Drogie dziecko - Marula Liu - ebook + książka

Drogie dziecko ebook

Liu Marula

3,4

Opis

Ten zbiór opowiadań Maruli Liu (Liu Zijie) – utalentowanej tajwańskiej scenarzystki i pisarki – jest początkiem nowego kierunku w jej twórczości, która dotychczas kojarzyła się raczej z eseistyką. Jako kobieta nowoczesna, autorka oddaliła się od wzorca z ubiegłego wieku, kiedy pisarze nieuchronnie musieli uwzględniać w swej twórczości wiele tradycyjnych tematów, zakazów i narzuconych form. Marula Liu ogłosiła nadejście nowej ery w literackim świecie Tajwanu.

Dzisiejsze społeczeństwo jest otwarte, seks przedmałżeński i konkubinat to już nie tematy tabu, małżeństwo stanowi tylko prawną gwarancję dla dziecka w łonie matki... ale czy cel urodzenia dziecka nie powinien mieć dla współczesnej kobiety głębszego znaczenia?

Marula Liu ma dar opowiadania historii. Jej narrację cechuje unikalny styl, ubarwiony pojawiającymi się od czasu do czasu metaforami – schludnymi, ostrymi i zaskakującymi. Jej pisarstwo jest czyste, niezagmatwane, w kilku słowach wprowadza czytelnika w konkretną sytuację. Do opisu relacji między mężczyzną a kobietą autorka przyjmuje postawę dystansu i obojętności. Nawet opisując sceny seksu, nadal odgrywa rolę przechodnia, przypadkowego świadka. Marula Liu patrzy z góry na obłudnych, tchórzliwych i nieodpowiedzialnych mężczyzn. Każda historia jest jak intrygujący i miejscami zabawny spektakl z momentem kulminacyjnym. I dopiero pod koniec lektury zdajemy sobie sprawę, że kluczem do każdej z tych opowieści jest nasza mała, a jednak wielka, wstydliwa i wspaniałomyślna, absurdalna i piękna miłość.

Marula Liu jest głosem tajwańskich kobiet XXI wieku. Posłuchajmy tego głosu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 239

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (9 ocen)
2
0
7
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Valerie_12

Nie oderwiesz się od lektury

przeczytalam z przyjemnością. bardzi dobrze, ciekawie napusane.
00

Popularność




WSTĘP

Historie kobiet i mężczyzn opowiedziane na nowo

Prof. Chen Fangming, Instytut Literatury Tajwańskiej Narodowego Uniwersytetu Chengchi

 

 

Kiedy Marula Liu ukończyła Siedem dni żałoby, zapoczątkowała już nową erę eseistyki na Tajwanie. Jej wyraziste, prostolinijne słowa i niekonwencjonalny styl pisania bardzo szybko oznajmiły wkroczenie nowej generacji na tajwańską scenę literacką. Urodzona w 1980 roku pisarka niewątpliwie stanowi nowy punkt wyjścia. Jej poprzednicy nie mogli się uwolnić spod brzemienia wielu tradycji i nawet jeśli nie mówili o swoim pochodzeniu i ojczyźnie, musieli w pewnym stopniu podkreślać płeć. Treści, które wyszły spod jej pióra, są rytmiczne i pełnowymiarowe, co sprawia, że przedstawiony obraz uroczystości pogrzebowych ożywa i chociaż nie jest to festiwalowy korowód, to opisany został w sposób dynamiczny i barwny. Jest to proces oczyszczenia łez i smutku, ale także sublimacja nostalgii i tęsknoty.

Wkrótce potemSiedem dni żałoby doczekało się adaptacji filmowej, której scenariusz i reżyserię współtworzyła sama autorka. To, że pełen dramatyzmu esej może przybrać taki obrót, świadczy o sile jej wyobraźni. Można go sprowadzić do statycznego utworu o ograniczonej długości lub rozwinąć w poruszającą opowieść sceniczną, co tylko udowadnia magię jej pióra.

Dramaturgia jako taka, jest pojęciem, które można dowolnie rozszerzać. Kiedy płaskie wyobrażenie przekształca się w trójwymiarowy spektakl,potrzeba wielu artystycznych posunięć, nie tylko manipulacji tekstem. Eseje Maruli Liu skrywają w sobie narracyjną moc fikcji, a raczej między ich wierszami znajduje się pragnienie opowiedzenia historii.Dlatego nie można lekceważyć napięcia w jej utworach.Dobrze odnajduje się w eseistyce, a jest jeszcze lepszym materiałem na pisarkę beletrystyki.Z łatwością porusza się pomiędzy tymi dwoma gatunkami.Zazwyczaj esej wymaga wsparcia wewnętrznej logiki i w mniejszym lub większym stopniu podąża za wydłużoną trajektorią z akapitu na akapit.Marula Liu ma jednak na tyle odwagi, by robić cięcia i przeskoki, i jest tu sporo zawieszonej przestrzeni, która wymaga zaangażowania wyobraźni ze strony czytelnika. To jeden z fascynujących aspektów jej stylu.

Drogie dziecko jest jej pierwszą książką zawierającą utwory fabularne. Najwcześniejsze opowiadanie powstało w 2001 roku. Samo bycie nowoczesną kobietą z metropolii już oddala ją od paradygmatów ubiegłego wieku. Do lat osiemdziesiątych XX wieku kobietom stawiano niezwykle złożone wymagania. Podstawą było wypełnienie w życiu obowiązku, jakim jest małżeństwo. W okresie przed i po zniesieniu stanu wojennego w społeczeństwie tajwańskim rola kobiet przyjęła jeszcze bardziej wielozadaniowy wymiar. Musiały nie tylko walczyć z system politycznym, ale również zdradzić tradycję, a nawet, co za tym idzie, angażować się w nowy ruch oświeceniowy. Pod koniec ubiegłego wieku proza kobiet stała się popularna, ale wciąż niosła ze sobą wiele napięć. Kiedy pokolenie Maruli Liu debiutowało w świecie literackim, miało już bardzo spokojne podejście do spraw społecznych i narodowych. Niezależność i pewność siebie, jaką wykazywała, nie wymagała angażowania się w niepotrzebne dyskusje czy wewnętrzne zmagania. Wszelkie myśli i pomysły, jakie się pojawiały, mogły być włączane do opowiadań.

Marula Liu, kobieta z wielkiego miasta, wydaje się przejawiać pewien stopień kompleksu Elektry, a obraz jej ojca, nawet jeśli niewyraźny, bardzo często wypływa na powierzchnię w jej miłości i wspomnieniach. I bez względu na to, czy są to czułe więzy, czy dręczące uwikłania, nie przemijają. To zdaje się sekretem życia, a także jej wewnętrzną siłą stabilizującą. W kapryśnych uczuciach i miłości, które znikają tak nagle, jak się pojawiły, ojciec uosabia pewnego rodzaju wybawienie. Nostalgia za ojcem w pełni wybrzmiewa zarówno w eseju, jak i filmie Siedem dni żałoby. Wyobrażenia ojca, czy to rzeczywiste, czy fikcyjne, sugerują pewien emocjonalny niedostatek i tęsknotę. Obecność lub nieobecność ojca, czyli dopełnienie lub niedopełnienie miłości, nie może pozostać bez wpływu na emocje czytelnika.

Styl Maruli Liu jest bardzo przejrzysty, autorka nigdy nie kluczy i nie prowadzi nużącej narracji, lecz wprowadza czytelnika w daną sytuację w kilku zgrabnie sformułowanych słowach. Z dystansem i obojętnością podchodzi do przedstawiania relacji damsko-męskich, a nawet jeśli dotyka scen seksualnych, to w roli obserwatora. Opowiadanie Jakoś się nie dogadywaliśmy jest wzorcowym przykładem jej sposobu prowadzenia historii, wyrazistego i wartkiego. Mężczyzna o imieniu Stary K. potrafi uwodzić kobiety. Historia jego romansów ma już kilka kart i wydaje się bardzo bogata, ale w głębi duszy kryje się jego gorzka frustracja. Zmienianie partnerek buduje pozorne poczucie wyższości, jednak w rzeczywistości nie ma tam nic godnego uwagi. Marula Liu staje ponad tym, patrząc z góry na obłudę, tchórzostwo i nieodpowiedzialność mężczyzn. To opowiadanie jest równoznaczne z deklaracją, że minął czas, kiedy mężczyźni dominowali w społeczeństwie, a właściwie taki utwór powstał, kiedy świat nie był już objaśniany tylko przez mężczyzn.Bohaterem jest mężczyzna, ale jego słowa i czyny są kontrolowane przez kobiety. Autorka nie ucieka się jednak do mocnych oskarżeń, zamiast tego swym lekkim i spokojnym warsztatem pisarskim demonstruje siłę kobiecej krytyki.

