Dom polski. Meblościanka z pikasami - Małgorzata Czyńska - ebook

Dom polski. Meblościanka z pikasami ebook

Małgorzata Czyńska

4,3

Opis

Z ilustracjami Joanny Grochockiej

Pomysł był prosty: zapytać ludzi związanych zawodowo z dizajnem i projektowaniem wnętrz o wygląd polskich domów, o to, jak mieszkaliśmy kiedyś, jak mieszkamy dziś, jak zmieniają się nasze gusta i o czym marzymy. Byłam też ciekawa, czy zainteresowania i pasje moich rozmówców wynikają z atmosfery ich rodzinnych domów oraz do jakiego stopnia ich własne domy są uzewnętrznieniem ich charakterów, potrzeb i poglądów. Chciałam się dowiedzieć, jak mieszkają ludzie, których projekty – meble, szkło, porcelana, tkaniny –  trafiają do wielu polskich mieszkań. Od strony materialnej domu przeszliśmy więc do historii z dzieciństwa, rodzinnych opowieści, bo dom to przecież znacznie więcej niż cztery ściany umeblowane w takim czy innym stylu, to wspomnienia, emocje, ambicje i pragnienia.  Refleksje nad domem zataczały więc coraz szersze kręgi – obejmowały kwestie obyczaju, języka, kultury, mody, urody życia, poszukiwania wzorców i mentalności Polaków. Z tych bardzo osobistych opowieści wyłaniają się historia polskiego dizajnu i historia projektowania mieszkań, uzupełnione rozmowami z historykiem sztuki i socjologiem. Termin „dom polski” okazał się bardzo pojemny, rozciągnął się na kraj, miasto, krajobraz, błękit nieba i zapach śliwek.

Małgorzata Czyńska

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 198

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (41 ocen)
23
8
8
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Małgorzata Czyńska

Dom polski

Meblościanka z pikasami

Z ilustracjami Joanny Grochockiej

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Projekt okładki Joanna Grochocka

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Ilustracje wewnątrz tomu © by Joanna Grochocka

Copyright © by Małgorzata Czyńska, 2017

Opieka redakcyjna Magdalena Budzińska

Redakcja Ewa Polańska

Korekta Katarzyna Rycko / d2d.pl, Gabriela Niemiec / d2d.pl

Redakcja techniczna i skład Robert Oleś / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-613-2

Tomasz Augustyniak

Miejsce na niedoskonałość

Pana dziadek był stolarzem.

Dziadek Wincenty był bardzo poczciwym człowiekiem. I dobrym rzemieślnikiem. Z drewna potrafił wykonać dosłownie wszystko: robił okna, drzwi, podłogi, zabudowy i meble.

Pod jego wpływem zajął się pan projektowaniem mebli?

