie będziesz Go słuchał, to czeka cię nieciekawy los. Ty sam najlepiej wiesz, co oni na tych wszystkich uniwersytetach wyprawiają z Biblią. Trzeba grać ich chwytami. I nie brać cholernych jeńców!

Clay obiecał, że zastanowi się nad książką, po czym natychmiast zagrzebał to w najgłębszych pokładach niepamięci.

Bankiet skończył się tuż przed północą i kiedy w nielicznych chwilach ulegania pokusie doszukiwania się znaków Clay odtwarzał w pamięci jego przebieg, naprawdę nie znajdował nic, co mogłoby świadczyć, że Bóg dawał mu jakieś dyskretne przestrogi.

Na nic podobnego nie natrafił też we wspomnieniach z następnego poranka. Słuchawkę podniósł po czwartym sygnale, podziękował za budzenie, a następnie zmusił się do wygrzebania się z ciepłej pościeli i zaciągnięcia swojego półprzytomnego ciała pod prysznic. Stojąc pod strumieniem letniej wody zachodził w głowę, dlaczego właściwie nie mógłby wyjechać później. Bennington i Claremont dzieliło zaledwie nieco ponad pięćdziesiąt pięć mil, które nawet przy kapryśnej nowoangielskiej pogodzie o tej porze roku dałoby się bez większych problemów pokonać maksymalnie w dwie godziny.

Ubrał się i podniósł roletę. Za oknem przywitał go bury półmrok. Ze spiętrzonych nisko chmur sączyła się wstrętna zupa z na wpół zamarzniętego deszczu i brudnego śniegu. To przywiodło go do myśli, że być może jednak dobrze zrobił, decydując się wyjechać wcześniej. Jego pięcioletni Ford Focus nawet z zimowymi oponami nie nadawał się do szarżowania po drodze — nawet jeżeli była nią międzystanowa autostrada numer 91, regularnie odśnieżana i posypywana chlorkiem sodu.

Wrzucił rzeczy do torby i zjechał windą na parter. Przy recepcji kręciło się kilku uczestników konferencji. Wśród nich był również Roy Betford, który od razu go dostrzegł i zamachał do niego przyjacielsko.

— Naprawdę pomyśl o tej książce, stary — powiedział, potrząsając energicznie dłonią Claya.

Clay ponowił obietnicę, po czym znów nakazał sobie o niej zapomnieć. Betford zaproponował wspólne śniadanie w hotelowej restauracji. Clay obawiał się, że będzie mu wiercił dziurę w brzuchu w kwestii książki, lecz Roy go oszczędził.

Dwadzieścia po siódmej Clay ruszył z hotelowego parkingu i udał się w drogę do domu, która miała odmienić całą jego przyszłość. Czego — jak konsekwentnie utrzymywał przez kolejne lata — absolutnie nic nie zapowiadało. Do zrewidowania owej kategorycznej opinii nie zdołał go przekonać nawet Roy, który opuścił hotel pół godziny później i trafił w sam środek piekła z Clayem w roli głównej. Co jak najbardziej uznał za nadprzyrodzoną ingerencję Opatrzności i przy każdej nadarzającej się okazji to podkreślał.

— Bóg chciał, żebym znalazł się dokładnie w tamtym miejscu o dokładnie tej porze — tłumaczył Clayowi cierpliwie, jak niezbyt pojętnemu uczniowi. — Myślę, że z czasem ty też to zrozumiesz i zaczniesz na to patrzeć w ten sposób. Nie widzę innej możliwości.

Ale to było później — znacznie później. Na razie Clay delektował się kojącym ciepłem we wnętrzu forda i wizjami relaksu w domowym zaciszu. Kiedy przyjedzie, dom będzie pusty, bo Wendy i Brian pojadą do szkoły. Zanim wrócą i rzucą mu się na szyję, będzie miał kilka godzin na leniwe przełączanie kanałów, czytanie i ogarnięcie najpilniejszych spraw związanych z parafią, których przez dwa dni nie powinno się zbytnio nagromadzić. Wendy na bieżąco załatwiała wszystko, co była w stanie. Czasem naprawdę go zadziwiała. A owo zadziwienie zawsze było podbite solidną dawką czułości. Nie sądził, że to możliwe, ale z każdym rokiem kochał ją coraz silniej — ją i Briana.

Dlaczego więc do niej nie zadzwonił? Mógł to zrobić zaraz po przebudzeniu lub tuż przed wyjazdem. A jednak jakoś mu to umknęło. Rozmawiali tuż przed bankietem. Powiedział jej, o której zamierza wyjechać, i uznał, że to wystarczy, ale teraz zaczęły go dręczyć wyrzuty sumienia — z każdą chwilą coraz bardziej natarczywe.

Żeby je zagłuszyć, sięgnął do schowka po stronie pasażera i wyjął jedną z tkwiących tam zawsze płyt. Po omacku wyłuskał krążek z plastikowego pudełka i wsunął do odtwarzacza. Z głośników popłynęło How Great Is Our God. Miękki tenor Chrisa Tomlina natychmiast poprawił mu nastrój. Nawet szara mglistość poranka wydała mu się nieco jaśniejsza, a wycieraczki zgarniające z przedniej szyby lodowatą breję nabrały dostojnej posuwistości.

— On przyobleka się w światłość, a ciemność usiłuje się skryć i drży na dźwięk Jego głosu; jak wspaniały jest nasz Bóg — śpiewał tymczasem Chris Tomlin.

O wpół do dziewiątej Clay, ukołysany muzyką i optymistycznie nastawiony do świata, przejechał przez Brattleboro. Śnieg z deszczem przeszedł w drobną, lecz zawzięcie siekącą karoserię krupę. Nadal było szaro i mgliście. Claya mijało niewiele samochodów, a jeśli już, były to przeważnie ciężarówki i furgonetki dostawcze. Powoli zbliżał się do mostu nad West River. Kiedy jego kształt w końcu wynurzył się z lepkiej, zawiesistej mgły i zamajaczył przed maską Forda, Clay zastanawiał się nad rolą popkultury w dziele ewangelizacji. Ciekawą prelekcję na ten temat wygłosił wczoraj Zack French — znawca i popularyzator chrześcijańskiego kina.

Pokazywał wykresy, z których wynikało, że dystrybucja chrześcijańskich filmów na kasetach wideo i płytach DVD prawie dorównuje tym z szeroko rozumianego głównego nurtu. Kreślił wizję ekspansji chrześcijańskich treści w dobie rozwoju Internetu. Przewidywał, że najdalej za dwadzieścia lat chrześcijański przemysł rozrywkowy urośnie do rozmiarów potęgi dorównującej niejednej hollywoodzkiej wytwórni.

Clay był zdania, że Zack daje się ponieść przesadnemu optymizmowi. Niemniej gdy teraz rozważył tę kwestię na spokojnie, doszedł do wniosku, że sugestia Roya wcale nie musi być taka głupia. Czy byłby w stanie napisać książkę, a może nawet scenariusz filmu o swoim nawróceniu? Historia przemądrzałego ateisty, rzucającego na prawo i lewo cytatami z Bertranda Russela, który zakochuje się w wierzącej dziewczynie i zamiast przeciągnąć ją na swoją stronę, sam odnajduje Jezusa, mogłaby być całkiem zabawna, a przy tym pouczająca.

Oczyma wyobraźni ujrzał nagle początkowe sceny tego hipotetycznego filmu oraz czołówkę ze swoim nazwiskiem jako pomysłodawcy.

Chwilę później, zanim zdążył się zorientować, co się dzieje, ujrzał wyrastającą tuż przed maską czerwoną kabinę pędzącej niczym taran ciężarówki z naczepą. Poczuł, jak jego mózg zalewa eksplozja adrenaliny, i w ostatnim rozbłysku przeraźliwie jasnej świadomości sytuacji, w której się znalazł, zdążył jeszcze pomyśleć, że jeśli jakimś cudem wyjdzie z tego żywy, będzie miał nowy numer popisowy, przy którym ten o śledztwie okaże się dziecinną czytanką na dobranoc.

Jeśli przeżyje. W co miał jeszcze czas zwątpić.

A potem…

Rozdział 2

— Samego momentu zderzenia nie zapamiętałem — recytował osiem lat później w Lake Elsinore. Swój nowy numer popisowy miał od dawna wyszlifowany do perfekcji. Doskonale wiedział, jak modulować głos i w których momentach robić pauzy w celu podbudowania napięcia. To był właśnie jeden z nich, więc umilkł na chwilę, pozwalając słowom rozejść się po wypełnionej słuchaczami auli.

