Kobiety z obrazów. Polki - Małgorzata Czyńska - ebook

Kobiety z obrazów. Polki ebook

Małgorzata Czyńska

4,2

Opis

W trudnych czasach walki o emancypację walczyły o swoje prawa do nauki, uprawiania sztuki, pracy i samodzielności. Zofia Stryjeńska – „księżniczka polskiego malarstwa” – studiowała w Monachium przebrana za chłopaka. Helena Rubinstein – cesarzowa urody – zamiast kuracji odmładzającej wolała zafundować sobie portret u słynnego malarza. Zofia, Maria i Eliza Pareńskie już jako podlotki weszły do polskiej literatury i sztuki: Stanisław Wyspiański uwiecznił je na kartach Wesela i na secesyjnych pastelowych portretach. Olga Boznańska w malarstwie odnalazła wolność. Anna Bilińska postawiła sobie cel w sztuce: być tak dobra jak mężczyzna, i prześcignęła niejednego z kolegów po fachu. Teresa Roszkowska, wybitna scenografka, opalona na heban i wystylizowana na egzotyczną piękność, wiodła prym podczas plenerów malarskich w Kazimierzu Dolnym. Zofia Jachimecka, tłumaczka i promotorka włoskiego dramatu, autorka przekładu Pinokia, była ulubioną modelką krakowskich artystów.

Opowieści o polskich malarkach, muzach, modelkach, które tworzyły dzieła światowej klasy oraz inspirowały najwybitniejszych artystów. Utalentowane i przebojowe, wrażliwe i introwertyczne – każda inna, każda z porywającą historią.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 279

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (18 ocen)
9
6
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
DorotaMagdalena

Z braku laku…

Lekkie szkice biograficzne.
00
Sylwiii2010

Nie oderwiesz się od lektury

Przepięknie napisana! Fascynujące życie niesamowicie utalentowanych Polek, zachęca do pogłębienia jeszcze wiedzy o nich. Pełno też pięknych obrazów i zdjęć. Jestem zachwycona!
00

Popularność




Wy­dawca ADAM PLUSZKA
Re­dak­torka pro­wa­dząca AGNIESZKA RADTKE
Re­dak­cja IDA ŚWIER­KOCKA
Ko­rekta MAŁ­GO­RZATA KU­ŚNIERZ, JAN JA­RO­SZUK
Pro­jekt okładki, opra­co­wa­nie gra­ficzne i ty­po­gra­ficzne ANNA POL
Ilu­stra­cje na okładce Zo­fia Stry­jeń­ska © UtCon Col­lec­tion / Alamy Stock Photo; Ma­rie Lau­ren­cin, Por­tret He­leny Ru­bin­stein © Po­la­ris / East News; Ta­de­usz Prusz­kow­ski, Por­tret Te­resy Rosz­kow­skiej ze zbio­rów Mu­zeum Nad­wi­ślań­skiego w Ka­zi­mie­rzu Dol­nym
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Ła­ma­nie
Co­py­ri­ght © by Mał­go­rzata Czyń­ska Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2022
War­szawa 2022 Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67406-70-3
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Kasi Raw­skiej

.

Au­to­por­tret nie­do­koń­czony, Mu­zeum Na­ro­dowe, War­szawa

BYĆ TAK DO­BRA JAK MĘŻ­CZY­ZNA

ANNA BI­LIŃ­SKA

Upo­rczywy ból ści­skał serce Anny w naj­mniej od­po­wied­nich mo­men­tach. To­wa­rzy­szył jej od lat, można po­wie­dzieć, że do niego przy­wy­kła.

Oczy­wi­ście, obiek­tyw­nie rzecz uj­mu­jąc, nie ma do­brej pory na ból. Co in­nego jed­nak, kiedy chwy­tał ją znie­nacka w tańcu czy pod­czas rześ­kiego spa­ceru albo gdy po­grą­żała się w żalu i tę­sk­no­cie za uko­cha­nym męż­czy­zną, bo do­brze wie­działa, co zna­czy cier­pieć z po­wodu uczuć.

Ból serca to­wa­rzy­szący skocz­nemu ma­zu­rowi albo mi­ło­snym roz­ter­kom da się wy­tłu­ma­czyć, ma ra­cję bytu. Ale prze­cież nie w trak­cie pracy, w cza­sie ma­lo­wa­nia, gdy stała przy szta­lu­dze! Ta­kiej sy­tu­acji Anna zwy­czaj­nie nie mo­gła znieść, do­pro­wa­dzała ją ona do roz­pa­czy.

Po­nio­sła tyle tru­dów, wy­rze­czeń, po­świę­ciła ko­biece ma­rze­nia o mał­żeń­stwie z mi­ło­ści, o sło­dy­czy ma­cie­rzyń­stwa, żeby tylko ma­lo­wać. Do­prawdy zbyt wiele razy z upo­rem ocie­rała łzy bez­sil­no­ści, lek­ce­wa­żyła ści­śnięty z głodu żo­łą­dek i stu­dio­wała, ma­lo­wała, żeby te­raz dać się po­ko­nać wła­snemu sercu.

Jest upalny li­piec 1892 roku. Anna Bi­liń­ska ma trzy­dzie­ści sie­dem lat i jest uznaną ma­larką. Za­pra­co­wała na suk­ces. Ża­den ból serca nie prze­szko­dził jej w osią­gnię­ciu wy­ma­rzo­nej po­zy­cji w pa­ry­skim, i nie tylko, świe­cie sztuki.

Wła­śnie ma­luje au­to­por­tret. Jest prze­cież mi­strzy­nią por­tretu, pięć lat temu wła­sny wi­ze­ru­nek wy­sta­wiony na pa­ry­skim Sa­lo­nie przy­niósł jej me­dal trze­ciej klasy i świa­towy roz­głos, zwień­czył okres walki o wy­kształ­ce­nie przy­na­leżne męż­czy­znom i prawo do by­cia ar­tystką na równi z nimi.