To na pewno nie był bezpośredni impuls. Ale oczywiście zawód dziadka zawsze był obecny w mojej świadomości. O takich sprawach się na co dzień nie myśli, bo każdy z nas mimo woli, podświadomie akceptuje rodzinne dziedzictwo. Pytanie tylko, czy się z niego czerpie, czy nie. W młodości wcale się nad tym nie zastanawiałem, dokonywałem własnych wyborów. To znaczy wtedy wydawały mi się wyłącznie moje, dzisiaj jednak potrafię dostrzec w nich rodzinne i środowiskowe zależności, odczytać rodzaj genotypu. Więc był dziadek Wincenty i jego rzemiosło. Ale w dzieciństwie i w okresie nastoletnim największy wpływ wywarł na mnie wujek artysta. Moja mama miała pięcioro rodzeństwa, była najmłodszym dzieckiem. Wszyscy byli ze sobą bardzo zżyci, stanowili kochającą się rodzinę. Brat mamy był grafikiem. My mieszkaliśmy w Ostrowie Wielkopolskim, a ten właśnie wujek studiował i mieszkał w Poznaniu. Z dzieciństwa, z wczesnych lat siedemdziesiątych, zapadła mi w pamięć pierwsza wizyta u niego w poznańskiej Akademii Sztuk Pięknych. Wszedłem wtedy w zaczarowany świat, gdzie ludzie wyglądali interesująco, mieli na sobie jakieś kombinezony poplamione farbą i w ogóle zachowywali się inaczej. Czuło się swobodę, nieskrępowanie, atmosferę pracy twórczej. Przestrzeń pracowni też była zupełnie odmienna od wszystkiego, co dotąd znałem. Zapamiętałem, że ściany między pracowniami były przesuwane. Czy rzeczywiście tak było, nie potrafię dzisiaj powiedzieć. Ale na mnie to wszystko zrobiło wtedy ogromne, niezapomniane wrażenie. Mój wujek też wyglądał nietuzinkowo – miał długie włosy i brodę. Już sama jego osoba nadawała szczególną barwę mojemu dzieciństwu. Dzięki niemu dowiedziałem się, że istnieje jakiś inny, tajemniczy, kolorowy obszar szarej codzienności, bo wujek nawet mieszkał niebanalnie. Miał w Poznaniu maleńką kawalerkę, zaledwie dwadzieścia osiem metrów kwadratowych, ale urządził ją niestandardowo, zupełnie po swojemu. Nie wiem, skąd w tamtych czasach brał zagraniczne czasopisma. Do dzisiaj mam stary katalog IKEA z tamtych lat. Zdjęcia z tych gazet i poznańska galeria Domus, która oferowała wtedy ciekawe meble i sprzęty domowe, stanowiły dla wujka dużą inspirację. Dziadek Wincenty realizował na potrzeby wujka różne oryginalne projekty mebli.

Moja mama też lubiła nieszablonowe rozwiązania. Pamiętam z dzieciństwa, jak w 1971 roku przeprowadziliśmy się z nią z domu moich dziadków do bloku. Stworzyła jak na tamte czasy bardzo nowoczesną przestrzeń. Wybiła wielkie okno z ciemnej kuchni na pokój, pomalowała całe mieszkanie na biało, a dziadek zrobił tam proste, nietypowe regały, na których mama wystawiła kolorowe szkło. W oknie zawiesiła czerwone aksamitne zasłony. To robiło wrażenie. Do dzisiaj jako anegdotę opowiada, jak jacyś goście myśleli, że za zaciągniętą zasłoną jest kolejne pomieszczenie. A tam były okna. To te zasłony sprawiały, że zupełnie inaczej odczytywało się przestrzeń, jakby przedzielała ją kurtyna.

Już się wcale nie dziwię, że poszedł pan na wzornictwo w ASP.

