Droga do zakrętu - Joanna Strulak - ebook

Droga do zakrętu ebook

Joanna Strulak

0,0

Opis

Nawet w małej miejscowości słychać szept dużego miasta.

Początek lat 60., Milejów – prowincjonalne miasteczko zanurzone w realiach PRL-u. Właśnie tu dorasta Joasia, dziewczyna otoczona miłością, choć w jej rodzinie nie brakuje napięć i osobistych dramatów.

W kraju budzą się pierwsze jaskółki politycznych zmian. Podobnie jak muzyka Beatlesów i moda na dżinsy, do Milejowa docierają echa wydarzeń, którymi żyje Polska. Wiatr zmian zasiewa niepokój nawet w dotychczas szczęśliwym życiu Joasi. U progu dorosłości zaczyna ją nagle prześladować myśl, że jej los wcale nie zależy od niej…

Droga do zakrętu to pasjonujący, zbiorowy portret mieszkańców polskiej prowincji, która przeobraża się na oczach czytelników w rytm wielkich, społeczno-gospodarczych przemian. W barwnym przekroju autentycznych postaci i ich opowieści, na pierwszy plan wysuwa się jednak historia na pozór zwyczajnej dziewczyny, której przeznaczeniem – a może raczej przekleństwem – stanie się nie do końca zwyczajne życie…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 816

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Joanna Strulak

Droga do zakrętu

Książkę tę dedykuję mojemu Tacie,

którego piękne wnętrze emanowało

niezwykłą życzliwością i dobrocią,

a to rodziło wielką wiarę w człowieka.

Dziękuję, Tato, że byłeś.

Dziękuję Ci za to, jaki byłeś.

Środa, 25 marca 2020 roku, pierwszy dzień kwarantanny obligatoryjnej, trzynasty dzień mojej dobrowolnej kwarantanny prywatnej. Cały świat w cierpieniu, epidemia opanowała praktycznie wszystkie państwa, wszystkie organizmy ekonomiczne, zgodnie z zasadą, że jesteśmy jedną globalną wioską, systemem naczyń połączonych. Wierzę w człowieka, teraz wszyscy – my, ludzie – wznosimy się ponad podziałami. Następuje konsolidacja sił, potencjału materialnego i energetycznego, wszystkie ręce na pokład. Jesteśmy w stanie wojny, wróg jest perfidny i bezwzględny, stąpamy po nieznanym obszarze, to terra incognita dla medycyny. Statystyki na dzisiaj są miażdżące. Światowa Organizacja Zdrowia ogłosiła stan pandemii, koronawirus jest już w 196 krajach i oczywiście jest w ofensywie, ponad 440 tysięcy zachorowań na świecie, około 20 tysięcy osób padło ofiarą choroby. Liderem tej bezlitosnej statystyki są Włochy, gdzie zmarło już prawie 7 tysięcy osób, co stanowi w uproszczeniu około 10 procent zachorowań w tym kraju. Bilans jest okrutny, a co jeszcze przed nami? W Polsce granice są zamknięte co najmniej do 13 kwietnia, obowiązują ograniczenia w przemieszczaniu się, kilka dni temu ogłoszono stan epidemii, 1031 osób jest chorych, 14 niestety zmarło. Igrzyska olimpijskie, które miały odbyć się w tym roku w Tokio, zostały przełożone na rok przyszły. Organizacja Narodów Zjednoczonych wezwała kraje G20 do wsparcia Międzynarodowego Funduszu Walutowego.

Taka jest rzeczywistość, innej nie mamy. Czy ludzkość stoi nad przepaścią? Nikt nie zna odpowiedzi na to pytanie, żadne dywagacje na ten temat do niej nie doprowadzą. Czy cywilizacja się obroni? Wierzę, że tak, nie ma innego wyjścia, dialektyka czasu. Ten świat będzie trwał, wyrwie się z okowów opresyjnego intruza. Okresowo zniewolony, okaleczony, ale powstanie z kolan, by dać świadectwo potęgi umysłu człowieka. Nowa rzeczywistość, która nastanie po pokonaniu wroga, będzie pełna wyzwań, bólu i niepokoju, ale będzie jedyną, jaką będziemy mieć. Trzeba ją będzie tworzyć na nowo, człowiek to potrafi, pewnie będzie to już trochę inny człowiek. Zacytuję tu Oscara Wilde’a: „Bądź sobą, wszyscy inni są już zajęci”.

***

Dzień był słoneczny, jakby zanurzony w mistycznej aurze bezpiecznego świata, ale dziewczynka, którą wtedy była, nie miała tej świadomości. Była raczej drobnej budowy, jej babcia uważała, że wręcz rachitycznej. Mała trochę szła, trochę podskakiwała, zbyt zajęta sobą, by zauważyć zatroskaną minę swojej mamy.

– Mamo, czy jutro też pójdę do szkoły?

– Nie wiem, córeczko, zależy, jak się będziesz czuła.

– Mamo, ale przecież jestem zdrowa, zobacz, jaka jestem silna.

Ścisnęła mamę mocniej za rękę i zaczęła kręcić się w kółko i podskakiwać.

– Wiem, kochanie, dzisiaj jesteś zdrowa, więc nie martwmy się o jutro.

– Ale mamo, proszę cię, proszę, szkoła jest taka fajna i tyle w niej dzieci, dużo więcej niż w przedszkolu.

– Już dobrze, dobrze, zobaczymy jutro.

– Porozmawiamy z tatą, on się lepiej zna na szkole niż ty, w końcu w niej uczy.

– Dobrze, porozmawiamy z tatą.

Jej mina wyrażała zadowolenie, taka odpowiedź, przynajmniej na razie, w pełni ją satysfakcjonowała. Była dzieckiem, nie wymagała skomplikowanych odpowiedzi, domagała się jedynie, by rodzice jej nie ignorowali i odpowiadali na jej pytania. Twarz matki lekko spochmurniała, zarysowała się na niej troska. Po prostu nie wiedziała, co będzie jutro.

Joasia zawsze była chorowita, ciągle anginy i anginy. Jej dzisiejsze pójście do szkoły też stało pod znakiem zapytania, no ale udało się. Lekarze w pewnym momencie podejrzewali nawet reumatyzm u małej. Długa była historia jej leczenia, ale rodzice się nie poddawali, po wielu poszukiwaniach dotarli do lekarza, który wyprowadził dziecko ze wszystkich chorób i wydał jedno fundamentalne zalecenie – zaordynował, aby zawsze latem minimum dwa tygodnie spędzała nad morzem. Oczywiście w grę wchodziło tylko polskie morze, to i tak wielki luksus. Była końcówka lat sześćdziesiątych, w Polsce panowała siermięga socjalizmu, ludzie nie jeździli wtedy masowo na wakacje, a już na pewno nie ci z małych miejscowości.

Rodzina Koziełów należała do wyjątków. Stefan ukończył chemię na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej i otrzymał posadę nauczyciela w miejscowej szkole. Czesława była absolwentką technikum ekonomicznego w Lublinie i dostała nakaz pracy w szkole w Milejowie, na stanowisku księgowej. Wówczas w Polsce, a był to PRL lat 50., zgodnie z ustawą z 1950 roku obowiązywały właśnie takie nakazy. Najbardziej popularnymi miejscami pracy były Państwowe Gospodarstwa Rolne, zwane w skrócie PGR-ami. Absolwenci szkół średnich i wyższych również otrzymywali administracyjne skierowanie do pracy, niektórzy w pewnym sensie mogli czuć się uprzywilejowani, za dobre wyniki w nauce można było otrzymać pracę bardziej atrakcyjną, na przykład blisko swojego miejsca zamieszkania. Czesława była właśnie przykładem takiego działania. W taki oto sposób ona i Stefan spotkali się w tym samym miejscu pracy.

Z czasem, gdy byli już małżeństwem, okazało się, że tworzą bardzo zgrany „team”. Stefan pełnił w nim po części rolę mentora. Wynikało to z różnicy wieku, był starszy od Czesi o siedem lat. Prymat ten nie obowiązywał oczywiście we wszystkich dziedzinach ich wspólnego życia. Jeśli chodzi o wzajemne relacje, byli dość elastyczni, to było faktycznie partnerskie małżeństwo. Stefan miał za sobą trudne dzieciństwo, jego matka zmarła, gdy miał jakieś trzy lata, starsza siostra też odeszła jako kilkuletnia dziewczynka. Ojciec, jak to wówczas często bywało, powtórnie się ożenił. Miał na wychowaniu syna i w posiadaniu gospodarstwo, które w przeważającej części było schedą po zmarłej żonie. Druga małżonka ojca urodziła dwóch synów i niespecjalnie przejmowała się losem Stefana. Czesia zawsze podświadomie czuła, że dorastanie w rodzinnym domu pozostawiło w jego psychice potężną traumę. Pozostawało to jednak zawsze w sferze domysłów, nigdy nie była w stanie namówić go do jakichkolwiek zwierzeń, ta część jego życiorysu była absolutnie dla niej niedostępna. Wyjawił jedynie, że w pewnym momencie opuścił rodzinny dom, i tyle. Ojca odwiedził dopiero po kilku latach, oznajmił mu, że jest studentem UMCS i zaliczył właśnie pierwszy rok chemii. Małżeństwo odwiedzało czasami mężczyznę i jego żonę. Ojciec Stefana zmarł, gdy Joasia miała około trzy lata. Odwiedzali też potem matkę, jak zawsze mówił o niej Stefan. Czesia czasami się złościła na takie sformułowanie.

– Jaka to twoja matka, jak musiałeś przez nią uciekać z domu, i to domu twojej prawdziwej mamy?

– Oj, Cześka, daj spokój, matka i już, wychowała mnie, krzywdy mi nie zrobiła.

– Wychowała cię? Krzywdy ci nie zrobiła? To dlaczego zimą spałeś w stodole na sianie, dlaczego masz czerwone od odmrożeń uszy, policzki i nos? Dlaczego w wieku trzydziestu kilku lat masz zaawansowany reumatyzm?

– Daj mi już spokój.

