Droga do człowieczeństwa - Witold Ławrynowicz - ebook

Droga do człowieczeństwa ebook

Witold Ławrynowicz

0,0

Opis

Z pogromu pociągu sanitarnego ocalało niewielu. Dla Wiktora najważniejszą pasażerką była oczywiście Halina. Uratowanie jej stało się dla porucznika Powalskiego priorytetem. Tymczasem urodzajne ziemie Ukrainy zaroiły się mnóstwem bolszewickich żołnierzy, front wciąż się cofał, a Armia Czerwona parła naprzód, ku Warszawie. Zbliżała się jedna z najważniejszych bitew w historii Europy. Jakże więc w tej wojennej zawierusze, wśród bolszewickich maruderów i dezerterów, komisarzy i agentów Czeki oraz ich „białych” przeciwników odnaleźć zagubioną polską sanitariuszkę? W takich poszukiwaniach trzeba się kierować nie kompasem, ale sprytem, ludzi przekonywać nie logiką, ale siłą, a jeśli wszystko inne zawiedzie – liczyć na mocne ramiona przyjaciela i łut szczęścia.

"Droga do człowieczeństwa" to trzecia (po "Halinie" i "Kiedy krwawią kwiaty") część przygód porucznika Wiktora Powalskiego i sanitariuszki Haliny Drozdowskiej, które rozgrywają się na tle wojny polsko-bolszewickiej 1920 r. Wielki bój o władzę nad bohaterami stoczą dwie potężne siły: Eros i Tanatos – Miłość i Śmierć, pytanie tylko, która okaże się silniejsza.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 592

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Witold J. Ławrynowicz

Droga do człowieczeństwa

Warszawa 2014

Boże, daj mi pogodę ducha, abymgodził się z tym, czego zmienić nie mogę,odwagę, abym zmieniał to, co zmienićmogę, i mądrość, abym zawsze potrafiłodróżnić jedno od drugiego.

Marek Aureliusz

Ty, któryś jest zdrowy, ratuj schorzałego,któryś nie upadł – podaj rękę leżącemu…

Ks. Piotr Skarga

Prolog

Ukraina

Czerwcowy ukraiński wieczór przynosi ze sobą powiew świeżego powietrza wypełniony odurzającym aromatem stepowych traw i ziemi parującej po burzy. Następujące po zmierzchu noce są ciepłe i krótkie, wypełnione słodką wonią kwiatów i brzmieniem grających co sił niezliczonych owadów. Miliony ziół zarastających bezkresne stepy rozsyłają wokoło urzekające wonie, wabiąc fruwające rojami insekty, jakby zapraszały je na ucztę. Te jednak, przejęte nakazami natury, muzykują donośnie, szukając partnerów, gdyż ich krótkie życie musi zostać przekazane w ciągu tej jednej nocy. Spotykają się zatem i rozstają bardzo szybko, czasem walczą między sobą o partnerkę, lecz zwykle po prostu zmieniają swój obiekt zainteresowania. Zawsze jednak produkują następne pokolenie swojego gatunku.

Pokonane czy ranione padają na glebę i natychmiast zostają zapomniane, jakby nigdy wcześniej nie istniały. W naturze nie ma litości, kto upadł, staje się pokarmem dla innych albo zwyczajnie użyźnia glebę swoim gnijącym ciałem. Tysiące owadów unosi się w powietrzu, bezustannie szukając pokarmu i kochanków. Ich życie jest krótkie i pozbawione komplikacji.

Nocą nagrzana słońcem gleba oddaje nagromadzone w niej ciepło i dotknięta dłonią robi wrażenie gorącej, jakby rozpalona lawa z wnętrza ziemi podchodziła tuż pod jej powierzchnię. Słońce w ciągu dnia wysysa całą wilgoć z gruntu i nocą zmęczona upałem roślinność czeka na deszcz lub choćby poranną rosę, bo deszcze zwykle nadchodzą dopiero z końcem lata. Na bezchmurnym niebie błyszczy księżyc, rażąc srebrnym blaskiem przyzwyczajone do ciemności oko, a wokół jego srebrzystego sierpa rozpościerają się tysiące migoczących z oddali gwiazd. Księżyc, ogromny i czerwony o wschodzie, kurczy się w miarę upływu nocy i przepływania przez ciemny granat nieba, a gwiazdy, zawsze takie same, zdają się kpiąco mrugać do ludzi. W taką noc każdy człowiek czy zwierzę szuka wytchnienia od upału dnia.

W taką ciepłą ukraińską noc, otuloną zapachem kwiatów i ziół, komisarz 83 pułku kawalerii Stiepan Igorowicz Jaklicz zrobił kilka ostatnich kroków w stronę siedzących przed chatą żołnierzy. Nie chciał ich zaskoczyć, nigdy nie wiadomo, jak zareagują na nagłe pojawienie się komisarza wojskowego, a on chciał nawiązać bliższy kontakt. W tym celu musiał z nimi rozmawiać, dzielić ich troski i być może w czymś pomóc. Żołnierze wynieśli stół z chaty i siedząc na ławach ustawionych na podwórzu, grali w karty przy świetle świeczki wstawionej na dno szklanego słoja. Jaklicz podziwiał przedsiębiorczość żołnierzy 14 Dywizji Kawalerii. Bo, proszę, gdyby postawili nieosłoniętą świeczkę na stole, to byle podmuch wiatru mógł im ją zagasić, a wtedy pewnie pobiliby się o pulę leżącą na stole. A tak świeca paliła się bezpiecznie w słoju i mieli światło.

Jaklicz obciągnął ściśniętą skórzanym paskiem rubaszkę, pełnił przecież funkcję oficerską i uważał, że musi wyglądać porządnie przy każdym spotkaniu z szeregowcami. Dawał w ten sposób przykład, jak powinien wyglądać oficer, a przez to i szeregowy żołnierz. Jaklicz świetnie wiedział, że w tej chwili była to przegrana sprawa, gdyż szeregowcy nie mieli jednolitego umundurowania, każdy chodził w tym, co miał, czyli w tym, co ukradł, zarekwirował albo zdobył na wojnie. Niemniej Jaklicz wciąż wierzył, że zaopatrzenie poprawi się, jak tylko uporządkuje się tyły, a wtedy wojsko zacznie wyglądać tak, jak nakazują regulaminy.

Zatrzymał się na skraju oświetlonej przestrzeni, zaledwie o trzy kroki od stołu, lecz żaden z zajętych grą jeszcze go nie zauważył. Oczy pięciu żołnierzy zwrócone były na rozdającego karty starszego, siwawego szeregowca, który śliniąc palce, podawał je z namaszczeniem, po jednej żołnierzom wprost do ręki. Na twarzach malowało się napięcie, a nawet pewna zaciętość. Oczy niby stale wpatrzone w podawane im karty, co chwilę spoglądały na kompanów, sprawdzając, czy nie oszukują. Gry hazardowe były zakazane we wszystkich dywizjach 1 Armii Konnej i Jaklicz przez chwilę wahał się, co w tej sytuacji zrobić. W końcu zdecydował, że dołączy do nich i dzieląc z żołnierzami zakazaną rozrywkę, zaskarbi sobie ich zaufanie. Zbliżając się do grających, chrząknął głośno i głowy żołnierzy jak na komendę odwróciły się w jego stronę.

– W co tam gracie z taką uwagą? – zapytał prawie radosnym tonem.

Na moment przy stole zapanowała konsternacja, wymieniano pytające spojrzenia i taksowano wzrokiem intruza.

– Ano, w karty gramy, towarzyszu komisarzu – odpowiedział wreszcie starszy żołnierz, który przestał rozdawać karty i nieznacznie sięgnął po czapkę leżącą obok na ławie.

– No, jak w karty, to może ja dołączę? – odpowiedział Jaklicz, który wiedział, że grają o pieniądze albo łupy z rabunku, ale postanowił nie zwracać na to uwagi. Zastanowiły go jednak rzucane spod łba wyraźnie wrogie spojrzenia wszystkich grających. Jaklicz nie mógł sobie przypomnieć nazwiska żadnego z nich. Tylu żołnierzy przechodziło przez szeregi dywizji, że nie było sposobu ich zapamiętać.

Czyżby, aż tak się bali ukarania za hazard? – pomyślał. Przecież to pustota, głupstwo. Wszyscy to robią.

Cisza, która zaległa przy stole, dała mu jednak do myślenia. Tymczasem siwy żołnierz nakrył czapką leżące między graczami fanty i powoli ściągał je w swoją stronę. Nie było wątpliwości, że część rzeczy, o które grano, pochodziła z rabunku i żołnierz usiłował ukryć ten fakt przed komisarzem. Jaklicz rozumiał zachowanie krasnoarmiejców i nie pochwalał go. Dopiero tydzień temu komisarze dywizji wysłuchali rozkazu Rewolucyjnej Rady Wojennej Armii o zwalczaniu dezercji i rozbojów, ale życie w oddziałach nie zawsze odzwierciedlało górnolotne słowa w odezwach dowództwa. Jaklicz, który pomimo młodego wieku i braku wykształcenia, był już doświadczonym oficerem politycznym, zaufanym naczelnika oddziału politycznego 83 pułku kawalerii 14 Dywizji, wiedział, że lepiej nie reagować zbyt ostro. Miał w pamięci nie tak dawny wypadek zamordowania komisarza politycznego siostrzanego pułku i przejścia całego szwadronu na stronę wroga. Wolał zatem znaleźć wspólny język z żołnierzami, niż próbować wprowadzać dyscyplinę. W Armii Konnej nie tylko dyscyplina pozostawała pod znakiem zapytania, ale w pewnych sytuacjach i wierność ideom rewolucji stawała się chwiejna.

– Nie obawiajcie się – powiedział pojednawczo – przyszedłem do was jako kolega, towarzysz broni, ale nie komisarz. Ot, zagramy razem. Poznamy się lepiej, pogadamy.

– W co chcecie grać? – odezwał się jeden z żołnierzy, jakby trzymane w rękach karty nie stanowiły dostatecznego dowodu, co robią.

Jaklicz wiedział, że był to typowy odruch prostych ludzi przyłapanych na gorącym uczynku, którzy przeczyli widocznym zdarzeniom i szli w zaparte. Postanowił zatem uspokoić ich i dołączyć do gry jak zwykły szeregowy.

– No, nie denerwujcie się – dodał uspakajająco Jaklicz. – Zagramy o, powiedzmy, te sto rubelków – tu wyciągnął z kieszeni zmięty banknot i rzucił go na stół.