Dla mnie to wcale nie było oczywiste. W dzieciństwie moją pasją było rysowanie samochodów. Mama była przekonana, że zostanę mechanikiem samochodowym. Na moje zdolności rysunkowe zwracała uwagę tylko nauczycielka plastyki. Pod koniec szkoły podstawowej namówiła mnie na rozmowę ze swoją byłą uczennicą, która uczyła się w liceum plastycznym w Poznaniu. Dzięki niej w wieku piętnastu lat zakiełkował mi w głowie pomysł, by pójść do takiej szkoły. Nagle dostrzegłem jakąś alternatywę dla znanej, płaskiej rzeczywistości. W niedużym mieście mogłem przecież wybrać tylko ogólniak albo technikum, a tu nagle taka interesująca perspektywa, możliwość wyboru profesji innej niż „przyziemne” zawody. Mama szybko na to przystała. Nauka w liceum plastycznym okazała się czasem bardzo ciekawym towarzysko. Nie czułem się jednak pewnie w przedmiotach artystycznych, uważałem, że koledzy i koleżanki są zdolniejsi, bardziej otwarci. Byłem wtedy okropnie zablokowany. Kilka nauczycielek, z którymi miałem dobry kontakt, pamiętało jeszcze mojego wujka. W tamtym okresie chyba za często się z nim porównywałem. Zupełnie mimo woli. Możliwe, że ta rodzinna bliskość, która oczywiście była wielkim plusem, okazała się w pewnym sensie również obciążeniem. Wujek niestety zmarł młodo i w trzeciej klasie liceum zamieszkałem w jego kawalerce, w wyjątkowym, cudownym świecie, wypełnionym jego pracami artystycznymi, starymi książkami i płytami. Dopiero dzisiaj sobie uświadamiam, jak wielkie znaczenie miało dla mnie to mieszkanie wujka. Wszedłem w przestrzeń, którą czułem i która na mnie oddziaływała. Własne mieszkanie dało mi poczucie wolności, bo stanowiłem sam o sobie, ale jednocześnie uczyło odpowiedzialności. Wolność wyboru czy działanie w zgodzie ze sobą jest czymś bardzo ważnym. Przede wszystkim w życiu osobistym, a także i w zawodowym. Poczucie odpowiedzialności wypracowane w młodości przenosi się dalej na rodzinę, na kontakty z ludźmi, na pracę i na jej efekty, na to, czy to, co robimy, jest prawdziwe, czy ma sens.

W ostatniej klasie liceum plastycznego intensywnie się zastanawiałem, co dalej robić. Oceniłem, że na grafikę czy na malarstwo nie mam szans się dostać. Poza tym nigdy nie czułem się artystą. Architektura wnętrz też nie do końca mi pasowała. Wtedy usłyszałem o kierunku zwanym wzornictwem. Zaintrygował mnie. Wydawało mi się, że to coś pośredniego między sztuką wujka a rzemiosłem dziadka. To mi się przedstawiało jako piękny świat, zwłaszcza w siermiężnych czasach PRL-u. Ten kierunek nie był wówczas tak oblegany jak dzisiaj. Zostałem przyjęty. Studia okazały się znakomite, bardzo mi się podobały. Pierwszy raz w życiu wszystko zależało tylko ode mnie. Nie czułem rodzinnego obciążenia ani nie porównywałem się z nikim. To było wyzwalające.

Studiował pan u Rajmunda Hałasa, mistrza w projektowaniu mebli.

A wie pani, że meble profesora Hałasa poznałem znacznie później? Oczywiście słyszałem, że był on długo związany z przemysłem meblarskim, że w latach sześćdziesiątych kierował Pracownią Projektowania Mebli w Zjednoczeniu Przemysłu Meblarskiego w Poznaniu, pełnił funkcję kierownika artystycznego w poznańskiej Spółdzielni „Rzeźba i Stolarstwo Artystyczne” i był jednym z inicjatorów zorganizowania Biennale Mebla w Poznaniu. Ale jako pierwsze poznałem jego projekty wnętrz kościołów. Profesor był osobą wierzącą, co też było dużą wartością, jako że wiara wciąż stoi w pewnej kontrze do świata sztuki. Myślę, że niesłusznie.

Profesor Hałas niewątpliwie wywarł na mnie największy wpływ, nie tylko swoim dorobkiem projektowym, lecz także osobowością. Uwielbiałem go obserwować. Gdy go poznałem, był już osobą w podeszłym wieku. Zawsze autentyczny, bez śladu pozy. Na zajęcia przychodził z siateczką, w której miał trzy czy cztery czarne pisaczki Pica. Wielka osobowość, a skromny człowiek. Tę jego autentyczność i prawdę odczuwało się też w jego rozmowach ze studentami. ­Charakteryzowały go szacunek do ludzi i umiejętność słuchania.

Już na studiach wiedział pan, że chce projektować meble?