Tak się kończyła każda próba wyciągnięcia zeznań, Stefan w tym temacie był niezłomny. Wcześniej, gdy zajmowali jeszcze małe mieszkanko w internacie (mieszkanko to oczywiście stwierdzenie na wyrost, bo był to pokój z maleńką wnęką, która służyła za kuchnię), po prostu brał książkę do ręki, dając w ten sposób znak, że dyskusję uważa za zakończoną. Potem, gdy mieli już własny dom, po takiej konfrontacji słownej wychodził na podwórko, a zimą szedł do piwnicy, to była jego przestrzeń prywatna, zresztą nikt nie miał specjalnie ochoty jej naruszać. Nawet gdyby ktoś miał wielką determinację, by popaść ze Stefanem w konflikt słowny – daremny trud. Po prostu kłótnie nie leżały w jego naturze. Czesława, podobnie jak Stefan, dorastała na wsi, jej rodzice mieli niezbyt wielkie gospodarstwo rolne. Miała starszą o cztery lata siostrę Marię (wszyscy, łącznie z rodzicami, mówili o niej Maryśka). Mama Czesi, Janinka, była bardzo pracowitą kobietą, ciężka praca w gospodarstwie była niemalże jej pasją, mąż Janinki, Antoni, to jej przeciwieństwo. Byli jak dwa żywioły, zupełnie do siebie niepodobni. Ona – tytan pracy, on – przeważnie niefrasobliwy, zawsze na wszystko miał czas. Mieli skrajnie różne priorytety, co oczywiście było ciągłym źródłem konfliktów między nimi. Nie znaczyło to oczywiście, że Antoni był leniem, jeśli chodzi o jego stosunek do pracy, wręcz przeciwnie: uwielbiał pracować, pod warunkiem że robił to, co lubił. Był stolarzem, pewnie samoukiem, ukończył jedynie sześć lat szkoły powszechnej. Ale biorąc pod uwagę czasy, było to dość solidne wykształcenie. Urodził się w 1911 roku, a więc jego dzieciństwo przypadało na okres pierwszej wojny światowej i tuż po niej, zresztą podobnie jak Janiny, która urodziła się w 1913 roku. Większość dzieci tamtego czasu, zwłaszcza wiejskich dzieci, kończyła swoją przygodę ze szkołą na czwartej klasie szkoły powszechnej albo jeszcze wcześniej, jak to było w przypadku Janki. W czasie nasilenia prac polowych dzieci znikały ze szkoły i niektóre z nich już do niej nie wracały. Jance pozwalano chodzić do placówki jedynie przez trzy zimy, na tym zakończono jej edukację. W Drugiej Rzeczpospolitej lat 20. funkcjonowały siedmioletnie szkoły powszechne, następnie naukę można było kontynuować w gimnazjum. Jeśli chodzi o gimnazja, praktykowane było pewne kuriozum: można było do nich zdawać już po ukończeniu piątej klasy. Gimnazja miały status szkół średnich. Nauka w nich dla większości rodzin, zwłaszcza tych ze środowisk wiejskich, była luksusem, na który w żaden sposób nie mogły sobie pozwolić. Tak więc Antoni – w porównaniu z Janką – był całkiem nieźle wyuczony, co często dobitnie artykułował. Fakt ten wykorzystywał w kłótniach między nimi, aby ją zdenerwować i – zapewne nieświadomie – upokorzyć. Powodem tych sprzeczek najczęściej bywała praca w gospodarstwie, którą wykonywał opieszale i często z opóźnieniem, co nie powinno się zdarzać, bo na wsi robota goni robotę. Był zły, że musi się oderwać od swoich stolarskich zajęć. Stolarka nie przynosiła jednak zysków, jakich należałoby oczekiwać, bo Antoni działał przeważnie non profit, co oczywiście znów złościło Janinę. Pewnie z czasem pogodziłaby się z faktem, że jej mąż nie będzie pracował w gospodarstwie, gdyby stolarstwo stało się ich głównym źródłem utrzymania. Wszyscy wiedzieli, że Antek ma fach w ręku i jest złotą rączką – potrafił zrobić każdy mebel, a jeśli była potrzeba, robił też trumny, szył buty. Tylko nie miał drygu do zarabiania pieniędzy. Taką smykałkę miała za to Janka, ale Antek nie dopuszczał jej do swoich „interesów”, twierdził zwyczajnie, że jest winien temu lub tamtemu przysługę albo że ktoś inny zapłaci mu na przykład później. Czasami, a trzeba przyznać, że Janka była przebiegłą kobietą, udawało jej się dowiedzieć, kto może być dłużnikiem Antka. Przynosiła wtedy do domu jakieś pieniądze bądź ich ekwiwalenty. To oczywiście skutkowało kolejnymi awanturami. Antek się wydzierał, że jego żona chodzi po wsi, zbiera pieniądze i wstyd mu przynosi. Ale ona już go wtedy nie słuchała, zadowolona z siebie pieniądze chowała do woreczka, woreczek do garnuszka, a garnuszek głęboko do bieliźniarki. Miały one już swoje przeznaczenie, przede wszystkim na tak zwaną czarną godzinę, a jeśli dobry Bóg sprawi, że taka nie nastąpi, to na kształcenie dzieci.

Dziewczynki były jeszcze małe, ale dzieci szybko rosną, a Janka była bardzo zapobiegliwa. Jej życie też nie oszczędzało, śmiało można stwierdzić, że było wręcz okrutne. Urodziła się w domu bardzo zamożnego gospodarza, była najmłodszym z trojga dzieci, miała nawet szansę na szczęśliwe dzieciństwo, ale niestety, gdy miała trzy lata, zmarła jej mama. Zapalenie płuc w tamtym czasie to była dość częsta śmiertelna choroba. Trwała wielka wojna, a poza tym nie było jeszcze antybiotyków. Kobieta osierociła trójkę dzieci. W niedługim czasie jej mąż ponownie się ożenił, z drugą żoną miał dziesięcioro dzieci. Nie było miejsca w nowej rodzinie dla trójki dzieci z poprzedniego małżeństwa, zabrakło dla nich miłości, zabrakło jedzenia. Dzieci chodziły głodne, posiłki były nędzne, zresztą resztki, które dostawały, trudno tak nazwać. To cud, że nie pomarły. Macocha była okrutna, zmuszała je do ciężkiej pracy, a tej w tak wielkim gospodarstwie, wiadomo, nigdy nie brakowało. Wycieńczone, niedożywione dzieci nie były w stanie sprostać kolosalnym wymaganiom, za karę były bite i nie dostawały jeść. Następnego dnia były jeszcze bardziej głodne, jeszcze słabsze, więc jeszcze wolniejsze. I znów kara, i tak bez końca. Wiele lat cierpienia fizycznego i emocjonalnego. Ojciec zupełnie się nimi nie zajmował, jego zadaniem była praca w polu, a dbanie o obejście to był obowiązek macochy, a ta robiła, co chciała. Dzieci chyba bały się powiedzieć ojcu prawdę, bo dostałyby wtedy porządne lanie od macochy. Dnie zazwyczaj spędzał w polu, aby doglądać parobków w pracy. Sam zajmował się jedynie sadem, to była jego nowa pasja, o ile kilkadziesiąt jabłonek można tak nazwać, ale tak czy siak bardzo był dumny ze swojego dzieła. To wówczas był dość nowatorski pomysł, początek wieku, okres tuż po wojnie, ludzie na wsi zajmowali się uprawami, które miały wyżywić rodzinę, siali zboże, sadzili kartofle i tak dalej, szkoda było każdego skrawka pola na zmarnowanie, aby zmierzyć się z nieznanym. Oczywiście były nieliczne wyjątki, ojciec Janeczki do nich należał, ale jego działanie w tym zakresie nie znaczyło być albo nie być dla rodziny, świadczyło jednak o otwartości umysłu. Raz w tygodniu, gdy pora roku i pogoda na to pozwalały, kazał zaprzęgać cztery konie do bryczki pomalowanej w kolorowe kwiaty, a jeśli były jeszcze jabłka, kazał też niewielką ich liczbę zapakować, i tak, zadając szyku, jechał na jarmark. Gdy tam docierał, wszyscy wiedzieli, kim był – tym bogatym gospodarzem „spod lasu”. Część jabłek sprzedawał, ludzie kupowali po kilka sztuk, dosłownie kilka, gdyż był to wówczas niespotykany rarytas, delicja wręcz. Niektórych w przypływie kaprysu częstował tymi jabłkami. Jego dzieci z pierwszej żony nigdy nie poznały ich smaku, czego też pewnie nie był świadom. Raz w roku, podczas wigilii, mogły się napić kompotu z suszu, w którego składzie były jabłka z sadku ich ojca.

Okres smuty minął jak zły sen, ale Jance traumatycznych zdarzeń z dzieciństwa nigdy nie udało się zapomnieć, wręcz przeciwnie, zakotwiczyły się w jej świadomości z taką siłą, że – paradoksalnie – były wyznacznikiem przyszłych decyzji i zachowań. Starszej siostrze udało się w miarę szybko wyjść za mąż, i to za porządnego człowieka, który pozwolił, aby Janeczka zamieszkała razem z nimi. Początkowo macocha nie chciała o tym słyszeć, krzyczała, że ubywa jej rąk do pracy, ale ostatecznie wyraziła zgodę, gdy została zapewniona, że mórg z gospodarstwa nie ubędzie. Dziewczyny miały obiecane przez ojca, że otrzymają ziemię po swojej zmarłej mamie, a na taką decyzję nawet macocha nie miała wpływu. Szwagier miał kuzynów, a kuzyni kolegów, którzy na jednej z wiejskich zabaw zapoznali Jankę z Antkiem. Nie było mowy o wielkiej miłości, ale Janka wiedziała jedno: nie może w nieskończoność mieszkać w domu siostry. I tak dzień po dniu zaczęli we dwoje budować wspólne życie. Przeważnie szło jak po grudzie, z czasem nauczyli się siebie tolerować, w zasadzie to żyli obok siebie, ale udało im się wychować dwie córki. Janka była niezwykle zdeterminowana, aby dziewczynkom niczego nie brakowało, oczywiście biorąc pod uwagę ówczesne standardy. W domu było zawsze czysto. Był to niewielki drewniany budynek, prosto z sieni wychodziło się na podwórko, z tyłu był ogródek kwiatowy, a tuż za nim – ogród warzywny. Na podwórku też zawsze było schludnie, nigdy nie walały się tam żadne stare powyginane garnki, co było częstym obrazkiem w wielu obejściach. Buda dla psa – porządna jak się patrzy, w końcu głową domu był stolarz. Czesia pamięta z dzieciństwa, że mamusia każdego roku wiosną przed Niedzielą Palmową bieliła w środku cały dom, wszystkie pomieszczenia, malowała też meble. Zwłaszcza utkwił jej w pamięci obraz pięknie pomalowanych krzeseł. Wszystkie meble Antek zrobił własnoręcznie, i trzeba przyznać, że wyglądały doskonale. Janka była bardzo dumna z tego, jak wyglądał jej dom w środku, uwielbiała utrzymywać w nim porządek, wymagała tego też od pozostałych domowników. Antek to szanował, co więcej, odczuwał wielką satysfakcję z tego, czego wspólnie dokonali. On stworzył podstawę, czuł się w tej materii spełniony, żona pięknie kontynuowała jego dzieło, była wspaniałą gospodynią. O wszystko dbała wręcz z pedantyczną dokładnością, czasami nawet on był na tyle praktyczny, aby umieć to docenić. Janka troszczyła się nie tylko o dom i dzieci, potrafiła też dobrze zajmować się gospodarstwem. Wiadomo, miała dużo obowiązków, ale uwielbiała je wykonywać, bo cała ta praca służyła jej rodzinie. Hodowała świnie, na wsi mówili, że ma do nich rękę jak nikt, chowały jej się dobrze, co też było źródłem profitów. Rodzinie nigdy nie brakowało jedzenia, dziewczynki były porządnie odżywione, Antek zresztą też, choć po nim nigdy nie było tego widać, był wysoki i chudy, tak już miał. Sama Janka też była drobnej budowy, tylko ona w przeciwieństwie do męża była raczej niska. O córki dbała najlepiej jak umiała, zapewniając im dostatnie życie. Dziewczynki były zawsze czysto i schludnie ubrane. Matka chodziła z nimi do zaprzyjaźnionej domorosłej wiejskiej krawcowej, a ta szyła im śliczne sukienki. Nowe ubrania mogły oczywiście założyć przy okazji świąt, na wyjście do kościoła i spacer po mszy. Spacery były dość długie, bo kościół znajdował się na drugim krańcu wsi. Taka parada wprawiała Jankę w stan absolutnego zadowolenia, bo wszyscy mogli zobaczyć, jak ubrane są jej córki. Antek też czerpał z tego radość, w końcu sam jeździł po materiały do miasta i wszystko kupował zgodnie z zaleceniami żony. Na swój sposób bardzo kochał swoje córki i cieszył się, że ich matka, a jego żona, tak o nie dba. Może tak to nie wyglądało, ale ich małżeństwo było jednak symbiotyczne, uzupełniali się. Janka dbała o praktyczną stronę ich życia, w co oczywiście wciągnięty był też Antek. Jako głowa rodziny musiał zapewnić jej byt. Dzieci jednak wiedziały, że to mamusia wszystkim kręci.