Tytułowe opowiadanieDrogie dziecko całkowicie odwraca pozycję kobiet i mężczyzn. Mamy tu przedstawioną wielkomiejską kobietę, która zbliża się do mężczyzn, aby mieć dziecko. Aktywnie poszukuje partnera i sama decyduje o przedłużeniu linii, co jest oczywiście tematem bardzo parodystycznym i przewrotnym. Kiedy kobiety dominują w relacjach, mężczyźni mogą jedynie przyjąć pasywną postawę lub współpracować, co bardzo różni się od apodyktyczności lub arogancji z przeszłości. Dla przykładu spójrzmy na ten fragment:

Papierosy, wino, randki, podróże, wszystko to jest jak pudełko popcornu, które tak łatwo przewrócić. Jeden nieostrożny ruch, achaos ismutek rozsypują się po całej podłodze. Wiem, że to nie dla mnie. Po czterdziestce bez męża idziecka nie byłabym wstanie być wciąż piękną, pewną siebie, spełniającą się zawodowo kobietą. Jeżeli nie będę miała dziecka, pozostanie mi jedynie nieustanne zbieranie na klęczkach rozsypanych po podłodze ziaren prażonej kukurydzy.

Marula Liu w pełni demonstruje tu swoje zdolności pisarskie. Jednym tchem opisuje stan umysłu samotnej kobiety, która pragnie mieć dziecko, wyrażając tym samym wewnętrzny niepokój i głód. Wziąć ślub lub nie wziąć to jeden wybór, mieć dzieci lub nie mieć dzieci to już inny wybór. I to prawo wyboru leży całkowicie w rękach tej nowoczesnej kobiety. Nie chodzi już jedynie o sztukę pisania, a o chęć przekazania nowych koncepcji o kobietach, nadania im nowych wartości i nowych ciał. Niektóre utwory mogą dotyczyć kunsztu i artyzmu, ale ten wydaje się w pewnym sensie manifestem naszych czasów.

Marula Liu jest głosem tajwańskiej kobiety XXI wieku. Opowiadając historie, odrzuca niepotrzebne wyjaśnienia, a także pomija wiele przesadnie rozbudowanych narracji. Ton jej głosu wyraża wysoką pewność siebie, a pod jej piórem znika tożsamość kobiet biernych, którym objaśnia się świat i narzuca znaczenie i wartości. Jej opowieści są budowane scena po scenie, a także nieustannie zmieniają się z ujęcia na ujęcie. Historie kobiet, czy też mężczyzn i kobiet, właśnie tu mają swój nowy początek.

1 lipca 2013, Instytut Literatury Tajwańskiej Narodowego Uniwersytetu Chengchi

POLECAJĄ

Gan Yaoming, powieściopisarz: Jeśli samotna kobieta cierpi na zaburzenia gospodarki hormonalnej, to nie oczekuje się, że będzie chciała mieć dziecko. Z dokładnie takim przypadkiem mamy do czynienia w Drogim dziecku Maruli Liu. W dzisiejszym otwartym społeczeństwie seks przedmałżeński i konkubinat nie są tematami dyskusji, a małżeństwo jest tylko prawną ochroną dziecka w łonie matki. To sprawia, że bohaterka tytułowego opowiadania – mięsożerna trzydziestolatka, której zegar biologiczny bije na alarm, rozpoczyna nowy temat. Żeruje na męskich ciałach nie dla samego seksu, ale w celu reprodukcji. Mężczyźni, których sperma została pobrana, są jedynie literami H., L., N., jak oznaczenia na szalce Petrie’go, a w kolejce czekają anarchistyczne młodziki i balijscy plażowi żigolo. Jednak testy ciążowe drapieżnicy wciąż są wyrzucane to tu to tam jak nietrafione zdrapki z loterii, a widok dziecka jest jak zobaczenie czystej świętości. Marula Liu poważnie zastanawia się nad celem sprowadzenia dziecka na świat przez współczesną kobietę, które powinno mieć głębsze znaczenie: czy jest to desperackie pragnienie potomka, rozważanie, czy „samotna kobieta” lub „samotna matka” musi budować swoją tożsamość na męskim odpowiedniku, a może chodzi o wypełnianie pustki lub tworzenie kopii samej siebie albo o czystą radość z nowego życia? Niezależnie od tego, czy odpowiedzi są twierdzące, czy przeczące, czytelnik jest zachęcany do wielokrotnego wgryzania się w tę pozycję.

Hou Wenyong, pisarz, lekarz: Marula Liu ma niezwykły talent opowiadania historii. Jej unikalny styl narracji, przeplatany gdzieniegdzie metaforami, jest wartki, ostry i pełen niespodzianek. Czytanie jej opowiadań jest jak oglądanie tenisistki świetnie radzącej sobie z wymianą z linii końcowej, uderzenie za uderzeniem, stabilnie i rytmicznie. I kiedy to zdaje się nie mieć końca, nagły backhand zmienia tor lotu piłki, przeciwnik nie ma czasu odpowiednio zareagować, trafia w siatkę i traci punkt. I tak podczas lektury raz za razem, niezależnie od tego, czy tematyka jest twoją bajką, czy nie, zostajesz wciągnięty do tego świata.

Guo Qiangsheng, pisarz, krytyk literacki, profesor literatury: Myślę, że opowiadanie Jakoś się nie dogadywaliśmy cechuje dwukierunkowość. Nieczęsto zdarza się, by utwór potrafił zatroszczyć się o dwa punkty widzenia. Przedstawiając historię Starego K., tak naprawdę mówi o kobietach. Rzadko kiedy spotykam tak żywo przedstawione postaci. Dlaczego Staremu K. tak trudno poradzić sobie z tymi kobietami? Ponieważ one nie wiedzą, czego chcą. Bohaterowie są zarysowani niemalże jak w Ostatniej nocy Jin Daban Bai Xianyonga i mamy tu do czynienia z „opowiadaniem na nowo starych tematów”. Miło jest wreszcie zobaczyć taki romans, który w warstwie satyry na naturę ludzką posiada głębię Miłości wupadłym mieście Eileen Chang, ale równocześnie udaje mu się oderwać od tej szanghajskiej szkoły uwodzenia. Problem zazwyczaj jest w tym, że wielu opanowało esencję twórczości Eileen Chang, jednak nie potrafią uchwycić jej bezwzględności, a ten utwór tę bezwzględność posiada.

 

 

 

Jeżeli grasz ze światem wotwarte karty,

Nie możesz cofnąć ruchu.

Richard Yates, Naturalna dziewczyna

DROGIE DZIECKO

Za każdym razem, gdy ktoś pojawia się w moim życiu,

mam nadzieję, wręcz błagam, by był to już ten na zawsze,

żebyśmy stworzyli razem stabilny, trwały związek i szczęśliwie poczęli dziecko.

Jednak zupełnie jakbym była wielką czarną dziurą, wszyscy znikają.

1. Prażona kukurydza

Chciałabym urodzić dziecko.