To przyszło z czasem. Dyplom zrobiłem właśnie z mebla. Składał się z dwóch krzeseł, stojaków na płyty kompaktowe i „niezwyczajnej kanapy”. Ta kanapa naprawdę tak się nazywała. Dzisiaj to śmiesznie brzmi. To był rodzaj szezlonga. Mój pomysł polegał na tym, żeby jedno krzesło było funkcjonalne i ergonomiczne, a drugie przeciwnie – miało być raczej znakiem w przestrzeni, bardziej obiektem niż meblem. Chodziło o to, żeby wykonać je w technologii, która będzie odpowiednia do formy, do tego, jak to krzesło będzie się zachowywało. Wymyśliłem sobie, żeby wykonać ten projekt z płaskownika stalowego wykutego przez kowala. Nóżka kręcona – spirala przechodząca w siedzisko. I to działało jak sprężyna. Szukając wykonawcy, trafiłem do pracowni kowalstwa artystycznego Dariusza Swojaka na obrzeżach Poznania. Na dole w warsztacie kowale kuli na kowadłach ogrodzenia, a na pięterku było biuro szefa. Za biurkiem siedział młody gość z rozwichrzonymi włosami, w białej koszuli i czerwonych szelkach. Niezwykła, barwna osobowość. Kowalstwo było jego pasją. Nie ograniczał się do płotów i balustrad, chciał robić też piękne przedmioty. Wykonał mi ten dyplom i zaproponował, żebym u niego projektował. Więc przez rok pracowałem u kowala.

Nie wolał pan projektować mebli dla przemysłu?

Wtedy jeszcze nie bardzo istniało takie zapotrzebowanie. Niewielu ludzi po studiach wzorniczych miało pomysł na swoje życie zawodowe. Imałem się różnych zajęć: między innymi razem z kolegą projektowaliśmy i wykonywaliśmy szyldy reklamowe. Wielu z nas szło w jakieś rękodzieło, w robienie obiektów na poły artystycznych.

Na zdjęciach wnętrz z lat dziewięćdziesiątych można zobaczyć wiele mebli i różnych elementów wyposażenia od kowala. Taki szyk?

One różniły się od tego, co oferowały sklepy. Ludzie wtedy na potęgę budowali domy i każdy pragnął mieć oryginalne żelazne ogrodzenie, balustradę balkonową, poręcz przy schodach i stoliczek przed kominkiem. Mało kto jednak szedł w nowoczesność, modne były historyzujące wzory.

Balustrady z pnączami liści winorośli, mebelki na pajęczych nóżkach z tapicerką o klasycyzujących ornamentach.

Te rzeczy są teraz zupełnie passé. Ale technicznie zostały świetnie wykonane. Ludzie masowo urządzali sobie wnętrza tymi artystycznymi meblami od kowala. Tego było za dużo. Przesyt powoduje, że rzeczy czy style szybko się starzeją i przemijają. Te wzory i materiały z początku lat dziewięćdziesiątych zupełnie się zdewaluowały.

Praca w warsztacie kowalstwa artystycznego nie do końca mi odpowiadała. Owszem, zdarzały się ciekawe zlecenia, ale zazwyczaj nie było to rozwojowe zajęcie. Kiedy urodził się Jan, mój pierwszy syn, zrezygnowałem z tej posady. Moja rodzina, żona i teściowie, zachowała się wtedy fantastycznie – nie usłyszałem od nich słowa krytyki. I wtedy dwie moje koleżanki, które miały kamienicę przy ulicy Woźnej w Poznaniu, zaproponowały mnie i projektantce ­Dorocie Koziarze, żebyśmy wspólnie otworzyli galerię wnętrzarską. Tak powstały Odgłosy. Pokazywaliśmy tam projekty z pogranicza mebla i rzeźby. Trafiały do klientów, którzy szukali niestandardowych rzeczy do wnętrz. W Warszawie taką ofertę miała galeria Opera. Wstawiałem więc do galerii metalowe zegary. Kupowałem osobno mechanizmy, po czym sam ręcznie obrabiałem wskazówki i inne elementy. Te ­zegary były bardzo oszczędne w formie i ludzie chętnie je kupowali.