Były lata 50. minionego wieku, reguły socjalizmu coraz bardziej zaczęły doskwierać wiejskiej społeczności. W latach 1951 i 1952 zaczęto na rolników nakładać tak zwane kontyngenty, które obligowały ich do obowiązkowych dostaw ziemniaków, mleka, zbóż i żywca. Kwoty, jakie otrzymywali za swój towar, ustalało państwo, i były one wielce dla nich krzywdzące. Wieś ubożała, wielu mężczyzn zaczęło poszukiwać pracy w pobliskich miastach, cała Polska Ludowa tonęła w szale przyspieszonej industrializacji. Takiego losu nie uniknął także Antoni, postarał się o pracę w pobliskim Lublinie. W ciągu tygodnia mieszkał na stancji. Było to w tym czasie dość popularne określenie oznaczające wynajmowanie pokoju indywidualnie bądź w kilka osób u zaprzyjaźnionej lub poleconej rodziny. W sobotę po południu jechał do domu, na wieś, aby w niedzielę przed wieczorem znów wrócić do miasta. Podróż była uciążliwa: z Lublina pociągiem, a ze stacji kolejowej położonej najbliżej domu – około dziesięciu kilometrów na piechotę. Antoni nie uskarżał się jednak, uwielbiał miasto, to był zupełnie inny świat, którego wcześniej nie znał. Łudził się, że uda mu się namówić Jankę, aby też znalazła pracę w mieście, a tej nie brakowało, wtedy mogliby zamieszkać tam na stałe. Ona jednak nigdy nie chciała o tym słyszeć. To nieznane, które Antka fascynowało, ją paraliżowało, kurczyła się w środku w obawie przed utratą bezpieczeństwa, odzywały się wtedy demony przeszłości.

Był rok 1955. W Warszawie latem miał się odbyć piąty Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów. Polska Ludowa na dwa tygodnie symbolicznie otworzyła się na świat. Do stolicy przyjechały tysiące młodych ludzi z całego globu ziemskiego. Goście z krajów kapitalistycznych, z krajów Trzeciego Świata mieli okazję zobaczyć, jak wygląda życie za żelazną kurtyną. Prawdziwego życia Polaków nie zobaczyli, ale pełne półki stołecznych sklepów – owszem. Po zakończeniu imprezy towary równie szybko z nich zniknęły, jak szybko się na nich pojawiły. Wielka pokojowa konfrontacja delegacji z ZSRR i krajów demokracji ludowych z resztą świata, ogromna wzajemna ciekawość. Masowa impreza zorganizowana była na placu pod Pałacem Kultury i Nauki, który został oddany 22 lipca tego samego roku i nazwany imieniem Józefa Stalina.

Zakład pracy Antka organizował wyjazd do Warszawy na ten festiwal, można było zabrać rodzinę, Antek więc usilnie namawiał Jankę, ale ta o niczym nie chciała słyszeć, na nic jego błagania i prośby. Skończyło się tym, że pojechał z Czesią, która była wtedy uczennicą technikum ekonomicznego w Lublinie i w nadchodzącym roku szkolnym miała zdawać maturę. Do Warszawy z Lublina jechali ciężarówką, siedzieli na tak zwanej pace, na prowizorycznych ławkach, którymi były deski położone na skrzynkach. Telepało niemiłosiernie, Czesia zapamiętała, jak podskakiwali, a za sekundę wpadali w dołek. Takie były drogi, kraj wciąż otrzepywał się z wojennego pyłu, a zresztą i z wcześniejszej gospodarki rabunkowej państw zaborczych też. Ten naród, począwszy od drugiej połowy siedemnastego wieku, coraz mocniej miał pod górkę. Dla Czesi to była jak dotychczas podróż życia, nigdy nie pojechała dalej, niż do Lublina,, ale to i tak wiele w porównaniu z jej koleżankami ze wsi. Była zachwycona, a co tam, zachwycona to mało powiedziane – była oczarowana, wniebowzięta. Jechała w końcu do stolicy, i nic więcej się nie liczyło, nawet niekomfortowa jazda rozklekotanym gruchotem.

Po powrocie do domu pełna entuzjazmu o wszystkim chciała opowiedzieć matce, ale ta była tak wściekła, że strach było podchodzić. Jej siostra już od jakiegoś czasu z nimi nie mieszkała, wyszła za mąż, więc Czesia nie miała z kim podzielić się swoimi wrażeniami, a było ich tak wiele. Przez kilka kolejnych dni, gdy matka nie słyszała, rozmawiała o tym z ojcem. Byli tak zachwyceni tym, co przeżyli, że wciąż powtarzali: „Pamiętasz to?”, „A pamiętasz to?”. Wspomnieniom nie było końca, podczas tych chwil lewitowali w zaczarowanym świecie. Ale rzeczywistość przez tych kilka dni była nie do zniesienia. Matka wciąż się wydzierała, fukała, niby na ojca, ale Czesia wiedziała, że ta złość skierowana też była na nią. Przecież pojechała z ojcem do tej Warszawy, była zdrajczynią. Matka bezustannie krzyczała.

– Warszawy się im zachciało w środku żniw, sama ze wszystkim zostałam!

– Ale mamo, to przecież tylko jeden dzień.

– Jeden dzień! Czy wiesz, co znaczy jeden dzień w czasie żniw? A zresztą co ty rozumiesz? Skórka i naturka ojca!

***

Tego dnia, 1 września 1968 roku, gdy Czesia wracała z Joasią z rozpoczęcia roku szkolnego i naprawdę nie wiedziała, czy dziecko pójdzie jutro do szkoły, przypomniała jej się awantura, którą wywołała matka z powodu wyjazdu do Warszawy. Było jej tak przykro, że matka odebrała jej całą radość z podróży, ale smutek był chwilowy, a wrażenia zostały do końca życia. Już wtedy obiecała sobie, że jeśli kiedyś będzie miała dzieci, to będzie dbała zarówno o materialny aspekt ich życia, jak i ten emocjonalny. Miała ułatwione zadanie, Stefan Joasię uwielbiał i pozwalał jej na wiele, wręcz ją rozpieszczał, a mała, jak to dziecko, sprytnie to wykorzystywała. Cieszył się rodziną, której sam nigdy nie miał. Cieszył się córką i żoną, choć nie był zbyt wylewny i nie mówił tego wprost. Ale Czesia to wiedziała. Dość szybko poznała naturę męża, umysł miała bystry, a charakter przenikliwy. Często wychodziła naprzeciw jego oczekiwaniom, gdy czuła, że coś go dręczy i nie potrafi nawiązać rozmowy. Celnie trafiała w punkt i Stefan sam nie wiedział, kiedy popadał w słowotok. Joasia nigdy, nawet wtedy gdy była już nastolatką, nie potrafiła stwierdzić, czy rodzice się kochają czy raczej kolegują i przyjaźnią. Zresztą nie zawracała sobie tym głowy – w domu był spokój, tata był dobry, bo na wiele jej pozwalał, mama czasami czegoś wymagała, ale przecież ktoś musiał dziewczynkę dyscyplinować. Tata był tak dobry, że czasami mogła nie chodzić – dosłownie nosił ją na rękach. Często przypominała sobie pewną scenę z dzieciństwa. Wracali całą rodziną z domu kultury, z jakiegoś przedstawienia. Joasia nie chciała iść i wciąż marudziła, miała wtedy jakieś pięć lat.

– Tato, weź mnie na ręce, nie mam siły już iść.

– Joasiu, jesteś już dużą dziewczynką i sama umiesz chodzić.

– Ale tato, weź mnie na barana.

– Córcia, daj spokój.

– Jak mnie nie weźmiesz, to usiądę w tej dużej kałuży.

Kałuż tego dnia nie brakowało. Kilka godzin wcześniej padał deszcz, a asfaltowy chodnik pełen był nierówności, więc w każdym dołku stała woda.

– Stefan, nie ustępuj jej, może iść sama.

– Sama to ona zaraz siądzie w tej kałuży.

– Co ty, nie zrobi tego.

– A chcesz się przekonać?

Ani się obejrzeli, jak Joasia z pełną premedytacją dała nura do najbliższej kałuży. Przerażony Stefan natychmiast podbiegł, aby ją podnieść. Wziął córkę szybko na ręce i pognał z nią do domu. Była wczesna wiosna, może początek kwietnia, ale na dworze było dość zimno, chociaż Stefanowi zrobiło się natychmiast gorąco. Sparaliżowała go myśl, że dziecko znów może się przeziębić. Już przy poprzedniej chorobie zaprzyjaźniony lekarz miał dylemat, jakie lekarstwa zapisać tym razem, mała zbyt często je przyjmowała. Do domu pozostało jakieś czterysta metrów, Stefan biegł co tchu z dzieckiem na rękach, myślał tylko o tym, żeby się nie potknąć i nie wyrżnąć na chodniku. Nie dość, że mogliby się poobijać, to jeszcze opóźniłoby to dotarcie do mieszkania. Na szczęście nic takiego się nie stało. Stefan wpadł do domu, wbiegł do pokoju, rzucił dziecko na tapczan i zaczął je szybko rozbierać. Janka, która była wówczas w swoim pokoju i usłyszała trzask otwieranych z impetem drzwi, przestraszona wybiegła na korytarz. Antek nic nie słyszał, ponieważ na górze oglądał telewizor.

– Stefan, co się stało, gdzie Cześka?

– Da mamusia szybko suche ubranie dla Joasi!

– Już, już, masz ręcznik, wycieraj ją szybko. Jak się trochę zagrzeje, to ją zaraz wykąpiemy.