Żołnierze odpowiedzieli grobowym milczeniem. Spojrzeli po sobie i ukryli karty pod stołem w zupełnie dziecinnym geście, który miał zaprzeczyć widocznym faktom. Jaklicz podszedł blisko do stołu i z przymilnym uśmiechem na twarzy oparł się o blat rękami.

– My już tu od dawna gramy i nie trzeba nam nowych – powiedział wrogim tonem siwy żołnierz, który wyraźnie przewodził grupie.

– O! To widzę gra jest poważna – rzucił Jaklicz lekko i szybkim ruchem podniósł ze stołu czapkę, która przykrywała pulę.

To, co zobaczył, odebrało mu mowę. Na brzegu stołu, między graczami, leżały dwie duże złote monety, złoty zegarek z białym emaliowanym krzyżem, lornetka oficerska i ozdobny kozacki kindżał. Tego się nie spodziewał. Wprawdzie maszerująca konno dywizja rabowała czasem chłopów, a ostatnio rozbiła polski pociąg szpitalny, to jednak nie spodziewał się zobaczyć złota na stole. Zaopatrzenie 1 Konnej Armii było więcej niż marne i dowództwo przymykało oczy na zdobywanie siłą koni czy żywności w ukraińskich wsiach, ale złoto było czymś innym. Stawka w tej grze była wysoka, i to nie tylko w pieniądzach, ale również w ponoszonym ryzyku. Złoto zostało upaństwowione i posiadanie go było karalne. Żołnierze o tym wiedzieli i z pewnością podejrzewali, że oficer-komisarz na nich doniesie. Siedzący najbliżej Jaklicza sołdat zaczął podnosić się z ławy. Sytuacja komisarza zaczęła robić się groźna.

Albo dołączę do gry, albo mnie zabiją – przemknęło przez myśl Jakliczowi. Szybko sięgnął do kieszeni na piersiach i wydobył złotą carską dziesięciorublówkę, którą zdobył, podczas gdy 1 Armia Konna rabowała Rostów. Rzucił ją na blat. Moneta zabrzęczała dźwiękiem, jaki wydają tylko szlachetne kruszce, i potoczyła się na brzeg stołu.

– No, to i ja wchodzę do gry – powiedział Jaklicz, siląc się na swobodny ton – dajcie i mnie karty.

Żołnierze spoglądali po sobie ze zdziwieniem, ale po krótkiej chwili napięcie opadło. Widać komisarz był swój chłop, skoro nosił przy sobie złoto zakazane dekretami Sownarkomu.1 Oczy wszystkich spoczęły na siwym żołnierzu: czy zacznie dawać karty, czy rzuci się na komisarza? Reszta zrobi to co i on. Stary żołnierz podniósł carską monetę i obejrzał ją w świetle świecy. Zadowolony z inspekcji dorzucił ją do puli i pchnął fanty na środek stołu. Spojrzał przeciągle w oczy komisarza i wycedził przez zęby.

– Nikt nie może o niczym wiedzieć.

– Samo się rozumie – odpowiedział Jaklicz i odetchnął.

Po cholerę ja się w to wpakowałem – pomyślał zły na siebie. – To bandyci. Obrabowali i pewno zamordowali kogoś bogatego. Może, jak przegram, zostawią mnie w spokoju, ale jak wygram, to będę bogaty. Tylko co się stanie, jeżeli rzeczywiście wygram?

Siwy żołnierz wrócił do podawania kart. Grali w oko na zasadzie każdy z każdym. Kto przegrał trzy rozdania, odpadał. Jaklicz znał grę w oko od dawna, choć ostatnio, stosując się do nakazów wojennych, nie grywał. Wychowany na przedmieściach Penzy nauczył się grać, terminując u cieśli. Młodzi czeladnicy nie tylko umieli grać, ale również umieli szachrować. Tam nauczył się sposobów oszukiwania i wygrywania. Gra w szóstkę była skomplikowana przez fakt, że w rozdaniu mogło wziąć udział tylko dwóch graczy. Zasady gry były proste, rozdania trwały krótko, ale liczba grających powodowała, że gra przeciągała się. Jaklicz w pierwszych kilku rozdaniach miał szczęście i wyeliminował z gry żołnierza ubranego w zdobyczną polską kurtkę mundurową. Miał potem chwilę i przyglądał się pozostałym graczom. Zachowywali się jak prości ludzie, kryjąc karty pod dłońmi, żeby nikt nie mógł ich podejrzeć, a jednocześnie spoglądając na innych graczy siedzących obok, czy aby nie szachrują w jakiś sposób. Wyraźną trudność sprawiało im liczenie punktów, ale widać obznajomieni z tajnikami hazardu znali wartość kart i ich kombinacje, która pozwalała im na wygranie. Popełniali jednak szeroko rozpowszechniony błąd dobierania o jedną kartę za dużo, zamiast poprzestać na niższej liczbie punktów. Przywódca grupy, siwawy żołnierz, dawał sobie radę najlepiej. On jeden tasował i rozdawał karty, czasem przechylając talię w stronę światła, jakby czytał koszulki.

Gramy znaczonymi kartami – pomyślał Jaklicz. – Typowa sytuacja. Ten starszy ich ogrywa, bo zna karty, a oni są zbyt prości, żeby go podejrzewać. Pewno to są jego karty, a sądząc po wprawie, z jaką je tasuje i rozdaje, robi to nie pierwszy raz. Grabi wsiowych duraków, z którymi zrobił napad. Najpierw obrabowali, potem podzielili łupy, a teraz prowodyr odbiera im je. Ale trafił na swego. Ja też nauczyłem się, jak grać w karty, i nie jestem komisarzem, jeśli go nie ukarzę i nie dobiorę mu się do dupy.

Jaklicz uważał, że skoro siwy ogra innych, to nie wystąpią po jego stronie, jak on sam przegra. Zgodnie z przewidywaniami Jaklicza gracze zaczęli się szybko wykruszać. Umieli grać, ale nie mieli wprawy i znajomości kruczków wytrawnego oszusta, zbyt wiele razy żądali karty i w efekcie mieli furę. Kiedy zostało ich tylko trzech do gry, siwy żołnierz, Kozak w barankowej czapie z białym deklem i Jaklicz, Jaklicz powiedział:

– Warto by się było czegoś napić – splunął na ziemię. – Nie ma tam który flaszki czegoś mocniejszego?

– Nie ma – odpowiedział przywódca grupy.

– To zapytajcie chaziaja – powiedział Jaklicz. – Oni tam zawsze coś mają ukrytego w chałupie.

– My pytali – odpowiedział ten sam żołnierz i wymienił szybkie spojrzenie z Kozakiem.

– Popróbować, baćko? – odezwał się Kozak.

– Idź. Ino wracaj chybko, bo gramy dalej.

Kozak szybko wstał od stołu i wszedł do chałupy. Po chwili z wnętrza chłopskiej chaty dobiegły ich głośne krzyki, a żołnierze przy stole zaczęli się uśmiechać i wymieniać spojrzenia między sobą. Jaklicz pomyślał, że napuścił ich na chłopa, a teraz Kozak pewno go bije. Zrobiło mu się żal gospodarza i wstał, żeby pójść do chaty i interweniować w jego obronie, ale najbliższy z graczy położył mu rękę na ramieniu.

– Nic tam – powiedział. – Sasza sobie poradzi sam. Bądźcie spokojny.

Jaklicz zaklął w duchu i opadł na ławkę. Słowa żołnierza były wypowiedziane cicho, ale Jaklicz nie miał wątpliwości, że bardzo szybko mogły być poparte agresją. Usiadł i pozwolił opaść ramionom w czytelnym znaku odprężenia. Upłynęło może pięć minut i z chaty wyszedł Sasza z glinianym dzbankiem z pokrywą. Postawił go na środku stołu, obok dwa gliniane kubki i usiadł na ławie.

– Ubity? – zapytał z niepokojem Jaklicz.

– E tam – odparł Kozak. – A kto by tam jego chciał ubić. Ot, poprosić trzeba było, bo po dobroci to na Panienkę przysięgał, że niczego już nie ma. I zaraz się samogończyk znalazł. Jak wziął parę razy w mordę, to sobie przypomniał, gdzie ukrył dzbanek.

Kozak potoczył zadowolonym wzrokiem po obecnych i mrugnął. Żołnierze przy stole zaśmiali się.

– No, nalewaj – powiedział siwy żołnierz do Kozaka. Sasza poderwał się z ławki i nalał bimber do kubków.

Pierwszą kolejkę wypił siwy z Kozakiem, a potem pili jeden po drugim po pełnym kubku samogonu. Jaklicz znał samogon od wczesnej młodości i podły smak alkoholu nie zrobił na nim żadnego wrażenia. Kiedy jednak siwy nalał drugą kolejkę i podsunął ją Kozakowi i jemu, pomyślał, że dwa kubki mogą już wpłynąć na wygraną lub przegraną w oczko. Wziął kubek w ręce, zamierzając wylać zawartość pod ławkę, ale zmienił zdanie i podał go siedzącemu obok żołnierzowi.

– Niech sobie łyknie – powiedział do siwego przywódcy. – On już przegrał, to się trochę pocieszy, jak wypije.

– Dla was było – powiedział siwy i wzruszył ramionami. – Na co jemu?

Nie skończyli jeszcze wódki, kiedy siwy zaczął tasować karty, patrząc sobie uważnie na ręce. Pogniecione i poplamione, stare karty powoli poruszały się w jego dłoniach, a on ustawiał je koszulkami w stronę światła.

– Stój – powiedział Jaklicz i patrząc na Kozaka, dodał: – Niech tamten rozdaje – tu wskazał na jednego z żołnierzy, który wypadł już z gry.

– A czemu on? – spytał siwy.

– Bo on już przegrał – odpowiedział Jaklicz.

– To znaczy ja oszukuję! – podniesionym głosem powiedział siwy.

– Nie, wcale nie – niewinnie odparł Jaklicz. – Ale wy gracie, a on nie ma powodu oszukiwać. On już przegrał.

– Niech Maksym daje karty – poparł Jaklicza Kozak.