Wiele koleżanek po czterdziestce, które nie mają dzieci, mówi, że to minie. Kiedy miały trzydzieści dwa, trzydzieści trzy lata, chęć posiadania dziecka była tak silna, że płakały na sam widok gaworzących dwu-, trzylatków w metrze lub na dźwięk śmiechu dziecka, brzmiącego czysto jak srebrne dzwoneczki. Ale to minie. To hormony płatają ci figle, mówiąc, że jak nie urodzisz już teraz zaraz, to będzie za późno. To minie. Poklepując mnie po ramieniu, mówią, że kiedy to już minie, zdam sobie sprawę, że dalej mogę palić, pić wino, spotykać się z mężczyznami i podróżować po świecie. Czy to nie wspaniałe?

Tak, to hormony biją na alarm. Ciało jest jak uprzejmy, sumienny kelner w restauracji, który pojawia się co chwilę, przypominając: „Zbieram ostatnie zamówienia, czy podać coś jeszcze?”. Kręcisz głową i popijasz wino, łudząc się, że sam trunek wystarczy, lecz kiedy w końcu burczy ci w brzuchu, przywołujesz dyskretnie kelnera, ale on jedynie uśmiecha się z lekkim zażenowaniem. „Przykro mi, kuchnia jest już zamknięta”. Przez okienko za barem widzisz, jak pomoc kuchenna zaczyna zmywać podłogi. Ostatnia iskierka nadziei gaśnie. Może kelner lub barman zlituje się nad tobą i poda ci popcorn. Jednak dobrze wiesz, że kiedy będziesz zapychać usta jedną za drugą pustą jak powietrze chmurką, ogarnie cię niewyobrażalna zazdrość na widok sąsiednich stolików pełnych pikantnych grillowanych skrzydełek, frytek z serem, burrito, pizzy z podwójnym pepperoni, sufletu czekoladowego podawanego z lodami o smaku wanilii i orzechów makadamia. Stoły obfitości – jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – w miarę jedzenia pojawiają się na nich coraz to nowe wspaniałe potrawy. Tak trudno się powstrzymać, by trzymając w zaciśniętych dłoniach nóż i widelec, nie przysiąść się do stolika obok, pytając: „Czy można się poczęstować?”.

Nie chcę stać się takim człowiekiem.

Papierosy, wino, randki, podróże, wszystko to jest jak pudełko popcornu, które tak łatwo przewrócić. Jeden nieostrożny ruch a chaos i smutek rozsypują się po całej podłodze. Wiem, że to nie dla mnie. Po czterdziestce bez męża i dziecka nie byłabym w stanie być wciąż piękną, pewną siebie, spełniającą się zawodowo kobietą. Jeżeli nie będę miała dziecka, pozostanie mi jedynie nieustanne zbieranie na klęczkach rozsypanych po podłodze ziaren prażonej kukurydzy.

W moim przypadku to nie minie. A jeśli minie, to cały świat mi się rozleci.

2. Życie intymne

Osoba, która nie uprawia seksu i mówi, że chce mieć dziecko, jest tak samo śmieszna, jak ktoś, kto nigdy nie kupił losu na loterię, a marzy o trafieniu szóstki w totka. Ale może zacznę od opowiedzenia o czasie, w którym moje życie intymne przypominało właśnie grę na loterii. Kupowałam los za sto dolarów1 tylko po to, żeby wygrać sto dolarów, kupowałam kolejny i znowu sto dolarów, i tak w kółko, nie traciłam, ale też nic nie zyskiwałam. Chociaż muszę przyznać, moje drogie dziecko, iż chwilami wydawało mi się, że jestem o włos od sprowadzenia cię na świat.

To były moje trzydzieste urodziny. Wsiadłam więc w wieczorny samolot do San Francisco, by uczcić tę okazję z H. Zaprosił mnie na lunch w czasie swojej krótkiej przerwy obiadowej, na jaką mogą pozwolić sobie kierownicy wyższego szczebla. Ciągnąc za sobą walizkę, pojechałam szybką koleją do niego. H. jak zawsze czekał na mnie przy wyjściu ze stacji. Oparty o samochód, w nienagannym garniturze i z lekkim uśmiechem na ustach, pomachał do mnie ręką. Gdy po posiłku w wykwintnej włoskiej restauracji odwoził mnie z powrotem na pociąg, wsunęłam palce w rękaw jego garnituru z domieszką lnu. Gładząc go po ręce, kokieteryjnie wymamrotałam, że wystarczy, gdy będę na lotnisku o piątej. Oczywiście dobrze wiedział, co mam na myśli i też go korciło. Nęciłam go więc dalej szepcząc, że to moje bezpieczne dni. Wiedziałam, że myśli teraz tylko o tym, żeby szybko zaparkować samochód i wziąć mnie w objęcia. Mimo to chłodnym, stanowczym tonem powiedział:

– Mam spotkanie o trzeciej, zostało tylko pół godziny. Mogłaś mówić wcześniej, nie jechalibyśmy na lunch.

O tak? Naprawdę? Mogłam mówić wcześniej, to złapalibyśmy dwa hamburgery w MOS Burger przy stacji kolejowej i pojechali prosto do motelu? Wymarzone trzydzieste urodziny! Chcesz zaliczyć, to lepiej nie bądź takim dupkiem! Oczywiście nie powiedziałam tych słów na głos. Zamiast tego, robiąc maślane oczy, dalej kręciłam kółka palcem na jego przedramieniu.

Krążyliśmy więc na ślepo po właśnie rewitalizowanych terenach niedaleko dworca. Uliczki były nowe, prawie puste, a niektóre budynki dopiero co zbudowane. Zatrzymał się na kawałku zachwaszczonej ziemi.

– Tu może być?

Nie mam pojęcia, jak udało mu się wyczarować te wszystkie przesłony na szybach nie ruszając się nawet z fotela kierowcy, ale w ciągu kilku sekund był w stanie w pełni zasłonić wnętrze samochodu przed niepożądanymi spojrzeniami z zewnątrz. Zrobił to z taką wprawą, jak doświadczony podróżnik rozkłada namiot pośrodku głuszy. Nie zdziwiłoby mnie nawet, gdyby po naciśnięciu jakiegoś guzika zwinęły się też tablice rejestracyjne.

Zsunęliśmy dolną część naszych ubrań. Kazał mi odsunąć fotel najdalej, jak się da i położyć oparcie na płasko. Sprawnym ruchem przedostał się na stronę pasażera i już był nade mną. Kto by pomyślał, że taki z niego spec od seksu w aucie. Jednak nie podniecało mnie to. Czułam, że to wszystko jest zbyt pochopne, a przez myśli przewijały mi się jedynie obrazy, jak dyrektor branży technologicznej woła dziewczynę na telefon na szybki numerek w krzakach za fabryką. Tak akurat między końcem pracy a powrotem do domu. Pragnęłam tylko mieć to już za sobą. H., jak przystało na prawdziwego gentlemana, zawsze chciał, żebym doszła przed nim. Jęknęłam więc kilka razy, udając, a on przyśpieszył tempo i z niskim pomrukiem satysfakcji skończył prosto we mnie.

Ciągnąc walizkę, weszłam do damskiej toalety na dworcu. Siedziałam w kabinie dobrą chwilę. Dobry Boże, jak ja się tu znalazłam? Za pierwszym razem byliśmy w pięknym, luksusowym hotelu, z samą wanną wielkości dwuosobowego łóżka. Drugi raz był w moim domu. Gra wstępna zaczęła się jeszcze na balkonie przy świecach i deserze. A to był trzeci raz, na pustej działce niedaleko dworca. Kto wie, może w przyszłości powstanie na niej fabryka albo apartamentowiec. Marzyłam o prysznicu. Rozejrzałam się naokoło, ale nie było nawet wężyka z wodą, który instalują często przy toaletach w krajach Azji Południowo-Wschodniej. Cóż, wygląda na to, że będę musiała wrócić do San Francisco z nasieniem w sobie. Przekroczę linię zmiany daty, więc gdy dotrę do miasta, dalej będą moje urodziny i możliwe, moje drogie dziecko, że również dzień twojego poczęcia.

Przez następne kilka dni zwiedziłam Fisherman’s Wharf, Golden Gate Bridge, Castro, Hippie Hill, słynną księgarnię City Lights, Café Coppola i Napa Valley. Tak sobie myślę, drogie dziecko, jeżeli naprawdę byłbyś już wtedy ze mną, czy to nie byłaby piękna pierwsza podróż? Może wyrosłoby z ciebie dziecię-kwiat?