Jak wszędzie, gdziekolwiek zawitał, odkąd cztery i pół roku temu na dobre ruszył w trasę, zajęte były wszystkie krzesła. Głodni jego przesłania ludzie tłoczyli się też w przejściu pośrodku auli. Wielu z nich siedziało na wózkach inwalidzkich. Całkiem sporo miało kule. Twarze niektórych wykrzywiał poudarowy paraliż albo po prostu grymas cierpienia, z którym zmagali się każdego dnia i na które często nie pomagały już proszki. Z wielu wpatrujących się w niego par oczu wyzierała duchowa udręka zmieszana z desperacką nadzieją, że właśnie tego niedzielnego wieczoru właśnie im zdarzy się cud. Zjawiło się też kilka osób z zespołem Tourette’a.

Było również oczywiście mnóstwo zwykłych ciekawskich, trochę nabzdyczonych sceptyków, którzy potem obsmarują go na Facebooku — poznawał ich po tym, że zawsze cykali masę zdjęć swoimi iPhone’ami — i najpewniej paru pismaków, którzy zrobią to samo, tyle że w bardziej wyrafinowany sposób i w większym nakładzie. Czyli normalka na trasie — nic, czym należałoby się przejmować. Ostatnie kłopoty mieli ponad rok temu w Tulsie. Od tamtej pory zrobiło się wręcz rutynowo.

Mimo to i tak poszukał wzrokiem Josie. Siedziała pod ścianą na lewo od sceny, zasłonięta piramidkami z książek i płyt, które będzie można kupić po występie. Miała na sobie swoją roboczą białą garsonkę, a kasztanowe włosy upięła w konserwatywny biurowy kok. Po jej twarzy pełgał ledwo dostrzegalny poblask z otwartego laptopa, doskonale ukrytego za towarem. Clay domyślił się, że śledzi darowizny, które zawsze spływały wartkim strumieniem, kiedy spotkanie było transmitowane przez SalvaVision.

Wyczuła, że na nią patrzy. Posłała mu szybkie porozumiewawcze mrugnięcie, w którym było przynaglenie. Nie zachęta czy otucha, ale właśnie przynaglenie, które już jakiś czas temu przestało go drażnić, bo też stanowiło element wypracowanej przez nich rutyny. Nie aż tak niezamierzony, jak początkowo sądził.

Mocniej ścisnął palcami bezprzewodowy mikrofon i wziąwszy głęboki oddech, kontynuował przerwaną opowieść o tamtym styczniowym poranku.

— Dosłownie ułamek sekundy po tym, jak zorientowałem się, że ta ciężarówka pędzi wprost na mnie, znalazłem się… — znów zawiesił głos, chcąc w ten sposób dodatkowo podkreślić niewiarygodność tego, co za chwilę padnie. Audytorium zastygło w oczekiwaniu. Większość z obecnych prawdopodobnie czytała którąś z dwóch książek Claya, słuchała którejś z nagranych przez niego płyt albo oglądała jego programy w SalvaVision, ale i tak pragnęli to usłyszeć. — Znalazłem się… no cóż, w Niebie.

— Ty cioto! — zawył histerycznie jeden z cierpiących na tourette’a, równocześnie wyrzucając w górę lewą rękę. — Jebany chuj!

W kilku miejscach auli powstał lekki szmer. Jakaś nastolatka cicho zachichotała, ale natychmiast została zgromiona przez siedzącą obok niej kobietę.

Clay nie dał się zbić z pantałyku.

— Dokładnie tak, moi kochani — ciągnął, pamiętając o lekkim podniesieniu głosu, żeby brzmiał bardziej ekstatycznie. — W jednej chwili siedziałem za kierownicą forda, podczas gdy tuż przed moimi oczami rosła ta wielotonowa kupa żelastwa, a w następnej brodziłem w cudownym złotym świetle, jaśniejszym niż cokolwiek, co można zobaczyć na Ziemi, a zarazem nie rażącym oczu. Nie zdarzyła się żadna z tych rzeczy, o których zawsze słyszy się przy okazji relacji o NDE. Żadnego przyglądania się własnemu ciału z góry, tuneli ze światełkiem na końcu… Po prostu zostałem przeniesiony z materialnej rzeczywistości do świata nadprzyrodzonego tak, jak zmienia się pilotem kanał.

— O, Panie! — zawołała pulchna staruszka w drugim rzędzie.

— Pieprzę cię! — zawtórował jej inny chory na tourette’a.

— A wiecie, dlaczego nie doświadczyłem tych fenomenów? — rozkręcał się tymczasem Clay. — Bo ja nie miałem wrócić! Tak, moi kochani! Moje ziemskie oczy nie miały już nigdy ujrzeć słońca, a twarz poczuć podmuchu letniego wiatru! Byłem martwy! Moje ciało, uwięzione we wraku samochodu, było martwe! Było trupem przez… — uniósł prawą dłoń, jakby chciał uciszyć publiczność, choć wszyscy siedzieli jak zamurowani — przez bite półtorej godziny! — nieomal wyskandował. — Przez półtorej godziny moje serce nie tłoczyło krwi, a płuca nie filtrowały powietrza!

Temperatura emocji w auli coraz bardziej się podnosiła. Jak zawsze, kiedy docierał do tego punktu. Josie nazywała go prekulminacją. Prawdziwy gwóźdź programu miał nastąpić dopiero za kilkanaście minut.

— Znalazłem się tam, gdzie przebywają zmarli, bo… byłem jednym z nich — spuścił nieco z tonu, by za chwilę skoczyć jeszcze wyżej. — Widziałem wychodzących mi na spotkanie ludzi. Znanych mi i zupełnie obcych. Całych utkanych z tego nieziemskiego światła, ale zarazem konkretnych, bo w Niebie nie przestajemy być tym, kim byliśmy za życia. Zachowujemy swoją tożsamość, rozpoznajemy się. Ja w tym tłumie zobaczyłem na przykład moją babcię. Umarła w wieku osiemdziesięciu sześciu lat. Miała demencję i zaawansowanego Parkinsona, ale tam wyglądała jak trzydziestolatka. Piękna, uśmiechnięta, szczęśliwa, bez choćby najmniejszego śladu fizycznych ułomności.

I wiedziałem, że ja też taki jestem! Miałem niesamowitą świadomość własnego istnienia. Tak ostrą, jak nigdy za życia. Całym sobą widziałem, słyszałem i odczuwałem, a mój umysł… O, Chryste, to było najbardziej niezwykłe. — Poczuł, że na czoło wystąpiły mu kropelki potu. Choć go irytowały, nie starł ich. — Mój umysł miał natychmiastowy dostęp do wszelkiej wiedzy, jakiej tylko zapragnął. Zanim na dobre zdążyłem pomyśleć pytanie, już znałem odpowiedź. Rozumiałem, na czym polega tajemnica istnienia, jak działa kosmos i jakie występują zależności między światem ducha i światem materii.

Zszedł z podium, nieznacznie się krzywiąc. Lewa noga, złamana w trzech miejscach i przez dziewięć miesięcy po wypadku unieruchomiona w aparacie Ilizarowa, będzie mu się dawać we znaki już do końca życia. Podobnie jak napadowe migreny w deszczowe dni i przenikliwe rwanie w plecach, kiedy zbytnio się przeforsował lub za długo siedział bez ruchu. Co zresztą i tak stanowiło pryszcz w porównaniu z pierwszymi dwoma latami, gdy nieomal bez przerwy bolał go właściwie cały środek, a pigułki zamiast pomagać, tylko go uzależniały.

Powinien się streszczać. Oddziaływanie na emocje miało swoją dynamikę — za każdym razem inną. Za każdym razem musiał wyczuć publiczność. Ci w Elsinore należeli do bardziej podatnych.

— Na spotkaniach często bywam pytany, czy naprawdę nie chciałem wrócić — podjął. — Otóż nie. Szczęście i miłość, które tam odczuwałem, były absolutne i wieczne jak sam Bóg. Wiedziałem, że należę do tego świata, że tu jest mój prawdziwy dom, a wszystko, co zdarzyło się na Ziemi, to tylko trwający chwilę sen. Nie było mi żal tych, których zostawiałem, bo wiedziałem, że wkrótce do mnie dołączą, a ja ich przywitam tak, jak teraz witano mnie.

Znów rzucił dyskretne spojrzenie w kierunku Josie. Nie odwzajemniła mu się. Była całkowicie skupiona na przelewach oraz postowaniu na Facebooku i Twitterze, by podtrzymywać zainteresowanie. Jak zwykle panowała nad wszystkim.