Siwy żołnierz przez chwilę jeszcze tasował karty, jakby nie mógł się zdecydować na oddanie ich w obce ręce. Potem jednak przekazał karty Maksymowi, który zaczął przekładać je z kupki na kupkę. Brak umiejętności tasowania upewnił Jaklicza, że siwy znalazł sobie grono naiwniaków, których łatwo było oskubać, i robił to z wprawą zawodowego złodzieja. Teraz Jaklicz wiedział, że jest bezpieczny. Siwy nie mógł przyznać się, że oszukiwał w grze, bo żołnierze by go zabili.

Grali znowu na zasadzie każdy z każdym, ale po jednej grze. Jaklicz przegrał rozdanie z Kozakiem, ale wygrał z siwym. Po kilku następnych rozdaniach Kozak odpadł z gry, przegrawszy trzy razy. Komisarz grał, nie podnosząc podanej mu karty, ale nakrywając ją dłonią. W ten sposób chciał zapobiec czytaniu znaczonych kart przez siwego. Siwy kręcił się niespokojnie na ławie naprzeciwko Jaklicza i jakby dawał znaki któremuś z żołnierzy. Za plecami Jaklicza stanął jeden z przegranych i pochylił się, zaglądając mu przez ramię. Jaklicz momentalnie lewą ręką schował karty pod stół, prawą złapał żołnierza za rubaszkę na piersi i odepchnął na bok.

– Ty mnie za plecami nie stój, bo ubiję – powiedział złowrogo, kładąc dłoń na rewolwerze.

Żołnierz popatrzył złym wzrokiem na Jaklicza i odszedł na drugi koniec stołu, skąd spojrzał znacząco na siwego. Ale herszt zdawał się nie zauważać spojrzenia, wiedział, że Jaklicz domyślał się wszystkiego. Do gry zostało ich dwóch, siwy i Jaklicz, reszta patrzyła z boku.

– Do trzech przegranych – powiedział siwy, siląc się na spokojny ton.

– Do trzech – zgodził się Jaklicz i dodał, zwracając się do Kozaka: – Przestaw świeczkę na drugą stronę stołu.

– A po co? – zapytał siwy teraz już nieco zaniepokojony.

– A po to, żeby Maksym tasował karty po ciemku – wyjaśnił Jaklicz i pomyślał: Widziałem, jak obserwowałeś ręce Maksyma. Chciałeś zobaczyć, jaką daje mi kartę i jaka zostaje na wierzchu talii. Teraz już nic nie zobaczysz.

Siwy żołnierz nie zaprotestował i po chwili Maksym podał im pierwsze karty. Grali ze zmiennym szczęściem i przy piątym rozdaniu obydwaj mieli po dwie przegrane. Jaklicz obserwował przeciwnika spod przymkniętych powiek. Siwy robił to samo. Jaklicz nakrył podane mu karty dłonią i dopiero potem ostrożnie podnosząc rożki, spojrzał na nie. Nie mógł uwierzyć: dostał dziesiątkę i dziewiątkę. Postanowił nie dobierać kart. Siwy był zaskoczony posunięciem Jaklicza. Uznał, że oficer ma dużo punktów i nie potrzebuje ryzykować. Spojrzał na swoje karty i postanowił dobrać jedną. To był błąd. Dostał ósemkę i razem miał dwadzieścia trzy punkty – fura! Wściekły rzucił karty na stół. Jaklicz podskoczył z radości i zdjął czapkę z głowy. Lewą rękę z odwróconą czapką wysunął w stronę siwego, który trzymał fanty koło siebie. Prawą rękę położył na kaburze pistoletu.

– Wrzuć tutaj – powiedział zdenerwowanym głosem.

Przez chwilę przy stole trwało milczenie. Siwy i jego kompani byli jak skamieniali, nie mogli uwierzyć, że komisarz ich ograł.

– Dajosz – bieriosz! – wrzasnął Jaklicz nauczone od marynarzy powiedzonko i trzasnął pięścią w stół.

Jaklicz jeszcze nigdy nie był tak bogaty. Za złoto wygrane w tej grze mógł kupić dużo, a już z pewnością mógł wrócić do Penzy bogatszy, niż z niej wyjechał. Siwy niechętnym ruchem wrzucił monety, kindżał i lornetkę do czapki. Oficer rozglądał się naokoło, obawiając się, że ktoś może zajść go od tyłu, ale rzucił jedno spojrzenie do czapki.

– Zegarek też – powiedział i wyciągnął czapkę w stronę siwego.

– Czasy to wy mnie zostawcie – odpowiedział siwy.

– Moje. Zwycięskie – powiedział Jaklicz, który nigdy przedtem nie miał zegarka i bardzo chciał mieć. – Dawaj alboś złodziej.

Trwało chwilę, zanim siwy zdecydował się wrzucić zegarek do czapki Jaklicza. Oficer wyprostował się i dzierżąc czapkę w lewej ręce, odszedł bokiem w stronę wyjścia z podwórka, cały czas trzymając prawą rękę na rewolwerze.

Siwy patrzył za nim z nienawiścią. Uważał, że łup z pociągu był jego. Ogranie tych ciemnych mużyków nie stanowiło dla niego żadnego problemu, ale Jaklicz zepsuł mu wszystko. Jeden z żołnierzy, którego wcześniej Jaklicz odepchnął, wstał od stołu i sięgnął za cholewę buta po nóż, ale siwy posadził go na ławie jednym silnym ruchem.

– Siadaj, głupi – powiedział. – Jak zamordujesz komisarza, to nas wszystkich rozstrzelają. Rabunek jeszcze będzie. Idziemy do Polski, tam bogate ludzie, bogaty kraj. A potem może jeszcze dalej, kto wie.

– Tak, zostawić tego sobakę przecie nie można – odpowiedział żołnierz.

Siwy uśmiechnął się. Nie miał zamiaru pozwolić oficerowi dać się ograć. Popatrzył po twarzach żołnierzy przy stole.

– Jutro pójdziesz do oficera politycznego dywizji i powiesz, że Jaklicz ma złoto. A złoto to jest przestępstwo. Może nawet go do tiurmy zamkną. Nie musisz mówić, że wygrał w karty. O nas w ogóle nie mów. Po prostu Jaklicz ma złoto, a ty widziałeś przypadkiem. Nie każdego trzeba zabijać.

Żołnierz uśmiechnął się chytrze w ciemności, a inni pokiwali głowami.

Ukraina

Najłatwiej to było uciec, kłopoty zaczynały się dopiero potem – pomyślał Skierowski. – Kto by to pomyślał, że uciec z konwoju było łatwiej, niż wędrować przez prawie pusty kraj.

Noc była ciepła, letnia i wygwieżdżona. Szli na zachód, kierując się gwiazdami i wskazówkami przychylnych chłopów. Co noc przechodzili po kilkanaście kilometrów, zbliżając się do Polski, ale wciąż przebywali w okupowanym przez bolszewików kraju. We wsiach nie było wprawdzie wojska, ale w każdej byli lokalni bolszewicy sprawujący namiastkę władzy administracyjnej i policyjnej. Tych trzeba było za wszelką cenę unikać.

Skierowski i Brzeski uciekli razem. Przyszło im to zupełnie łatwo. Umówili się, że uciekają zaraz po pierwszej nocy w niewoli. Brzeski powiedział, że jeśli mają wracać do Polski, to trzeba szybko, zanim odejdą daleko na wschód i droga stanie się dłuższa. Istniało przy tym prawdopodobieństwo, że doprowadzą ich do miasta, wsadzą do pociągu i wywiozą na Syberię. Pierwszej nocy nie udało się, bo straże chodziły wokół stodoły, w której zamknięto na noc jeńców. Jednak już następnej nocy, kiedy kazano im spać pod gołym niebem w polu, a prowadzący konwój oficer poszedł do wsi, uznali, że nadarza się szansa. Skierowski podczas marszu kolumny jenieckiej starał się zapamiętać ukształtowanie terenu, jakieś znaki szczególne i ogólny kierunek marszu. Myślał, żeby wrócić do miejsca pogromu i odszukać Halinę. Wierzył, że ona żyje. Nie wiedział, dlaczego w to wierzył, nie miał żadnych dowodów, ale wierzył głęboko. Halina była jego motywacją do ucieczki. Znalezienie jej stało się dla Skierowskiego koniecznością, wręcz celem jego życia. Wiedział, że dużo ryzykuje, bo bolszewicy z pewnością mordowali zbiegów, ale to go nie przerażało. W nocy dwa dni po rozbiciu Pociągu Sanitarnego numer 21 Skierowski ułożył się na brzegu grupy z myślą o ucieczce. Starał się nie spać, czekać na stosowny moment, ale nic z tego nie wyszło. Zmęczony głodem i całodziennym marszem szybko zasnął. Po północy obudziło go szarpanie za ramię. Długo trwało, zanim oprzytomniał, czując dłoń zakrywającą mu usta. Obudził go szeregowiec Brzeski, który nie spał ani chwili.

– Panie podchorąży – szepnął mu do ucha – straże chyba się pospały. Żadnego nie widać. Wiejemy?

– Co? Zaraz – mruknął Skierowski, usilnie starając się oprzytomnieć ze snu. – Tak, oczywiście. W nogi. A która to może być godzina?

– Ino cicho – szeptał dalej Brzeski. – Co by się Mochy nie przebudzili. Jest koło północy, ale niebo jeszcze nie jaśnieje. Ja tak sobie umyśliłem, że czołgniemy się przez to pole. Tam była droga i dalej krzyż prawosławny stał. To my po tej drodze, póki noc i ciemno.

– Dobry pomysł – mruknął Skierowski, myśląc, że Brzeski sam wszystko wymyślił, a on tylko idzie do towarzystwa. – Tylko trzeba powoli się czołgać na początku, bo możemy na któregoś wleźć.

– Ja poprowadzę – zakończył rozmowę Brzeski i zaczął się posuwać w stronę pola.

Zanim odczołgali się dwadzieścia kroków od grupy jeńców, doszło ich głośne, nosowe chrapanie. W rosnącym zbożu nie było nic widać, ale w cichą noc głos niósł się daleko. Skierowski złapał but Brzeskiego i ręką pokazał mu kierunek oddalający ich od śpiącego. Pomyślał, że tylko wartownik może spać tak daleko od grupy jeńców. Zatoczyli duże koło i po godzinie doczołgali się do drogi. Tamtędy pobiegli schyleni, chcąc oddalić się jak najbardziej od wartowników i reszty jeńców.