Ma pan w domu taki zegar?

Nic nie zostało. Oprócz nich robiłem też stoły i krzesła. Ku mojemu zdziwieniu te krzesła nadal widuję w różnych przestrzeniach. Tworzyłem krótkie serie, po dwadzieścia sztuk. Miałem znajomego kowala w Mosinie koło Poznania. Moja żona do dziś wspomina, że jak jechałem do niego maluchem, to znikałem na cały dzień.

Czas galerii Odgłosy był wspaniały, zrodziło się tam wiele świetnych pomysłów, ale żyć się z tego nie dało. Miałem świadomość, że muszę zarabiać na życie, na rodzinę. Trafiłem w gazecie na ogłoszenie sieci hurtowni Makro – poszukiwali pracowników do działu dekoracji, wziąłem portfolio i poszedłem na spotkanie. Pani rekrutująca długo patrzyła w milczeniu to na mnie, to na portfolio. W końcu stwierdziła, żebym lepiej już sobie poszedł, bo to nie ma sensu.

Moja przygoda z przemysłem zaczęła się w połowie lat dziewięć­dziesiątych, notabene od prezentacji pracy dyplomowej. ­Dorota Koziara wpadła na pomysł, żebyśmy z kilkoma znajomymi projektantami, Ludmiłą Kaźmierską, Mirosławem Rekowskim i Jakubem Czekajem, pokazali swoje prace na wystawie w Instytucie Wzornictwa Przemysłowego. Kuba Czekaj przedstawił ekspres do kawy, Mirek Rekowski naczynia do parzenia herbaty utrzymane we wschodniej stylistyce, Dorota Koziara piękne parawany z suszonych traw, a Lusia Kaźmierska i ja – meble. Nazwaliśmy naszą grupę Start. Pani Viola Damięcka z IWP okazała nam wielkie wsparcie i zrozumienie. Wystawa się udała i jeździła po Polsce, była prezentowana między innymi w Krakowie w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej „Manggha”, w Klubie „Żak” w Gdańsku i w bydgoskim Biurze Wystaw Artystycznych. Na wystawie w Bydgoszczy poznałem Beatę Bochińską, historyczkę sztuki, która współpracowała wtedy z Telewizją Bydgoszcz. Przyszła z nami porozmawiać. Ostra jak zawsze. Bynajmniej nie zamierzała słodzić młodym projektantom, tylko raczej zmrozić pytaniami typu: „A dlaczego takie projekty?”, „A co to ma wspólnego z przemysłem?”. Po tej ożywionej rozmowie zaprosiła nas na kolację. I tak nawiązaliśmy znajomość. Kiedy potem tworzyła Autorski Bank Projektów „Wzornik”, złożyła mi propozycję współpracy. Zgodziłem się, chociaż przemysł to był dla mnie kosmos. Beata Bochińska pokazała wtedy wielką umiejętność rozmawiania z dyrektorami fabryk, namawiania ich do współpracy z projektantami. Była doskonałym pośrednikiem między projektantem a producentem. Pracowaliśmy razem przez siedem lat i to zaowocowało wieloma ciekawymi projektami między innymi dla fabryki Adriana Furniture, Comforty, Balma, Mikomax i Profim.

Trudno było się nauczyć projektowania dla przemysłu, poznać proces produkcji?

Bardzo trudno. Na studiach nikt nas przecież tego nie uczył, nie mieliśmy żadnego kontaktu z przemysłem. Pierwsze projekty robiłem dla fabryki Adriana Furniture w Kosowiźnie niedaleko Bydgoszczy. Na nadzory autorskie jeździłem z Poznania do Kosowizny. Rano wsiadałem w malucha i jechałem do fabryki, gdzie siedziałem do późnej nocy. W sklepach były już banany, więc kupowałem je na szybki posiłek. Możliwość wejścia do fabryki i zrobienia pierwszych mebli była niesamowitym doświadczeniem i rekompensowała mi wszystkie niewygody. Chyba już drugi zestaw, który zrobiłem dla Adriana Furniture, został kupiony do japońskiej sieci i firma przez kilka lat wysyłała go do Japonii. To było motywujące.