Opowiedział im, że Niebo wygląda jak miasto w całości zbudowane ze złota, a wszyscy w nim są piękni, zdrowi i chodzą w śnieżnobiałych szatach. Opowiedział, jak niezwykły pochód dusz, który wyszedł go przywitać, powiódł go ku wznoszącemu się w samym centrum miasta gmachowi świątyni, w której czekał na niego Bóg. Opowiedział wreszcie, że gdy już zbliżali się do jej bramy, nagle w dokładnie taki sam sposób jak poprzednio został przeniesiony z powrotem na Ziemię, do swojego pokiereszowanego i cały czas balansującego na granicy śmierci fizycznego ciała.

Opowiedział też o Royu Betfordzie, który natknął się na policyjną blokadę, a następnie, zobaczywszy zgnieciony jak puszka po piwie wrak, poczuł niewytłumaczalny przymus, by modlić się za tkwiącego w środku kierowcę. Wtedy jeszcze nie wiedział, że jest nim Clay. Wiedział tylko, że musi się modlić, i to mimo iż zgromadzeni na miejscu medycy i policjanci przekonywali go, że człowiek w środku nie żyje, a oni czekają tylko na ekipę straży pożarnej, która rozetnie poskręcaną karoserię, żeby mogli wydobyć trupa.

Opowiedział, jak Roy wsunął się na tylne siedzenie, namacał zakrwawioną dłoń zakleszczonego między postrzępionymi blachami mężczyzny i zaczął błagać Jezusa, by pozwolił mu wrócić. Najpierw robił to mówiąc, ale po kilku minutach jakiś wewnętrzny głos kazał mu śpiewać hymny pochwalne, co też posłusznie wykonał. Nie wiedział, jak długo to trwało, ale w końcu poczuł, że bezwładna dłoń się porusza, a z gardła mężczyzny zaczyna się dobywać zbolały charkot. I wtedy nagle z przerażeniem zdał sobie sprawę, kim jest ofiara.

Potem mówił o miesiącach spędzonych w szpitalu — o ciągnących się niczym wieczność dniach i nocach wypełnionych bólem, o narastającym poczuciu beznadziei i depresji.

— Ale ta depresja… ta depresja, moi kochani, nie wynikała z tego, że moje rany goiły się zbyt wolno, ani nawet z lęku, że być może już nigdy nie będę chodził. Źródłem tej depresji były wspomnienia z Nieba… wciąż tak wyraźne, jakbym był tam przed chwilą. I ten potworny żal, że kazano mi wrócić. Tak, to było zdecydowanie najgorsze. Jedyną moją nadzieją była myśl, że być może wkrótce umrę i znów się tam znajdę. Pragnąłem tego całym sercem i całą duszą.

Kilku słuchaczy westchnęło przeciągle. Pulchna staruszka z drugiego rzędu przetarła oczy chusteczką. Ci od tourette’a na szczęście byli cicho.

— Do domu wypisali mnie na Boże Narodzenie. To były najgorsze święta w moim życiu. Oczywiście nie z powodu odniesionych obrażeń. Czułem się jak wygnaniec, jak ktoś, kto przebywa tutaj za karę. Ten, kto raz poznał, jak dobry i nieskończenie kochający jest Bóg, już nigdy nie będzie pragnął niczego innego. Ale potem, tuż przed rocznicą mojego wypadku, odwiedził mnie Roy…

— A nie przyszło ci do głowy, że wróciłeś, bo Bóg powierzył ci misję? — zapytał go.

— Jaką misję, Roy? — prawie łkał Clay

— Misję dawania nadziei tym, którzy cierpią. Którzy borykają się z wątpliwościami, z rozpaczą po utracie bliskich lub z bezsensem własnej choroby.

— Potrzebowałem jeszcze kilku tygodni, by do tego dojrzeć. Ale w końcu zrozumiałem, że Roj ma rację. Że moje ocalenie było po coś. Choćby po to, by teraz stanąć tu przed wami.

Nadszedł moment kulminacyjny.

— Teraz będziemy uwielbiać Pana! — zawołał Clay.

Kilku słuchaczy poderwało się z miejsc.

— Czy ktoś dzisiaj zostanie uzdrowiony? — zapytał podekscytowanym głosem brodacz w kraciastej koszuli.

Clay podniósł dłoń.

— Pamiętajcie, kochani, że to Bóg uzdrawia. Ja mogę Go tylko prosić. Czy zechce wysłuchać, zależy od Jego woli. Czasem udziela mi tej łaski, a czasem nie. Łączmy się w modlitwie. Uwielbiajmy Pana, który jest samą dobrocią, słodyczą i miłością. Prośmy, aby zstąpił na nas Jego Duch. Zanośmy przed Jego tron wszystkie nasze bolączki. O, Panie, racz nas wysłuchać! Wejrzyj łaskawym okiem na Twój lud, który ugina się pod jarzmem grzechu!

— Chuj ci w dupę! — wrzasnął piskliwie otyły czterdziestokilkulatek w okularach, jednocześnie energicznie potrząsając prawie zupełnie łysą głową.

— Twoje stworzenie, o, Panie, łka o Twoje miłosierdzie niczym gazela na pustyni szukająca kropli czystej wody! — zagrzmiał Clay, przełożywszy mikrofon do lewej dłoni, a prawą zataczając szeroki łuk. Ty, który nie wahałeś się posłać na Ziemię własnego Syna, by wykupił nas spod władzy wieczystego mroku i śmierci, oblej nas zdrojami swych łask! Bez Ciebie jesteśmy niczym. Bez Ciebie błąkamy się po ciemnej dolinie, zalęknieni i struchlali.

Kilka kolejnych osób podniosło się ze swoich krzeseł. Niektórzy coś mruczeli. Inni wznosili ręce. Brzuchacz w okularach nadal intensywnie kręcił głową, jakby usilnie zaprzeczał temu, czego jest świadkiem. Nastolatka wyciągnęła smartfona i mimo protestów matki zaczęła nagrywać. Pewnie za chwilę udostępni filmik pięciu tysiącom swoich spędzających życie na skrolowaniu osi czasu znajomych z komentarzem w stylu „Oto XXI wiek w kraju, który zniósł niewolnictwo i wysłał człowieka na Księżyc”, a oni rozniosą go dalej.

— Bez Ciebie, Panie, dusimy się jak ryby wyrzucone na brzeg morza! — improwizował Clay, czując, jak przenika go coraz silniejsza wibracja skumulowanego podniecenia tych wszystkich ludzi. — Niech języki Twojego świętego ognia spoczną na nas! Okaż nam swą moc! Wysłuchaj próśb Twojego niegodnego sługi, którego zaszczyciłeś przedsmakiem Raju, aby mógł świadczyć o Twym zbawieniu! Błagam Cię za nich! — Słowa płynęły coraz szybciej, a on coraz bardziej tracił nad nimi kontrolę. Ten moment zawsze go przerażał. — Błagam Cię, abyś pobłogosławił tych, którzy dziś przyszli tu, by uciec się do Ciebie jak do ostatniej deski ratunku! Uzdrów ich ciała i dusze! Spraw…

Znieruchomiał z dłonią na jedenastej. Ci, którzy próbowali dołączać się do jego spontanicznej modlitwy, też zastygli.

Powoli, jakby był nakręcaną porcelanową figurką na pozytywce, zgiął rękę i dotknął palcami skroni w czymś w rodzaju groteskowej parodii salutu.

— Tak — szepnął, ciężko dysząc. Jego twarz lśniła od potu. –Tak, tak… — Odsunął dłoń od skroni. — Kochani — zwrócił się do wyczekującej publiki — Pan właśnie dał mi poznać, że dzisiejszego wieczoru objawi tu swoją moc. Wybrał spośród was kogoś, kto stanie się znakiem Jego niezmierzonej miłości do rodzaju ludzkiego.

Zgromadzeni spojrzeli niepewnie po sobie. Clay tymczasem zbliżył się do pierwszego rzędu. Chwilę się wahał, jakby nasłuchiwał wskazówek kogoś niewidzialnego. Jego roziskrzone spojrzenie prześlizgiwało się uważnie po napiętych twarzach. Głowa chorego na tourette’a mężczyzny w okularach wykonywała coraz bardziej konwulsyjne ruchy we wszystkie strony. Na jego nalanych, gładko ogolonych policzkach pojawiły się strużki łez.

Nagle Clay zrobił krok w lewo i wszedł między tłoczących się w przejściu.

— Ty — wskazał siedzącego na wózku blondyna z kucykiem i o atletycznej, zupełnie niepasującej do jego stanu sylwetce.