Za­mó­wie­nie na ko­lejny au­to­por­tret przy­szło za­le­d­wie mie­siąc temu i po­krzy­żo­wało plany Anny i jej świeżo po­ślu­bio­nego mał­żonka dok­tora An­to­niego Boh­da­no­wi­cza, któ­rzy za­mie­rzali aku­rat wy­je­chać na dłu­żej do War­szawy. Za­ma­wia­ją­cym jed­nak jest hra­bia Ignacy Kor­win-Mi­lew­ski, snob, bo­gacz i sławny od Sankt Pe­ters­burga po Pa­ryż bon vi­vant, a przede wszyst­kim wy­trawny ko­lek­cjo­ner sztuki. Z wy­kształ­ce­nia praw­nik i nie­speł­niony ar­ty­sta, przez pięć lat stu­dio­wał ma­lar­stwo w Mo­na­chium, by prze­ko­nać się, że brak mu więk­szego ta­lentu. Ma­lar­skie am­bi­cje lo­kuje od­tąd w ob­ra­zach pol­skich ar­ty­stów. Ideę ko­lek­cji wy­ja­śnił na ła­mach „Kraju”:

Ży­cząc so­bie mieć zbiór mniej wię­cej kom­pletny i sta­no­wiący ca­łość ory­gi­nalną, choćby w skrom­nych roz­mia­rach, mu­szę się ogra­ni­czyć pew­nymi ra­mami, a za ta­kowe wy­bra­łem spe­cjal­ność w ro­dzaju No­wej Pi­na­ko­teki w Mo­na­chium. Że więc na­by­wam ob­razy ar­ty­stów – ro­da­ków, obec­nie ży­ją­cych, a mię­dzy ta­kimi wy­łącz­nie tych, co na­leżą lub na­le­żeli do szkoły mo­na­chij­skiej.

Do jego ko­lek­cji tra­fią wy­bitne dzieła, jak Stań­czyk Jana Ma­tejki, Święto Trą­bek, Trumna chłop­ska i nok­tur­nowa Opera pa­ry­ska w nocy Alek­san­dra Gie­rym­skiego, Po­łów ra­ków Le­ona Wy­czół­kow­skiego, Ba­bie lato Jó­zefa Cheł­moń­skiego czyTarg na kwiaty przed ko­ścio­łem La Ma­de­le­ine w Pa­ryżu Jó­zefa Pan­kie­wi­cza.

Eks­cen­tryczny ko­lek­cjo­ner ma jesz­cze je­den po­mysł: chce stwo­rzyć ga­le­rię au­to­por­tre­tów pol­skich ma­la­rzy, mi­strzów epoki. Wśród nich jest jedna je­dyna mi­strzyni – Anna Bi­liń­ska. Ar­tystka nie chce i nie może od­mó­wić. Warto zna­leźć się na hra­biow­skiej ścia­nie w to­wa­rzy­stwie bli­sko dwu­dzie­stu ma­la­rzy, choćby Jacka Mal­czew­skiego, Teo­dora Axen­to­wi­cza i sa­mego Ma­tejki.

Jesz­cze de­kadę temu Anna ma­rzyła o tym, żeby uczyć się u Ma­tejki. Oczy­wi­ście pry­wat­nie, bo prze­cież kra­kow­ska Szkoła Sztuk Pięk­nych nie przyj­mo­wała i na­dal nie przyj­muje w swe sze­regi ko­biet (sy­tu­acja zmieni się do­piero w 1918 roku!). Tyle tylko że nie mo­głaby wtedy na­wet śnić o ry­so­wa­niu na­gich mo­deli i mo­de­lek, bo sza­cowny pro­fe­sor oraz rek­tor kra­kow­skiej aka­de­mii w jed­nej oso­bie nie uzna­wał ta­kiego wy­zwo­le­nia i nie­przy­zwo­ito­ści. Był w tym nie­prze­jed­nany do tego stop­nia, że jego stu­denci, oczy­wi­ście męż­czyźni, mieli bez­względny za­kaz por­tre­to­wa­nia na­gich ko­biet.

Do­brze, że po krót­kim wa­ha­niu, czy wy­brać Kra­ków czy Pa­ryż, Anna zde­cy­do­wała się na sto­licę Fran­cji, sto­licę sztuki. Te­raz wi­dzi, jak da­leko za­szła. W Kra­ko­wie nie by­łoby to ni­gdy moż­liwe.

Za­tem au­to­por­tret. Za­ma­wia­jący ma swoje ja­sno okre­ślone wy­ma­ga­nia: ujed­no­li­cony for­mat płótna, żeby po­czet ma­lar­skich sław do­brze się pre­zen­to­wał, uję­cie osoby por­tre­to­wa­nej w trzech czwar­tych, do ko­lan, na neu­tral­nym tle. A, i jesz­cze pa­leta, i pę­dzel w dłoni, żeby było ja­sne, kto zacz. Je­den Jan Ma­tejko nie za­sto­so­wał się do tych wy­tycz­nych, no ale jemu wolno wszystko, więc na swoim por­tre­cie sie­dzi wy­god­nie w fo­telu obi­tym rdza­wo­czer­wo­nym plu­szem. Tylu kró­lów na­ma­lo­wał, to i sam za­siadł ni­czym na tro­nie, wsparty o mięk­kie pod­ło­kiet­niki. O ma­lar­skiej pro­fe­sji świad­czy rząd płó­cien wi­doczny zza fo­tela oraz pa­leta i pędzle zło­żone na po­do­rę­dziu. Sło­wem: król pol­skiej sztuki.

Anna nie ma kró­lew­skich cią­got, może stać. Bar­dziej mar­twi ją ter­min, ob­raz ma być go­towy do paź­dzier­nika tego roku. A tu nie dość, że chcąc wy­wią­zać się z umowy, prze­ło­żyła wy­jazd do Pol­ski, to ból serca nie po­zwala jej pra­co­wać tak, jak by chciała.

Upał też daje się we znaki. Tem­pe­ra­tura tego lata prze­kra­cza trzy­dzie­ści pięć stopni, ma­larka do­słow­nie go­tuje się w pra­cowni.

Na ob­ra­zie nie wi­dać ani śladu tego mo­zołu: Anna stoi swo­bod­nie upo­zo­wana, w pro­stej be­żo­wej sukni, pa­trzy uważ­nie przed sie­bie, jakby spo­glą­dała na płótno, nad któ­rym wła­śnie pra­cuje. Wra­że­nie sku­pio­nej pro­fe­sjo­na­listki uchwy­cone w punkt. Po la­tach mąż ma­larki wspo­mni:

Por­tret w kilka dni był już na­szki­co­wany. [...] głowa, ta jej my­śląca, po­godna, choć blada nieco za­wsze głowa, o oczach, w któ­rych głębi tlały nie­ga­snące po­wo­ła­nia zni­cze, była pra­wie skoń­czona.