– Już dobrze, Joasiu, już jesteś sucha.

W tym czasie do domu weszła Czesia, też cała wystraszona, ale gdy zobaczyła, że dziecko jest już bezpieczne, poszła na górę do łazienki, by przygotować kąpiel

– Stefan, gdzie wy chodzicie z tym dzieckiem?

– Przecież mamusia wie, byliśmy w domu kultury, przyjechał z Lublina teatr dla dzieci.

– Teatr, teatr! I tam wodą ją oblali?

– Jaką wodą? Jak już wracaliśmy, usiadła w kałuży, mamusia wie, jak zwykle nie chciała iść.

– Kiedyś teatrów ludzie nie widzieli i żyli, jakby siedziała w domu, toby kałuży nie znalazła. Zawsze to dziecko gdzieś włóczą i włóczą!

– Da mamusia spokój, przecież nie możemy jej tylko w domu trzymać, zresztą ma już pięć lat.

– Ty to Stefan za dobry jesteś, i dla Joasi, i dla Cześki, co tylko wymyślą, na wszystko się zgadzasz. Ja jeszcze takiego ojca dla dziecka i chłopa dla kobity nie widziałam, Antek taki nie był.

– Ale co mamusia chce? Żyjemy normalnie, jak ludzie.

– Normalni ludzie do teatrów nie chodzą, ja nigdy nie byłam i żyję, i co, ubyło mi coś?

Stefan wiedział, że dalsza dyskusja nie ma sensu, machnął ręką i poszedł na górę oglądać telewizor. Janka pokręciła tylko głową i wróciła do swojego pokoju. Usiadła na kozetce, wzięła różaniec do ręki i zaczęła się modlić, prosiła Matkę Boską, aby wnuczka tym razem nie zachorowała. Po modlitwie wspominała chwile, kiedy przeprowadzili się do Milejowa.

Było to mniej więcej rok temu. Sprzedali gospodarstwo, Janka się opierała, ale Antek tym razem nie ustąpił, szedł w zaparte jak nigdy, nie miała wyjścia. Zamieszkali w domu, który wybudowali Cześka i Stefan. To znaczy, wiadomo, dom budowali murarze, ale Stefan z Antkiem dużo robót wykonali sami, własną pracą chcieli jak najwięcej zaoszczędzić. Antek w swoim warsztacie na wsi zrobił wszystkie okna i drzwi, były solidne, drewniane. Stefan i Czesia przyjeżdżali w sobotę po pracy. Były lata sześćdziesiąte, wówczas wszystkie soboty były pracujące. Ale nawet w jedno popołudnie Stefan i Antek razem dużo robili. Byli zgranym duetem, Antek cierpliwie, krok po kroku, wprowadzał Stefana w tajniki sztuki stolarskiej, a ten z wielkim zaangażowaniem i zapałem tę wiedzę chłonął. Teść dumny był z zięcia, że tak szybko się wszystkiego uczy i robota pali mu się w rękach, no ale w końcu to nauczyciel, nie na darmo te szkoły kończył – myślał sobie. Bardzo lubił Stefana, zresztą kto go nie lubił, dobrych ludzi nie sposób nie lubić. Stefan z kolei w te sobotnie popołudnia z nauczyciela stawał się uczniem i czeladnikiem. Ta nowa rola bardzo mu się podobała, uwielbiał się uczyć i kochał przyswajać wiedzę, a to, że teść go chwalił, szczególnie mu schlebiało. Łączył ich szczególny rodzaj więzi. Antek traktował zięcia w zasadzie jak syna, ten to czuł i też odwdzięczał się podobnym uczuciem. Nigdy o tym nie rozmawiali, ale obaj to wiedzieli. Antek czasami złościł się na Stefana, bo ten był okropnym bałaganiarzem i po skończonej pracy zawsze zostawiał porozrzucane narzędzia. Doprowadzało to Antka do szewskiej pasji, ponieważ w tej materii był chorobliwym pedantem, ale akurat porządku to Stefan nijak nie mógł się nauczyć. Janinka też miała słabość do zięcia, kochała go jak własne dziecko, chociaż z drugiej strony czuła do niego respekt. Stefan był wykształcony, miał tytuł magistra. Dla Janki, która do szkoły chodziła tylko przez trzy zimy, był autorytetem, był pryncypałem. Należało go traktować z odpowiednim szacunkiem. Oczywiście nie przeszkadzało jej to czasami kłócić się z nim, to znaczy ona wylewała swoje żale, a Stefan wtedy chwilę na nią patrzył, niby słuchał, a potem jak gdyby nigdy nic – wychodził. Znała go dobrze, wiedziała, że wyszedł nie dlatego, że ją ignorował, tylko po prostu nie umiał i nie lubił się kłócić.

Dom, w którym zamieszkali, miał trzy kondygnacje: piwnicę, parter i piętro. Janina i Antek zajmowali sypialnię na dole, gdzie była jeszcze jedna izba, kuchnia i spiżarka. Na piętrze były trzy pokoje i łazienka. W tym czasie w domu nie było jeszcze wody i centralnego ogrzewania. W każdym pomieszczeniu stał piec kaflowy, zimą Stefan biegał z węglarką po całym domu i palił w każdym z nich. W kuchni także stał piec kaflowy i obiady gotowało się na ogniu, wodę na herbatę zresztą też. Budynek otaczała działka o powierzchni około czterech arów, obok była następna, za nią kolejna. Właściciele świeżo nabytych działek budowali na nich swoje domy, i tak w niewielkim miasteczku powstało nowe osiedle. Milejów, chociaż miał zabudowę zbliżoną do miejskiej, był osadą. Nowo wybudowane domy w zasadzie wszystkie wyglądały tak samo. Wznoszone były według gotowych projektów otrzymanych przez właścicieli, nie było mowy o jakiejkolwiek samowoli. Różnice polegały jedynie na tym, że jedne były tak zwanymi bliźniakami, a drugie – domami dla jednej rodziny.

Jance trudno było się oswoić z nowym miejscem zamieszkania, ale z czasem przywykła. Z Milejowa nawet bliżej miała do starszej córki niż z dawnego domu. Od wiosny do późnej jesieni większość czasu spędzała właśnie u niej. Marysia ze Zdzichem mieli dość duże gospodarstwo i zajęć tam nigdy nie brakowało. Janka była w swoim żywiole, we wszystkim pomagała, uwielbiała pracę na wsi. Potrzebna była zawsze, zwłaszcza że Maryśka jeździła do Milejowa, gdzie pracowała w miejscowej gospodzie jako kucharka. Marysię pasjonowało to zajęcie, zawsze lubiła gotować, miała tę „iskrę bożą”, potrafiła ugotować wszystko ze wszystkiego – tak o niej mówili. Antek, w przeciwieństwie do żony, w nowym miejscu zadomowił się niemal natychmiast, był w siódmym niebie. Zatrudnił się w fabryce – oczywiście w stolarni jako stolarz. W Milejowie funkcjonował bardzo duży zakład przetwórstwa spożywczego, który miejscowi potocznie nazywali fabryką. Wokół niej toczyło się życie miejscowości. Praktycznie w każdej rodzinie był ktoś, kto pracował w zakładzie, często były to całe małżeństwa, a nawet i członkowie starszego pokolenia, jeśli nie byli jeszcze w wieku emerytalnym. Wszędzie wokół były tereny rolnicze, cecha charakterystyczna ówczesnej Lubelszczyzny, żyzne ziemie. Rolnictwo miało tu doskonałe warunki rozwoju. Chłopi przywozili do okolicznych punktów skupów praktycznie wszystkie warzywa i owoce, które udało im się wyprodukować, a te punkty z kolei dostarczały to do milejowskiego zakładu. On zapewniał też atrakcje kulturalne, prężnie działał zakładowy dom kultury, w którym toczyło się życie towarzyskie osady. Organizowane były tam koncerty miejscowych i przyjezdnych zespołów, przyjeżdżali aktorzy z pobliskiego Lublina, i nie tylko, wystawiano spektakle teatralne. Dość regularnie pojawiały się gwiazdy estrady epoki PRL, organizowane były okolicznościowe zabawy i tak dalej. Większość mieszkańców nie miała zbyt wielu okazji do rozrywki poza swoją miejscowością, więc korzystała z lokalnych atrakcji. Samochodów ludzie nie mieli (jedynie nieliczni je posiadali), więc chętnie bawili się we własnym gronie, na miejscu. Organizowane były też przez zakład wycieczki autokarowe, jednodniowe bądź kilkudniowe, oczywiście jedynie po kraju. Ludzie mieli chęć do życia, smakowali je, zanurzali się w takiej rzeczywistości, jaka była im dana. W czasach PRL-u w małych miejscowościach duch świadomości politycznej nie był zbyt rozbudzony, ludzie bali się ryzykować, prawie każdy miał rodzinę na utrzymaniu. Konspirowali nieliczni – i ci działali z wielką dyskrecją. Sieć agentów była gęsto utkana, tak naprawdę to nikt nie wiedział, kto jest kim, każdy potencjalnie mógł być konfidentem, sąsiad, kolega z pracy.

***

Następnego dnia po rozpoczęciu roku szkolnego Joasia poszła do szkoły, i następnego też, i tak przez kilka kolejnych tygodni. Zachorowała zimą, ale nie chciała przyjmować żadnych lekarstw, na nic zdały się prośby, krzyczała, że nic więcej nie weźmie do buzi, nawet jedzenia, a trzeba przyznać, że była strasznym niejadkiem. Stefan klęczał przy niej i dosłownie płakał, babcia Janka trzymała ją za nos, bo mała wtedy otwierała buzię, do której Cześka w tym czasie próbowała wlać lekarstwo. Antek tylko, niewzruszony, oglądał telewizję. Wszystko na nic, albo się krztusiła, albo pluła.

– Dosyć tego! – krzyknęła wreszcie Janka.

Wszyscy oniemieli, bo to było zupełnie niepodobne do niej zachowanie. Joasia była jej oczkiem w głowie, przez trzy lata ją wychowywała. Cześka, sześć tygodni po tym, jak urodziła dziecko, musiała wrócić do pracy, tyle tylko trwał płatny urlop macierzyński. Malutką Joasię rodzice przywieźli ze wszystkimi manelami do Janki na wieś, przyjeżdżali do dziecka co tydzień, w sobotę, a w niedzielę po południu musieli wracać. Czasami zdarzało się, że nie byli w stanie dojechać. Była zima, mała urodziła się pierwszego stycznia, jak śnieg zasypał drogi, wiadomo – autobusy nie jeździły. Od wiosny było już łatwiej, przyjeżdżali motocyklem. Stefan miał popularną wówczas „wuefemkę”, motocykl produkowany na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych przez Warszawską Fabrykę Motocykli. Janka bardzo pokochała wnuczkę. Miała już inne wnuki, dzieci Marysi, oczywiście je też bardzo kochała, ale cała rodzina wiedziała, że Joasia była dla niej kimś wyjątkowym. Wnuczka miała tego świadomość, i trzeba przyznać, że czasami perfidnie to wykorzystywała. Babcia niemalże na wszystkie wybryki przymykała oko, mało tego, zdarzało się też, że kryła ją przed rodzicami. Taka postawa Janki nie przeszkadzała jej stawiać tezy, że Cześka ze Stefanem za bardzo córkę rozpieścili. Jej system wartości etycznych bywał ambiwalentny, ale ona nigdy się w nim nie pogubiła. Dokonywała wyborów z jej perspektywy jedynie słusznych.