Ta część była łatwa, ale pokonanie kolejnych kilkudziesięciu kilometrów do Polski okazało się znacznie trudniejsze. Bolszewicy zabrali im buty i ubrania, zatem wędrowali w samej bieliźnie i boso. Poruszali się tylko nocami i pokonywali niewielkie odcinki. Gołe stopy, nieprzyzwyczajone do chodzenia bez butów, popuchły i trzeba było je moczyć w napotkanym strumyku. W rezultacie szli wolniej niż kolumna jeniecka, z którą wędrowali na wschód. Po dwóch nocach marszu znaleźli się w okolicy, gdzie został rozbity Pociąg Sanitarny numer 21. Skierowski uparł się, żeby odszukać Halinę, chociaż Brzeski przekonywał go, że nocą pięć dni po wydarzeniach niczego nie uda się już znaleźć.

W świetle księżyca widać było stojący na nasypie wrak pociągu z nienaturalnie przekrzywioną lokomotywą. Wokół panował niesłychany smród rozkładających się ciał. Wprawdzie okoliczni chłopi zaczęli proces zakopywania ofiar masakry w podłużnym dole wykopanym wzdłuż nasypu kolejowego, jednak zadanie przerastało ich siły i chęci. Zdążyli pochować tylko część leżących na polu pomordowanych, zanim reszta ciał wystawionych na działanie słońca zaczęła ulegać procesowi rozkładu. Pewna liczba zamordowanych musiała pozostać w wagonach i przy ciepłej, letniej pogodzie też zaczęła się rozkładać.

Skierowski przeczesywał pole, chodząc regularnie tam i z powrotem. Srebrzyste światło księżyca pozwalało widzieć, ale w połączeniu z dochodzącym z wagonów zaduchem i odgłosami nocy stwarzało upiorną scenerię. Całe połacie zasianego gryką pola były stratowane i miejscami poznaczone ciemnymi plamami zaschniętej krwi. To tutaj odbyła się masakra personelu szpitalnego. Skierowski pamiętał ją doskonale. Kozacy z obnażonymi szablami w rękach czekający tylko na przyzwalający gest swojego dowódcy, rąbanie szablami, wywoływanie pojedynczych żołnierzy z grupy, ryk radości po zarąbaniu każdej ofiary. Skierowski nie potrzebował zamykać oczu, żeby widzieć te sceny przed sobą. Był tu, patrzył na to i teraz po powrocie na miejsce tragedii znowu widział wszystko, jakby działo się znowu i teraz. Niemniej wyznaczył sobie za cel, że znajdzie Halinę albo jej ciało, i w sposób irracjonalny po zakończeniu jednego przeczesywania pola rozpoczął następne.

Tymczasem Brzeski, człowiek praktyczny, przeszukiwał wagony w poszukiwaniu potrzebnych im rzeczy. Niestety pomimo długiego grzebania w różnych znanych mu schowkach nie znalazł ani butów, ani żywności. Zabrał tylko dziurawy koc, płótno z podartych noszy, sznurek i pustą puszkę, po czym wyskoczył z wagonu i z radością odetchnął czystym powietrzem. Zamierzał zrobić namiastkę butów z płótna obwiązanego sznurkiem. Marsz boso przez pola spowodował poranienie stóp i liczył, że w ten sposób będą mniej cierpieli i poruszali się szybciej.

– Panie podchorąży – powiedział Brzeski – siostry Haliny już tutaj nie ma. Albo żyje i poszła precz, albo ją zakopali. Chodźmy stąd, bo tu niebezpiecznie.

– Nie, nie. Jeszcze raz przejdę pole, bo może coś minąłem – odparł Skierowski, nie zatrzymując się nawet.

– Chłopi ze wsi mogą jeszcze przyjechać dla rabunku – mówił, idąc za nim Brzeski. – To, że ich nie ma, to tylko znaczy, że wszystko już wzięli, ale któryś może przyjechać.

– O! – Skierowski pochylił się nagle i podniósł coś z ziemi.

– Co to jest? – zapytał Brzeski zaciekawiony, że można było jeszcze coś znaleźć na tym polu.

– To czepek pielęgniarki – powiedział Skierowski i podniósł go bliżej oczu. – A na odwrocie coś jest napisane chemicznym ołówkiem. Ale za ciemno, żeby przeczytać.

– Pan podchorąży myśli, że to siostry Haliny?

– A czyj inny? Tamte dwie siostry zostały w grupie do końca. Tylko Halina miała swój czepek na głowie. Musi być jej.

– No, to by znaczyło, że padła gdzieś tutaj. To jej nie ma.

– Ano nie ma – powiedział ze smutkiem Skierowski.

– Jak nie ma, to idźmy w stronę lasu. I to szybko, zanim zrobi się dzień.

– Nie – powiedział Skierowski – idź sam. Ja zostaję. Muszę ją znaleźć.

– Panie podchorąży, tak nie można. Przecież pana nie zostawię. Ale czego pan chce tu szukać jeszcze?

– Ten dół z trupami trzeba rozkopać i zobaczyć, czy tam jest. Nie odejdę, dopóki jej nie znajdę.

– Co? – zdziwił się Brzeski, któremu coś podobnego nie mieściło się w głowie. – Trupy kopać? Po co?

– Ja muszę wiedzieć, czy żyje – odpowiedział Skierowski. – Jak jej nie ma w dole, to znaczy, że żyje.

Brzeski przekonywał podchorążego, żeby iść dalej, ale bezskutecznie. Skierowski był uparty i postawił na swoim. Zostali przy pociągu.

Albi, Francja

Lipcowe słońce paliło bruki w miasteczku swoim letnim żarem, wysuszało ziemię na pył, zabijało trawę na skwerach. Kto żyw szukał schronienia w cieniu drzewa albo po prostu nie wychodził z domu. Niewielu przechodniów poruszało się po uliczkach miasteczka, a ci, którzy zmuszeni niecierpiącymi zwłoki interesami wyszli z domów, poruszali się w zwolnionym tempie, zgodnie z senną aurą rozciągającą się latem na południu Francji. W bocznych uliczkach obramowanych z obu stron parterowymi domkami, jakich pełno było w Albi, panował zupełny bezruch. Lenistwo udzielało się wszystkim. Pies państwa Dubonetów, który zwykł gonić koty sąsiadów przy każdej nadarzającej się okazji, nawet nie warknął na przechodzącego wzdłuż ogrodzenia szarego kocura wdowy Aubreux, a tylko odprowadził go czujnym wzrokiem, pilnując, żeby nie wlazł na jego podwórko.

Pomimo skwarnego popołudnia w pokoju małego domku przy rue Agincourt panował jednak chłód. Grube mury starego kamiennego domu nie nagrzewały się łatwo, a każdego wieczoru oddawały porcję gorąca, zatem w dzień chroniły przed wszechogarniającym upałem. Na parapecie siedziały gołębie zwabione zapewne rozsypanymi tam dla nich, zebranymi ze stołu okruszkami. Nawet dochodzące z pokoju hałasy nie spłoszyły ich. Żarłoczność ptaków była silniejsza od strachu przed ludźmi.

August Noeff z twarzą wciąż jeszcze wykrzywioną przez przeżytą przed chwilą falę pasji stał na środku pokoju z opuszczonymi rękami. Nie potrzebował już ani bronić się, ani zadawać ciosów, dramatyczna część sceny była zakończona. Pozostał do rozstrzygnięcia dramat wewnętrzny, ale nie zdawał sobie z tego jeszcze sprawy, a przynajmniej nie do końca. Czuł wewnętrzną pustkę, ucieczkę marzeń i poczucie horrendalnego zawodu. Wiedział już teraz, czemu żona nie odpisywała na jego listy z więzienia, słyszał o takich sprawach od kolegów na froncie i aresztantów w więzieniu. Na początku łudził się jeszcze, że może żona nie chciała korespondować z nim, jak siedział, ale po kilku miesiącach doszedł do wniosku, że musiał być inny powód. Ten powód leżał teraz pod jego nogami i ciągle jęczał, jakby chciał wzruszyć serce frontowego zabijaki. Zamierzał go kopnąć, ale powstrzymał się, okrwawił go, obił mu mordę i starczy. Przy okazji narobił tyle hałasu, że tylko wywołane upałem pustki na ulicach nie ściągnęły tutaj żandarmów i gapiów. Podniósł wzrok i spojrzał na żonę. W jej zaczerwienionych oczach czaiło się bezgraniczne przerażenie, wargi jej dygotały, a rozbiegany wzrok szukał wyjścia z sytuacji. Nigdy nie była świadkiem tak brutalnego bicia, a jej mąż nigdy nikogo przy niej nie uderzył. Jej wspomnienia pochodziły z okresu przed wybuchem wojny, z czasów, kiedy Noeff był spokojnym nauczycielem w szkole elementarnej. Tymczasem Noeff wrócił do domu jako przyzwyczajony do walki i widoku śmierci weteran Wielkiej Wojny. Wyszedł z domu ogolony i pachnący wodą kolońską, w brązowym garniturze i kapeluszu, a wrócił z bliznami na pokrytej siwiejącą szczeciną twarzy, w spłowiałym i połatanym niebieskim mundurze piechoty. Wojna zmieniła inteligenta w bestię, August Noeff był innym człowiekiem.

Kobieta nie rozumiała, co wydarzyło się w jej domku, ale po tym, co zobaczyła, spodziewała się, że teraz nastąpi jej kolej. Noeff dojrzał strach w jej szeroko rozwartych, załzawionych oczach i wzruszył ramionami.

– Nie bój się – powiedział. – Nie zamierzam ciebie obić.

Zrobił krok w jej stronę, ale ona cofnęła się gwałtownie, potknęła się o stojące za nią krzesło i usiadła z impetem. Kobieta patrzyła na niego z tak bezbrzeżnym przerażeniem, jakie widział tylko w oczach Boszy, na moment zanim jego bagnet przebił im brzuch. Noeff zatrzymał się. Obejrzał swoje ręce i w zwierzęcym odruchu zlizał krew z porozbijanych knykci. Na języku pojawiła się jasnoczerwona smuga krwi. Na ten widok kobieta podniosła rękę do twarzy i stłumiła okrzyk przerażenia. Tymczasem skóra na rękach Noeffa była sucha i uderzenie w szczękę za każdym razem powodowało pękanie i krwawienie.

– Mogłaś na mnie poczekać – powiedział z wyrzutem. – Stale o tobie myślałem. W końcu wróciłem z wojny do domu, a tu… I czego się mogłaś spodziewać?