Co da­lej? Ob­raz wy­maga na­my­słu i czasu. A ją czas goni, serce ści­ska ból. Roz­draż­niona od­kłada pa­letę, od­rzuca pę­dzel. Musi od­po­cząć.

Od­po­czy­nek nie le­żał w jej na­tu­rze. Anna była za­wsze w ru­chu, pełna wi­goru, po­my­słów, skora do dzia­ła­nia. Ba­wiła się do upa­dłego i do upa­dłego pra­co­wała. Fakt, że wię­cej pra­co­wała, niż się ba­wiła. Zda­rzało jej się jed­nak za­po­mnieć się w tańcu i wi­ro­wać do utraty tchu albo stroić żarty z ko­le­żan­kami w pa­ry­skim ate­lier.

Nie­ustra­szona, już w dzie­ciń­stwie po­tra­fiła po­go­nić zło­dzieja, a kiedy dwa lata temu obcy męż­czy­zna wła­mał się do jej pra­cowni, za­cho­wała zimną krew i chwy­ciła za pi­sto­let, który słu­żył jej za ma­lar­ski re­kwi­zyt. Po­krzy­ku­jąc i po­py­cha­jąc rze­zi­mieszka lufą nie­na­bi­tej broni, o czym na szczę­ście wie­działa tylko ona, spro­wa­dziła go do stró­żówki, gdzie już kon­sjerż do­pil­no­wał przy­by­cia po­li­cji i aresz­to­wa­nia in­truza. Ot, cała Bi­liń­ska.

„Ko­za­cza du­sza” mó­wią o niej bli­scy. Ale w tym okre­śle­niu kryje się nie tylko za­wa­diacki rys jej cha­rak­teru, ale też me­lan­cho­lia i wraż­li­wość dziew­czyny z da­le­kich ste­pów. Nic dziw­nego, uro­dziła się i wy­cho­wała na Kre­sach, na Ki­jowsz­czyź­nie. Mąż, uważny ob­ser­wa­tor, a z cza­sem bio­graf Bi­liń­skiej, stwier­dzi, że:

Coś z cha­rak­teru tej ziemi za­grzę­zło głę­boko w du­szy Bi­liń­skiej, ja­kaś za­duma, smętna po­ezyja ja­kaś, od­bi­ja­jąca się póź­niej w wy­bo­rze te­ma­tów i ko­lo­ry­cie prac ar­tystki, a jed­no­cze­śnie wy­jąt­kowa wprost w ko­bie­cie doza sa­mo­dziel­no­ści, od­wagi cy­wil­nej i, że tak po­wiem, tę­ży­zny ce­chują każdy mo­ment jej ży­cia.

Po­czą­tek tego nie­sztam­po­wego, jak na ko­bietę, ży­cia miał miej­sce w Zło­to­polu, nad­gra­nicz­nym mie­ście przed­ro­zbio­ro­wej Rze­czy­po­spo­li­tej, gdzie 8 grud­nia 1854 roku przy­szła na świat naj­star­sza z czworga dzieci Jana Bi­liń­skiego herbu Sas i Wa­le­rii Jó­zefy z domu Gorz­kow­skiej herbu Tar­nawa. Po pier­wo­rod­nej An­nie ro­dzina do­czeka się jesz­cze dwóch chłop­ców, Zyg­munta i Wła­dy­sława, i dziew­czynki Ja­dwigi. Od naj­młod­szych lat Anna przy­zwy­cza­iła się do prze­pro­wa­dzek. Ro­dzina je­chała tam, gdzie dok­tor Bi­liń­ski znaj­do­wał za­trud­nie­nie, gdzie miał pa­cjen­tów; w 1867 roku za­miesz­kali w Wiatce, w głębi Ro­sji.

To tu­taj na­sto­let­nia Anna za­częła po­bie­rać lek­cje ry­sunku. Baczny oj­ciec do­strzegł u niej zdol­no­ści ry­sun­kowe, a że sam miał ku temu smy­kałkę i ama­tor­sko szki­co­wał, stwier­dził, że ta­lent dziecka trzeba pie­lę­gno­wać. Zna­lazł więc dla Anny na­uczy­ciela, i to nie byle ja­kiego, bo uzna­nego ar­ty­stę – Mi­chała El­wira An­driol­lego, wy­kształ­co­nego w pre­sti­żo­wej Aka­de­mii Świę­tego Łu­ka­sza w Rzy­mie. Wpraw­dzie jego sława zna­ko­mi­tego ilu­stra­tora dzieł trzech wiesz­czów miała do­piero na­dejść, na ra­zie An­driolli – po pię­ciu la­tach ukry­wa­nia się i uni­ka­nia re­pre­sji zwią­za­nych z dzia­łal­no­ścią pa­trio­tyczną w cza­sie po­wsta­nia stycz­nio­wego – wpadł w ręce Ro­sjan i wy­lą­do­wał na ze­sła­niu w Wiatce. Nie za­rzu­cił jed­nak pracy ar­ty­stycz­nej, por­tre­to­wał miej­sco­wych no­ta­bli, ma­lo­wał ikony w oko­licz­nych cer­kwiach, pa­rał się kon­ser­wa­cją, no i udzie­lał ko­re­pe­ty­cji. Mło­dziutka Anna Bi­liń­ska była obie­cu­jącą i am­bitną uczen­nicą, z za­pa­łem za­peł­niała szki­cow­nik ry­sun­kami.

Chcąc za­pew­nić dzie­ciom od­po­wied­nią edu­ka­cję, matka za­miesz­kała z nimi w Ki­jo­wie, a po kilku la­tach, w 1875 roku, prze­pro­wa­dzili się do War­szawy. Dok­tor Bi­liń­ski był oj­cem do­jeż­dża­ją­cym, na­dal pro­wa­dził prak­tykę le­kar­ską w Wiatce, a na­stęp­nie w Niż­nym No­wo­gro­dzie. Pod­czas po­by­tów w War­sza­wie chęt­nie nad­ra­biał za­le­gło­ści kul­tu­ralne, za­bie­rał Annę na kon­certy i wy­stawy.

Ja­kież szczę­ście miała ta młoda panna, któ­rej ro­dzice sta­wiali na edu­ka­cję nie tylko sy­nów, ale rów­nież có­rek! Rzadka rzecz w cza­sach, gdy ży­ciowe prze­zna­cze­nie ko­biety wi­dziano je­dy­nie w in­trat­nym mał­żeń­stwie i speł­nia­niu obo­wiązku ma­cie­rzyń­skiego. W dru­giej po­ło­wie XIX wieku świa­tłe spo­łe­czeń­stwo po­winno już w końcu uznać, że kie­ro­wa­nie go­spo­dar­stwem do­mo­wym, do­glą­da­nie służby oraz umie­jęt­ność kroju i szy­cia to dla in­te­li­gent­nej ko­biety zde­cy­do­wa­nie za mało! Ale eman­cy­pa­cja le­dwo racz­ko­wała, jej zwo­len­nicy do­piero prze­cie­rali szlaki.