— Ja? — tamten uśmiechnął się nerwowo.

— Tak, ty. Miałeś wypadek, prawda? Jakieś dwa lata temu. Widzę motocykl…

Blondyn zbladł.

— Ale skąd…? — wydukał.

— Wstań z tego wózka — polecił Clay łagodnie, zupełnie jakby prosił tamtego, żeby przypalił mu papierosa.

— Nie ma mowy, człowieku — wzdrygnął się blondyn. — Zero czucia od pępka w dół. Mogę się co najwyżej do ciebie poczołgać.

— A ja ci mówię: wstań!

Blondyn rzucił niepewne spojrzenia na prawo i lewo.

— Wstań, bracie, i przyjdź do mnie! — Clay wyciągnął dłoń. — Po prostu podnieś się z tego wózka tak, jak kiedyś wstawałeś z krzesła. Jak wtedy, gdy jeszcze trenowałeś dzieciaki…

— Ja… — plątał się blondyn. — Ja właściwie tylko tak… Tak naprawdę to w ogóle nie wierzę w cuda. Tak tylko wpadłem, bo w tej dziurze rzadko kiedy dzieje się coś ciekawego. Ja nawet nie jestem specjalnie wierzący.

— A jednak nie zaprzeczyłeś, kiedy ujawniłem, co ci się przydarzyło — zaoponował Clay. — Tak jak nie zaprzeczasz temu, że byłeś trenerem piłki nożnej. Nie bądź niedowiarkiem, lecz wierzącym. Wstań i chodź.

— Proszę przynajmniej spróbować — zwróciła się do niego zachęcająco ta pulchna z drugiego rzędu.

Blondyn jeszcze chwilę się namyślał, uśmiechając się głupkowato, po czym mocno objął palcami poręcze wózka i nieporadnie dźwignął się do pozycji stojącej. Sala eksplodowała okrzykiem. Clay, nie zwracając na to uwagi, nadal wyciągał ku niemu dłoń.

— A teraz puść te poręcze i przyjdź do mnie — rozkazał tonem nieznoszącym sprzeciwu.

I blondyn jak zahipnotyzowany zaczął iść wśród podnoszącej się wrzawy, stąpając sztywno, jakby w miejscu nóg miał staromodne drewniane protezy. Gdy tylko znalazł się w zasięgu dłoni Claya, uchwycił ją, a Clay pociągnął go ku sobie.

— Patrzcie na potęgę Boga Wszechmogącego! — wykrzyknął.

Zerwała się burza oklasków.

— Ty oszuście! — dobiegło nagle od strony drzwi.

Clay początkowo pomyślał, że to znów ktoś z chorych na tourette’a. Prawdopodobnie to samo pomyśleli nieliczni, którzy zwrócili głowy w kierunku głosu. Reszta nadal była zajęta wiwatowaniem i wychwalaniem na przemian Boga i Jego posłańca.

— Ty parszywy, zasrany kłamco!

Tym razem głos — mocny, zaciągający teksańskim akcentem baryton — przedarł się przez zamieszanie. Stopniowo zaczęło się uciszać, a coraz więcej głów obracało się ku stojącemu w drzwiach mężczyźnie w dżinsowej kurtce, kowbojkach i stetsonie, spod którego wyzierała ogorzała, zacięta twarz z krzaczastymi siwymi brwiami i haczykowatym, sępim nosem. Za plecami mężczyzny w kapeluszu Clay dostrzegł jeszcze kogoś. To była dziewczyna — najwyżej osiemnastoletnia. Krzepki Teksańczyk trzymał ją mocno za rękę. Wyglądała na upośledzoną umysłowo.

Mężczyzna wkroczył do sali, ciągnąc ją za sobą jak wór kartofli.

Do tej pory zdążyła już zapaść grobowa cisza. Clay zdał sobie sprawę, że wciąż trzyma dłoń blondyna, którego przed chwilą uzdrowił. Puścił ją, a uzdrowiony, czując kłopoty, natychmiast zaczął się wycofywać.

— Nie rozumiecie, że ten gnojek nabija was w butelkę? — kontynuował niezatrzymywany przez nikogo Teksańczyk. — Wciska wam kit, żeby wyciągnąć od was forsę. Ten gość, którego niby uzdrowił, to wynajęty statysta.

— Jak pan śmie! — wydusiła oburzona pulchna z drugiego rzędu.

— Odwala ten numer za każdym razem i zawsze mu się udaje — ciągnął swoją tyradę Teksańczyk, wsuwając się coraz głębiej w rozstępujący się przed nim zdezorientowany tłum. Uczepiona do jego ręki dziewczyna potulnie dreptała za nim.

Coś z nią jest nie tak — przemknęło Clayowi gorączkowo — i nie chodzi o to, że jest nienormalna. Ona jest…

— Dokładnie tę samą szopkę odstawiłeś w Austin, sukinsynu — zwrócił się bezpośrednio do Claya. Jego oczy pod obfitymi brwiami pałały rządzą mordu. — Ty i ta twoja pazerna kurewka — warknął, postąpiwszy jeszcze kilka kroków. — Nie mogę tylko nijak pojąć, jakim cudem przy okazji udało ci się jeszcze zerżnąć moją Lucy i zrobić jej brzuch.

Faktycznie — dziewczyna była w ciąży. Na oko siódmy miesiąc. Występ w Austin rzeczywiście dawał w marcu.

Nagle wyobraził sobie, że gość w stetsonie rozchyla poły tej szpanerskiej kurtki, z ukrytej pod materiałem kabury wydobywa Rugera albo jakiegoś innego gnata — Clay nigdy nie znał się na broni — i kładzie go trupem. Tu, pośród tych wszystkich jeszcze przed chwilą wiwatujących, a teraz zdezorientowanych ludzi. I może… może paradoksalnie tak byłoby lepiej.

— Ja… nie wiem, o czym pan mówi — wyjąkał.

Blondyn ulotnił się bocznym wyjściem. Został po nim tylko ten oskarżycielski wózek.

— Może to było cudowne zapłodnienie na odległość, co? — prychnął ironicznie właściciel krzaczastych brwi i wypchnął dziewczynę przed siebie, żeby wszyscy mogli dokładnie zobaczyć jej gruszkowaty brzuch pod sukienką w zielono–turkusowe fale.

Clay z przerażeniem zdał sobie sprawę z czegoś jeszcze — transmisja na SalvaVision prawdopodobnie nadal szła. A jeśli jakimś cudem zdążyli ją przerwać, pozostawała jeszcze ta gówniara ze smartfonem. Co teraz robi Josie? Nie miał odwagi się odwrócić.

— Pieprzył ją! — zaskomlał ten w okularach, nie przestając miotać głową. — Pieprzył ją, aż wióry leciały! Tak ją dymał.

— I co, panie cudotwórca? — nacierał Teksańczyk, popychając ciężarną dziewczynę przed sobą niczym jakiś upiorny taran.

— To… to pomyłka! Albo prowokacja — wzbraniał się Clay, odruchowo cofając się przed tamtym. Wpadł na kogoś. Potrącony odskoczył, a Clay o mało nie wyrżnął na plecy.

— Ty żałosny kutasie! — zgromił go mężczyzna w kapeluszu. — No popatrz sobie. Popatrz, coś zrobił. Ale to nie wszystko. Tak się składa, że poznałem tego, któremu żeście zapłacili, żeby w Austin udawał kalekę. Tak, dotarłem do niego. Ucięliśmy sobie bardzo interesującą pogawędkę. Za parę dodatkowych dolarów zrobił się niezwykle rozmowny.

— Tatusiu — wyjęczała dziewczyna.

— Zamknij się! — ofuknął ją Teksańczyk. — Na to, żeby rozkładać przed nim nogi, nie byłaś za głupia.

— Niech pan stąd wyjdzie! — ocknął się Ross Warren, szef Elsinore Christian Center, na którego zaproszenie przyjechali Clay i Josie.

— Wyjdę, jak załatwimy naszą sprawę z tym tutaj gnojkiem. Kiedy skończę, nie będzie z niego co zbierać.

— To jakiś koszmar! — rozpłakała się pulchna z drugiego rzędu.

— Ja pierwszy raz widzę na oczy pana i pana córkę — próbował się nieudolnie bronić Clay, choć już wiedział, że to bezcelowe.

— Zmywamy się — syknęła mu prosto do ucha Josie.

Rozdział 3

Jechali w milczeniu. Josie prawą ręką ściskała kierownicę, a w lewej trzymała papierosa. Jej twarz w blasku deski rozdzielczej wyglądała jak gradowa chmura.