– Myślałam, że nie żyjesz – odpowiedziała bardziej pewnie. – Wszyscy inni już wrócili do domów, dawno wrócili, dwa lata temu. Tylko ty pojechałeś na jakąś inną wojnę. Przez dwa lata nie było żadnego listu, żadnej wiadomości od ciebie, a tylko zawiadomienie, że nie wróciłeś po bitwie do jednostki.

– No, teraz już nie żyję – powiedział ze smutkiem w głosie i ciągnął dalej przerywanymi zdaniami. – Moje lata od czasu mobilizacji nie były łatwe, ale przecież pisałem. Często pisałem. Przynajmniej z frontu we Francji pisałem, co tydzień pisałem do ciebie. Potem w Rosji już nie było takich możliwości. Pisałem jeszcze, pamiętam dobrze, pisałem z Odessy. Życie potraktowało mnie twardo. Najpierw na froncie i w szpitalu wojskowym, potem w Rosji, w końcu we francuskim więzieniu za dezercję. Jak ustalili, że dostałem się do niewoli, z której sam uciekłem, wypuścili mnie. Nie odpisywałaś na moje listy. Jestem wolnym człowiekiem, tylko nie mam dokąd wracać. Smutne.

Wiedział, że mówił dużo więcej, niż powinien, ale znikające gdzieś marzenia o powrocie do spokojnego życia domowego zmuszały go do uzewnętrzniania przepełniających go uczuć. Obejrzał się na leżącego na podłodze mężczyznę, który trzymał się za twarz i pojękiwał cicho. Nie był żołnierzem, nie stawiał dużego oporu, uległ łatwo, po drugim uderzeniu. W pierwszym momencie Noeff był tak wściekły, że chciał go zabić, ale złość wyparowała z niego na widok zmiętej postaci leżącej opodal stołu. Usiadł na krześle i oparł twarz na rękach.

Co ja teraz zrobię? – pomyślał. – Nie mam już czego szukać w Albi. Znowu mnie zamkną. I za co? Za pobicie gacha mojej żony. Już nie będę nauczycielem w szkole. Zostałem bandytą, który najpierw bije, a potem dochodzi szczegółów. Ce la guerre!2

– Gdzie jest Fifi? – zapytał nagle, przypominając sobie o córce.

– W szkole – odpowiedziała mu automatycznie. – Coś ty narobił? Co ja jej powiem, jak wróci?

W szkole? Prawda, tyle lat minęło, że musi już być w szkole. Nawet nie wiem, jak to się stało, kiedy przeleciały te lata. Przeklęte życie, przeklęta wojna, która robi z człowieka zwierzę. Ech, przeklęte wszystko – pomyślał.

– Powiesz jej prawdę, że tatuś wrócił z wojny i nie podobało mu się to, co zastał w domu – odpowiedział. – Potem powiesz, że tatuś wyjechał. Wyjechał na długo.

Wstał i schylił się nad leżącym na podłodze mężczyzną. Kobieta krzyknęła i poderwała się z krzesła przekonana, że chciał go dobić, ale Noeff chwycił go pod ramiona i posadził na swoim krześle.

– Jak on ma na imię? – zapytał.

– Jean – odpowiedziała szybko. – Pracuje w magistracie.

– Parę dni będzie musiał poleżeć w łóżku – zawyrokował Noeff z nutką zadowolenia w głosie. – Zajmij się nim. Połóż mu mokrą szmatę na gębie, to mu trochę ulży. Może pójdziesz po lekarza?

– Co ty zamierzasz zrobić? – zapytała z przestrachem.

– Nic – odparł, sam nie wiedział, co zrobi za kilka minut. Cała jego przyszłość była związana z powrotem do domu, o tym myślał przez ostatnich kilka lat. Perspektywa powrotu do przedwojennego życia, powrotu do rodziny i pracy, utrzymała Noeffa przy zdrowych zmysłach w więzieniu. Teraz plany rozsypały się w jednej chwili i nie widział przed sobą przyszłości. Jean zajęczał i głowa opadła mu na blat stołu. Noeff klepnął go lekko po ramieniu. – Nie martw się, chłopie, wyliżesz się – powiedział prawie przyjacielskim tonem. – Nóg ci nie urwało, kuli w brzuch nie dostałeś, gazu nie łyknąłeś, tak jak wielu moich kolegów, a gęba ci się zagoi. No i zawsze będziesz pamiętał, że ta kobieta była moja żoną, nie twoją. Dobra nauczka. Kto wie, może przyda ci się na przyszłość, jak będziesz zmieniał ją na inną.

Na tę uwagę kobieta poderwała głowę i spojrzała na Noeffa z jeszcze większym przerażeniem, które pogłębiało się w miarę, jak docierał do niej sens wypowiedzi Noeffa. Nigdy wcześniej nie pomyślała o tym, że mężczyźni odbijający kobiety innym mają skłonność do zmieniania ich na młodsze kilka lat później.

Zza okna doszedł odgłos otwieranej furtki. Do ogródka wchodził żandarm w granatowym mundurze i sztywnej, okrągłej czapce. Za płotkiem stała sąsiadka, która zwabiona odgłosami bójki ściągnęła policję. Momentalnie wróciły wszystkie wojenne przyzwyczajenia. Noeff jednym spojrzeniem ocenił sytuację. Niebezpieczeństwo ze strony lokalnego policjanta było minimalne, ale nie chciał wdawać się w kolejną awanturę. Z drugiej strony nie miał tu nic do roboty. Poprawił swój spłowiały płaszcz, dobry żołnierz nawet w upał nie rozstawał się z rynsztunkiem, i poszedł do wyjścia. Otworzył drzwi, zanim żandarm zdążył zapukać. Spojrzeli sobie w oczy i poznali się. Znali się od dziecka, razem chodzili do szkoły, razem bawili się w krzakach nad rzeką, razem kradli owoce z ogródków sąsiadów. Na widok dawno niewidzianej, znajomej twarzy Henri Bevais zrobił krok do tyłu i podniósł brwi ze zdziwienia. Opanował jednak odruch i przybrał postawę funkcjonariusza państwowego na służbie.

– Dzień dobry, Henri – powiedział Noeff, zanim kolega-policjant zdążył się odezwać.

– August! To ty? – zdziwienie policjanta było większe niż przyzwyczajenia służbowe.

– Ano ja – odpowiedział Noeff.

Nagle żandarmowi wróciła pamięć, opanował gwałtowną chęć uściskania przyjaciela i przybrał służbowy wyraz twarzy.

– Co tu się dzieje? Miałem zgłoszenie o krzykach i hałasach dochodzących z tego domu – zapytał Henri oficjalnym tonem i położył rękę na pałce, którą zawsze nosił przy pasie.

Noeff opuścił wzrok, patrząc na rękę przyjaciela i włożył swoje ręce do kieszeni, a potem podniósł oczy i powiedział:

– Wróciłem z wojny.

– Widzę. O co ta awantura? – zapytał ponownie Henri i spojrzał w głąb mieszkania.

– Miałem sprawę do załatwienia z kochankiem mojej żony. Już po wszystkim. Wychodzę – odpowiedział Noeff i zrobił krok do przodu.

Żandarm położył mu rękę na ramieniu gestem, jaki mają policjanci, kiedy chcą okazać swoją władzę nad cywilami.

– Czy żyje? – zapytał głosem, w którym można było usłyszeć nutę zatroskania.

– Nie martw się. Żyje – odparł Noeff prawie wesoło i strzepnął rękę władzy ze swojego ramienia.

Żandarm nie próbował go zatrzymywać. Noeff zauważył łatwość, z jaką pozbył się ręki policjanta, i uznał, że było to właściwe zachowanie ze strony Henri. Radził sobie nie z takimi jak on, prowincjonalny policjant nie był przeciwnikiem, z którym musiał się liczyć. Przemknęło mu przez myśl, że Henri zdawał sobie z tego sprawę i wolał nie interweniować. Noeff nie był pierwszym w Albi frontowym zabijaką wracającym do domu. Odszedł, omijając policjanta, i nawet nie obejrzał się za siebie. Zatrzasnął furtkę z umyślnym hałasem i nieśpiesznym krokiem poszedł ulicą. Usłyszał za sobą ponowne trzaśnięcie furtki, Henri nie wszedł do domu sprawdzić, co tam się wydarzyło. Takie sprawy zdarzały się już wcześniej i nie zamierzał interweniować.

Noeff szedł powoli ulicą przed siebie z zupełną pustką w głowie, bez celu, bez myśli, bez przyszłości. Pies państwa Dubonetów odprowadził go wzrokiem, ale nie szczekał, być może on też wiedział, że lepiej nie zaczepiać wracających z wojny zabijaków.

Przysiółek Chrost, Ukraina

Drogą truchtała spocona i zadyszana z wysiłku stara chłopka. Nie miała siły biec, ale moc widzianego przed chwilą nieszczęścia popychała ją do ruchu tak szybkiego, jaki tylko mogła wymusić na swoich opuchniętych nogach. Opalona na brąz, poorana zmarszczkami twarz wyrażała jednocześnie ból i niepokój. Ból w stawach i mięśniach oraz długa czarna spódnica, która plątała się jej pod nogami, utrudniały szybkie poruszanie się. Otwartymi ustami chwytała gorące powietrze i czuła, jak z rosnącym trudem wciąga je do płuc przez wyschnięte usta. Potykała się z wysiłku i od czasu do czasu wierzchem dłoni ocierała spotniałe pod lnianą chustką czoło, ale nie przestawała truchtać. Powłócząc po ziemi ze zmęczenia nogami, zostawiała głębokie ślady w pyle na bitej polnej drodze i podnosiła tuman bladożółtego kurzu, który wisiał za nią jak welon. Wysuszona lipcowym słońcem ziemia zamieniała się w pył, który przy najmniejszym poruszeniu podnosił się i długo wirował w nagrzanym powietrzu. Za to jesienią i wiosną, kiedy padały deszcze, droga zamieniała się w strugę beżowego błota, grząską, długą i bezużyteczną. W lipcowe popołudnie wieś robiła wrażenie zupełnie wyludnionej, tak że alarmujące pokrzykiwania biegnącej kobiety nie spotykały się z żadnym odzewem. Pozostali w przysiółku mężczyźni i kobiety zajęci żniwami opuszczali domy i przez cały dzień harowali w polu. Każdy mieszkaniec wsi wiedział, że należało się spieszyć ze zbiorami, zanim jakieś kolejne przechodzące w pobliżu wojsko nie stratuje końmi łanów owsa, gryki, pszenicy i żyta. Od świtu do zmierzchu, w porannym chłodzie i południowym skwarze, cała ludność wioski niezmordowanie pracowała przy zbiorach. Psy, które bez wyjątku pozostały na straży domostw, wyczuwając nieobecność gospodarzy, leniwie podsypiały w obejściach, jedynie śledząc oczami biegnącą kobietę. Za to w całej wsi nie można było spotkać jednego nawet kota. Wszystkie poszły za żniwiarzami w pole, szukając wśród świeżego ścierniska łatwego żeru w odsłoniętych norach polnych myszy.