Bi­liń­scy nie byli je­dy­nie za­ko­cha­nymi w sztuce pięk­no­du­chami, w kształ­ce­niu dzieci wi­dzieli drogę do za­wodu. Ro­dzina nie po­sia­dała więk­szego ma­jątku, po­tom­stwo po­winno więc zdać się na wła­sne siły. Oczy­wi­ście wska­zane było, żeby dziew­częta zna­la­zły od­po­wied­nich mał­żon­ków, jed­nak nic na siłę. Anna, która od wcze­snej mło­do­ści za­czy­ty­wała się w ar­ty­ku­łach pra­so­wych, no­we­lach i po­wie­ściach Elizy Orzesz­ko­wej, przy­jęła wi­zję no­wej ko­biety, wy­kształ­co­nej i sa­mo­dziel­nej, z fa­chem w ręku. A je­śli mał­żeń­stwo, to ta­kie, jak pro­pa­go­wała pi­sarka: „zwią­zek ko­biety i męż­czy­zny z woli obojga, zwią­zek oparty na mi­ło­ści, która jest wy­ra­zem woli, a nie po­ry­wem serca”.

Anna nie od­że­gny­wała się by­naj­mniej od tra­dy­cyj­nie przy­pi­sa­nych jej płci pra­gnień, sama Orzesz­kowa twier­dziła prze­cież, że ko­bieta po­winna „zdo­być cnoty mę­skie przy za­cho­wa­niu wszyst­kich wdzię­ków nie­wie­ścich”.

Tak jak Orzesz­kowa wie­rzyła w spo­łeczną rolę li­te­ra­tury, tak Bi­liń­ska nie­ba­wem, już pod­czas stu­diów w Pa­ryżu, wy­kon­cy­puje po­zy­ty­wi­styczną teo­rię dla swo­jego ma­lar­stwa:

Od ja­kie­goś czasu snuje mi się po gło­wie cykl kom­po­zy­cji. Ty­tuł – Ko­bieta. Chcia­ła­bym przed­sta­wić ją w róż­nych fa­zach ży­cia ze strony do­dat­niej i ujem­nej: obo­wiązki ko­biety i jej rola w ro­dzi­nie i spo­łe­czeń­stwie. Nie wiem, czy to może mieć wpływ jaki, gdyby mi jed­nak udało się cho­ciaż jed­nej ko­bie­cie w roz­terce po­móc, wska­zać drogę – by­ła­bym z tego nie­wy­mow­nie szczę­śliwa. Po­wia­dają, że sztuka ist­nieje sama dla sie­bie. Ja tro­chę in­nego je­stem zda­nia. Po­ży­tek pięknu nie prze­szka­dza.

Na­wet je­żeli wspo­mniany cykl po­zo­stał je­dy­nie w sfe­rze pla­nów i wy­obraźni ma­larki, to jej słowa do­wo­dzą głęb­szej re­flek­sji nad skom­pli­ko­waną rolą ko­biety. Sama la­tami bę­dzie się za­sta­na­wiać nad spo­sob­no­ścią po­go­dze­nia pra­gnień oraz re­al­nych moż­li­wo­ści ko­biety i za­wo­do­wej ma­larki. Pod wpły­wem uko­cha­nego, ar­ty­sty Woj­cie­cha Gra­bow­skiego, zre­wi­duje swoje po­glądy i w tej kwe­stii:

Nie lu­bię eman­cy­pan­tek – tych z krót­kimi wło­sami, co udają męż­czyzn i bra­wurą osią­gnąć szczę­ście my­ślą. Mylą się bar­dzo, bo nie w au­lach uni­wer­sy­tec­kich prze­bywa ono. Wy­so­kie wy­kształ­ce­nie ko­biet po­ży­teczne bez wąt­pie­nia, lecz ono nie jest wszyst­kiem – o tem za­po­mi­nać nam nie wolno.

Słowa sło­wami, po­rywy serca po­ry­wami serca, ale czyny mó­wiły same za sie­bie: Anna ni­gdy, na­wet naj­bar­dziej za­ko­chana, nie zre­zy­gno­wała z ma­lar­stwa, nie odło­żyła na bok ani am­bi­cji, ani pędzla i pa­lety. Ar­tystka Anna Bi­liń­ska była ży­wym do­wo­dem na to, że nie krót­kie włosy ro­bią z ko­biety eman­cy­pantkę.

Pierw­szą małą pra­cow­nię Anna wy­na­jęła w ta­jem­nicy przed ro­dziną. Cel uświęca środki, a cel miała je­den: ma­lo­wać. Nie od razu jed­nak wie­działa, jak go zre­ali­zo­wać.

W chwili prze­pro­wadzki do War­szawy miała dzie­więt­na­ście lat, za sobą wy­kształ­ce­nie do­mowe. Do­bry słuch i umie­jęt­ność gry na for­te­pia­nie prze­ma­wiały za wstą­pie­niem do kon­ser­wa­to­rium prze­mia­no­wa­nego przez wła­dze car­skie na In­sty­tut Mu­zyczny. Wiele nie­za­moż­nych pa­nien z do­brych do­mów za­ra­biało na ży­cie, da­jąc lek­cje, ża­den wstyd. W ślady Anny pój­dzie jej ro­dzeń­stwo – Ja­dwiga, Zyg­munt i Wła­dy­sław rów­nież po­dejmą stu­dia mu­zyczne.

Go­dziny spę­dzone przy in­stru­men­cie Anna kom­pen­so­wała so­bie na lek­cjach tańca u Jana Po­piela, eme­ry­to­wa­nego so­li­sty ba­letu war­szaw­skiego. A po­nie­waż mi­łość do ma­lar­stwa wzięła w niej górę nad mu­zycz­nymi upodo­ba­niami, po dwóch la­tach po­rzu­ciła na­ukę w kon­ser­wa­to­rium i za­pi­sała się na za­ję­cia z ry­sunku w pra­cowni Woj­cie­cha Ger­sona. Po­sta­no­wiła na se­rio po­świę­cić się sztuce.