— Nie znam tej małej — odezwał się wreszcie Clay. — Nie wiem, kim był ten facet. To jakaś podpucha, nie widzisz tego? Ktoś chce nas utrącić. Słyszysz mnie?

Zaciągnęła się i wyrzuciła spalonego w trzech czwartych papierosa za uchyloną szybę.

— Przecież, kurwa, wiem! — burknęła.

— To o co się tak ciskasz? — żachnął się Clay. — Nie dało się tego przewidzieć. Musiałaś się liczyć z tym, że możemy mieć wrogów. Po prostu… po prostu, cholera, za dobrze nam szło. Przestaliśmy być czujni. Po tamtym w Tulsie powinniśmy bardziej uważać.

W Tulsie babka, którą wynajęli, żeby udawała niepełnosprawną, zaczęła ich szantażować, że ujawni cały szwindel, jeśli nie dostanie podwójnej stawki. Była nałogową ćpunką z półtorarocznym bachorem i prawie nigdy nietrzeźwiejącym kochasiem na utrzymaniu. Choć oboje mieli mózgi przeżarte chemią, wciągnęli Claya i Josie w pułapkę. Przyszli na „negocjacje” z ukrytą w plecaku kamerą, a potem grozili, że sprzedadzą materiał mediom.

Josie zapłaciła im i dorzuciła jeszcze coś ekstra. Rozstali się w przyjaznej atmosferze.

— Myślisz, że to dzisiaj miało coś wspólnego z tamtym w Tulsie, że oni się jakoś porozumieli? — zaczął się zastanawiać Clay głównie dla rozproszenia tej nieznośnej, nerwowej ciszy.

— Wątpię — zmarszczyła brwi Josie. — Jeszcze tego samego wieczoru naszprycowali się jak słonie, a następnego dnia nic nie pamiętali. Znam takich.

— Domyślam się.

Rzuciła mu szybkie, ostre spojrzenie.

— Chcesz mi coś amputować, kochanie? — zaćwierkała przymilnie.

Nie odezwał się. Patrzył w boczne lusterko. Przez chwilę wydawało mu się, że jeden z jadących za nimi samochodów śledzi ich. Nieomal odruchowo spodziewał się, że zaraz na jego dachu rozbłyśnie policyjny kogut i rozlegnie się syrena. Zaczynasz popadać w paranoję — zganił się w duchu.

— Cholera, tylko szkoda trochę towaru — powiedziała Josie już nieco spokojniej. — Dobrze, że chociaż laptop udało mi się zabrać. Gdyby go dorwali, mieliby nas jak na widelcu.

Clay mimowolnie się skulił. Josie nagle odrzuciła głowę w tył i parsknęła skrzekliwym, prostackim rechotem.

— No już tak się nie trzęś, wielebny! — Trzepnęła go dłonią w kolano. — Nie z takich tarapatów się wychodziło, co nie? — Przesunęła dłoń do jego krocza i delikatnie ścisnęła. Nie bronił się. — Damy radę — mówiła dalej, podszczypując jego nabrzmiewającego członka. — W końcu gdzie takich troje jak nas dwoje. Odkujemy się.

Zamknął powieki i pogrążył się w dziwnej mieszance podniecenia i odrazy, jaką zawsze w nim wywoływała. Chciał, żeby robiła mu to dalej, a jednocześnie jej dotyk budził w nim wstręt. I to jeszcze mocniej go kręciło. Zaklęty krąg, z którego nie wiadomo, czy bardziej nie można, czy po prostu nie chce się wyzwolić. Kiedy już niemal wytrysnął, zabrała dłoń i skupiła się na prowadzeniu. Do końca drogi żadne z nich się nie odezwało.

Clay myślał o ich komórkach, które natychmiast po ruszeniu wyłączyli, i o skrzynkach mailowych, do których wolałby się już nigdy nie logować. Była jeszcze ich strona, kanał na YouTube i profile na Facebooku i Twitterze. Tam też wolałby już nigdy nie zajrzeć.

Dwadzieścia minut później dotarli do motelu Skylark w Riverside, gdzie mieli zarezerwowany pokój. Nigdy nie zatrzymywali się na nocleg w mieście, w którym akurat dawali show. Był to oczywiście patent Josie. Podobnie jak i to, by zawsze korzystać z tanich, słabo ocenianych miejscówek. Ten motel idealnie spełniał kryteria. Kiedy Josie znalazła go w sieci, spodobała jej się notatka prasowa informująca, że kilka miesięcy temu wybuchł tam pożar i policja znalazła w jednym z pokoi niezidentyfikowane ciało mężczyzny, który udusił się czadem.

— Ma charakter, co? — zagaiła, podsuwając Clayowi pod nos laptop z galerią zdjęć.

Tak, idealny dla pary religijnych hochsztaplerów — pomyślał, ale powstrzymał się przed wypowiedzeniem tego na głos.

Teraz leżał w samych bokserkach na szerokim małżeńskim (choć pewnie bardziej adekwatny byłby tu przymiotnik „dziwkarskie”) łóżku, oglądając w zawieszonym na ścianie telewizorze lokalny serwis, a Josie brała prysznic. Jak dotąd spiker ani słowem nie zająknął się o Lake Elsinore, ani, tym bardziej, o skandalu, który dziś tam wybuchł. Gdy Clay zaczynał już odczuwać z tego powodu ulgę, jego obawy jednak się ziściły.

— Do bulwersującego zdarzenia doszło w ekumenicznym chrześcijańskim centrum w Elsinore — raportował spiker. — Z tego, co udało nam się dowiedzieć, dzisiejszego popołudnia odwiedził je znany i dla wielu kontrowersyjny teleewangelista i uzdrowiciel Clayton Dawson, który kilka lat temu wsławił się książką o swojej rzekomej śmierci w wypadku samochodowym i cudownym zmartwychwstaniu. Od tamtej pory Dawson przemierza kraj, szerząc swoje przesłanie…

— Daruj sobie te bzdety — powiedziała Josie. Stanęła przy łóżku w swoim ciemnozielonym jedwabnym szlafroku i turbanie z ręcznika na włosach.

Tymczasem na ekranie pojawił się blady jak tynk Ross Warren.

— Nie, nie zamierzam niczego komentować — mówił prosto do obiektywu, nieudolnie siląc się na zimną krew. — W stosownym czasie, kiedy poznamy wszystkie szczegóły, wydamy oświadczenie…

Josie sięgnęła po pilota i wyłączyła telewizor. Przysiadła na krawędzi łóżka.

— Wiesz co? Wszystko to sobie na chłodno skalkulowałam — oznajmiła, patrząc z ukosa na wciąż leżącego Claya. — Musimy się na trochę przyczaić, odczekać… nie wiem, może z rok. Pewnie ta gównoburza szybko przyschnie, ale lepiej się zabezpieczyć. Polikwidujemy nasze konta…

— O czym ty w ogóle pieprzysz — przerwał jej w równej mierze znużonym i zniecierpliwionym głosem Clay.

— O czym ja pieprzę? — nastroszyła się. — Próbuję wymyślić, jak uratować nam dupy, a przy okazji nie utopić świetnie dotąd prosperującego interesu. No więc słuchaj: odczekamy, a potem wysmażymy jakiś łzawy elaborat, że… nie wiem… w którymś momencie pobłądziłeś, kasa i sława uderzyły ci do głowy, ale przewartościowałeś swoje postępowanie i jesteś już innym człowiekiem. A zresztą zobaczymy, jak rozwinie się sytuacja. Będziemy reagować na bieżąco. Może zresztą uda się tę piłeczkę odbić, hę?

— To by się nawet zgadzało — wymamrotał sennie.

— Co?

— To, że w którymś momencie pobłądziłem.

— Skarbie. — Pochyliła się i musnęła go wargami w czubek nosa. — Tylko mi nie mów, że żałujesz. Nie robiłeś tego wbrew swojej, danej ci przez Boga Wszechmogącego, woli. Nie nafaszerowałam cię prochami, nie zahipnotyzowałam…

— Przestań. Proszę cię… — Czuł, że coś zaczyna w nim wzbierać. Czuł to zresztą już nie pierwszy raz, ale chyba nigdy dotąd tak dojmująco. Bliski tego poziomu był po aferze w Tulsie, ale wtedy udało mu się to zdławić.

Jakby czytając w jego myślach, położyła mu palec na ustach.

— Nie dajemy tym ludziom nic, czego by sami nie szukali — szepnęła z nieomal matczyną czułością. — A to, że czasem trochę to i owo podkolorujemy… Sam mówiłeś, że potrzeba metafizyki jest w ludziach… jak ty żeś to ładnie nazwał?