Zasapana z wysiłku chłopka dopadła płotu przy obejściu Żywczinkina i złapała się za sztachety. Chwilę uczepiona drewnianych sztachet ciężko oddychała z pochyloną głową, kiwając się na boki ze zmęczenia. Wreszcie gnana troską pchnęła zamykaną na zwykły drewniany skobel furtkę i weszła w obejście. Miejscowy kundel z ogonem wciśniętym między tylne łapy obwąchał ją z obowiązku, ale widocznie rozpoznał znajomy zapach i jedynie zaszczekał urywanie, oznajmiając nadejście gościa. Kobieta obeszła chałupę z boku i stanąwszy na zrębie, zawołała donośnym, choć skrzeczącym głosem.

– Galina! Galina Stefanowicz! Gdzie wy?

Kobieta oparła się o róg chaty i potoczyła zmęczonymi oczami po ogrodzie. Obtarła dłonią oczy z potu ściekającego jej z czoła i ponownie obrzuciła wzrokiem ogród, ale nie zauważyła nikogo. Weszła po schodkach na szeroki, zadaszony taras ciągnący się wzdłuż całej tylnej ściany drewnianego domu. Ciężko oddychając, pchnęła drzwi do chałupy. Zaskrzeczały na starych, zardzewiałych zawiasach i otworzyły się na oścież.

– Galina! Wy tutaj? – krzyknęła do wnętrza.

Przychodząca z ostrego słońca kobieta z trudem rozpoznawała kształty w ciemnawej, pełnej różnorakich sprzętów izbie. Po długim przebywaniu w oślepiającym letnim słońcu oczy powoli przyzwyczajały się do półmroku. Kobieta nie weszła do domu, ale pochyliła się przez próg i wytężyła wzrok. Nie było to już potrzebne. Z drewnianego fotela ustawionego pod przeciwległą ścianą podniosła się szczupła postać w prostej szarej sukni.

– Wy mnie wołali? – powiedziała głosem człowieka przebudzonego nagle z głębokiego snu.

– O jak to dobrze, że was znalazłam – zawołała kobieta. – Chryste, pomiłuj! Nieszczęście! Galina, pomóżcie! Mój Aleksiej omdlał przy koszeniu i nic się nie rusza. Ja nie wiem co z nim. Wy pomożecie?

– Tak, oczywiście – odpowiedziała zapytana. – Już idę. A gdzie on?

– Leży na polu. Ludzie stoją i patrzą i nic nie wiedzą, co robić. Wy uleczyli małego Wasyla, wy doktor. Pomóżcie.

– Już idę, Jewgienjo Iwanowna – odpowiedziała Halina Drozdowska, zawiązując lnianą chustkę na głowie. – Ja tylko siostra, nie doktor, ale zobaczę. Zmęczyłam się, kopiąc grządki w ogrodzie i przysnęłam. Słaba jeszcze jestem.

– Ja wiem – odparła Jewgienja. – Do pola kawał drogi. Zdołacie dojść?

– Dojdę – odpowiedziała pewnym głosem. – O mnie to wy nic się nie martwcie. A co z Aleksiejem?

– Sama nie wiem. Stał cały dzień i kosił, jak zawsze, a potem upadł. Dobrze, że nie na kosę, bo by się zaciął. Chodźcie, chodźcie. Sami zobaczycie. Chryste, pomiłuj, może on umarł! – ponaglała zdenerwowana zostawieniem męża bez opieki.

Kobiety wyszły z domu przez frontowe drzwi i szybkim krokiem udały się tą samą drogą w stronę pól. Jewgienja gnana niepokojem o los męża prawie biegła, oglądając się za siebie, czy Halina za nią nadąża. Halina osłabiona niezaleczoną do końca raną i zmęczona pracą w ogrodzie zaczęła odstawać. Po chwili odległość między kobietami zaczęła rosnąć i Jewgienja zatrzymała się, żeby poczekać. Nie chciała popędzać młodszej od siebie, lecz w widoczny sposób niebędącej w pełni sił kobiety, która i tak szła z wyraźnym wysiłkiem. Niecierpliwość i obawa o męża powodowały jednak, że Jewgienja prowadziła, stale idąc o kilka kroków przed Haliną.

Idąc polną drogą przez wieś, Halina Drozdowska czuła się słaba i chora. Wprawdzie ze względu na ogólne osłabienie nie poszła pomagać w żniwach, ale chciała pomóc ludziom, którzy ją przygarnęli. Jednak długa praca z twardą ziemią w ogrodzie warzywnym w lipcowym upale spowodowała u niej zawroty głowy i obawę utraty przytomności. Z tego powodu wycofała się z nagrzanego słońcem ogródka do chłodniejszej izby, gdzie natychmiast zasnęła na fotelu. Skutki pobicia przez Kozaków ustępowały bardzo powoli i stale czuła się chora. Rozbita uderzeniem pięści twarz zagoiła się, nawet złamany nos, który z wielkim bólem sama nastawiła, zrósł się i nie dokuczał już tak bardzo jak przed miesiącem, ale szok dla organizmu musiał być ogromny i wciąż jeszcze trwał. Potrafiła sama ocenić swój stan zdrowia i nawet zastosować proste środki lecznicze, ale rekonwalescencja przeciągała się dłużej, niż Halina się tego spodziewała.

Przy tym kobieta doceniała otrzymaną pomoc i była wdzięczna ludziom ze wsi. Mogli ją przecież zostawić, ale jednak podnieśli ją i zabrali do swojego domu. Kozacy, którzy podkopali tor kolejowy i wykoleili pociąg szpitalny, zmasakrowali rannych i część ocalałego personelu. Zabijali ludzi, których uważali za oficerów, i rannych niezdolnych do marszu. Resztę zabrali ze sobą. Halina, pobita przez Kozaka, uznana zapewne za martwą albo po prostu zapomniana, została na polu zakryta przez zboże. Dopiero w nocy, długo po odejściu Kozaków, zjawili się chłopi z okolicznych wiosek i rozpoczęli rabunek porzuconego pociągu. Dla prostych wieśniaków pociąg szpitalny, nawet okradziony wcześniej przez wojsko, był pełen skarbów. Zabierali lekarstwa, koce, pościel, mundury, narzędzia, buty, węgiel z tenderu, metal, który mógł być później przekuty przez kowala na potrzebne im narzędzia, i w ogóle wszystko, co dało się wyrwać bądź wyłamać. Widok pomordowanych rannych sprawił, że chłopi zaopiekowali się kilkoma niedobitymi polskimi żołnierzami, których znaleźli w wagonach. Nie dobijali Polaków, a raczej czuli dla nich współczucie. Zarzynanie ludzi szablami, nawet jeśli są ranni i osłabieni, to ciężka robota. Szabla jest nieporęczna, ofiar dużo, czasu mało i dowódca ich poganiał. Pewnie dlatego zostało kilku ocalałych z masakry rannych.

Nad ranem chłopi sprowadzili wozy ze wsi i załadowali na nie zdobycz oraz kilku ocalałych z pogromu rannych żołnierzy, wsiedli i rozjechali się do swoich wsi. Ucieczka przed nastaniem świtu była wywołana obawą, że w dzień mogą zostać zauważeni przez kręcącą się niedaleko jazdę bolszewicką. Zanim zrobiło się jasno, chłopi znikli.

Właśnie nad ranem, kiedy chłopi rozjeżdżali się do domostw, Natalia Żywczinkina dosłyszała jęki wśród stratowanego żyta. Żywczinkinowie przyjechali późno na rabunek i ominęła ich najbogatsza część zdobyczy. Z tego powodu wóz Grigorija, męża Natalii, nie był wyładowany po brzegi, jak wiele innych, i mogli zabrać więcej ze sobą. Słysząc cichy głos rannego, Natalia zeszła z wozu i zaczęła krążyć w stratowanym końmi życie, przeklinając głośno żołnierzy, którzy zniszczyli tyle dobrego zboża. W ciągu kilku minut, wiedziona odgłosami, znalazła czołgającą się, zdezorientowaną i okrwawioną Halinę. W pierwszej chwili nie zamierzała zabrać jej ze sobą, myśląc, że może żołnierze wrócą i będą się mścić za pomaganie wrogom, ale Grigorij powiedział jej, że nie uchodzi zostawić poturbowanej kobiety na pastwę losu. We dwójkę dźwignęli ją z ziemi i wsadzili na wóz. I tak Halina znalazła się w przysiółku Chrost w domu Żywczinkinów.

Przez pierwsze dni Halina leżała niezdolna do jakiegokolwiek ruchu. Natalia obmyła jej twarz z krwi, ale nie umiała pomóc z innymi objawami, jak utrata równowagi, wymioty i podwójne widzenie. Dopiero kilka dni później, kiedy te objawy ustąpiły, Halina sama zajęła się sobą, zrobiła opatrunki i spojrzawszy w lustro, wstawiła złamaną kość nosa na swoje miejsce. Kość, pchnięta z boku dłonią, chrupnęła na tyle głośno, że gospodarze ze zdziwieniem usłyszeli dźwięk. Ból i wysiłek tej operacji spowodował omdlenie i Halina byłaby upadła, gdyby nie Grigorij, który z zainteresowaniem obserwował jej działania i we właściwym momencie chwycił ją w ramiona. Po przyjściu do przytomności Halina zrobiła sobie okłady z zimnej, studziennej wody, które zmniejszyły opuchliznę na twarzy i przyśpieszyły gojenie się zmiażdżonych warg. Wprawdzie jeszcze długo po nastawianiu nosa nie mogła oddychać normalnie, a każde pociągnięcie nosem sprawiało jej cierpienie, to jednak odniosła sukces – nos wrócił na swoje miejsce. Wykonana z powodzeniem operacja na nosie spowodowała, że Żywczinkinowie uznali Halinę za doktora, co później miało swoje, zupełnie niezamierzone, uboczne skutki.