– Jak nie połkniesz tego lekarstwa, znów będziesz dostawała zastrzyki, a wiesz, jak one bolą, a teraz będą bolały jeszcze bardziej. Masz tak przekłuty tyłek, że nie ma gdzie wbijać tych igieł – powiedziała to tak dobitnie i zdecydowanie, że sama niemalże nie poznała swojego głosu. Joasia osłupiała, szok, babcia nigdy nie zwracała się do niej w taki sposób. Mała zatrzepotała tylko rzęsami. To była jedyna reakcja, na jaką było ją w tej chwili stać.

– Ale babciu, to jest takie niedobre, to ja już zamiast tego lekarstwa wolę coś zjeść.

– Weźmiesz lekarstwo i zjesz, bo i tak musisz jeść, jedno nie wyklucza drugiego. Ale najpierw lekarstwo, koniec, kropka.

Potem zwróciła się do zięcia:

– Ty, Stefan, już nie płacz, ja jeszcze nie widziałam, żebyś ty kiedyś płakał, myślałam, że z ciebie taki twardy chłop.

Nagle odezwał się Antek.

– Czego ty, kobito, czepiasz się chłopa, dziecko ma chore, to się przejmuje.

– Mądry się odezwał, w telewizorze ci to powiedzieli.

Antek głową tylko pokręcił, machnął ręką i wrócił do oglądania telewizji.

– Już dosyć tego dobrego, nie będzieta jeździć do żadnych doktorów, ja się za nią wezmę, tylko trzeba ją teraz wyleczyć.

„Amen” – powiedział w myślach Antek. Janka nie rzuciła słów na wiatr. Codziennie wieczorem przez całą zimę, i następną też, serwowała Joasi pół litra gorącego mleka z łyżką masła i łyżką miodu. Efekt tej kuracji po pewnym czasie dał się zauważyć. Dziewczynki było „coraz więcej”, dosłownie. Utyła tak bardzo, że trzeba było jej zmieniać całą garderobę, nie była z tego zadowolona. Ta mikstura babci to była istna bomba kaloryczna, a jeszcze podana przed snem… Ale trzeba przyznać, że odporność organizmu znacznie wzrosła. Joasia dostała też apetytu, wcześniej nakarmienie jej jakimkolwiek ciepłym posiłkiem graniczyło z cudem, była tak czujna, że jak tylko zorientowała się, że mama chce dać jej zupę, ekspresowo czmychała pod stół w kuchni. Zup nie cierpiała szczególnie. Tak się uczepiła nogi od stołu, że nie sposób było jej od niego oderwać. „Skąd to dziecko ma tyle siły?” – zastanawiała się Czesia. Teraz nie było o tym mowy, Joasi smakowało niemal wszystko. Nie chodziło tu o jakiś wilczy apetyt, ale obsługiwanie jej nie było już stresujące.

***

Było lato 1970 roku, Joasia siedziała w przedziale pociągu, którym wraz z mamą jechała na wczasy do Rewala. Była smutna, minę miała niezadowoloną, wręcz naburmuszoną. Nie to, że nie chciała jechać z mamą, wręcz przeciwnie, bardzo cieszyła się na ten wyjazd. Chodziło o to, że nie było z nimi taty. Zawsze wszędzie wyjeżdżali razem, nigdy się nie rozdzielali. Nawet jak jeździli motorem na grzyby, to też zawsze we trójkę. Początkowo było tak, że tata siedział z przodu, to jakby oczywiste, kierował tym motocyklem, więc z jego miejscówką Joasia nie dyskutowała. Mama siadała na tylnej części siedzenia, Joasię ze względów bezpieczeństwa wciskali w środek, między siebie. I tu pojawiał się problem. Kilka razy pozwoliła na to, ale za którymś kolejnym razem nawet nie chciała o tym słyszeć. Gdy tata brał ją na ręce, by posadzić na siedzeniu, prężyła się tak bardzo, tak bardzo napinała mięśnie w nogach, że fizycznie nie było to możliwe, aby usiadła. Wymachiwała przy tym rękoma i krzyczała rozhisteryzowana, że nie da się posadzić w środku, bo jak jadą, to nic nie widzi. Miała też pretensje do rodziców o to, że chyba chcą ją udusić, bo tak naciskają na nią podczas jazdy, że nie ma czym oddychać. Tata tłumaczył spokojnie, że musi tak siedzieć między nimi, bo to jest względnie bezpieczne (pamiętajmy, że był to PRL, obowiązywały nieco inne standardy). Żadne argumenty nie były w stanie jej przekonać, uparła się, żeby jechać z przodu – i już. Tata w końcu skapitulował, posadził ją przed sobą. Wreszcie mogli ruszyć. Od tamtej pory zawsze już tak jeździli. Nieważne było, że pod koniec jazdy siedziała na baku, działały przecież prawa fizyki, i że jak tata zdjął ją z tego motoru, to pupa bolała jak nie wiadomo co. Nieważne, że wiało w oczy i musiała je mrużyć. Liczyło się tylko to, że siedziała z przodu i czuła się tak, jakby sama ten motocykl prowadziła. Cóż to była za frajda!

Tym razem tata z nimi nie jechał, miała zachwiane poczucie bezpieczeństwa. Rodzice tłumaczyli jej, dlaczego tak musi być, wszystko rozumiała, ale przecież nie miała wpływu na to, że tęskni za tatą. Tak rozmyślając, poprosiła mamę, aby podała jej walizeczkę – był to jej osobisty bagaż. W mniemaniu Joasi była śliczna i była istną miniaturką typowej walizki dla dorosłych, nawet zapinała się identycznie. Żadna koleżanka takiej nie miała. Mama kupiła ją w Czechosłowacji, kiedy była tam na wycieczce. Joasię zachwycał fakt, że mama specjalnie pojechała do tej Czechosłowacji, aby kupić jej walizeczkę. Nawet ona jako dziecko wiedziała, że w kraju pewne rzeczy były nie do zdobycia. Mama tej logice interpretowania faktów nie zaprzeczała, ważne, że dziecko było zadowolone. Joasia położyła sobie bagaż na kolanach, umościła się wygodnie na siedzeniu, otworzyła wieko i zaczęła wyjmować po kolei wszystko, co w nim było. Każdą rzecz kładła na małym stoliku zawieszonym pod oknem. Były to same potrzebne, niezbędne w podróży przedmioty, a więc: dwie lalki, ubranka dla nich, garnuszki do gotowania i serwis do kawy dla lalek, plastikowe klocki, kilka książeczek do czytania i kilka do kolorowania, kredki – i chyba to już wszystko. Plan był taki, żeby się trochę pobawić, miała na to dużo czasu, ją i mamę czekała długa podróż. Spojrzała przelotnie w okno i znów utonęła w myślach. Przypomniało jej się pewne wydarzenie związane z walizeczką.

Było to trzy lata temu. Miała pięć lat, ale wszystko dobrze pamięta. Jechali z rodzicami na wczasy do Szklarskiej Poręby. Bardzo przeżywała ten wyjazd, była to jej (poza wcześniejszym wyjazdem do Warszawy) pierwsza daleka podróż. Na dworcu w Lublinie tłum ludzi, ścisk taki, że praktycznie nie można było iść. Ludzie ocierali się o siebie nawzajem i bagażami torowali sobie wąskie przejście, aby mozolnie przesuwać się do przodu. Panowało ogólne zamieszanie, bo niektórzy na przykład, zorientowawszy się, że nie idą we właściwym kierunku, zmieniali kierunek marszu. Wtedy wszyscy potrącali się jeszcze intensywniej i tworzył się jeszcze większy kocioł. Istny armagedon. Niektórzy, jak się dało, to biegli, biegł też tata. Rodzice mieli opracowany pewien system zajmowania miejsca w pociągu, wśród tej ciżby. Wcześniej, przez kilka kolejnych lat, każde z nich wyjeżdżało do sanatorium, no i za każdym razem też trzeba było się wbić do pociągu. Stefan, jeśli warunki na to pozwalały, biegł z walizką przez peron, wzdłuż pociągu, i wypatrywał, czy jest gdzieś jakieś wolne miejsce. Jeśli jakiś szczęśliwiec wyglądał przez nie od tej właściwej strony, tata podawał walizkę i prosił o zajęcie miejsca. Potem wchodził do pociągu, a chwilę to trwało ze względu na tłum ludzi, i siadał sobie spokojnie na miejscu, które de facto zajęła mu walizka. Jeśli to mama miała jechać, następowała pewna modyfikacja planu. Po wejściu do przedziału tata wyglądał przez okno i wołał: „Czesia, tutaj, tutaj!”. Gdy kobiecie udało się wreszcie wgramolić do przedziału, mając za sobą najeżoną przeszkodami drogę, mogła spokojnie usiąść. Stefan po pożegnaniu wracał do domu. Tym razem trzymali się podobnego schematu. Tata z walizką w ręku ruszył do przodu, a mama, tak, jak warunki na to pozwalały, mocno trzymając córkę za rękę i ściskając swoją walizkę, powoli przedzierała się przez tłum. W pewnym momencie ktoś silnie popchnął Joasię, upadła na beton. O ile sam upadek może nie był taki groźny, to to, co od razu po nim nastąpiło, już tak. Mama odruchowo pociągnęła córkę za rękę, chcąc dziecko spionizować, ale nie udało się. Mała klęczała na kolanach i próbowała zbierać swoje rzeczy, bo walizka podczas upadku się otworzyła i cała jej zawartość wylądowała na peronie. Było to karkołomne przedsięwzięcie, wręcz niebezpieczne. Ludzie, na nic nie zważając, przeciskali się jeden przez drugiego, popychali się nawzajem. Mama krzyczała, żeby uważali, bo tu dziecko leży. Rzuciła się też na peron i osłoniła Joasię swoim ciałem, cały czas krzyczała, ale nikt nie zwracał na nią uwagi. Tata był zbyt daleko i nie miał szansy, aby cokolwiek zobaczyć lub usłyszeć. Dopiero po pewnej chwili jakaś kobieta zauważyła całe zajście i zaczęła wrzeszczeć, że ludzie matkę z dzieckiem tratują. Ktoś inny dołączył do jej lamentu i nagle wszyscy wokół nich na sekundę się rozstąpili. Jakiś mężczyzna chciał pomóc Czesi wstać, ale podziękowała, przecież wiedziała, że trzeba pozbierać cały ten majdan, dziecko nie daruje. Joasia w tym czasie zalewała się łzami, biadoląc, że wszystko jest brudne i sponiewierane. Chwilę to trwało, zanim się uspokoiła. W tym czasie tata, nieświadomy niczego, zajął wiadomym sposobem miejsca w pociągu. Gdy wreszcie obie do niego dotarły, mama zaczęła płakać. Stefan zapytał, co się stało, a Czesia, jeszcze łkając, wydukała, że ten dziki tłum chciał dziecko zadeptać. W czasie, gdy kobieta opowiadała o całym zdarzeniu, Joasia zdążyła się trochę uspokoić. Położyła walizkę na kolanach, otworzyła klapkę i zaczęła sprawdzać jej zawartość, szacując przy tym straty. Nie było tak źle, tylko wszystko było brudne, ale mama obiecała, że jak dojadą na miejsce, zajmie się tym, a lalkę wykąpią wspólnie. To stwierdzenie absolutnie ją uspokoiło.