— Immanentna — wydyszał, próbując stawiać opór nadciągającej fali pożądania i jednocześnie ocalić to wzbierające coś.

— O, właśnie, immanentna. Podoba mi się to słówko. Zakochałam się w tobie między innymi dlatego, że potrafiłeś tak mądrze mówić. Imponowało mi, że taki oczytany facet, erudyta, chce się zadawać z taką prowincjonalną gęsią jak ja. Faceci w moim rodzinnym miasteczku zagadywali inaczej. A ty byłeś taki subtelny, empatyczny… Ująłeś mnie tym, wiesz?

— Wiem — westchnął z ledwie skrywaną nutą rozpaczy. Naprawdę wiedział i dokładnie tak, jak się spodziewał, ta wiedza zdusiła to, co zaczęło w nim rosnąć i potencjalnie mogło doprowadzić do przekreślenia ostatnich lat. Mogło, lecz już nie doprowadzi. Nie dziś, nie jutro i najprawdopodobniej już nigdy. Chciało mu się wyć, jednak i ta pokusa szybko mu minęła.

Zastąpiła ją inna, do zrealizowania której nagle zaczęło mu się wyjątkowo spieszyć. Wyciągnął rękę i musnął palcami udo Josie. Tym razem bez domieszki wstrętu w charakterze kontrapunktu do pożądania. Raczej z tkliwością, jaka zawsze ogarniała go, ilekroć przypominał sobie, że Josie ma nie tylko twarz wyrachowanej oszustki.

Wreszcie w nią wejść. I posuwać, posuwać, posuwać… Czuł, że cała już jest mokra i gotowa. Równie mokra i gotowa jak on twardy i nabuzowany spermą, którą chciał wreszcie w nią wstrzyknąć.

Zapukano do drzwi. Oboje poderwali się jak oparzeni, po czym znieruchomieli, spoglądając niepewnie jedno na drugie.

— Tu biuro szeryfa hrabstwa Riverside, proszę otworzyć! — odezwał się na zewnątrz męski głos.

— Cholera, gliny! — jęknęła Josie.

— Tylko spokojnie. — Clay aż sam się zdziwił, że tak gładko i naturalnie przejął inicjatywę. Więc jednak miał rację z tym samochodem. Policja ich śledziła. Dlaczego więc tyle czasu czekali na rozpoczęcie interwencji? Chcieli pozwolić im na ostatni numerek przed założeniem bransoletek? Taka tolerancja tylko w Kalifornii, dziecino.

— Panie Dawson, radzę otworzyć. Wiem, że oboje tam jesteście — nie dawał za wygraną mężczyzna po drugiej stronie.

Clay zbliżył się ostrożnie do drzwi i przekręcił gałkę. Na podeście stał barczysty, zdradzający hamowaną aktywnością sportową tendencje do tycia szatyn w płóciennej kurtce khaki z gwiazdą na piersi oraz naszywkami ze stanowiącą herb hrabstwa dzwonnicą na obu przedramionach. Przybysz trzymał w prawym ręku coś dużego i ciężkiego. Clay niemal parsknął śmiechem, kiedy zorientował się, że jest to torba, w której przywieźli do Elsinore książki i płyty na sprzedaż. No proszę, a Josie już spisała je na straty.

— Mogę wejść, panie Dawson?

Clay odsunął się i wpuścił mężczyznę.

— Jestem sierżant Corben — przedstawił się policjant, wypełniając swoją nie wróżącą niczego dobrego obecnością cały pokój. Postawił torbę na podłodze tuż przy swojej stopie. — To, jak mi się zdaje, wasze. Opuściliście Elsinore w takim pośpiechu, że zapomnieliście tego zabrać.

— Darujmy sobie gierki, sierżancie, dobrze? — próbował nie utracić i tak w znacznej mierze iluzorycznej kontroli nad sytuacją Clay. — Mamy za sobą ciężki dzień. To, co się stało w centrum, to było… nieporozumienie, naprawdę grube nieporozumienie.

— Nieporozumienie, powiada pan — pokiwał flegmatycznie głową Corben. — A może woli pan, by zwracać się do niego per wielebny lub ojcze? Proszę mi wybaczyć, ale jestem agnostykiem i nie znam się zbytnio na tych sprawach. Wiem tylko, że był pan pastorem gdzieś w Nowej Anglii.

— Może pan mówić, jak pan chce. Od dawna nie jestem już pastorem. Przynajmniej w sensie formalnym.

Gliniarz znów pokiwał głową.

— Nieporozumienie, jak pan to ujął, rzeczywiście jest spore — podjął. — Tym bardziej że ten przyjemniak w kapeluszu i jego córka ulotnili się. Podobnie jak facet, którego dziś popołudniu rzekomo pan… hm, uzdrowił. — Corben podrapał się wymownie w zaokrąglony podbródek. — Wprawiliście w zakłopotanie sporo ludzi.

— Nie mieliśmy takiego zamiaru — włączyła się Josie.

Corben zrobił kilka kroków w przód, omijając przyniesioną torbę.

— Tja — mruknął filozoficznie. — Rzeczywiście i mnie się tak zdaje, że nie mieliście takiego zamiaru. Natomiast idę o zakład, że wiem, co na pewno zamierzaliście zrobić. Po dzisiejszej szopce chcieliście jak najszybciej opuścić Riverside i cieszyć się forsą, którą wyciągnęliście od naiwniaków. Zresztą robicie tak zawsze, czyż nie?

— Nie prowadzimy nielegalnych interesów, jeśli to pan ma na myśli — zaprotestował Clay.

Corben znów podrapał się w podbródek.

— Dobra, faktycznie skończmy te gierki, bo spieszy mi się do domu — zadecydował. — Mam prawo was przymknąć i zatrzymać do wyjaśnień, jak zapewne wiecie. Powinienem skorzystać z tego prawa, bo jak dla mnie jesteście zasranymi oszustami. Nie obchodzi mnie, że nie jesteście na bakier ze skarbówką…

— A jednak przywiózł pan nasze rzeczy. — Tym razem pałeczkę przejęła Josie, wysuwając się nieznacznie przed Claya.

Zauważył, że poły szlafroka na piersiach ma lekko rozchylone. Nagle zaczął się zastanawiać, czy byłaby w stanie obciągnąć temu olbrzymowi druta albo zrobić coś podobnego, byle tylko zostawił ich w spokoju. Nie puszczała się, odkąd byli razem — przynajmniej nic o tym nie wiedział — ale zdał sobie sprawę, że odpowiedź na jego wątpliwości wcale nie jest taka oczywista, oraz że… zabiłby ją, gdyby okazała się do tego zdolna.

— Ja i moja żona straciliśmy niedawno jedynego synka — oświadczył nagle Corben całkowicie zmienionym, głuchym tonem. — Białaczka. Miał tylko siedem lat. Tylko siedem pieprzonych lat, kapujecie? Mnie te religijne bzdury nigdy nie ruszały, ale Donna… zaczęła oglądać ten twój program — zwrócił się bezpośrednio do Claya. Podbródek mu drżał. Clay chciał coś odpowiedzieć, ale powstrzymał go ruchem dłoni. — Potem kupiła twoją książkę. I to dało jej pokój. Stwierdziła, że dzięki tobie zyskała nadzieję, że kiedyś jeszcze uściska Kevina. Tak, panie prorok, czy jak tam chcesz, żeby do ciebie mówić. Właśnie z tego względu pozwolę wam się wywinąć.

Kopnął torbę w ich stronę, odwrócił się i pomaszerował w kierunku drzwi.

— Sierżancie… — zdołał wydusić zaskoczony i zszokowany wyznaniem gliniarza Clay.

Tamten obrócił się nagle z dłonią na gałce.

— Spieprzajcie stąd, zanim zmienię zdanie! — warknął. — Jutro rano wrócę tu i ma was nie być. Jeśli nie, dopilnuję osobiście, żebyście zgnili w mamrze.

Wyszedł. Otrząśnięcie się zajęło im dobre dwie minuty, podczas których słyszeli jego kroki na podjeździe i odgłos odjeżdżającego samochodu.

— No, wielebny! — cmoknęła w końcu z teatralnym podziwem Josie.

— Daj spokój — machnął ręką Clay i poczłapał do łóżka. Czuł się, jakby uleciało z niego całe powietrze.

Josie podążyła za nim. Ściągnęła ręcznik z wciąż wilgotnych i potarganych włosów i rzuciła go na podłogę. Następnie rozwiązała tasiemkę szlafroka. Zobaczył krwiście czerwoną różę wytatuowaną nad jej lewym sutkiem.