Pewnego dnia, jakieś dwa tygodnie po wykolejeniu pociągu, do domu Żywczinkinów przyszła zapłakana Tamara, matka kilkuletniego Tosia. W gospodarstwie Malinków Tamara gospodarowała sama, wszyscy mężczyźni zdolni do noszenia broni zostali siłą wcieleni do przeciągających przez Ukrainę wojsk bolszewickich. Tymczasem niedopilnowany chłopiec, którego matka musiała zająć się pracami polowymi i zostawiała samego w domu, zaczął zabawiać się skakaniem z drabiny. Po każdym udanym skoku wchodził o jeden szczebel wyżej, aż za którymś razem skoczył za blisko, zaczepił piętą o szczebel i upadł, łamiąc prawą rękę. Matka znalazła go wieczorem kryjącego się w budzie dla psa, ze spuchniętą ręką, zapłakanego, obolałego i przerażonego. W desperacji pobiegła po pomoc do pozostającej u Żywczinkinów Haliny. Halina nie znała się na składaniu połamanych kości, ale w pociągu szpitalnym wielokrotnie pomagała przy usztywnianiu złamań. Ciągle słaba, wydawała rozporządzenia, siedząc na krześle. Rękę chłopca położyła na stole, sprawdziła, że nie było przemieszczenia kości, a następnie usztywniła ją z pomocą trzonka od grabi i dwóch dużych chust. Na koniec z trójkątnego kawałka płótna sporządziła temblak i kazała chłopcu nie dotykać prawej ręki. Kiedy kilka dni później Tosiek przestał narzekać na ból i odzyskał swój chłopięcy wigor, wieś uznała, że Halina jest doktorem. Żadne tłumaczenia, że „nic podobnego”, nie pomagały. W mniemaniu mieszkańców przysiółka Halina była doktorem albo wiedźmą obdarzoną nadprzyrodzonymi mocami. Halina w ostateczności wolała doktora.

Teraz idąc za Jewgienją, rozpatrywała w myślach możliwości. Czy chłop miał udar, zawał serca, wylew, czy może coś innego? Halina po przemyśleniu znanych jej przypadków nabrała przekonania, że nie będzie mogła pomóc temu człowiekowi. Mogła zaszyć ranę, zmienić opatrunek, znała podstawowe leki, ale chorób wewnętrznych nie miała okazji się nauczyć. Medycyna wojenna nie obejmowała takich schorzeń. Kiedy po piętnastominutowym marszu znalazła się na polu i zobaczyła grupę stojących bezradnie żniwiarzy, którzy spoglądali na starszawego już chłopa leżącego wśród ściętej pszenicy, jej nastrój uległ dalszemu pogorszeniu. Łysa, okolona resztkami siwych włosów głowa mężczyzny spoczywała na świeżym ściernisku i drgała. Usiłował się podnieść na łokciu i padał natychmiast, nie mogąc utrzymać równowagi. Twarz miał suchą i bladą, oczy poruszały się nieskładnie i sprawiał wrażenie konającego. Na jego widok Jewgienja, przekonana, że umiera, zaczęła lamentować.

Halina klęknęła przy chorym, przyłożyła ucho do piersi Aleksieja i wsłuchała się w rytm pracy serca. Bez pomocy zegarka wiedziała, że uderzenia serca były o wiele szybsze niż powinny.

Żyje, to już dobrze – pomyślała. – Akcja serca przyśpieszona. Ale co dalej?

Położyła mu rękę na czole i poczuła gorącą, suchą skórę. Uderzyło ją, że wszyscy mieli na głowach słomiane kapelusze, ale obok Aleksieja nie leżało żadne nakrycie głowy.

– Weźcie go do cienia – zwróciła się do przyglądających się scenie badania chłopów. – Tam pod drzewem będzie dobre miejsce.

Wskazała ręką na skraj pola. Czterech starych mężczyzn, zadowolonych, że mogą coś zrobić dla krajana, podniosło wielkiego chłopa i z wysiłkiem, trzymając za ręce i nogi, powlokło go spory dystans do drzewa. Jewgienja szła tyłem, podtrzymując mężowi bezsilnie opadającą głowę. Za nimi podążył orszak bab, które przyniosły południowy posiłek dla swoich mężów na pole albo pracowały wespół z nimi. Halina poleciła im ułożyć Aleksieja w pozycji półleżącej z głową opartą o pień. Głowa opadała mu bezradnie na boki, co tylko powiększyło lamenty Jewgienji.

– Ktoś ma zimnej wody? – zapytała, przytrzymując mu głowę ręką.

– U mnie jest dzban wody – odpowiedziała któraś z wiejskich bab.

– Dawajcie – zakomenderowała Halina i ściągnęła z siebie lnianą chustę, którą przykrywała głowę na upale.

Zanurzyła chustę w chłodnej wodzie i obtarła Aleksiejowi czoło, głowę i kark. Wycisnęła materiał i zmoczyła ponownie. Mokrą chustą przykryła mu łysinę.

– A czemu on nie miał kapelusza? – spytała Jewgeinję.

– Kapelusz stary i do tego podarty, to go zostawił – odpowiedziała Jewgienja. – Pies pogryzł jeszcze przeszłej jesieni. Chryste, pomiłuj! Mojego Aleksia taka choroba naszła. Galina, czy on już umarły?

– Nieumarły, ale słońce świeciło mu na głowę cały dzień, mało wody wypił, jest stary i zmęczony, to omdlał – fachowo objaśniła Halina. – Dajcie mu kubek wody, niech wypije.

Halina widziała takie przypadki wśród żołnierzy, którzy latem maszerowali na Kijów. Jeśli któryś zdjął czapkę i szedł w słońcu długi dystans, to zdarzało się, że mdlał z braku wody i z przegrzania. Halina miała nadzieję, że chłop nie cierpiał na nic więcej. Udar słoneczny przy pracy nad żniwami w lipcowym słońcu był całkiem możliwy. Jeśli tak było, to Aleksiej za kilka dni będzie znowu zdrowy.

– Niech ktoś sprowadzi wóz – wydała dyspozycję. – Trzeba go zabrać do domu i położyć w cieniu. A wy, Jewgienja, róbcie mu okłady z zimnej wody na głowę i dajcie dużo wody do picia. Żadnej gorzałki, tylko wody. Zajrzę do was z wieczora i zobaczę, jak Aleksiej się miewa.

Wydawszy dyspozycje, Halina usiadła pod tym samym drzewem i odetchnęła z ulgą. Była prawie pewna, że będzie mogła mu pomóc. Ulga, jaką poczuła po wykryciu udaru słonecznego, sprawiła, że poczuła się potwornie zmęczona.

Po południu chłopi odwieźli ciągle mało przytomnego Aleksieja do wsi. Przyprowadzenie wozu z koniem zabrało dużo czasu, gdyż wszystkie dobre konie zabrały przechodzące oddziały kawalerii. Kozacy zwyczajowo wymieniali po wsiach zajeżdżone albo odparzone konie na silne i zdrowe. Słaby konik ciągnął wóz z chorym wolno i często ustawał. Za wozem szła procesja kobiet i dzieci, mężczyźni zostali na polu, aby dokończyć pracę przy zbiorach.

Przemarsz dużej grupy ludzi o tak wczesnej porze był widokiem niezwykłym i wywabił na skraj lasu starą kobietę. Przyglądała się pochodowi zza krzaków ze złym wyrazem twarzy. Sułba była czarownicą, która wykonywała różne tajemne posługi dla okolicznych wsi. Patrząc na wóz i idące za nim kobiety, myślała o dochodzie, jaki będzie miała z leczenia chorego swoimi zaklęciami i ziołami. Żyła przecież z takich usług. Za każdym razem otrzymywała podarki z mąki, sadła, jajek i kur. Wprawdzie w dzień nie ośmieliła się pokazać we wsi, chłopki mogły ją, jako wiedźmę, zatłuc, ale nocą obiecała sobie rozpytać w przysiółku o wydarzenia i oferować swoje czary nad chorym. Nocą Sułba była bezpieczna, a nawet gościnnie przyjmowana, jej rady, magiczne zaklęcia, eliksiry i sposoby uzdrawiania chorych były odwiecznym obyczajem.

1. Sownarkom – Sowiet Narodnych Komissarow (ros.), Rada Komisarzy Ludowych. 2. Ce la guerre (fr.) – Taka jest wojna

Rozdział I

Warszawa

Nad Warszawą wisiała groza. Zawsze pełne życia, ruchliwe miasto zamarło w oczekiwaniu na spotkanie z wrogiem. Na ulicach nie słychać było normalnego wielkomiejskiego szumu, gwaru i zgiełku, miasto jakby zastygło w niepewności. Natomiast z oddali dochodziły odgłosy wojny, niedalekie już pomruki grającej na wschodzie artylerii, które niczym echo nadciągającej monstrualnej nawałnicy wypełniały powietrze. Napięcie dało się wyczuć w każdym geście, każdym słowie, omalże w każdym kroku przechodniów. Rząd obradował w permanencji, zwykłe codzienne kłótnie i swary partyjne ustały wobec bezpośredniego zagrożenia bytu państwa. Zagraniczni dyplomaci, przewidując rychły upadek stolicy Polski, wyjeżdżali masowo na zachód. Część wracała do swoich krajów, część w oczekiwaniu na rozstrzygnięcie zatrzymała się w Poznaniu. Ambasady pakowały tajne dokumenty i paliły w ogródkach niepotrzebne papiery. Ludność miasta szykowała obronę każdej dzielnicy, ulicy, domu i zaułka. Budowała barykady, organizowała zbrojne milicje, pobierała broń i ćwiczyła się w jej użyciu. W proletariackich dzielnicach oficerowie rezerwy formowali bataliony ochotnicze z cywilów, którym pokazywano, jak ładować karabiny, dopiero kiedy byli w marszu na front. W tych działaniach wyczuwało się desperację i zaciętość, ale nie panikę i rezygnację. Warszawa chciała walczyć, z żadnych ust nie padło słowo „kapitulacja”. Niemniej garnizon miasta liczył się z możliwością komunistycznych rozruchów i przygotował się na taką ewentualność.