Codziennie rano sprawdzałam skrzynkę mailową na ogólnodostępnych komputerach w holu hotelu, ale H. nie pisał, i ja też nie pisałam do niego. Tydzień później wróciłam do Tajpej. H. nie zadzwonił ani razu, ale i ja nie dzwoniłam do niego. Po paru dniach jednak nie wytrzymałam i w końcu sama wykręciłam numer. H. nie odebrał ani nie oddzwonił.

Dwa dni później dostałam wiadomość: Jesteś wspaniałą dziewczyną. Zasługujesz na znalezienie prawdziwego szczęścia. Pieprzenie! Wiedziałam, że nie warto marnować na coś takiego czasu i energii, a mimo to przepłakałam przed ekranem komputera cały poranek. Może i dobrze, że jednak nie byłam wtedy w ciąży.

Niedługo po tym pojawił się mój drugi los na loterii – L.

Spotkałam go w księgarni w dziale Świadomy rozwój. Posługiwał się prostym angielskim, ale i tak udało nam się przeprowadzić całkiem interesującą rozmowę. Joga, Indie, Osho, New Age, na koniec krótkie: „Dobrze mi się z tobą rozmawiało, miłego dnia”, „Tobie również” i każde poszło w swoją stronę. Pół godziny, może godzinę później, gdy wychodziłam z księgarni, stał odwrócony w stronę ulicy, jakby na coś czekał. Ale nie czekał na przyjaciela ani na taksówkę, nie czekał na nic konkretnego. To, czego wyglądał, było raczej nieznane, nieuchwytne, ulotne. Inni mogliby tego nie dostrzec, ale ja zbyt dobrze znałam to zagubione spojrzenie, tę niepewną postawę, to wyczekujące napięcie w ciele. Byłam na jego miejscu wiele razy i zawsze przedmiot moich poszukiwań mi się wymykał.

Ruszyłam w stronę stacji metra. Mijając go, rzuciłam grzecznościowe „bye-bye”. Odwrócił lekko głowę, jakby się ocknął z letargu.

– Chcesz iść do mnie? – zapytał.

– Dobrze.

Wzięliśmy taksówkę do apartamentów przeznaczonych na wynajem dla cudzoziemców z krótkoterminowym pobytem w Tajpej. Rozebraliśmy się, przeszliśmy do rzeczy, potem prysznic, ubraliśmy się, odprowadził mnie na dół do najbliższego skrzyżowania i koniec. Tym razem prawdziwe „pa, pa” i rozeszliśmy się. Szybka transakcja, nie minęła nawet godzina. Gdy wchodziłam do jego mieszkania, już zaczynało zmierzchać, gdy wychodziłam, słońce jeszcze całkiem nie zaszło.

Seks był naprawdę krótki. Od tyłu, pozycja misjonarska, wytrysk, jak w barze szybkiej obsługi, pach-pach i podano. Żadnego całowania, żadnego przytulania, nasze ciała stykały się tylko w jednym punkcie. Gdy szłam pod prysznic, wręczył mi świeżutki biały ręcznik, który po użyciu został wrzucony od razu do prania. Sam wziął kolejny i zrobił tak samo. Obsługa jak w salonie SPA (dlaczego mam wrażenie, że trafniejszym określeniem byłoby „jak po dziesięciominutowym masażu u niewidomych”2?). Po wyjściu z łazienki stał na balkonie, wpatrując się w przestrzeń przed sobą. Podeszłam do niego i przytuliłam się do jego nagich pleców. Sięgnął ręką za siebie i zaczął masować moje pośladki przez ręcznik.

W windzie powiedział mi, że mimo tego jak to może wyglądać, on taki nie jest, normalnie tak nie robi. Pożyczył mi też dwie książki, chociaż miałam mgliste przeczucie, że nic by się nie stało, gdybym nigdy ich nie oddała, że gdybyśmy się już nigdy więcej nie zobaczyli, nie miałoby to większego znaczenia. Jednak sprawy potoczyły się nieco inaczej, przez następne kilka miesięcy pisał do mnie raz na dwa-trzy tygodnie i za każdym razem przeprowadzaliśmy naszą transakcję od nowa.

L. był bardzo obowiązkowy, jeżeli chodzi o używanie prezerwatyw. Był typowym backpackerem – zwędrował Indie, Indonezję, Tajlandię ze swym dobytkiem na plecach, a teraz znalazł się na Tajwanie. Po drodze oczywiście romansował, więc uważałam, że jest to z jego strony forma podstawowej kultury i higieny osobistej. Nie musiałam się też martwić, że przez chwilę zapomnienia zostanę mamą niebieskookiego bobasa o blond włoskach.

Problemem jednak było to, że L. bardzo szybko robił się miękki. Więc za każdym razem, gdy przychodził moment ściągania prezerwatywy, atmosfera robiła się raczej niezręczna. Poszłam z tym oczywiście do Moriego, mojej „siostry”. Mori posiadał tę super moc, że potrafił świetnie ocenić książkę zaledwie po okładce. Chciał, żebym przesłała mu zdjęcie L., aby mógł postawić diagnozę, czy jest jeszcze jakakolwiek nadzieja. Ale nie byłam z L. na etapie robienia sobie wspólnych selfie. Mori z miną nauczyciela fizyki wytłumaczył mi, że gdy weźmiemy za stały czynnik twardość i przyjmiemy, że obiekt badań jest stosunkowo długi (co zazwyczaj ma miejsce w przypadku obcokrajowców), to twardość rozkłada się na większej powierzchni, więc utrzymuje się przez krótszy czas. Co w skrócie przekłada się na „coś za coś” i ma zastosowanie w każdym aspekcie życia.

Za którymś razem L. kupił wyjątkowo trudne do rozpakowania pudełko prezerwatyw. Nie wiadomo dlaczego folia żadną miarą nie chciała zejść. A właśnie, czy nie wszystkie prezerwatywy są pakowane po trzy? Dlaczego L. zawsze, gdy jest ze mną, otwiera nowe pudełko? Gdzie się podziały pozostałe dwie z ostatniego razu? Nawet nie pytałam. Przecież ich nie zjadł. Oczywiście zawsze mógł powiedzieć, że pożyczył sąsiadowi, ale kto by uwierzył w tak głupie tłumaczenie. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że mnie to nie ruszało. Inaczej nie leżałabym tu przed nim nagusieńka jakby nigdy nic, czekając na niego. Nie, nie wykrztusiłam z siebie nawet: „Sweetheart, potrzebujesz pomocy?”. Zamiast tego, z pewną dozą złośliwej satysfakcji przyglądałam się z założonymi rękami, jak powoli mięknie. Moja mała, cicha zemsta. Nie żebym miała z tego jakikolwiek pożytek.

L. wziął z kuchennego blatu nóż do owoców, żeby pomóc sobie przy upartej folii, ale ostrze ześlizgnęło się i wbiło w środek jego dłoni tak, że trysnęła krew. Matko jedyna, miękki nie miękki, podbiegłam do niego, żeby zobaczyć ranę. Nie była duża, ale głęboka. Chwyciłam kawałek ręcznika papierowego i kazałam mu przyciskać. Zaczęliśmy się krzątać i chaotycznie ubierać. Złapaliśmy taksówkę do najbliższego szpitala. Dwa szwy i było po krzyku. Gdy emocje opadły i siedzieliśmy znowu w taksówce, wracając do niego, wybuchnęliśmy nagle śmiechem. Z trudem łapiąc oddech, zapytał:

– To jak wytłumaczyłaś lekarzowi, jak się zraniłem?

– Otwierając ostrygi – zachichotałam.

– A co powiedział lekarz?

– Że z otwieraniem ostryg trzeba uważać. – Znowu wybuchnęliśmy śmiechem, nie zważając na towarzystwo taksówkarza.

– Genialne!