Woj­ciech Ger­son z uczen­ni­cami(Bi­liń­ska w pierw­szym rzę­dzie, druga od le­wej)

Woj­ciech Ger­son to czło­wiek in­sty­tu­cja: uznany ma­larz scen hi­sto­rycz­nych (miał am­bi­cje kon­ku­ro­wać na tym polu z Ma­tejką, ale nie do­rów­nał kra­kow­skiemu ko­le­dze) i ro­dza­jo­wych, a także pej­za­ży­sta, za­an­ga­żo­wany pe­da­gog, wzięty ilu­stra­tor, au­tor prze­kładu Trak­tatu o ma­lar­stwie Le­onarda da Vinci, ar­ty­ku­łów o sztuce i re­cen­zji z wy­staw, ba­dacz folk­loru, ini­cja­tor i ani­ma­tor ży­cia kul­tu­ral­nego War­szawy – zna­lazł się wśród oj­ców za­ło­ży­cieli To­wa­rzy­stwa Za­chęty Sztuk Pięk­nych. Do tego znawca i wiel­bi­ciel te­atru, a także nie­stru­dzony pie­chur, od cza­sów stu­denc­kich prze­mie­rzał kraj, czego ślady zo­stały w jego pej­za­żach, mi­łość do wę­dró­wek i stu­dio­wa­nia ple­ne­rów za­szcze­piał swoim uczniom. Można uznać, że przez jego pra­cow­nię prze­szli naj­zna­ko­mitsi ar­ty­ści epoki, jak choćby Jó­zef Cheł­moń­ski, Wła­dy­sław Pod­ko­wiń­ski, Leon Wy­czół­kow­ski, Edward Okuń i Jan Sta­ni­sław­ski. Poza pracą pe­da­go­giczną w in­sty­tu­cjach od 1867 roku pro­wa­dził kursy ry­sunku we wła­snej pra­cowni (ry­su­nek uzna­wał za pod­stawę ar­ty­stycz­nego wy­kształ­ce­nia), naj­pierw tylko dla męż­czyzn, z cza­sem za­czął przyj­mo­wać rów­nież ko­biety, dla któ­rych utwo­rzył osobną klasę. Sam miał dwie córki, wi­dział po­trzebę kształ­ce­nia ko­biet i ni­szę w ofi­cjal­nym szkol­nic­twie.

„Czy nie bo­isz się pracy? – Ger­son za­py­ty­wał każ­dego nowo wstę­pu­ją­cego. – Bo za­wód ma­la­rza trudny jest i pra­co­wity”. Taki ob­ra­zek dała po la­tach córka ma­la­rza, Ma­ria Ger­son-Dą­brow­ska, zresztą rów­nież jego uczen­nica. Anna Bi­liń­ska nie bała się pracy, py­ta­nie mi­strza nie wzbu­dziło w niej nie­po­koju. Była jedną z naj­star­szych uczen­nic w pra­cowni, mu­siała nad­ro­bić stra­cony czas, do­wieść swo­jej war­to­ści. Z pew­no­ścią była stre­mo­wana, ale prze­cież do­bro­duszny mistrz z grzywą si­wych, za­cze­sa­nych do tyłu wło­sów i białą brodą nie wzbu­dzał w stu­den­tach po­stra­chu. Jego pra­cow­nia ja­wiła im się jak ma­giczna ja­ski­nia Ali Baby, a sam Ger­son – jak wy­nika z re­la­cji ma­la­rza Ste­fana Po­po­wskiego, opu­bli­ko­wa­nej na ła­mach ty­go­dnika „Kłosy” w 1916 roku – po­zo­sta­wiał nie­za­po­mniane wra­że­nie:

Któż z jego uczniów (a były ich liczne setki) nie pa­mięta do­tych­czas tego szcze­gól­nego uro­czy­stego na­stroju, jaki pa­no­wał w jego pra­cowni, za­sta­wio­nej mnó­stwem płó­cien, od ma­łych aż do ol­brzy­mich, za­pcha­nej szta­lu­gami, od­le­wami gip­so­wymi, zbro­jami, ko­stiu­mami, na po­zór po­rzu­co­nymi bez­ład­nie, a w isto­cie roz­pla­no­wa­nymi z lo­giką uła­twia­jącą użyt­ko­wa­nie przy pracy. Mocny cha­rak­te­ry­styczny za­pach farb olej­nych i ży­wic – przy­kry może dla nie­po­wo­ła­nych – ale noz­drzom ma­lar­skim zna­jomy i miły, prze­sy­cał to ob­szerne ustro­nie czwar­tego pię­tra.

Kursy dla ko­biet mie­ściły się w ka­mie­ni­cach przy Smol­nej 23 i Oboź­nej 5, po­mię­dzy ele­ganc­kimi Kra­kow­skim Przed­mie­ściem i No­wym Świa­tem a ubo­gim Po­wi­ślem.

Szkoła Ger­sona przy­cią­gała ko­biety i dziew­częta z naj­dal­szych za­kąt­ków kraju. Anna po­znała tu wiele am­bit­nych i uta­len­to­wa­nych to­wa­rzy­szek, wśród nich Ma­rię Ga­życz, Kle­men­tynę Kras­sow­ską, Al­fonsę Ka­ni­gow­ską, Zo­fię Stan­kie­wicz, Ma­rię Du­lę­biankę. „Z kil­ku­na­stu ko­le­ża­nek trzy były wy­bit­nie uzdol­nione, Anna Bi­liń­ska, Ka­ni­gow­ska i Du­lę­bianka” – za­no­tuje Stan­kie­wi­czówna.

Za­ję­cia od­by­wały się trzy razy w ty­go­dniu, po dwie go­dziny. Pod­stawą kształ­ce­nia było ko­pio­wa­nie wzo­rów z al­bu­mów, na­stęp­nie ry­so­wa­nie gip­so­wych od­le­wów i głów ży­wych mo­deli; tempo przej­ścia od gip­sów do na­tury za­le­żało od in­dy­wi­du­al­nych po­stę­pów uczen­nicy. Córka ar­ty­sty po­daje:

Pra­co­wali więc ucznio­wie Ger­sona, jak który chciał i mógł. Je­den prędko, drugi po­woli, je­den szki­cowo, drugi dro­bia­zgowo, mo­gli mo­dela ry­so­wać kredą lub ołów­kiem, ma­lo­wać olejno, akwa­relą lub pa­ste­lami. „Każdy spo­sób ro­boty jest do­bry – mó­wił Ger­son – aby był do­bry!” – do­da­wał z uśmie­chem. A za „do­bry” uwa­żał taki, w któ­rym był do­sko­nale za­cho­wany ry­su­nek – ta ma­te­ma­tyka pla­sty­ków. Barwę i fak­turę po­zo­sta­wiał in­dy­wi­du­al­nym upodo­ba­niom i wła­ści­wo­ściom ucznia.