Co jest dla pana ważne w projektowaniu mebli? Szukanie nowych form, nowych rozwiązań? Czasami mam wrażenie, że projektanci gonią za oryginalnością.

To ślepa uliczka. W którymś momencie poczułem, że w projekcie najważniejsza jest prawda. Kiedy się buduje na prawdzie, projekt się obroni. Nie chodzi o to, żeby wypuszczać na rynek kolejne rzeczy zgodne z krótkotrwałymi trendami tylko dlatego, że producent tego chce, że marketing wpisuje produkt w analizy sprzedaży. Nie mogę się zgodzić na fałsz w tym procesie. Estetyka, funkcjonalność i technologia to trzy elementy, które muszą się harmonijnie zgrać w projekcie. Żaden z nich nie powinien dominować. Oczywiście za każdym projektem stoi wiele kompromisów. To jest codzienność projektanta. Ta praca uczy pokory. Dizajn jest dla mnie odpowiedzialnym procesem projektowym, który polega na porządkowaniu i poszukiwaniu harmonii w otoczeniu człowieka. Stawianie sobie pomników ze swoich projektów nie ma sensu.

Projektowanie mebli to pana pasja?

Pasja to duże słowo. Wymagające, bo dla pasji jesteśmy gotowi wiele poświęcić. Wiem na pewno, że nie poświęciłbym dla niej rodziny. Ale przecież projektowanie to przede wszystkim moja praca, z tego żyjemy, więc bywa, że odbieram czas rodzinie, żeby dotrzymać zobowiązań zawodowych. Można oczywiście powiedzieć, że moją pasją jest wzornictwo i dzięki temu czerpię jeszcze większą satysfakcję z pracy. Dobrze mieć pasję, która nie jest związana z zawodem. Wtedy łatwiej zachować równowagę.

Ryby można łowić.

Na przykład. No ale nie mam takiego hobby, za to od zawsze była dla mnie ważna muzyka.

Kiedy pan siedzi w kawiarni na niewygodnym krześle i wie, że jest źle zaprojektowane, to denerwuje to pana?

Nie, bo mnie w ogóle mało rzeczy denerwuje. Po prostu świat jest tak różnorodny, że każdy znajdzie sobie w nim miejsce. I dobry projektant, i gorszy projektant. Dobre krzesło i gorsze krzesło. Kiedy teraz siedzimy na krzesłach i rozmawiamy, to dywagacje na temat ich kształtu, funkcjonalności i technologii wykonania schodzą na dalszy plan, bo najważniejszy jest moment spotkania z drugim człowiekiem. Jesteśmy tak zagonieni i zapracowani, że we własnym domu trudno o czas z najbliższymi.

Przywiązuje pan dużą wagę do tych spotkań, do życia rodzinnego?

Dla mnie dom to ludzie – żona i pięciu synów. Mój sposób życia i myślenia o rodzinie został ukształtowany w przeszłości. Chyba miałem duże szczęście, że w mojej rodzinie wszystkie święta Wielka­nocy i Bożego Narodzenia to był najpiękniejszy czas, spędzany na plebanii u wujka księdza. Niedawno podczas jazdy samo­chodem usłyszałem, jak w radiowej Trójce jeden z dziennikarzy powiedział, że nie znosi świąt. Pomyślałem sobie: „Kurczę, musi mieć po prostu złe wspomnienia”. Wydarzenia takie jak święta mają dla nas ogromne znaczenie, zakotwiczają nas w życiu, w rodzinie i domu. Mnie one ukształtowały na całe dorosłe życie. Różnie przecież bywa, czasami coś nam się w życiu poplącze, diametralnie zmieni. Dobrze jest mieć do czego wracać choćby we wspomnieniach. W naszej rodzinie święta mają przede wszystkim wymiar duchowy, religijny.