Burza zbliżała się od wschodu wielkim krokiem już od miesiąca, niepowstrzymanie i drapieżnie – bolszewicy maszerowali do Europy. Tysiące bagnetów, tysiące szabel, setki dział i kulomiotów gnało pokonanych nad Autą polskich żołnierzy w stronę stolicy. Bolszewicy z czerwonymi gwiazdami na szpiczastych czapkach otwierali drogę, którą rewolucja socjalna miała przedrzeć się na zachód i połączyć z proletariatem Europy. Szlak usłany był trupami, otoczony pożogą i zniszczeniem, ale to nie miało znaczenia dla twórców-ideologów rewolucji, których wiara w nowe prądy myślowe uzasadniała każdą ofiarę, a nawet każdą zbrodnię. Wodzowie wierzyli, a masy porwane ich demagogicznymi przemówieniami szły za nimi w poszukiwaniu nowych łupów, obiecanej wolności i ucieczki od nędzy. Żaden z idących na zachód sołdatów nie myślał o tym, że rabują i niszczą takich samych chłopów jak oni, bo dworów na drodze spotykali niewiele, a chat znacznie więcej. Nic nie było ważne, tylko marsz, szybki marsz na zachód, bez względu na straty, zniszczenia i wysiłek. Wodzowie wpoili w masy hasło: „Jednostka niczym, idea wszystkim”, i upojone lipcowymi zwycięstwami masy słuchały. Parły do przodu, nie patrząc na zmęczenie, obtarte nogi, głód, wszy i brud. „Do zwycięstwa!” – krzyczano, „Na Warszawę!” – powtarzano. Żołnierze pewni bliskiego tryumfu nie oglądali się za siebie, zaciskali zęby i szli.

Na przedpolu Warszawy obrońcy z pomocą cywilnych ochotników budowali umocnienia, kopali okopy, rozciągali druty kolczaste, oczyszczali przedpole. Bitwa o Warszawę musiała rozegrać się w ciągu kilku nadchodzących dni, zatem pracowano w pośpiechu, zagarniając do robót fortyfikacyjnych każdego, kto tylko mógł utrzymać w ręku łopatę. Zwały mazowieckiego piachu wyrzucone z kopanych rowów przecinały zielone pola, znacząc je żółtą, łatwo widoczną szramą. Oficerowie ślęczeli nad mapami, planując obronę stolicy kraju, rozmieszczając oddziały, wytyczając drogi zaopatrzenia i pola ostrzału. Naczelny Wódz zamknięty w belwederskim pałacu przemyśliwał w tajemnicy strategiczny manewr, który mógł zmienić losy niepomyślnej wojny. Pracował nad mapą Polski, paląc papierosy i popijając herbatę, odbierał meldunki wywiadu i wysyłał rozkazy. Przeżywał chwile niepewności, jak sam to później określił, cytując Napoleona Bonaparte, jak dziewczyna, która rodzi. Wątpliwości nachodziły go o każdej godzinie, czy dobrze rozporządził, czy wróg rzeczywiście jest tam, gdzie myślał, czy postąpi, jak on przewidywał. Od jego decyzji zależała niepodległość kraju, wolność obywateli, suwerenność Polski. Żołnierze i oficerowie wykonają jego rozkazy, ale te rozkazy muszą być przemyślane, słuszne i rozważne. Ale nawet przy takim nawale pracy sztabowej, kiedy każda chwila wydawała się bezcenna, wszak wróg pędził na Warszawę z prędkością galopującego Kozaka, znalazł chwilę, żeby przypiąć do munduru zwykłego porucznika najwyższe odznaczenie bojowe – krzyż Virtuti Militari. Znając już przebieg wydarzeń, zatwierdził bez zwłoki wniosek generała Listowskiego o nadanie cennego odznaczenia bojowego. Docenił rolę porucznika Powalskiego w operacji wywiadowczej w Kijowie. Natomiast składając Wiktorowi gratulacje, Naczelny Wódz powiedział, że ten krzyż chciał przypiąć do jego piersi osobiście, pomimo że nikt nigdy nie dowie się, na czym polegały jego zasługi. Wydał rozkaz, żeby wszystkie fakty związane z akcją w Kijowie pozostały utajnione. Dodał także, że przykro mu z powodu takiego obrotu sprawy, ale nie ma wyjścia. Z tego samego powodu nadanie odznaczenia musiało odbyć się prywatnie, a nie publicznie, jak zwykł to czynić. Bolszewicka próba ataku gazowego na dowództwo Frontu Ukraińskiego musiała pozostać w tajemnicy dla ogólnego dobra. Wiktor to rozumiał i nie miał za złe. Naczelny Wódz poświęcił mu tylko chwilę, ale w sytuacji, w jakiej znalazł się kraj, było to bardzo wiele. Piłsudski podziękował Wiktorowi za służbę i szybko wrócił do swojej pracy nad przygotowaniem strategicznego manewru, który miał przynieść zwrot w niepomyślnej wojnie. Później powiedział do swojego adiutanta, tłumacząc mu nieortodoksyjny sposób nadania krzyża:

– Zasługi tego oficera są ogromne i nie mogę czekać z odznaczeniem do końca wojny. Tacy jak on nie żyją długo.

Porucznik artylerii Wiktor Powalski przeszedł spacerowym krokiem Alejami Ujazdowskimi z Belwederu do hotelu Bristol, niosąc w ręku pudełko z odznaczeniem i kopertę z dokumentem jego nadania. Nie zawołał dorożki, gdyż dzień był letni i słoneczny, ruch na ulicach niewielki, innymi słowy panowała piękna, spacerowa pogoda. Ale idąc ulicami, nie rozkoszował się bezchmurnym niebem i czystym, orzeźwiającym powietrzem, posępne myśli kłębiły mu się w głowie i nie pozwalały na podziwianie piękna parku Łazienkowskiego, zieleni drzew i kolorów kwiatów na rabatach rozciągających się wzdłuż alei. Nie pozwalały nawet na radość z nadanego mu przed kilkoma minutami odznaczenia bojowego ani też z podziękowania za służbę usłyszanego z ust Naczelnego Wodza. Perfekcyjnie wyglansowane oficerki stukały o bruk w takt, który kojarzył mu się tylko z marszem pogrzebowym. Wzrok miał obojętnie skierowany przed siebie, ledwie dostrzegał chodzących tu i tam oficerów, których machinalnie salutował. Nakazał sobie nie myśleć o niczym. Nie mógł nic zrobić, zatem nie widział powodu, żeby obciążać się dodatkowo poczuciem bezsilności.

Dwa tygodnie temu dostał wiadomość o upadku Wilna i obawa o los żony i dzieci mieszkających na przedmieściach przygniotła go psychicznie. Nie dostał żadnego listu od rodziny od czasu wyjazdu z misją wywiadowczą do Bolszewii w lutym. Miał jeszcze cichą nadzieję, że Janka, bardzo zaradna kobieta, zdążyła wyjechać z Wilna przed zdobyciem miasta przez bolszewików. Ale była to płonna nadzieja. Ofensywa bolszewicka ruszyła jak burza i zagarniała terytorium Polski w niesłychanie szybkim tempie. Nie było sposobu, żeby porozumieć się z Wilnem, które znalazło się pod okupacją bolszewicką. Jakby tego nie było dosyć, kilka dni po pierwszej złej wiadomości dotarła do niego druga, o zaginięciu Pociągu Sanitarnego numer 21 „Maltański C”. Pociąg nie wrócił z ostatniej podróży ewakuacyjnej do Kijowa, a ponieważ Armia Konna Budionnego kilka dni wcześniej przełamała polski front na południe od stolicy Ukrainy, podejrzewano, że pociąg został rozbity przez Kozaków. Wprawdzie nie było potwierdzonych wiadomości, nie znaleźli się żadni ocaleli z pogromu świadkowie, ale Wiktor wiedział, że pociągi nie znikają. W „Maltańskim” pracowała Halina, jego miłość i towarzyszka wielu przygód w Rosji, nie miał o niej żadnych wieści, pociąg w wojennym zamieszaniu jakby zapadł się pod ziemię.

Od momentu otrzymania tych wiadomości, trawiony lękiem o najbardziej ukochane w jego życiu osoby, Wiktor nie mógł znaleźć sobie miejsca, nie potrafił skupić się na żadnej czynności, a nawet stracił zainteresowanie życiem do tego stopnia, że wezwanie do Belwederu nie zrobiło na nim większego wrażenia. Co mu z odznaczeń, jeśli zginęli wszyscy, których kochał? W Belwederze zobaczył Naczelnego Wodza o wymizerowanej, zmęczonej twarzy, w której tylko oczy zdawały się żyć i płonąć. Piłsudski nie miał czasu, pracował nieustannie i wysiłek odbijał się na jego wyglądzie. Prosił wybaczyć, że nie częstuje zwyczajową herbatą, ale sprawy wagi wojennej zajmowały każdą chwilę dnia i nocy i nie pozwalały mu nawet na moment wytchnienia. Naczelny Wódz, który cenił swoich żołnierzy, widząc ponurą twarz Wiktora, spytał, co go gnębi, i dowiedziawszy się o zaginięciu rodziny, powiedział kilka pokrzepiających zdań, ale nie mógł mu pomóc. Wokół walił się mozolnie budowany przez niego świat, samo istnienie Polski było zagrożone. Cóż znaczyło życie jednostek, gdy ginął kraj? Co można było zrobić? Co powiedzieć? Wiktor rozumiał to i nie miał żalu. Czuł natomiast narastającą w sobie pasję, której wyładowanie mogło nastąpić tylko na froncie.

Z trudem opanował ogarniające go uczucie wściekłości i próbował skupić się na pięknie ulic, które mijał. Na placu Trzech Krzyży obrzucił wzrokiem kościół Świętego Aleksandra, w którym nie tak dawno, po zwycięskim zajęciu Kijowa, śpiewano Te Deum Laudamus. Wtedy wydawało się, że wojna skończy się wkrótce, a pokonany przeciwnik zwróci się o rozmowy pokojowe. Ale nic takiego się nie wydarzyło. Bolszewicy uderzyli na północy, przełamali front po trzydniowej bitwie i niczym niepowstrzymana lawina ruszyli w głąb Polski. Ilekroć zorganizowano obronę, III Korpus Kawalerii Gaj– Chana obchodził ją od północy i parł na zachód. Wojsko polskie ulegało stopniowej demoralizacji, powoli panika zakradała się w szeregi, rosła dezercja i maruderstwo, liczebność batalionów topniała. Po miesiącu nieustannego odwrotu wróg odgłosem salw armatnich pukał do wrót Warszawy. Położenie państwa wydawało się katastrofalne. Wiktor z doświadczenia wiedział, jak wyglądały rządy bolszewików i perspektywa zajęcia przez nich Warszawy napawała go przerażeniem.