— Chcesz się teraz kochać? — wykrztusił zmęczonym, bezbarwnym głosem.

— Skarbie — uklękła nad nim, ściskając udami jego kolana i manipulując prawą dłonią przy bokserkach. — Skarbie mój, przecież wiesz, że ja się nie kocham… ja się rżnę, a ty to uwielbiasz. — Pochyliła się, wzięła swoją wytatuowaną pierś w palce lewej dłoni i podsunęła mu pod usta. Zaczął powoli ssać.

Tak, miała rację — uwielbiał to.

No więc się rżnęli — ostro, jak zawsze aż do całkowitego wypompowania, i jak często, kiedy wyjątkowo się podniecili, balansując na cienkiej granicy oddzielającej przyjemność od sadyzmu. Kilka razy uderzył ją otwartą dłonią w twarz. Następnie gryzł ją we wnętrza ud i wargi sromowe, ona zaś zrewanżowała mu się krwawymi śladami paznokci na plecach i brutalną penetracją odbytu palcami.

Później, zasypiając, znów pogrążył się w tej wprawiającej umysł w skrajną desperację mieszance ekstazy i wstrętu, które czuł do niej, ale przede wszystkim chyba do siebie. Właśnie dziś to zrozumiał.

Ostatnimi rzeczami, jakie zarejestrowała jego gasnąca świadomość, były spływające po policzkach łzy i jej chrapanie.

Rozdział 4

Śniło mu się, że znowu jedzie międzystanową dziewięćdziesiątką jedynką. Znowu padał ten zdradliwy brudny śnieg, a w głośnikach Chris Tomlin wychwalał wspaniałość Boga. Jedynie mgła wydawała się o wiele gęstsza i bardziej nieprzenikniona niż w rzeczywistości. Przez nią czuł się tak, jakby był ostatnim pozostałym przy życiu człowiekiem na świecie. Wiedział jednak, że to nieprawda, bo przeznaczenie — boskie, a może szatańskie, czego w późniejszych latach nie wykluczał — zbliża się do niego nieuchronnie.

I rzeczywiście, w ułamku sekundy z nicości zmaterializował się czerwony przód kabiny. Później dowie się, że za kierownicą siedział dwudziestotrzyletni Jimmy Walsh, który właśnie tego poranka wyruszył w swój pierwszy po uzyskaniu uprawnień kurs, i żeby dodać sobie nieco odwagi, zapalił skręta. Firma przewozowa, która go zatrudniła, wypłaci Clayowi i Wendy Dawsonom tłuste odszkodowanie, a Walsh pójdzie na pięć lat za kratki.

Clay odwiedzi go w więzieniu, gdy poczuje się na siłach, by to zrobić. Chłopak ze łzami w oczach będzie błagał o przebaczenie i Clay jako gorliwy chrześcijanin, a także pastor i ojciec, który pragnie dać synowi dobry przykład właściwej postawy, udzieli mu go. Tym bardziej że dzięki Walshowi odkrył nowy sens życia oraz — jest tego najzupełniej pewny — jeszcze głębszą wiarę. O ile bowiem wcześniej jego wiara opierała się jedynie na poznaniu rozumowym, o tyle dzięki nadprzyrodzonemu doświadczeniu zyskała wymiar mistyczny.

Ale na razie cały jego horyzont — zarówno przestrzenny, jak i czasowy — ogranicza się do wyszczerzonego pyska kenwortha, który za chwilę zrobi z niego dżem.

— On przyobleka się w światłość, a ciemność usiłuje się skryć i drży na dźwięk Jego głosu — zawodzi Chris Tomlin.

I nagle pstryk! Czyjś niewidzialny kciuk — boski, a może szatański, czego Clay w następnych latach nie będzie wykluczał — zmienia kanał. Całe pole widzenia Claya wypełnia nieprawdopodobny biało złoty blask. Jest równomierny, zupełnie jakby to sama przestrzeń, w której się znalazł, świeciła. Odruchowo próbuje zmrużyć powieki, ale bez szczególnego zdziwienia odkrywa, że nie ma żadnych powiek. Zresztą nie musi, bo szybko orientuje się, że ta jasność, choć swoją intensywnością przewyższa słońce, gdy patrzy się wprost na nie, wcale go nie razi.

Nie ma powiek ani w ogóle ciała. Jest samym, uwolnionym z pęt materii, patrzeniem. Ale również i zrozumieniem. Wie, że z chwilą, gdy jego jaźń odłączyła się od fizycznego mózgu, uzyskał dostęp do wszechwiedzy nazywanej przez niektórych kosmiczną świadomością, a przez innych uniwersalnym umysłem, prajednią, Akashą, lub po prostu Bogiem.

Wie, gdzie się znajduje, oraz dlaczego się tu znalazł.

Tylko że… tylko że to nie jest powtórka z doświadczenia sprzed ośmiu lat, lecz sen, więc błyskawicznie dostrzega istotne różnice w stosunku do tego, co zapamiętał.

Przede wszystkim na spotkanie nie wychodzą mu dusze. Kiedy wreszcie jest w stanie dostrzec cokolwiek poza tą niesamowitą, olśniewającą światłością, zdaje sobie sprawę, że stoi na środku jakiegoś dużego pomieszczenia. Był tu kilka godzin wcześniej. To aula w Elsinore Christian Center, tyle że bez publiczności. Rzędy krzeseł są puste, a światło, które wcześniej wziął za niebiańskie, to nic innego jak popołudniowe słońce wpadające ukośnymi smugami przez wysokie okna.

Stoi przodem do sceny, na której przemawiał. Widzi ogromny drewniany krzyż zawieszony na błękitnym, podświetlonym od góry punktowymi lampkami płótnie. O ile jednak w rzeczywistości krzyż był pusty, o tyle teraz rozciąga się na nim naturalnych rozmiarów figura Chrystusa, przez co wnętrze bardziej przypomina katolicki kościół niż ośrodek propagujący jedność ponad podziałami. Brakuje tylko stołu ofiarnego i kielicha. Na lewo od krzyża stoją oparte o ścianę trzy fendery, a na prawo — wyposażone w te wszystkie bajeranckie efekty elektroniczne pianino marki Casio.

Coś jest rozsypane po podłodze. Clayowi przemyka absurdalna myśl, że to pewnie hostie. Ale to nie hostie — to fotografie. Clay kuca i podnosi jedną z nich. To zdjęcie zrobione podczas jego inauguracji w Claremont. On i Wendy promienieją radością, podczas gdy w jej brzuchu bez żadnych zakłóceń rozwija się Brian.

Na kolejnym podniesionym przez niego połyskliwym kartoniku są już we trójkę. Siedzą na trawie. To chyba piknik, który urządzili sobie z okazji czwartego lipca tuż przed drugimi urodzinami Briana. Byli tacy szczęśliwi, tak optymistycznie patrzyli w przyszłość mimo ogólnie niewesołej sytuacji na świecie, o kraju nie mówiąc.

Bierze jeszcze jedną. Nie jest zaskoczony, kiedy widzi na niej Josie. Jest ubrana w czarny spodnium i fioletową bluzkę bez rękawów, a jej natapirowane włosy wyglądają, jakby uderzył w nie piorun. Na dolnej wardze ma stary, już ledwie widoczny ślad uderzenia. Pamiątka po mężu, od którego w końcu uciekła. Efektu dopełnia kolczyk nad lewą brwią i ostry makijaż. Tak właśnie wyglądała w dniu, w którym ją poznał na stacji benzynowej w Benton.

— Koleś, podrzuć mnie do Wichita! — rzuciła bezpardonowo. — Albo dokądkolwiek, gdzie możesz — dodała, zreflektowawszy się, że mogła go speszyć swoją bezpośredniością.

W samochodzie opowiedziała mu całe swoje życie. Typowe dla dziewczyny o jej wyglądzie — jak uznał później. Ojciec pijak tłukł matkę jak worek treningowy, a ona tylko cudem uniknęła rozdziewiczenia przez niego jeszcze przed pierwszą miesiączką, co i tak nie uchroniło jej od pierwszej ciąży i skrobanki w wieku czternastu lat. A później wyszła za mąż za jeden do jednego kserokopię swojego starego. Właśnie od niego zwiała. Cóż, typowe, czyż nie?

— To co chcesz robić w Wichita albo gdziekolwiek? — zapytał ją półżartem.

— Bo ja wiem? — wzruszyła ramionami. — Pewnie koniec końców zostanę kurwą. — A ty co? — powiodła spojrzeniem po wnętrzu samochodu. — Jesteś jakimś nawiedzonym księżulem czy coś? Nie wyglądasz na gościa, który lubi posuwać ministrantów.