Razem z żoną bardzo się angażujemy w organizowanie świąt. To jest specjalny czas i nie odpuszczamy. Nawet jeśli okres przygotowań bywa napięty, to jest spędzany wspólnie i już w tym jest wielka wartość świętowania. Nie chodzi o lukrowanie tego zjawiska, tylko o poczucie, że to jest wspólnota, rodzina i dom. Do naszej domowej tradycji weszło robienie pierników. Co roku mamy przy tym mnóstwo dobrej zabawy z wyraźnie męskimi akcentami. W ubiegłym roku młodsi chłopcy podczas dekorowania pierników robili sobie tatuaże z ciasta – kształty tych ciastek bardzo często odbiegają od tradycyjnych. Na pamiątkę zawsze tworzymy dokumentację fotograficzną lub filmową. Ostatnim razem Franek zmontował świetny czarno-biały teledysk. Pod sceny robienia pierniczków podłożył ciężką muzykę. Do pracy stawiamy się w czapkach Mikołaja, chociaż Jan wyłamuje się już z tej tradycji.

Czy duża rodzina potrzebuje dużo przestrzeni?

Tak, ale to nie znaczy, że duża rodzina w małej przestrzeni będzie nieszczęśliwa. Rodzina potrzebuje przede wszystkim miłości. A przestrzeń jest oczywiście przydatna. Każdy z nas potrzebuje kąta dla siebie, chwili spokoju czy ciszy, ale do tego nie trzeba zawrotnego metrażu. Każdy, kto się zajmuje wnętrzami czy projektowaniem, wie, że nawet na niewielkiej powierzchni da się wydzielić pewne sfery na taką prywatność.

Ma pan w domu swoje meble?

Tak, ale to nie wynika z narcyzmu projektanta. Jak się coś robi, to trzeba potem to zweryfikować. Mnie to bardzo pomaga. Użytkowanie własnych produktów bywa często pomocne podczas projektowania kolejnych. Mogę je testować. Zdarza się, że mogę zatrzymać proto­typy albo dostaję już wyprodukowany mebel. Nie muszę ich kupować, a mam je do dyspozycji.

Chciałbym, żeby elementy wyposażenia wnętrz były ogólno­dostępne, niesnobistyczne i niestrasznie drogie. Odnoszę wrażenie, że w Polsce panuje przekonanie, że dobrze zaprojektowana rzecz musi dużo kosztować. Tymczasem takie rzeczy powinny być dostępne w różnych przedziałach cenowych.

W domu mamy również trochę produktów IKEA, ponieważ są tanie i z reguły dobrze zaprojektowane. Są autentyczne, niczego nie udają. Pod tym względem w pełni akceptuję przestrzeń IKEA. Wiem, ile wysiłku włożono, żeby te sprzęty były bezpieczne i dostosowane do potrzeb człowieka. Poza tym IKEA oferuje produkty do samodzielnego złożenia – w ten sposób można sobie zorganizować przestrzeń życiową według potrzeb. Bardzo mi się to podoba. Pragmatyczność i funkcjonalność są ważne. Tylko że w przestrzeni domowej te terminy mogą kryć w sobie stereotypy czegoś minimalistycznego, zimnego i bezdusznego albo drogiego i ekskluzywnego. Jeśli chodzi o urządzenie domu, to nie lubię wnętrz, które są perfekcyjnie zaprojektowane, zupełnie jakby się komuś projektowało życie. Według mnie w domu musi być miejsce na niedoskonałość. Wychodząc na zewnątrz, do pracy czy do szkoły, czujemy presję doskonałości. A w domu powinniśmy się czuć swobodnie.