L. objął mnie ramieniem i pocałował w czoło. Założę się, że kierowca miał mnie za pustą lalę polującą na obcokrajowców w nocnych klubach. Ale to nie tak, ja po prostu brałam, co mi los przyniósł.

Po powrocie do mieszkania L. i tak uprawialiśmy seks. To był jedyny raz, gdy pozwolił mi zostać u siebie na noc, a nawet użyczył mi ramienia swojej niezranionej ręki jako poduszki. Jednak nie był to żaden przełom w naszej relacji. Dwa miesiące później wrócił do Europy. Wysłałam mu tylko SMS-a: Bon Voyage. W tamtym momencie jechałam akurat metrem. Było bardzo tłoczno, a ja stałam przy drzwiach, przyglądając się własnemu przygnębionemu odbiciu w szybie. Jednak gdy wysiadłam, nie udałam się do domu. Przeszłam na peron po drugiej stronie i pojechałam z powrotem do miasta, do baru Moriego.

Mori miał nowego partnera o imieniu A Yu3. Poprzedni miał na imię A Ke i posiadał tajemną wiedzę miksowania drinków dopasowanych do aktualnego nastroju danej osoby. Wystarczyło powiedzieć mu, na co ma się ochotę, np. delikatne westchnienia smutku za byłym kochankiem albo Bae Yong-joon4 puka do mych drzwi o czwartej nad ranem, by naprawić mi klimatyzację, a drink przyrządzony przez A Ke właśnie tak smakował. Nie pytałam, co się stało z A Ke. Mori na przywitanie od razu przeszedł do konkretów:

– Czego się napijesz? A Yu robi świetne drinki.

– Czegoś kwaśniejszego… Mori, jeżeli jestem teraz w ciąży, to po urodzeniu podaruję wam w prezencie tego eurazjatyckiego bobaska, zgoda?

– Chodź się przytulić, głuptasie. – Mori wiedział, że znowu świruję. Wyszedł zza baru z szeroko otwartymi ramionami. Ten gejowski drań dobrze znał moje czułe punkty. Jego gruba dłoń pogładziła mnie po głowie, a łzy same zaczęły mi lecieć. – Wiesz, A Yu ma zdolności parapsychiczne, nie chcesz, żeby zerknął, co tam los dla ciebie szykuje?

Otarłam łzy.

– Powiedz mi, proszę, kiedy będę miała dziecko.

Nieśmiały, introwertyczny A Yu spojrzał mi prosto w oczy i po paru sekundach spuścił głowę, jakby odbierał jakiś przekaz. Po chwili znowu podniósł głowę.

– Towarzyszy ci mały chłopiec o dużych okrągłych oczach. Czeka, aż sprowadzisz go na świat.

– Boże święty, gdzie on teraz jest? – Nerwowo rozejrzałam się po pomieszczeniu.

– Oj, po prostu jest. Zawsze był.

Tak, już to gdzieś słyszałam. Doug powiedział mi kiedyś, że gdy dziecko chce przyjść na świat, znajdzie drogę. Najważniejsze, żeby poczuło miłość łączącą mamę i tatę w kluczowym momencie.

No właśnie, miłość. Więc gdy mama i tata wygłupiali się w krzakach koło dworca albo gdy tata musiał mieć założone dwa szwy, bo zranił się, otwierając gumki, a w tym czasie mama obok śmiała się histerycznie, musiałeś brzydzić się mną, nie chcieć mieć ze mną nic wspólnego. Prawda, moje drogie dziecko?

3. Jedno słowo

Miłość. Czym właściwie jest miłość? Czy można ją oddzielić od seksu? Jak stwierdzić, czy mężczyzna cię kocha, czy dla niego to tylko seks? Tego typu pytania, zaraz obok porad jak szybko osiągnąć orgazm oraz jak doprowadzić twojego mężczyznę do ekstazy, można znaleźć w każdym numerze Cosmopolitan. To trochę żałosne, ale zawsze, gdy jestem u fryzjera, muszę gorliwie przestudiować rady wszelkich ekspertów i zrobić każdy psychotest. Więc teraz zasypywałam biednego Moriego pytaniami wyjętymi prosto z psychotestu w Cosmo.

– Za każdym razem, gdy H. prowadzi samochód, jedną ręką trzyma moją dłoń, czy to jest miłość? A gdy pochylam głowę podczas czytania książki i H. delikatnie odgarnia mi za ucho kosmyki, które poleciały mi na oczy, czy to jest miłość?

Z drugiego końca baru piękna, dojrzała kobieta popatrzyła na mnie z politowaniem spod imponującego wachlarza sztucznych rzęs i z nonszalanckim uśmiechem powiedziała:

– Złotko, to proste, jeżeli chcesz wiedzieć, czy naprawdę kochasz jakiegoś mężczyznę, pomyśl, czy jesteś skłonna połknąć jego spermę.

– Uuu, ostro, siostro!

Gdyby przyjąć takie kryteria, nigdy nikogo nie kochałam (no, pomijając ten jeden raz, gdy chcieliśmy się z L. trochę zabawić i skończyłam, rzygając pół dnia nad kiblem, ale wstyd).

Mówiąc prawdę, tylko udawałam słodką idiotkę. Dobrze wiem, kiedy w grę wchodzi miłość. Wszystko staje się jasne w momencie rozstania.

Mój łóżkowy melodramat z N. trwał około dwóch lat i nigdy przez ten czas nie padły słowa „Kocham cię”. Na trzy dni przed planowanym wylotem zadzwonił do mnie z wieścią, że wyjeżdża z rodziną do Los Angeles i nigdy nie wróci. Miał jeszcze kilka moich książek – wpadnę po nie, czy ma mi je przywieźć? (Dziękuję serdecznie za tak kulturalną formę rozstania, szkoda, że kuriera nie zamówił.) Poszłam. W tamtym czasie dzieliłam wynajmowane mieszkanie na parterze z kilkoma osobami, więc jego M2, w którym mieszkał sam, było dla mnie przytulnym gniazdkiem. Mogłam się tam schować raz na tydzień. Teraz stało puste, wysprzątane. Została tylko długa sofa i reklamówka z moimi książkami do zwrotu. Siedzieliśmy w ciszy na dwóch skrajach kanapy.

Dwa lata temu przyszłam tu ze znajomymi na domówkę. Gdy impreza się kończyła, część ludzi wkładała jeszcze buty, inni byli już przy windzie, ja walczyłam z wiązanymi wokół kostki sandałami. Wtedy podszedł do mnie i powiedział:

– Ty zostań.

Wróciłam do środka i usiadłam na tej kanapie, grzecznie czekając. Gdy odprowadził wszystkich gości do wyjścia, usiadł koło mnie i tak to się zaczęło.

W kuchni stało jeszcze kilka talerzy.

– Chcesz je? – Jakoś ciężko przeszło mu to przez gardło, jakby to była najłagodniejsza forma pożegnania, na jaką się zdobył.

Pokręciłam głową. Dwie łzy powoli pociekły mi po policzkach. Spuściłam głowę, wpatrując się tępo w białe płytki.

– Powiedz jedno słowo, a rzucę wszystko i wyjadę z tobą do Stanów. – Podniosłam głowę i zobaczyłam dwie strużki łez na jego twarzy. Nasze spojrzenia się spotkały. Nagłym ruchem przyciągnął mnie do siebie i mocno przytulił.

– Jesteś jeszcze taka młoda, całe życie przed tobą.

Odprowadził mnie do wyjścia i gładząc po policzku, wyszeptał:

– Bądź szczęśliwa.

A ja powtórzyłam:

– Powiedz tylko jedno słowo, a pojadę z tobą. – To był najodważniejszy moment w moim całym tchórzliwym życiu.

N. wyjechał, a ja całkowicie oddałam się praktyce jogi. Chodziłam na zajęcia grupy początkującej, zaawansowanej, do różnych szkół, wszystko jedno, byleby się czymś zająć. Po miesiącu intensywnych ćwiczeń przynajmniej zrzuciłam kilka kilogramów. Mniej więcej wtedy dowiedziałam się też od przyjaciół N., że przez cały ten czas byłam ślepa. Przez ostatnie dwa lata miał jeszcze jedną stałą dziewczynę i to z nią wyjechał do Ameryki.