***

Pociąg jechał przez las, dzień był słoneczny, pełnia lata, lipiec. Drzewa mieniły się w blasku magicznej poświaty. Listki na nich, oglądane z perspektywy okna pędzącego pociągu, wydawały się takie filigranowe. Migocząc w strugach promieni, sprawiały wrażenie niezwykle finezyjnego pejzażu. Joasia wzięła książkę do ręki i zaczęła czytać, co prawda ukończyła dopiero drugą klasę podstawówki, ale czytanie szło jej już całkiem nieźle, uwielbiała to robić. Lubiła chodzić do szkoły, podobał jej się zgiełk, który tam panował. Budynek placówki składał się z trzech kondygnacji: parteru i dwóch pięter. Podczas przerw, gdy wszyscy uczniowie wybiegali ze swoich klas na te trzy korytarze, było tak ciasno, że każdy popychał każdego. Niektórzy robili to specjalnie, jak to dzieci, panował przy tym niesamowity harmider. Ani ten ścisk, ani wciskająca się zewsząd w uszy kakofonia nigdy Joasi nie przeszkadzały, wręcz przeciwnie, taka atmosfera bardzo jej odpowiadała. W budynku było tak ciasno, bo dodatkowo uczyła się w nim młodzież licealna. Tata jako nauczyciel liceum bardzo utożsamiał się ze szkołą i był jej wielce oddany, zawsze traktował ją jak drugi dom. Rodzice czasami wspominali historię początków szkolnictwa w Milejowie, Joasia chętnie przysłuchiwała się tym opowieściom.

Gdy zatrudniali się w placówce (najpierw w 1956 roku jako siedemnastoletnia dziewczyna tuż po maturze – mama, dwa lata po niej – tata), była to szkoła jedenastoletnia. Siedem klas szkoły podstawowej i czteroletnie liceum ogólnokształcące stanowiły integralny ciąg nauczania. W 1961 roku zapoczątkowana została reforma szkolnictwa, ale pierwszy raz do ósmej klasy uczniowie poszli w roku szkolnym 1966/67. Same początki szkolnictwa średniego na terenie Milejowa i sąsiadującej z nim wsi Jaszczów sięgają okresu drugiej wojny światowej. W 1942 roku Natalia Nekraszowa, która przyjechała z Warszawy, gdzie prowadziła tajne komplety, stała się na naszym terenie inicjatorką tajnego nauczania na poziomie średnim. Była dyplomowaną polonistką, studia ukończyła, rzecz jasna, przed wojną, na Uniwersytecie Warszawskim. Już w czerwcu 1943 roku odbył się pierwszy egzamin tak zwanej małej matury, czyli sprawdzian, który zdawali uczniowie na zakończenie gimnazjum w przedwojennej Polsce. Tata opowiadał, że egzaminatorami byli dawni nauczyciele czołowego gimnazjum i liceum z Lublina. Liceum funkcjonuje nieprzerwanie, a świadectwa maturalne zostały zakopane w ogrodzie jednej z miejscowych rodzin. Trwała przecież bezpardonowa okupacja, młodzież polska mogła jedynie pobierać naukę w obowiązkowych czteroletnich szkołach powszechnych, które nadzorowane były przez Niemców. Skutkiem dekonspiracji były daleko idące represje. Dzieci polskie z założenia miały posiąść jedynie wiedzę elementarną. Według zamierzeń okupanta wystarczyło, by nauczyły się zaledwie czytać, pisać i rachować. Liczyć najlepiej tylko do pięciuset. Polska miała być rezerwuarem siły roboczej, dlatego szkoła powinna przygotować do pracy w zawodach rolniczych, leśnych i prostych zawodach rzemieślniczych i przemysłowych. Bezpośrednio po wojnie dzięki staraniom Natalii Nekraszowej z tajnych kompletów powstało w Milejowie liceum ogólnokształcące, w którym właśnie tata uczył chemii.

Kolejny raz przyłapała się na tym, że nie potrafi się skupić ani na zabawie, ani na czytaniu. Miała poczucie winy, co prawda zupełnie nieuzasadnione, że tata przez nią nie będzie już jeździł w ukochane góry. W górach nie było jodu, był nad Bałtykiem, a ona musiała wdychać jod, aby organizm się hartował. Tata zapałał miłością do gór, będąc studentem, gdy pierwszy raz z grupą przyjaciół pojechał w Tatry. Już wtedy wiedział, że zawsze będzie tam wracał. Fascynowały go szczyty, które aż się prosiły, aby je zdobyć, a on zawsze lubił wyzwania. Wspinaczka uczyła pokory, trud i pot udowadniały człowiekowi, kim jest. Uczucie satysfakcji wywołane wejściem na szczyt, a okupione intensywnym wysiłkiem, z niczym nie mogło się równać. Zdał sobie sprawę z tego, jak było mu to potrzebne dla higieny psychicznej, czuł się wolny i oczyszczony. Nabierał dystansu do codziennego życia, tam na dole. A ono stawia na ludzkiej ścieżce ciągle nowe szczyty do pokonania, taki los człowieka. Ale będąc zaprawionym w niełatwej fizycznej wspinaczce, lżej pokonywać swoje osobiste granie. Tata starał się zaszczepić bakcyla wędrówek po górach także Joasi, chociaż była jeszcze dość małym dzieckiem. Już prawie go połknęła, ale niestety wszystko popsuł pomysł pewnego lekarza. Od tej pory wakacje spędzali nad morzem, a nie w górach.

Przypomniała sobie, jak (gdy cała rodzina była wtedy na wakacjach w Karkonoszach) wspięła się z tatą na Śnieżkę. Był z niej wtedy taki dumny, ona z siebie mniej, bo nie zdawała sobie sprawy z rangi swojego wyczynu. Rok później, gdy pojechali na dwa tygodnie do Kościeliska, tata miał już dla niej ambitniejsze plany. Oczywiście nie ciągnął jej ze sobą na Kasprowy Wierch czy też na Rysy, ale lekcje, które jej dawał podczas przygotowywania się do wędrówek, były bezcenne. Dzień przed wejściem na kolejny szczyt wszystko jej dokładnie tłumaczył, a ona chłonęła każde słowo. Mówił, że jeżeli człowiek z pokorą będzie słuchał gór i krok po kroku wykonywał wszystko, jak powinien, to one będą z nim współpracowały. Mówił też, że szczyt należy zdobyć przed południem, potem się już schodzi. Na wszystko musi być czas, z odpowiednim zapasem. Bardzo ważny jest oddech, głęboki i miarowy. Kroki mają być długie, utrzymywane w stałym tempie, w górach się nie podskakuje, nawet jeśli momentami szlak wydaje się łatwiejszy. Słowa te wbiły się w jej pamięć głęboko.

A teraz jedzie z mamą nad morze, którego nigdy dotąd nie widziała. Przyczyna, z której powodu jadą tylko we dwie, jest dość złożona. Joasia ma małego braciszka, który ma niespełna rok. Sławuś został w domu pod opieką taty i babci, a w zasadzie bardziej babci. W domu zaplanowany był duży remont, który miał być przeprowadzony podczas wakacji. Wielka ruina. Zakładana była instalacja do bieżącej wody i centralnego ogrzewania. Tata nie mógł pozwolić sobie na wyjazd, musiał wszystkiego doglądać, w końcu „przyszli fachowcy”, a i sam czynnie uczestniczył w robotach. Dziadek też pomagał, wziął urlop w pracy, a gdy ten się skończył, pracował przy remoncie popołudniami. Babcia opiekowała się Sławkiem, gotowała obiady i ogarniała całą resztę. Trudno jej było funkcjonować w dosłownie rozprutym domu, mając pod opieką małe dziecko i całą resztę obowiązków na głowie. Mama zaproponowała, aby może w tym roku zrezygnować z wyjazdu, ale tata nawet nie chciał o tym słyszeć. Podczas gdy kobietą targały ambiwalentne uczucia, jej mąż w temacie wyjazdu był absolutnie nieugięty. Joasia pamięta ich rozmowy na ten temat.

– Stefan, może odłóżmy nasze wakacje nad morzem na przyszły rok, będzie po remoncie, Sławek też będzie większy, i wtedy pojedziemy całą rodziną.

– Czesia, w przyszłym roku też pojedziemy, a tymczasem pojedziecie we dwie, pamiętasz, co doktor powiedział. Ważne, żeby kurację jodem rozpocząć jak najwcześniej, każde lato się liczy.

– Ja to wszystko rozumiem, zależy mi tak samo jak tobie na zdrowiu Joasi, ale mam wyrzuty sumienia, że zostawiam cię samego z tym całym bałaganem.

– Czesia, to tylko dwa tygodnie, poradzę sobie. Poza tym nie zostaję sam, przecież są babka i dziadek.

– Tak, ale i tak będzie wam trudno, wiesz, ile jest roboty przy takim remoncie. Dom dosłownie w ruinie, każda para rąk się liczy, a tu jeszcze małe dziecko, nie mam pojęcia, jak sobie poradzicie.

– Damy radę, tłumaczę ci, to tylko dwa tygodnie, mam na to całe wakacje, dziadek na urlopie też dużo zrobi. Jedziecie, koniec, kropka.

W międzyczasie pojawiła się babcia i usłyszawszy końcówkę rozmowy, dodała coś od siebie.

– Jedźcie, Cześka, jedźcie, ja tu wszystkiego dopilnuję i Sławkiem też się zajmę.

– No wiem, wiem.

Mamy oczywiście nie trzeba było przekonywać co do słuszności tego wyjazdu, ale wyrzuty sumienia i tak ją dopadały.

– Już o tym nie myśl, poradzimy sobie, ciesz się, że masz takiego chłopa, żaden inny na to by się nie zgodził. Stefan to święty człowiek, i jeszcze jaki pracowity, a zdrowie Joasi jest dla niego najważniejsze. Jak to dziecko przestanie tak chorować, to będzie wam o wiele łatwiej, wszystkim nam będzie łatwiej – dodała babcia.