Ger­son – ze swoją wszech­stronną wie­dzą – uroz­ma­icał lek­cje wy­kła­dami z dzie­dziny ar­che­olo­gii czy et­no­gra­fii, pre­zen­to­wał re­pro­duk­cje dzieł mi­strzów re­ne­sansu. Ma­ria Ger­son-Dą­brow­ska do­daje:

Kiedy in­dziej roz­kła­dał im atlasy ana­to­miczne i ob­ja­śniał bu­dowę czło­wieka. Kiedy in­dziej znów sta­wano całą gro­madką przy oknie, a Ger­son, ko­rzy­sta­jąc z wi­doku na ulicę, uczył, jak ob­ser­wo­wać na­turę, niebo, drzewa, od­le­głe bu­dowle, ru­chy lu­dzi i koni.

Lek­cję ob­ser­wa­cji na­tury Anna od­robi w na­stro­jo­wym pej­zażu Wi­dok z okna na Sa­ską Kępę, gdzie z wy­czu­ciem niu­an­suje biel śniegu, sku­tej lo­dem Wi­sły i ob­łocz­ków dymu uno­szą­cych się z ko­mi­nów do­mów.

Wi­dok z okna na Sa­ską Kępę, Mu­zeum Na­ro­dowe, War­szawa

Sześć go­dzin stu­diów ty­go­dniowo u Ger­sona to jed­nak sta­now­czo za mało, żeby osią­gnąć bie­głość w ma­lo­wa­niu. W domu, przy matce i młod­szym ro­dzeń­stwie, An­nie trudno roz­ło­żyć się z ma­lar­skim warsz­ta­tem. Ma więc pil­nie strze­żony se­kret: wraz z przy­ja­ciół­kami, Zo­sią Stan­kie­wi­czówną i Ma­ry­sią Ka­za­now­ską, wy­na­jęły pra­cow­nię na No­wym Świe­cie pod nu­me­rem 2, tuż przy placu Alek­san­dra. Żeby opła­cić swoją część ko­mor­nego, Anna sprze­daje ry­sunki i daje lek­cje mu­zyki, la­tem do­ra­bia jako ko­re­pe­ty­torka w za­przy­jaź­nio­nych zie­miań­skich do­mach. Za­częła już wy­sta­wiać swoje prace w war­szaw­skim To­wa­rzy­stwie Za­chęty Sztuk Pięk­nych (do­stała na­wet pro­po­zy­cje ich za­kupu), do­cze­kała się pierw­szych po­chleb­nych re­cen­zji w pra­sie.

Na po­czątku lu­tego 1882 roku z wielką ra­do­ścią i sa­tys­fak­cją czyta po­chwałę swego ob­razu Ma­larz wę­drowny pióra kry­tyka sztuki Hen­ryka Stru­vego:

Co jest wy­raz, pełny siły i prawdy, choć przy mniej sub­tel­nym trak­to­wa­niu ko­lo­ry­stycz­nym, o tym świad­czy Ma­larz wę­drowny pani Anny Bie­liń­skiej [!]. Jest to wpraw­dzie tylko stu­dium wy­ka­zu­jące nie­po­śledni ta­lent ar­tystki, po­party zmy­słem spo­strze­gaw­czym i wy­ro­bioną tech­niką.

Na­wet błąd w jej na­zwi­sku nie psuje Bi­liń­skiej przy­jem­no­ści. Na­ma­lo­wała stu­dium męż­czy­zny w śred­nim wieku, tro­chę ob­szar­pańca, ob­ła­do­wa­nego ma­lar­skim sprzę­tem. Nie­wąt­pli­wie czło­wiek to nie­za­możny, może na­wet tu­łacz, ale za­do­wo­lony, po­godny. Niby tylko re­ali­styczne stu­dium mę­skie z atry­bu­tami ma­la­rza. Anna jed­nak wi­dzi ja­sno: oto me­ta­fora ży­cia ar­ty­sty.

Ob­raz ma jesz­cze inny ty­tuł: Mój ko­lega.

O tym, że nie samą sztuką żyje – na­wet naj­bar­dziej zo­rien­to­wana na do­sko­na­le­nie ma­lar­skiego fa­chu – ko­bieta, Anna prze­ko­nała się już pod ko­niec lu­tego 1882 roku. Tak, ten luty był do­słow­nie pe­łen wra­żeń, bo i wspo­mniana re­cen­zja, która do­dała jej skrzy­deł, i nie­spo­dzie­wana po­dróż, a wresz­cie i mi­łość. Anna no­tuje w dzien­niku:

Rok 1882. Rok naj­szczę­śliw­szy z prze­ży­tych do­tąd. Za­częty w War­sza­wie, prze­wę­dro­wany póź­niej przez Mo­na­chium, Wie­deń, Tre­viso, Ron­ce­gno, Pa­dwę, We­ne­cję, Triest, znów Wie­deń, Al­land, Ba­den, War­szawę, Ber­lin i skoń­czony w Pa­ryżu.

Gdyby nie za­pro­sze­nie przy­ja­ciółki Kle­men­tyny Kras­sow­skiej i jej matki, która wzięła na sie­bie wszyst­kie koszty, Anna na­wet nie śmia­łaby za­ma­rzyć o po­dob­nej po­dróży. Dok­tor Bi­liń­ski do­piero co stra­cił znaczną część oszczęd­no­ści zło­żo­nych w ro­syj­skim banku i sy­tu­acja ma­te­rialna ro­dziny dra­stycz­nie się po­gor­szyła.

Cała ta po­dróż, grand tour dla po­sze­rze­nia ho­ry­zon­tów ar­ty­stycz­nych i in­te­lek­tu­al­nych mło­dych adep­tek sztuki, miała rów­nież bar­dziej przy­ziemny cel – kon­sul­ta­cje le­kar­skie i zmianę kli­matu, wszystko to dla pod­ra­to­wa­nia zdro­wia Klimci.