Od czasu do czasu ze Stanów przychodziły do mnie wiadomości od N. w postaci przekierowanych śmiesznych filmików, zdjęć słodkich piesków i kotków lub nagrań ujawniających afery w sieciach fastfoodów. Na co którąś odpisywałam mu kilka pustych słów (nigdy nie zapytałam go, dlaczego płakał tamtego wieczoru). Robiliśmy to chyba tylko po to, żeby wzajemnie zachować pozory, że ta druga osoba w ogóle istnieje. Minęły dwa lata, w moim życiu pojawili się kolejno H. oraz L. i w tej samej kolejności zniknęli.

Co chcę przez to powiedzieć? Że przez doświadczenie zawodu miłosnego skazałam samą siebie na uczuciową banicję? Nie, to przecież nie tak, uczucia nie działają według prostej zasady przyczyna-skutek. Za każdym razem, gdy ktoś pojawia się w moim życiu, mam nadzieję, wręcz błagam, by był to już ten na zawsze, żebyśmy stworzyli razem stabilny, trwały związek i szczęśliwie poczęli dziecko. Jednak, zupełnie jakbym była wielką czarną dziurą, wszyscy znikają.

Może nie występował tu związek przyczynowo-skutkowy, ale pewien rodzaj wypełniania pustki. Dwa dni po wyjeździe L. dostałam wiadomość zza oceanu od N.: Chcesz spędzić przerwę noworoczną wUSA?Z całych sił starałam się to traktować jako kolejny los na loterii, a nie wyczekiwane jedno słowo, ale i tak bez mrugnięcia okiem kupiłam horrendalnie drogi bilet. N. zarezerwował nam pierwszy nocleg w Chinatown w Los Angeles. W Sylwestra przekroczyliśmy amerykańsko-meksykańską granicę i spędziliśmy go w Tijuanie. Stamtąd pojechaliśmy na tygodniową imprezę do Las Vegas. Po czym udaliśmy się w głąb pustyni, gdzie spaliśmy w drewnianym domku na campingu parku narodowego. Na koniec wróciliśmy do Los Angeles. N. spędził cały ten czas ze mną, nie wracając do domu ani razu. Jednak poza spaniem w jednym łóżku, zachowywaliśmy się raczej jak dwójka przyjaciół. Chodziliśmy po centrach handlowych, znanych butikach, restauracjach i klubach, a gdy przy stole do blackjacka w kasynie krupier uprzejmie, w amerykańskim stylu zagadywał nas:

– O, małżeński wypad we dwoje? Mają Państwo dzieci? – odpowiadaliśmy zgodnie:

– My? Nie, nie, jesteśmy tylko przyjaciółmi.

Nie pamiętam już dokładnie, której nocy to było, kochaliśmy się w ciemności, a gdy później wtulałam się w niego, wybuchnęłam takim płaczem, że prawie się dławiłam.

– Zróbmy sobie dziecko, proszę… sama je wychowam, nie sprawię ci żadnego kłopotu… możemy spisać nawet jakąś umowę…

– Nie…nie! Myślisz, że dałbym radę w ten sposób? Nie zniósłbym takiego ciężaru psychicznego i tej odpowiedzialności. To wszystko nie jest takie proste, myślisz zbyt naiwnie.

– Kochałabym je ponad wszystko… – płakałam, jakby cały świat mnie skrzywdził. Doprowadziłam się do takiego stanu, że aż sama siebie się brzydziłam. W końcu zmęczona własnym płaczem usnęłam.

Przebudziłam się pod wpływem jego dotyku. Była jeszcze ciemna noc, mój umysł błądził gdzieś w półśnie, ale ciało odpowiedziało na niego. Kochaliśmy się drugi raz. Wyciągnął w ostatnim momencie i skończył na moim brzuchu. Chciałam pobiec do łazienki i palcami lub kawałkiem chusteczki zetrzeć nasienie i przenieść je do środka. Może stałby się cud. Czyż czasem nie słyszy się tych sensacji, że ktoś zaszedł w ciążę, pływając w basenie? Ale nie mogłam się ruszyć, leżałam jak sparaliżowana, jakby zaschnięte na moim ciele stróżki łez i spermy były linami, wiążącymi mnie do łóżka. Próbowałam jeszcze chwilę walczyć z powiekami, ale wycieńczona płaczem i seksem odpływałam coraz głębiej w sen. Tam odnaleźć mogłam całkowite ukojenie.

Gdy się obudziłam, było już jasno. Nie wiem, od jakiego czasu N. nie spał, ale siedział ubrany przed oknem. Przypatrywałam się przez chwilę jego prześwietlonej sylwetce, leżąc nago pośrodku nieskazitelnie białej pościeli. Odwrócił głowę i popatrzył na mnie; w oczach miał tyle ciepła.

– Poczekaj chwilę, skoczę na dół po kawę dla ciebie – powiedział.

Ostatniego dnia odwiózł mnie na lotnisko. Zatrzymał samochód w strefie Kiss & Fly, po czym pomógł mi z walizkami. Wiedziałam, że nie lubił pożegnań, tych wszystkich uścisków i całusów, więc zamiast tego obdarowałam go szerokim uśmiechem odsłaniającym wszystkie zęby i niezobowiązującym „Bye-bye!”.Wzięłam bagaż i odwróciłam się w stronę wejścia. Nagle złapał mnie za ramiona, przyciągając do siebie.

– Tym razem naprawdę bądź szczęśliwa.

Nie odwróciłam się więcej, ani kiedy to mówił, ani kiedy wchodziłam do hali odlotów, a on odjeżdżał. Przeszłam przez kontrolę, bramki, wsiadłam na pokład. Czternaście godzin lotu klasyfikuje się do podania trzech pełnych posiłków. Nie zjadłam ani jednego z nich. Nie oglądałam filmów, nie czytałam książki. Zaplotłam ręce na piersiach i poddałam się ciału, które odpływało w jedną drzemkę za drugą. Tuż przed lądowaniem przystojny chłopak z Południowo-Wschodniej Azji, siedzący w fotelu obok, poczęstował mnie gumą do żucia. Pokręciłam tylko głową. Uświadomiłam sobie, iż największa nauka płynąca z tej wycieczki do Stanów była taka, że tym razem nie wygrałam nic na loterii i nie mam za co kupić kolejnego losu. Przyznaję, strasznie denna metafora, ale próbuję powiedzieć, że w tamtej chwili dotarło do mnie, że nie mogę dłużej wypłakiwać się moim przyjaciółkom, jak to te moje umierające śmiercią naturalną związki są bez sensu i do niczego nie prowadzą lub popisywać się przed nimi, że to tylko zabawa i wszystko mam pod kontrolą. Zobaczyłam prawdę o sobie – jestem skończoną zdzirą, której nikt nie chce i na której nikomu nie zależy.

Jakże okrutnie jest być niekochanym, ale czy osoba przy zdrowych zmysłach robiłaby sceny przed automatem do gry, który właśnie pochłonął wszystkie jej pieniądze i nie wypluł nic w zamian? Czy szarpiąc za wajchę, krzyczałaby, że jeszcze wczoraj wszystko się tak dobrze układało, dlaczego jej to teraz robi? Raczej nie, prawda? W końcu sama tego chciała, nikt nie zmuszał jej do wrzucania tam pieniędzy. Nie powinno się mieć pretensji o to, że wkład drugiej strony nie jest taki sam lub nawet większy niż własny. Można tylko przyznać, że nie miało się szczęścia.

I dlatego na razie koniec z seksem dla takiego pechowca jak ja.