Te słowa ostatecznie przekonały mamę, nie czuła już takiego dyskomfortu psychicznego. Dwa tygodnie spędzone w Rewalu to był dla Joasi cudowny czas. Mieszkała z mamą w domu wczasowym, który należał do FWP, czyli Funduszu Wczasów Pracowniczych. FWP był instytucją organizującą wyjazdy urlopowe dla pracowników zatrudnionych w państwowych i uspołecznionych zakładach pracy. Wyjazdy odbywały się na podstawie otrzymywanych skierowań, aby je dostać, należało pokonać dość długą drogę służbową. Joasia zapamiętała, że rodzice już zimą jeździli do Lublina, by załatwiać letni wyjazd, musieli wypełniać różne dokumenty. Cała procedura rozdzielania skierowań była dość skomplikowana. Fundusz dysponował ośrodkami wypoczynkowymi zlokalizowanymi na terenie całego kraju. W jednym z takich miejsc zamieszkały tego lata. W domu wczasowym zakwaterowane były rodziny z całej Polski, wszystkie przyjechały z dziećmi. Joasia bardzo szybko nawiązała przyjaźnie, tak się wtedy mówiło o wczasowych znajomościach, które zazwyczaj były krótkotrwałe, wygasały wraz z zakończeniem turnusu. Bywały wyjątki, zwłaszcza wśród dorosłych, zaprzyjaźniały się małżeństwa, które podczas wspólnego pobytu przypadły sobie do gustu. Po wyjeździe utrzymywały zazwyczaj kontakt listowny. Telefoniczny w większości przypadków nie był możliwy, rzadko kto miał wtedy w domu telefon. Bywało też, że odwiedzali się nawzajem w domach, czasami takie przyjaźnie trwały wiele lat.

Dni upływały bardzo szybko, w ciągu dnia pobyt na plaży, wieczorem po kolacji wspólna zabawa z innymi dziećmi. Gdy pogoda zawodziła, też było fajnie, można było bawić się cały dzień, jedynie z przerwą na posiłki. Co kilka dni organizowane były różne atrakcje dla dzieci. Podczas jednej z nich, balu przebierańców, Joasia przeżyła chwile wielkiego niepokoju. Niepokój to mało powiedziane, z jej perspektywy to były chwile grozy. Na balu odbywał się konkurs piosenki. Joasia uwielbiała śpiewać, rodzice stosunkowo wcześnie zauważyli, że dziewczynka obdarzona jest dobrym słuchem muzycznym. Sami zresztą oboje też tak mieli. Mama w szkole średniej grała na skrzypcach w szkolnej orkiestrze. Tata, samouk, sam był jak człowiek orkiestra, grał na akordeonie i gitarze. Prawie każdą melodię, jaka wpadła mu do ucha, potrafił zagrać ze słuchu. Czasami z tego powodu było w domu bardzo wesoło, rodzice organizowali dla domowników kolacje ze śpiewem. Tata intonował na akordeonie melodię, a wszyscy obecni przy jego akompaniamencie śpiewali. Repertuar był dość bogaty, tata nauczył Joasię prawie wszystkich piosenek, które sam znał. Zapamiętała, jak siadali razem przy stole, w jednym pokoju na górze, zawsze w tym samym. Powód był prozaiczny: tylko w jednym pokoju na piętrze był stół. Stół był kwadratowy, siadali naprzeciwko siebie. W zasadzie śmiało można stwierdzić, że tata był jej pierwszym nauczycielem śpiewu. Wyglądało to dokładnie tak: tata zaśpiewał jedną zwrotkę z refrenem, potem całość powtórzył, a potem zaśpiewał jeden wers. Następnie kazał jej ten wers zaśpiewać, potem kolejny, kolejny, i tak do końca piosenki. Joasia zawsze wszystko powtarzała bezbłędnie, bez większego wysiłku, wręcz ją to bawiło, a tata czuł zadowolenie, że tak gładko jej idzie. Powód tego, że musieli siedzieć naprzeciwko siebie, był natury technicznej. Tata kontrolował jej oddech, powtarzał jak mantrę, że oddech jest najważniejszy, że śpiewa się na wydechu i nie można dusić głosu. Oprócz tego obserwował jej usta, które miały być szeroko otwarte. Mówił, że głos ma się wydobywać z głębi człowieka, z samych trzewi. Naukę utrudniał fakt, że Joasia musiała zapamiętywać tekst ze słuchu, miała dopiero pięć lat i nie znała jeszcze liter. Tutaj było trochę gorzej: melodię powtarzała bezbłędnie, ale tekst stale przekręcała. Koncentrowała się na linii melodycznej. Tata ją korygował, złościł się czasami z tego powodu, wreszcie dał spokój i już nie poprawiał, śpiewała jak chciała. „Widocznie – myślał sobie – jej muzyka w duszy gra, a słowa nie są takie ważne, a że bez tekstu nie ma piosenki, no to sobie go zmyśla”.

Piosenką, od której rozpoczęli lekcje śpiewania, był utwór Ireny Santor. Mama żartowała, że pani Santor jest platoniczną miłością taty, miał prawie wszystkie jej winyle i był wielkim jej fanem. Płytoteka taty była dość pokaźna, w kolekcji miał, jak to Joasia określała, duże płyty (czyli długogrające) i single. Na singlach nagrywane były dwa utwory, po jednym na każdej stronie. Płyty gramofonowe były dwustronne, Joasia uwielbiała obserwować ten charakterystyczny gest taty, gdy brał płytę do ręki. Robił to z niezwykłym pietyzmem, płytę trzymał między rozprostowanymi dłońmi i następnie delikatnie, a jednocześnie pewnym ruchem, wciskał ją w adapter. Bo płytę należało wcisnąć, ostrożnie, ale jednak wcisnąć. Potem kucał, z lekka na bok przechylał głowę i wkładał ramię z igłą w odpowiedni rowek. Dla Joasi cały ten ciąg czynności to była wprost celebra, istne sacrum. Tata kolekcjonował płyty różnych wykonawców, od współczesnej muzyki pop, poprzez big-beat, standardy muzyki amerykańskiej po muzykę klasyczną. Wybór był dość duży, rzec by można – zbiór eklektyczny, ale ukryta w tym była pewna logika. W danej chwili tata słuchał muzyki, która opisywała jego aktualny nastrój. Ujawniała się wtedy dwoistość jego natury. Z jednej strony spokojny, opanowany, spolegliwy, i takim widziała go większość środowiska. Ale istniała też druga strona jego osobowości: umiał się złościć, krzyczeć, impulsywnie reagować, bywał uparty. Nie było to na szczęście jakieś alter ego, gdyż w żaden sposób nie był uciążliwy dla najbliższego otoczenia, po prostu cała para szła w gwizdek, jak to puentowała babcia. Nie miał niestety żadnych rockowych czy hardrockowych wykonawców. Nie miał „The Rolling Stones”, „The Beatles”, „The Animals”, „The Doors”. Nie miał możliwości słuchania psychodelicznego brzmienia barytonu Jima Morrisona, nie słuchał Janis Joplin, Jimiego Hendriksa, Boba Dylana, który oprócz rocka popularyzował również folk, country bluesa, country, gospel. Rodzina nie miała żadnych kontaktów na tak zwanym zachodzie, jak określano kraje Europy zachodniej i USA, więc tata nie miał dostępu do tamtego rynku muzycznego. Nie znał nikogo, kto mógł tam te płyty kupować, ani nikogo, kto mógł je przywozić. Zdany był więc na to, co było dostępne na miejscu, w kraju, a i tak zdobycie tego wymagało nie lada ekwilibrystyki, znak czasów.

Joasia, dokąd była mała, jak to określał tata, nie miała dostępu do jego płyt. Pod żadnym pozorem nie mogła brać ich do ręki, ani tym bardziej nastawiać, bo płyty się „nastawiało”. Tata w tamtym czasie niezwykle je hołubił, wyznawał zasadę: moje płyty, moja świątynia. Nie miał adaptera jako takiego, miał radio, które zintegrowane było z adapterem. Większość całego urządzenia stanowiło radio, nad nim zainstalowany był gramofon. Chcąc z niego korzystać, należało podnieść klapę, do utrzymania jej w takiej pozycji służyła zamocowana podpórka, zrobiona ze średnio grubego drutu.

Polską wersją rock and rolla był big-bit, nazwę taką wymyślili rodzimi wykonawcy jako myk wobec panującej nomenklatury. Miło było słuchać Niebiesko-Czarnych, Ady Rusowicz, Czesława Niemena, nieco później – grupy Breakout. Niestety w latach sześćdziesiątych, zwłaszcza w pierwszej ich połowie, muzyka ta była w radio dość rzadko emitowana ze względu na jej nowatorskie brzmienie. Ówczesne władze wykazywały nadmierną wrażliwość na wpływy zachodniego imperializmu. Miały fobię przed ekspansją szkodliwych wzorców, również w kulturze, ponieważ ta była domeną intelektualistów i artystów, a te środowiska szczególnie pragnęła kontrolować.

Wraz z rozpoczęciem nauki w drugiej klasie szkoły podstawowej Joasia zaczęła uczęszczać na lekcje gry na pianinie. W tym czasie nie wiedziała jeszcze, czy chce to robić, ale tak zdecydowali rodzice. Wychodzili z założenia, że należy zaszczepić bakcyla i czekać, może go połknie, jeśli nie, to nic na siłę. Na naukę gry chodziła do miejscowego domu kultury, dwa razy w tygodniu, bezpośrednio po lekcjach. Krępowało ją to, że chodzi tam w fartuszku szkolnym, co było jak najbardziej uzasadnione, była przecież uczennicą i szła tam prosto po szkole. Fartuchy były obowiązkowe, istniało jednak pewne pole manewru, bo były w dwóch wersjach. Pierwsza podstawowa – to tradycyjny ciemnogranatowy bądź czarny klasyczny fartuch z rękawami, zapinany na guziki, z przyszywanym lub też przypinanym na guziki kołnierzykiem. Funkcjonował on w wersji mobilnej z bardzo prostej przyczyny: był biały, więc praktycznie codziennie, a w najlepszym wypadku co drugi dzień, musiał być prany. Joasia miała również wiązane kołnierzyki, były one finezyjne, mama robiła je na szydełku z białego kordonka. Joasi w tamtym czasie było wszystko jedno, co ma przyczepione do szyi, zupełnie o to nie dbała, najchętniej w ogóle nie chodziłaby w żadnym fartuchu. Druga wersja fartuszków, istniejąca jako alternatywa tylko dla dziewcząt, przypominała nieco kształtem fartuchy kuchenne, jakie nosiły mamy podczas prac w kuchni. Były one uszyte z czarnego szyfonu, dół był wykrojony na półokrągło, do niego z kolei doszyta była plisowana falbanka. Tylna część takiego fartuszka to dwie skrzyżowane szelki i dwa troki służące do wiązania, wszystko oczywiście uszyte z tego samego materiału. Drugim utrapieniem dla uczniów, oprócz fartuchów, były tarcze szkolne, czyli niewielkie plakietki wykonane najczęściej z filcu i przyszyte do rzeczonych fartuchów, bardzo ważne było to, że miały być przyszyte, a nie przypięte na przykład agrafką. Przypinanie tarcz agrafką było częstą praktyką stosowaną przez uczniów. Sposób przymocowania był skrupulatnie sprawdzany przez nauczycieli, a właściwie w pierwszej kolejności przez woźnych – podczas wchodzenia uczniów do szkoły. Jeśli woźny bądź woźna zauważyli, że tarcza jest przypięta, to serwowali igłę z nitką i na miejscu trzeba było sobie przyszyć. Czynność ta najczęściej skutkowała spóźnieniem na lekcję, co oczywiście nauczyciel notował w dzienniku klasowym, trzy spóźnienia na daną lekcję dawały nieobecność, takie obowiązywały zasady.