Klim­cia, czyli Kle­men­tyna Kras­sow­ska, była dla Anny bar­dziej jak młod­sza sio­stra niż przy­ja­ciółka. Cho­ro­wita dziew­czyna o ła­god­nym uspo­so­bie­niu wzbu­dzała czu­łość i opie­kuń­czy in­stynkt, a Annę praw­dzi­wie po­ko­chała, z wza­jem­no­ścią. Zresztą panna Bi­liń­ska zjed­nała so­bie sym­pa­tię ca­łej ro­dziny Kras­sow­skich, by­wała w ich ma­jątku w Bil­czy­nie na Po­dolu, w oka­za­łym kla­sy­cy­stycz­nym pa­łacu, gdzie ucho­dziła za nie­stru­dzoną wo­dzi­rejkę wszel­kich to­wa­rzy­skich spo­tkań. „Ty je­steś pan­terą!” – za­chwyci się ener­giczną i po­my­słową Anną de­li­katna Kle­men­tyna. Jak były różne, wi­dać na ry­sun­ko­wym por­tre­cie ich obu w szki­cow­niku Anny – po­pier­sie Klimci ema­nuje spo­ko­jem, Anna zdaje się za­trzy­mana w pę­dzie, w ga­lo­pie kon­nej prze­jażdżki.

Głowa ko­biety. Stu­dium, Mu­zeum Na­ro­dowe, War­szawa

W do­wód wdzięcz­no­ści za za­pro­sze­nie w po­dróż Anna na­ma­lo­wała olejny por­tret przy­ja­ciółki, nie­win­nej panny z dworku – dziew­czę­cia o aniel­skiej uro­dzie, ja­snych wło­sach i mo­drych oczach o me­lan­cho­lij­nym spoj­rze­niu. Ko­lor oczu i de­li­katną kar­na­cję sub­tel­nie pod­kre­śla błę­kit su­kienki i pie­ni­sta biel ko­ro­nek oka­la­ją­cych szyję dziew­czyny.

Ob­raz po­wstał w Wied­niu, gdzie Kras­sow­skie i Bi­liń­ska za­trzy­mały się, by Kle­men­tyna za­się­gnęła po­rady le­kar­skiej, a przy oka­zji zwie­dzały mia­sto z jego wspa­nia­łymi ko­lek­cjami sztuki.

Wcze­śniej, w Mo­na­chium, Annę uwio­dły dzieła Ar­nolda Böc­klina, wiel­kiego ro­man­tyka i pre­kur­sora sym­bo­li­zmu, dała się po­rwać na­stro­jowi ta­jem­nicy i grozy ta­kich ob­ra­zów jakWilla nad mo­rzem, gdzie odziana w czerń ko­bieta stoi sa­mot­nie na plaży nad za­toką, pod go­re­ją­cym nie­bem; w Wied­niu naj­bar­dziej za­chwy­ciły ją na­to­miast ry­sunki Mi­chała Anioła.

W każ­dym mie­ście młode ko­biety miały wy­bor­nych prze­wod­ni­ków, bo prze­by­wa­jący tu pol­scy ar­ty­ści chęt­nie to­wa­rzy­szyli uczen­ni­com Ger­sona, z nie­któ­rymi znały się jesz­cze z War­szawy.

Co tam jed­nak Axen­to­wicz czy Ej­smond, kom­pani wy­cie­czek po Mo­na­chium, zwie­dza­nia mu­zeów i pry­wat­nych pra­cowni, kiedy w Wied­niu Anna zna­la­zła naj­mil­szego sercu to­wa­rzy­sza, Wojtka Gra­bow­skiego. „Graba” – jak pi­sze o nim w dzien­niku.

Trzy­dzie­sto­dwu­letni, przy­stojny i chmurny Woj­ciech Gra­bow­ski to ma­larz i ry­sow­nik, młod­szy brat An­drzeja Gra­bow­skiego, przy­ja­ciela Ar­tura Grot­t­gera, uzna­nego ma­la­rza, obec­nie pro­fe­sora kra­kow­skiej Szkoły Sztuk Pięk­nych, re­ko­men­do­wa­nego na to sta­no­wi­sko przez sa­mego rek­tora Jana Ma­tejkę. Skąd w ro­dzi­nie ko­wala z pod­kra­kow­skiego Zwie­rzyńca ar­ty­styczne ta­lenty – nie wia­domo. Woj­cie­chowi nie po­wo­dzi się by­naj­mniej tak do­brze jak bratu, stale musi li­czyć na jego fi­nan­sowe wspar­cie, na ży­cie za­ra­bia ry­sun­kami do cza­so­pism ta­kich jak „Kłosy” i „Ty­go­dnik Ilu­stro­wany”. Mieszka we Lwo­wie, ale trudno go tam spo­tkać, jego pa­sją są wę­drówki po kraju, spe­cja­li­zuje się w scen­kach z ży­cia ga­li­cyj­skiego ludu. „Po­dobne do mo­ich, smutne” – sko­men­tuje Anna w dzien­niku prace no­wego przy­ja­ciela.

Dys­ku­sje o sztuce to­czone nad fi­li­żanką kawy oraz ka­wał­kiem słyn­nego cze­ko­la­do­wego tortu Sa­chera czy jabł­ko­wego stru­dla nie­po­strze­że­nie prze­cho­dzą w bar­dziej oso­bi­ste zwie­rze­nia, głosy cichną do in­tym­nego szeptu. Bo przy­szłość na­gle na­brała no­wego sensu – Anna za­rę­czyła się! Nie­ofi­cjal­nie, ale prze­cież wią­żąco. W ma­jo­wej sce­ne­rii pod­miej­skiego Do­rn­ba­chu wy­mie­nili z Wojt­kiem nie pier­ścionki, ale kwiatki – on dał jej po­lny dzwo­nek, ona jemu kon­wa­lię. Za­raz po­tem trzeba było się po­że­gnać, bo pa­nie je­chały w dal­szą po­dróż.

O wspól­nej przy­szło­ści trudno my­śleć kon­kret­nie, bo jak tu się po­brać, żyć ra­zem, skoro nie mają pie­nię­dzy. I jesz­cze jedna prze­szkoda, waż­niej­sza: Woj­tek jest po­waż­nie chory; już na po­czątku ich zna­jo­mo­ści Anna za­no­to­wała w dzien­niku: „Gra­bow­ski kaszle jak stary dziad”.

Ko­re­spon­den­cyjne na­rze­czeń­stwo nie bę­dzie prze­sad­nie in­ten­sywne, za­leży bo­wiem w du­żej mie­rze od sa­mo­po­czu­cia Woj­cie­cha, Anna na­uczy się żyć z ser­cem drżą­cym z nie­po­koju o uko­cha­nego. O wła­śnie, serce!