4. Kult płodności

Miano guru naszego lokalnego kultu płodności z pewnością przypada Mamie i Tacie Małego Che. Przez piętnaście lat, które byli ze sobą przed ślubem, przeszli wspólnie wszystkie łańcuchy górskie Tajwanu, doszli do źródeł niezliczonych wysokogórskich strumieni, a po studiach uciekli do obu Ameryk, aby zdobyć najwyższy szczyt Argentyny i uprawiać wspinaczkę lodową w Kolorado. Ostatecznie Tacie Małego Che udało się zdobyć całą Koronę Ziemi. Gdy wracał z wyprawy na Mount Everest, mama Małego Che pojechała go odebrać z lotniska, a on oświadczył się jej przed tłumem reporterów. Na miesiąc miodowy pojechali jeszcze przed ślubem do Paryża i Barcelony. Po powrocie okazało się, że zaszli w ciążę. Dziecko nazwali Che, jak Che Guevara.

– Skoro został poczęty nad Sekwaną lub nad Besòs, dlaczego nie daliście mu na imię Seksòs? – parsknęłam śmiechem, a Mama Małego Che odpowiedziała tym samym. Z sąsiedniego gabinetu dobiegł nas głos Taty Małego Che:

– Seksòs? Jak jakiś grecki bóg alkowy? – Teraz już wszyscy śmialiśmy się jak głupi. Nawet dziesięciomiesięczny Che, leżąc między mną a swoją mamą, wtórował nam swoim dźwięcznym jak srebrny dzwoneczek głosikiem, wymachując przy tym radośnie rączkami i nóżkami.

Mama i Tata Małego Che byli moimi najlepszymi przyjaciółmi z czasów studiów. Mogłoby się wydawać, że żyli po to, by zwiedzać świat, jednak te budzące zazdrość wysokogórskie wyprawy były tak naprawdę tylko pobocznym zajęciem podczas prestiżowych wyjazdów stypendialnych na studia doktoranckie za granicą (Tata Małego Che powiedziałby, że było dokładnie na odwrót, podróże stanowiły główne zajęcie, a stypendia wychodziły tak tylko przy okazji). Teraz, gdy wrócili ze swoich wojaży, osiedli na słonecznym południu Tajwanu. Kupili dom i samochód, objęli posady nauczycielskie i wychowywali dziecko. Życie jak z bajki. Tymczasem moja przygoda ze szkolnictwem wyższym była raczej epizodyczna, a sprawy uczuciowe to totalna porażka. Obawiam się, że jedyne, co osiągnęłam w życiu to wolność.

Wolność, słodka wolność. W tamtych latach Rodzice Małego Che od święta wracali do kraju. Skrzykiwali wtedy starą paczkę, rozproszoną po najdalszych zakątkach Tajwanu, na południe wyspy. Piliśmy piwo i jedliśmy owoce morza, oglądając zachód słońca nad zatoką Xizi. Potem leżeliśmy obok siebie na falochronie Uniwersytetu Sun Yat-sena, jeden z kolegów grał na gitarze i śpiewaliśmy piosenki Bobby’ego Chena5. Say good-bye to the crowded paradise… Iwant you, freedom, like abird… ukochane wersyrozbrzmiewały niesione przez morską bryzę.

Kiedy Mama i Tata Małego Che w końcu się osiedlili, ja też przestałam być dla przyjaciół jak człowiek-widmo, który wielokrotnie przedkładał randki ponad ich towarzystwo. Zapraszali mnie więc do siebie dużo częściej. Wskakiwałam w szybką kolej na południe wyspy i spędzaliśmy wspólnie dzień rodzinny. Byłam świadkiem, jak mały Che rośnie, sześć miesięcy, dziesięć miesięcy, roczek, półtora, dwa latka, jak raczkuje, wstaje, zaczyna chodzić, biegać, jak z gaworzenia wychodzi mu pierwsze „ta-ta”, „ma-ma”, aż w końcu potrafi powiedzieć „ciocia”, „dziękuję” i „pa, pa”. Byłam również obecna podczas drugiej ciąży Mamy Małego Che, pierwszy trymestr, drugi trymestr, trzeci trymestr. Nie jeździliśmy już grać na gitarze w morskim wietrze, za to zabieraliśmy dziecko do hipermarketu. Po kilku razach Rodzice Małego Che zorientowali się, że mam naturalny dar do opieki nad dziećmi. Z ulgą oddali mi wózek na zakupy z małym Che w środku, a sami ruszyli między półki wybierać australijską wołowinę, włoskie sery oraz wina, które zobaczyli w mandze Kami no Shizuku6. W tym czasie śpiewaliśmy dziecięce piosenki, ja uczyłam się języka marsjańskiego, którym posługiwał się Che i poznawaliśmy produkty na półkach i w lodówkach.

– To jest ryba. Chciałbyś zjeść rybę, Che? O, a to jest mleko. Piłeś już dzisiaj swoje mleczko?

Rodzice Małego Che wyłonili się z pobliskiej alejki z naręczem produktów spożywczych. Wkładając je do wózka, Tata Małego Che zaczepił mnie:

– I jak postępy na praktykach z samotnego macierzyństwa?

– Ding, ding! Zadanie ukończone! – zawołałam w odpowiedzi, a Che ochoczo powtarzał za mną:

– Ding, ding! Ding, ding! Ding, ding!

Po zakupach wróciliśmy do pełnej najnowszych gadżetów rezydencji Che, gdzie przygotowaliśmy cały stół jedzenia. Przyszli również Tata i Mama Jianga z małym Jiangiem. Oni też są ważnymi członkami kultu płodności z Gaoxiongu7. Dwuletni Che i dwuipółletni Jiang wysypali całe pudło zabawek i imitując odgłosy zwierząt, biegali i skakali po całym domu, który stał się w ich zabawie dżunglą. Korzystając z tego czasu dla dorosłych, mamusie, tatusie i ciotki sięgnęli po swoją zabawkę – wino.

– Musisz mieć dziecko, nawet gdybyś miała być samotną matką. – Tak zazwyczaj rozpoczynał swe nauki guru kultu, Tata Małego Che.

– Poczekam jeszcze ze dwa lata, aż moja sytuacja finansowa będzie trochę bardziej stabilna – odparłam.

– Myślisz, że posiadanie dzieci jest jak uprawa kwiatów? Mówisz i masz? Musisz przygotować się na kilka możliwych scenariuszy.

– A ty myślisz, że przygotowanie planu b jest jak smażenie jajek na stołówce? Smażysz stosik na zapas i jak ustawi się kolejka po śniadanie, to na szybko wydajesz?

– Po czterdziestce obudzisz się z ręką w nocniku. Zorientujesz się, że skosztowałaś już wszystkiego, zobaczyłaś, co miałaś zobaczyć, a zabawa już wcale nie cieszy. Jak nie będziesz wtedy miała dziecka, to co zamierzasz zrobić? Polecieć w kosmos?

– A żebyś wiedział! Może akurat znajdę tam przystojnego astronautę, z którym zrobię sobie dziecko?

Cała ta nasza gadka to tylko niegroźne zakrapiane przekomarzanki, ale raz Mama Jianga wypiła za dużo i śmiało oznajmiła, że nawet jeżeli jej małżeństwo się rozpadnie, za nic nie będzie żałować posiadania małego Jianga. Siedzący obok Tata Jianga mało nie wypuścił kieliszka z ręki.

Tak, zero wyrzutów. Mam kilku znajomych, którzy zarzekali się, że do końca życia pozostaną w bezdzietnych związkach. Potem wpadli, postanowili urodzić i zaczęło się karmienie piersią, zmienianie pieluch, kupowanie łóżeczek, wózeczków i spanie po trzy godziny dziennie. Nie mówiąc już o tym, że od tej pory stać ich było tylko na wina co najwyżej ze średniej półki, ale nie, oni niczego nie żałują.

Gdy wracałam ze zgromadzeń kultu płodności na północ wyspy, zawsze w przedziale znalazł się jakiś niedający się uspokoić niemowlak albo dokazujący dzieciak. Jednak z każdym razem wykazywałam się coraz większą cierpliwością, aż w końcu przestałam być tą straszną panią z pociągu. W ten sposób kilkumiesięczne praktyki z macierzyństwa w Gaoxiongu sprawiły, że złagodniałam. Moje drogie dziecko, jeżeli się nie pojawisz, kto wie, ile jeszcze będę krzywdziła siebie i innych nieutemperowanymi aspektami mojej osobowości.