W dni, w które Joasia miała lekcje gry w domu kultury, do szkoły zakładała fartuszek półokrągły, po lekcjach natychmiast go zdejmowała i chowała do plecaka. Powód, że w te dni ubierała się właśnie w taki fartuch, był bardzo prozaiczny: zajmował o wiele mniej miejsca w plecaku. Natomiast cały ten jej rytuał, czyli chowanie szkolnego fartuszka, był co najmniej irracjonalny. W żaden sposób – z uwagi na jej wiek, a więc i wzrost – nie dało się ukryć, że jest uczennicą szkolną, ale taką wersję przyjęła i takiej się trzymała. Dla niej lekcje z panem instruktorem Romkiem, bo tak wszyscy o nim mówili, były czymś szczególnym, były przejściem do innego wymiaru. Dotychczas, nie licząc wakacyjnych wyjazdów, miała kontakt jedynie z osobami z jej otoczenia, czyli rodziną i lokalną społecznością. Pan instruktor Romek przyjeżdżał z Lublina, z miasta wojewódzkiego, więc dla Joasi był przybyszem z wielkiego świata. Lekcje prowadził niezwykle merytorycznie, musiała się do nich starannie przygotowywać, ponieważ konsekwentnie wymagał poprawnego wykonywania zadanych ćwiczeń. Po sprawdzeniu pracy domowej przechodzili do ćwiczenia następnego fragmentu danego utworu, a jeśli ten był już wielokrotnie poprawnie zagrany, rozpoczynali pracę nad kolejnym. Bała się tych lekcji, a jednocześnie ją fascynowały, imponowała jej postać samego nauczyciela. Wielce kompetentny, absolwent szkoły muzycznej stopnia podstawowego. Ze średniej szkoły muzycznej z jakiegoś powodu został relegowany, ale fakt ten w żaden sposób nie umniejszał jego profesjonalizmowi. Gdy przystępowali do ćwiczenia kolejnego utworu, zawsze zaczynał od tego, że sam go grał – to nie była zwykła interpretacja, to była wirtuozeria. Joasia słuchała jak zaczarowana, zanurzona w metafizycznej aurze, dźwięki spod palców jego dłoni wydobywały się w taki sposób, że nawet w miarę prosty utwór brzmiał jak wielka muzyczna forma. Miał niezwykły dar interpretacji, każdemu granemu przez siebie utworowi nadawał indywidualne, niepowtarzalne brzmienie. Bywało czasami tak, że pochłonięty grą tracił poczucie czasu, wtedy Joasia była słuchaczem fenomenalnych minikoncertów. Grał też swoje kompozycje, Joasia wówczas z racji wieku zbyt wielkim koneserem muzyki nie była, ale nawet ona odbierała jego grę jako wyjątkową, wizjonerską. Gdy wracał do rzeczywistości, przepraszał, że minęła godzina, a on jej w tym czasie niczego nie nauczył. Proponował, że następna lekcja będzie za darmo, ale ona tego nie słyszała, słyszała tylko muzykę, którą grał. Pan Romek jako człowiek i jako muzyk był nietuzinkowy, biła od niego niezwykła charyzma, a jednocześnie emanowała ta lekkość bytu, charakterystyczna dla artystów. Ten młody człowiek, około dwudziestoletni, miał w sobie niewątpliwy potencjał, by wielkim artystą muzycznym zostać.

Przygotowanie się do kolejnej lekcji było dość trudnym zadaniem, spowodowanym trudnościami technicznymi. Joasia nie miała w domu własnego instrumentu, musiała ćwiczyć w domu kultury, co logistycznie nie było takie proste. Czasami bywało tak, że po swojej lekcji czekała, aż zwolni się jakiś i będzie mogła trochę poćwiczyć, ale często zdarzało się, że przychodziła specjalnie do domu kultury i czyhała na wolne pianino. Pianina były dwa, jedno stało w tak zwanej sali głównej, a drugie na scenie, w zależności od tego, które nie było zajęte, na tym ćwiczyła. Czasami oba były wolne, ale taka sytuacja miała miejsce się niezwykle rzadko, zazwyczaj trzeba było na nie polować. Wszystko to było bardzo czasochłonne: oczekiwanie na możliwość gry na instrumencie, później sama gra. Jak już dorwała się do grania, to ćwiczyła, ile się dało, do momentu, aż bolały ją opuszki palców. Albo po prostu odchodziła od instrumentu, bo ktoś inny oczekiwał. Chciała być godna swojego nauczyciela, który podświadomie wyzwalał w niej ambicję, a ta z kolei uruchomiła proces swojego rodzaju dorastania, ale Joasia wtedy jeszcze tego nie wiedziała.

Tego popołudnia ćwiczyła już dość długo, wreszcie uznała, że na dzisiaj wystarczy. W zasadzie nikt jej nie poganiał, wyjątkowo nie było chętnych, ale stwierdziła, że zadany na kolejną lekcję utwór gra dość poprawnie i raczej pan instruktor będzie zadowolony. Poza tym bolały ją już palce, uznała to za znak do zakończenia ćwiczenia. Czuła pełną satysfakcję, tym razem przyłożyła się jak rzadko kiedy, rzetelnie przećwiczyła wszystko, co miała zadane. Nawet palcówki, których nie lubiła, wykonywała z niezwykłą starannością. Wszystko powinno być w porządku, zadanie wykonane, sumienie czyste z tego powodu, a jednak coś było nie tak, coś właśnie nie grało. Odsunęła stołek, uniosła się, opuściła klapę, musnęła ją delikatnym ruchem dłoni. Zawsze tak robiła, nie panowała nad tym gestem, to było jak odruch i miało oznaczać: „Do zobaczenia następnym razem”. Ruszyła ku krawędzi sceny, ale nie śmiała stanąć na jej środku, trzymała się raczej strony, przy której stało pianino, czyli faktycznie – kotary. Skierowała wzrok ku widowni, omiotła spojrzeniem puste rzędy krzeseł i wtedy zdała sobie sprawę, że nigdy nie będzie w stanie tego dokonać.

Pan Romek od jakiegoś czasu starał się przygotowywać Joasię do występu publicznego. Wielkimi krokami zbliżał się Dzień Kobiet, na tę okoliczność pracownicy domu kultury szykowali, jak co roku, koncert. Na widowni miały zasiąść głównie miejscowe kobiety: pracownice fizyczne i umysłowe lokalnego zakładu, panie nauczycielki, panie sprzątaczki, sprzedawczynie ze sklepów gminnej spółdzielni i tak dalej. Prawie zawsze koncert taki uświetniali swoimi występami zaproszeni goście, którymi byli zazwyczaj aktorzy teatrów z Lublina, gwiazdy estrady. Główna idea polegała jednak na tym, aby promować rodzime talenty, okazując tym samym miłość do małej ojczyzny. Joasia miała zagrać swój pierwszy minirecital i właśnie teraz, gdy tak stała z boku sceny, trzymając się kurtyny, dotarło do niej, że nie zagra, nie zagra i już, postanowione. Zdecydowała, że skoro na widok pustej widowni ogarnęła ją przedkoncertowa trema, to tej koncertowej absolutnie nie będzie sobie fundować. Paraliżowała ją sama myśl o tym, że miałaby usiąść do pianina ustawionego na środku sceny. Nie, to się po prostu nie wydarzy. Rozważając to wszystko w myślach, zaczęła nieświadomie śpiewać jedną z piosenek, której nauczył ją tata. Najpierw cicho, potem coraz głośniej, głośniej, wreszcie pełnym głosem. I sama nie zauważyła, jakim cudem znalazła się na środku sceny. Śpiew zawsze ją relaksował, działał jak balsam na obolałą duszę. Teraz jej dusza była znękana jak nigdy dotąd, musiała powiedzieć panu instruktorowi, że nie zagra na Dzień Kobiet, decyzji nie zmieni, choćby nie wiem co. Miała świadomość, że czeka ją bardzo trudna rozmowa, nie wiedziała nawet, czy jej podoła, była przecież wciąż małą dziewczynką, chodziła do drugiej klasy szkoły podstawowej. Jak pójdzie w zaparte, mogą nastąpić nawet przykre w skutkach konsekwencje. Przygotowywali z panem Romkiem ten jej występ wiele tygodni. Poświęcili temu mnóstwo pracy, czasu i energii, o bolących palcach nawet nie chciała wspominać. No i ona teraz przy najbliższym spotkaniu powie mu, tak po prostu, że nie zagra. Dla Joasi było oczywiste, że instruktor się wścieknie, a potem wywali ją z zajęć i każe już nigdy na nie nie przychodzić. Niepotrzebna mu taka uczennica, która w ostatniej chwili wywraca wszystko do góry nogami i w żadnym wypadku nie można na niej polegać. Trudno, pomyślała, co będzie to będzie, musi się z tym zmierzyć, nic nie będzie robiła wbrew sobie.

Z ekstazy wywołanej śpiewem wyrwał ją nagle jakiś niezbyt donośny, ale pewny głos. Spłoszyło ją to, znów straciła pewność siebie, która tak, jak szybko się pojawiła, tak samo szybko zniknęła. Padło proste pytanie.

– Kto cię uczy śpiewu?

– Nikt, właściwie tata – odpowiedziała niemal mechanicznie.

– Tata? Niewiarygodne, o ile wiem, uczy chemii, nie wiedziałem, że uczy też śpiewu.

– Bo nie uczy, to znaczy uczy tylko mnie, tak amatorsko, twierdzi, że mam zupełnie niezły słuch.

– Zupełnie niezły z niego amator i zupełnie nieźle twierdzi.

– Przepraszam za ten śpiew, pewnie w czymś przeszkodziłam i dlatego pan tu przyszedł. Śpiewałam zbyt głośno? Zawsze tak jest, jak zaczynam śpiewać, to popadam w trans, ciężko mnie z niego wyrwać. W domu nic mnie nie ogranicza, mieszkamy w domku jednorodzinnym, więc żadnym sąsiadom nie przeszkadzam, rodzice i dziadkowie cieszą się, że śpiewam. Kończę dopiero wtedy, jak mam sucho w gardle albo jeśli zaczyna mnie boleć.