Opowiedział jej.

— Bez jaj! — zachichotała. — Chcesz mi wcisnąć kit, że jesteś jak ten cały… jak mu tam? No ten, co Jezus go z grobu zawołał.

Czy już wtedy chciał ją zerżnąć? Później doszedł do wniosku, że prawdopodobnie tak. Ponieważ jednak wstydził się do tego przyznać nawet przed samym sobą, całą energię przekierował na ewangelizowanie jej. Do samego Wichita prawił jej morały o miłości Chrystusa i tym, jak On nigdy nikogo nie odrzuca. Josie nieudolnie udawała, że słucha. Potem dał jej swoją wizytówkę z numerem telefonu i adresem mailowym. Przyjęła ją. Chętnie.

— Wiesz, kogo potrzebujesz? — usłyszał w słuchawce kilka miesięcy później, gdy już prawie zapomniał o incydencie (o grzesznych myślach nie mówiąc) w Benton. — Dobrego menadżera. Właśnie tak, padre. A ja znam kogoś, kto świetnie by się nadawał na to stanowisko.

— Naprawdę jesteś aż tak głupi, by uwierzyć, że ona już wtedy nie skumała, co ci tak naprawdę chodzi po głowie? — rozległo się za jego plecami. Teksański akcent był nie do podrobienia.

Powoli wypuścił fotografie z rąk i obrócił się niczym prowadzona przez lalkarza marionetka na sznurkach. W przejściu między rzędami pustych krzeseł stał wózek inwalidzki, a na nim siedział rozparty jak król krzepki Teksańczyk, który kilka godzin wcześniej prawdopodobnie położył kres jego karierze religijnego naciągacza. W kąciku jego ust tliło się cygaro, a roześmiane, otoczone siateczką zmarszczek oczy skrzyły przebiegłością. Clay pomyślał, że wcale by się nie zdziwił, gdyby dokładnie te same oczy eony temu oglądały upadek Adama i Ewy w Edenie.

— Rozgryzła cię — powiedział. — One takich świętoszkowatych bigotów jak ty wyczuwają na odległość. A na mnie się nie wściekaj. Dałem ci szansę się od niej uwolnić. Nie skorzystałeś — wolna wola, wielebny. Ale skoro dalej chcesz w to brnąć, to jeszcze się zabawimy. Tak, mój wielebny, jeszcze zatańczysz tak, jak ci zagram. Gwarantuję ci to. — Odrzucił głowę w tył i ryknął tubalnym śmiechem, który prawie powalił Claya na kolana.

W tej samej chwili od strony krzyża dobiegł suchy trzask podobny do odgłosu łamanej szczapki. Albo kości. Clay wiedział, że i ten widok nie zostanie mu oszczędzony. Ponownie więc odwrócił się twarzą do sceny.

Gipsowy Jezus dźwignął się na zmęczonych, omdlałych rękach. Clayowi natychmiast przypomniała się rozmowa z tamtym kalifornijskim anatomopatologiem.

— Czy zdaje pan sobie sprawę — perswadował usiłującemu za wszelką cenę ocalić swój chwiejący się światopogląd ateiście — że po ukrzyżowaniu Jezus, aby złapać oddech, musiał się podciągać? Został dosłownie zmasakrowany — ślady na Całunie Turyńskim wskazują, że zadano Mu w sumie około sześciuset obrażeń — a mimo to, żeby zaczerpnąć powietrza, musiał szorować odartymi ze skóry plecami po sękatej belce i wspomagać się rękami, w których tkwiły ogromne gwoździe. On się na tym krzyżu dosłownie dusił. I trwało to dobrych kilka godzin. Wyobraża pan sobie tę męczarnię?

Gipsowe powieki otworzyły się. Nie zobaczył jednak oczu, bo całe oczodoły wypełniała krew, która oleistymi strużkami zaczęła spływać na policzki, a z nich na brodę. Po chwili rozwarły się też okolone gipsowym zarostem usta. Kłębiły się w nich tłuste białe pędraki, które natychmiast zaczęły się wyślizgiwać, czemu towarzyszył ohydny mlaskający odgłos.

— Przez cały ten czas — powiedziała figura głosem Wendy — przez cały ten czas modliłam się, aby Bóg zabrał ci serce z kamienia i dał serce z ciała. I wiesz co, Clay? Spieprzyłeś to! Spieprzyłeś dokumentnie wszystko!

Clay krzyknął i obudził się. Przez chwilę nie wiedział, gdzie się znajduje, ani czy krzyczał tylko we śnie. W pokoju było zupełnie ciemno, jeśli nie liczyć przesączającego się przez szczeliny między żaluzjami czerwonego poblasku neonu na frontonie motelu. Josie leżała zwinięta w kłębek i obrócona do niego plecami. Chrapała jak lokomotywa. W tej chwili nie czuł wobec niej nic prócz skrajnego obrzydzenia i nienawiści. Nie był w stanie uwierzyć, że przed kilkoma godzinami zdołała doprowadzić go do erekcji.

Wstać, ubrać się i po prostu ją tu zostawić. Tę sukę!

Ale oczywiście ani drgnął. Czekał, aż przejdzie fala wstrętu i nieodzownie z nim związanej świadomości tego, w co zmieniło się jego życie. W co sam je zmieniłeś — poprawił się. Gdy to nastąpiło — a następowało zawsze — przywołał sumienie do porządku niezawodnym argumentem, że z pewnych dróg nie da się już zawrócić, choćby nie wiem jak się chciało. A on chyba aż tak bardzo nie chciał.

No bo skoro Josie udało się go zwieść, to widocznie miał w sobie coś, co to umożliwiło. Widocznie nie był aż tak szlachetny, jak niegdyś o sobie sądził. Cóż, zdarza się. A poza tym Josie przecież miała kilka zalet, prawda?

Nim zdążył udzielić sobie kolejnej bałamutnej odpowiedzi, zasnął.

Rozdział 5

— Kościół? Chcesz kupić cholerny kościół i utopić w nim prawie wszystko, co mamy? Zwariowałaś do reszty?

Był zimny listopadowy wieczór. Spędzali go dokładnie tak samo jak praktycznie wszystkie od niesławnej wpadki w Elsinore półtora roku temu. Josie tkwiła rozwalona na kanapie z laptopem na podołku, surfując po Bóg jeden raczył wiedzieć jakich stronach, albo z torebką chrupek, oglądając wszystkie po kolei seriale, na jakie udało jej się natrafić, a Clay zatopiony w fotelu, zwykle z książką i butelką piwa. Od niedawna ich liczba zwiększyła się do dwóch, a nawet trzech. Tylko one pozwalały mu nie zauważać, jak bardzo Josie się ostatnio roztyła. Szczerze mówiąc zrobiła się z niej istna krowa.

Kiedy wyskoczyła z tą idiotyczną propozycją, był akurat w połowie drugiej butelki — na której raczej nie zamierzał poprzestać — i próbował bez większych sukcesów przebrnąć przez Dowód Ebena Alexandra. Od dawna chciał to przeczytać. Zwłaszcza że kiedy jego własne książki były jeszcze w sprzedaży, w ofertach internetowych na ogół wyświetlały się w towarzystwie bestsellera Alexandra. Jednak teraz, dotarłszy do momentu, w którym Eben podróżuje przez zaświaty na skrzydle motyla, uznał, że facet albo jest blagierem, albo — tak jak sugerowali niektórzy jego krytycy — rzeczywiście uległ demonicznemu zwiedzeniu.

Opowieści o doświadczeniach życia po życiu — tudzież mniej lub bardziej naukowe opracowania na ten temat — były teraz jego największą pasją zaraz po kryminałach Tess Gerritsen i kanonie klasyki, który wreszcie postanowił nadrobić. Co prawda im więcej ich czytał, tym bardziej irytowały go swoją powtarzalnością, choć z drugiej strony z tym było trochę jak z dokumentami o duchach albo Ufo na Discovery — zaczynając oglądać wiedziałeś, czego się spodziewać, ale zawsze miałeś nadzieję, że tym razem pojawi się coś nowego.

Jakiś jeden z pozoru drobny, ale przełomowy szczegół, który rzuci na całą sprawę inne światło. Jakaś opinia eksperta, która zada kłam wszystkiemu, co powiedziano lub napisano dotychczas. Nigdy na nic takiego nie wpadł. Zawsze natomiast rozbijał się o mur jednostajnej i nudnej jak flaki z olejem powtarzalności.