W polskim wzornictwie też widać tę chęć dorównania lepszym?

W naszym wzornictwie przede wszystkim jest za mało indywidualizmu. Chętnie czerpiemy z dizajnu skandynawskiego, ta estetyka jest nam bardzo bliska. Ale przecież jako społeczeństwa mocno się różnimy – mamy inną kulturę i inną wrażliwość; te różnice wynikają z naszej historii i z naszych przekonań.

Marzy pan o domu idealnym czy już w takim mieszka?

Nie marzę o nim, ale gdybym miał okazję zbudować sobie dom, tobym chciał. Ale nie myślę o tym ani w sensie podniesienia komfortu, ani życiowego celu. Dzisiaj można zaprojektować i zbudować dom, który będzie bardzo ludzki, na ludzką miarę, z uwzględnieniem nowości technologicznych. Bynajmniej nie chodzi mi o „dom inteligentny”, którego idea mnie bardziej przeraża, niż pociąga. Lecz z doświadczenia wiem, jak bardzo dom może być nieekonomiczny, na przykład jakie straty ciepła może generować.

Zdaję sobie sprawę, że dzieci rosną, zmieniają się potrzeby rodziny i że nasza w przyszłości też się zmniejszy, bo w końcu pewnie zostaniemy z żoną sami w domu. To naturalna kolej rzeczy. Wyobrażam sobie, że można zaprojektować dom tak, żeby się zmieniał wraz z tymi okresami życia rodziny. Najpierw potrzebujemy dużo miejsca dla rodziców i dzieci. Potem, gdy dzieci opuszczą dom, część przestrzeni można wyłączyć z codziennego domowego użytku. Można znaleźć sto różnych rozwiązań na jej wykorzystanie: wynająć, zaadap­tować na pracownię, prowadzić w niej warsztaty. Takie myślenie o rozwojowym domu bardzo mnie pociąga.

Dobre przedmioty, dobre meble oznaczają lepszy dom, lepsze ­życie?

Absolutnie nie. Znam ludzi, którzy nie mają nic wspólnego z dizajnem czy z projektowaniem wnętrz i których domy są urządzone „zwyczajnie”. I co z tego, skoro dobrze się w nich czują, są szczęśliwi i się kochają, po prostu tworzą fantastyczne rodziny.

Oczywiście dizajn ma znaczenie w życiu, bo pomaga ludziom w codziennym funkcjonowaniu. Jeśli ktoś używa wyłącznie fatalnie zaprojektowanych przedmiotów, to odczuje dyskomfort, bo krzesło niewygodne, z czajniczka kapie, a łóżko wzmaga ból kręgosłupa. Ale absolutnie nie gloryfikowałbym dizajnu jako czegoś, od czego jest uzależnione nasze szczęście.

Dobrze się panu odpoczywa na szezlongu Mono?

Bardzo dobrze. Trudno uwierzyć, że projektowałem go czternaście lat temu. Inspiracją dla tego mebla była leżanka dziadka Wincentego. Pamiętam ją z dzieciństwa. Stała w kuchni. To była prosta leżanka, na drewnianych nogach, z podwyższeniem pod głowę. W niedzielę dziadek chętnie na niej odpoczywał.

Poznań, 24 marca 2017

Tomasz Augustyniak (ur. 1967) – projektant mebli. Absolwent Wydziału Architektury Wnętrz i Wzornictwa Przemysłowego poznańskiej Akademii Sztuk Pięknych. W portfolio ma projekty dla polskich fabryk mebli, między innymi dla Adriana Furniture, Balma, Comforty, Delivié, Marbet Style, Miko­max, Nap, Noti, PIU Design, Profim i Vox.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected],

[email protected], [email protected], [email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected],

[email protected], [email protected], [email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected],

[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, [email protected]

Wołowiec 2017

Wydanie I