Doug ma do tego wszystkiego nieco inne podejście. Optuje raczej za znalezieniem odpowiedniego partnera niż posiadaniem dzieci samym w sobie. Mawia, że przecież, żeby mieć dziecko, trzeba najpierw mieć z kim. Doug jest w wieku mojej mamy, ode mnie jest starszy o dwadzieścia cztery lata, więc oboje jesteśmy spod znaku małpy chińskiego zodiaku8. Gdy miał czterdzieści osiem lat, urodził mu się syn, mamy więc już trzy małpki w kolekcji. Doug starał się o potomka ponad dziesięć lat i przez ten czas wyrobił sobie zdanie, że gdy dziecko chce przyjść na świat, samo znajdzie sposób. Kluczem jest znalezienie właściwego partnera. Ku jego przerażeniu raz odparowałam mu niczym rozwydrzona nastolatka:

– Ja tam wolę pojechać na wyzwolone wakacje na Bali i dopiero przy porodzie dowiedzieć się, czy dziecko jest żółte, białe czy czarne!

Doug jednak dobrze wiedział, że jak raz sobie coś wbiję do głowy, to nic mnie nie powstrzyma przed realizacją planu.

I pojechałam, ale moje zamiary spełzły na niczym. Codziennie przechadzałam się po uliczkach górzystego Ubud, gdzie przed modnymi kawiarniami siedział rząd umięśnionych młodych Indonezyjczyków.

– Szukasz towarzystwa? – co chwila zaczepiali przechodzące kobiety.

Ja jednak za każdym razem przyspieszałam kroku i w popłochu mijałam ich bez słowa. Ale widywałam kobiety z różnych stron świata, które podróżowały samotnie i korzystały z ich oferty. Nie mam pojęcia, czy musiały płacić i w jakiej formie. Raz na przystanku autobusowym zobaczyłam indonezyjskiego chłopaka z pulchną Koreanką o porcelanowej karnacji. Siedzieli w aucie, on złapał ją za rękę i powiedział:

– E-mail me, okay? – a ona pogładziła go po policzku.

Pomyślałam, że może w brzuchu tej dziewczyny kiełkuje już indonezyjsko-koreański zarodek. Dlaczego inne mogą, a ja nie? Co mnie powstrzymuje? Dlaczego jestem taka dumna, a może wybredna?

Mori często proponował mi podobną w pewnym sensie pomoc w znalezieniu dawcy nasienia.

– U mnie w barze nie brakuje młodych zbuntowanych chłopców, takich w stylu wolnych duchów, anarchistów czy rock’n’rollowców. Przychodzą z instrumentem i grają w zamian za alkohol i kawałek podłogi do spania. Na pewno nie odmówią pomocy starszej koleżance w spełnieniu jej marzeń.

– A na koniec dam im dwie dychy napiwku, żeby mieli na mleko – śmiałam się.

Czasem na ulicy natknęłam się na wysokiego, przystojnego niczym koreański model mężczyznę i w pośpiechu pisałam do Taty Małego Che: Halo, wzywam jednostkę dowodzącą kultu płodności, cel namierzony. Jakie dalsze instrukcje? Odpowiedź przychodziła błyskawicznie: Kopulacja! Co się głupio pytasz? Ale ja nie mam odwagi nawet zagadać, a co dopiero od razu wskakiwać do łóżka. Poza tym to nie w moim stylu, tak się tylko czasem wygłupiam. W głębi duszy wiem, że to Doug ma rację. Potrzebuję miłości, miłości w momencie, gdy iskra przeskakuje między przyszłymi tatą i mamą. W końcu, w którym wieku my żyjemy, chyba kobiety nie muszą już rozkładać nóg i z zaciśniętymi zębami przeczekiwać aktu zapłodnienia?

Dlatego więc resztę mojego czasu na Bali spędziłam w studiach jogi, które były tam na każdym rogu. Ćwiczyłam, medytowałam, skupiałam się na oddechu i nuciłam mantry. Mori raz uraczył mnie swoją kąśliwą uwagą, że takie przybytki duchowego rozwoju przyciągają trzy typy kobiet: rozwódki, ciepłe wdówki i miłosne nieudacznice. Nie chciał, żebym się w to za bardzo wciągnęła i stała jedną z nich, ale nie ma się co oszukiwać, miłosna nieudacznica to właśnie ja. Podczas jednych zajęć coś we mnie pękło i popłakałam się, gdy instruktor zaintonował moją ulubioną mantrę Lokah Samastah Sukhino Bhavantu, co oznacza Oby wszystkie istnienia były zawsze szczęśliwe iwolne. Śpiewałam te słowa w kółko, przebaczając mężczyznom, którzy przeszli przez moje życie, i przebaczając sobie.

5. Chłopiec

Wróciłam na Tajwan porannym samolotem. Gdy tylko włączyłam telefon, zasypały mnie wiadomości z grupy kultu płodności na WhatsAppie. Pierwsza brzmiała: 2:0! Do boju! Następnie lawina zdjęć i filmików z kilku dni. Wszystkie przedstawiały niemowlę. Czyli Mama Małego Che urodziła trzy dni temu. Stałam przy odbiorze bagażu i oglądałam każdą relację z osobna. Siostra Małego Che była jak delikatniejsza wersja brata z noskiem jak guziczek i malutkimi usteczkami. Bystre oczka powoli rozglądały się na boki, z zadziwieniem oglądając nowy świat. Ojej, ziewnęła, można się rozpłynąć. Jest przeurocza!Muszę szybko urodzić chłopca, żeby mógł się za nią uganiać, jak podrosną! – odpisałam, na koniec dodając jeszcze kilka całusów.

Nie wiem, czy to dzięki pobytowi na Bali, czy z powodu narodzin Siostry Małego Che, ale przepełniona pozytywną energią pojechałam najpierw do centrum handlowego kupić maleństwu prezent, a nie jak zazwyczaj prosto do domu, żeby się porządnie wyspać. Było jeszcze wcześnie, tuż po otwarciu galerii, co jest moją ulubioną porą na zakupy, bo nie ma zbyt wielu ludzi. Przed pójściem do działu dziecięcego zrobiłam rundkę po stoiskach z olejkami zapachowymi. Porównywałam jakość i ceny, żeby na koniec wrócić do pierwszego sklepu.

– Chciałaby pani sprawdzić nasz eukaliptusowy olejek eteryczny? – zwrócił się do mnie ekspedient. – Świetnie oczyszcza drogi oddechowe dzieci.

– Dzieci? Ale ja nie mam dzieci. – Lekko zmieszana spuściłam wzrok, przekrzywiłam głowę i pogładziłam luźną bawełnianą tunikę, którą kupiłam na Bali. – A to się nazywa oversize. Nie jestem w ciąży.

– Najmocniej przepraszam. Widziałem, jak idzie pani z chłopczykiem za rękę i założyłem, że to pani synek.

Niemożliwe… gwałtownie odłożyłam trzymany w ręce olejek na ladę i jak na przesłuchaniu zaczęłam wypytywać biednego ekspedienta:

– Jak wyglądał? – Musiałam go mocno przestraszyć, bo niepewnie odparł:

– Miał duże, okrągłe oczy… rozkoszny maluch.

Wielkie nieba. Wzięłam głęboki oddech.

– Gdzie on teraz jest?

– Gdy przyszła pani drugi raz, już go nie było.

– Jak pan myśli, gdzie mógł pójść?

– Um… myślałem, że oddała go pani… opiekunce?

O, opiekunce. Dziękuję ci młody człowieku, nie dość, że zobaczyłeś mnie z dzieckiem, to jeszcze masz mnie za kogoś zamożnego.

– Ma pan dar widzenia? – Na jego twarzy wymalowało się wyraźne zaskoczenie. Zniżyłam głos. – Mam na myśli, czy czasami widzi pan rzeczy lub zjawiska, których inni nie widzą? – Zawahał się przez chwilę, spojrzał na mnie i przytaknął.

Żeby wynagrodzić mu