Dziw­nie smutne my­śli drę­czą mnie od pew­nego czasu. Dla­czego mam te bo­le­sne prze­czu­cia? Że pi­suje rza­dziej. To rzecz zro­zu­miała: jest w kraju, pra­cuje, ma prze­szkody w zna­jo­mych... lecz czy tylko te prze­szkody? Chwi­lami bar­dzo je­stem nie­spo­kojna. A wszak przed dwoma mie­sią­cami by­łam tak bez tro­ski, tak pra­wie szczę­śliwa! Lecz czyż mam prawo na­rze­kać? Jak we wszyst­kim po­ję­cia na­sze się zga­dzały – po­glądy na sztukę, na ży­cie. Słu­cha­jąc go, zy­ska­łam nie­mało. Gdyby nie ma­te­rialne wa­runki – mo­gli­by­śmy być szczę­śliwi. Wiem ja, jak tro­ski po­wsze­dnie za­bi­jają czło­wieka, a szcze­gól­nie ar­ty­stę. Nie mo­gła­bym znieść, ażeby on dźwi­gał na so­bie wy­łącz­nie obo­wią­zek ma­te­rial­nego za­rob­ko­wa­nia i to z mego po­wodu. Gdyby moja praca mo­gła do­po­móc mu choć w czę­ści! Ha! Trzeba pra­co­wać, wy­ro­bić so­bie sta­no­wi­sko. Do­tąd sztuka była je­dy­nie moim ce­lem – sta­nie się na­dal i środ­kiem, nie­stety. Co ten stary pro­fe­sor ple­cie, że mam ja­kieś chro­niczne po­draż­nie­nie ner­wów serca! To nie dla mnie ta­kie rze­czy.

I po co za na­mową pań Kras­sow­skich zgo­dziła się na ba­da­nie le­kar­skie? Wra­cały z Włoch, znowu z przy­stan­kiem w Wied­niu, nie­stety był to już Wie­deń bez Wojtka, który zdą­żył wy­je­chać. Klim­cia źle się czuła, le­karz za­le­cił po­byt w uzdro­wi­sku, miały je­chać do Al­land koło Ba­den. Anna też nie­do­ma­gała, my­ślała, że to z emo­cji, ze zmę­cze­nia.

Prze­żyła tyle wra­żeń, tyle cu­dów się na­oglą­dała, szki­cow­nik wy­peł­niła ry­sun­kami. „Ita­lia, Ita­lia – no­to­wała w unie­sie­niu. – Więc od­dy­cham już tym po­wie­trzem – je­stem w kró­le­stwie sztuki!” I co wię­cej, od­była sa­motną po­dróż do We­ne­cji (Kras­sow­skie zo­stały w ho­telu w gór­skim Ro­se­gno), rzadka rzecz w cza­sach, gdy ko­bieta w jej wieku nie mo­gła ni­g­dzie ru­szyć się bez przy­zwo­itki.

Młoda ma­larka Ma­ria Basz­kir­cew, ro­syj­ska ary­sto­kratka, którą Bi­liń­ska nie­ba­wem po­zna w Pa­ryżu, do­piero co iry­to­wała się na kar­tach pa­mięt­nika:

To, czego pra­gnę, to swo­boda sa­mot­nej prze­chadzki: cho­dze­nia, za­wra­ca­nia, przy­sia­da­nia na ław­kach w Tu­ile­riach, a szcze­gól­nie w Ogro­dzie Luk­sem­bur­skim, za­trzy­my­wa­nia się przed wi­try­nami skle­pów ar­ty­stycz­nych, wstę­po­wa­nia do ko­ścio­łów, do mu­zeów, wie­czor­nych spa­ce­rów po sta­rych ulicz­kach. Oto, czego pra­gnę, oto swo­boda, bez któ­rej nie można zo­stać praw­dzi­wym ar­ty­stą. Czy my­śli­cie, że ko­rzy­sta się coś z tego, co się wi­dzi, gdy się jest w to­wa­rzy­stwie, i kiedy, by pójść do Luwru, trzeba cze­kać na po­wóz, na damę do to­wa­rzy­stwa albo na ko­goś z ro­dziny? Ach, psia­kość! Wście­kam się wtedy, że je­stem ko­bietą!

Tym­cza­sem Bi­liń­ska no­to­wała wra­że­nia z po­dróży do We­ne­cji i po­bytu w mie­ście na la­gu­nie:

[...] o 8-ej wy­jazd z Borgo omni­bu­sem. Ba­łam się tro­chę: sama i czte­rech Wło­chów, ale strach prędko mi­nął – wy­bra­łam miej­sce na koźle, żeby le­piej wi­dzieć. Śliczna noc. Mój woź­nica, po­czciwe Wło­szy­sko, wy­śpie­wy­wał całą drogę.

I da­lej:

Wy­cho­dzę na plac św. Marka. Mu­zyka, go­łę­bie, tu­ry­ści. Prze­cha­dzam się tro­chę po tym we­nec­kim sa­lo­nie. Ku­puję blok przy spo­sob­no­ści. Aka­de­mia – Tin­to­retto, Bo­ni­fa­cio, Po­rde­none. Z ga­le­rii do ko­ścioła św. Marka. Obiad. Wy­cieczka stat­kiem na Lido. Ładny za­chód słońca, wspa­nial­szy za­chód księ­życa. Cho­dzę nad brze­giem mo­rza, ro­bię trzy szkice – mu­szę tu przyjść z far­bami dla stu­diów. Po­wrót. Znowu spa­cer po placu św. Marka, po mie­ście, mo­stach, pa­sa­żach, prze­smy­kach. Po­wrót gon­dolą. Śliczna noc – Pa­łac Do­żów wspa­niały, dziwny.

Serce ma prawo do fik­sa­cji, trudno się dzi­wić.

Grand tour do­bie­gła końca w Kra­ko­wie. Zna­mienne, że w mie­ście Ma­tejki. Wuj Anny, brat matki, se­kre­tarz kra­kow­skiej Szkoły Sztuk Pięk­nych, obie­cał umó­wić sio­strze­nicę na kon­sul­ta­cje z mi­strzem. Los jed­nak pi­sze wła­sny sce­na­riusz – Ma­tejko aku­rat wy­je­chał, za to do drzwi mło­dej ko­biety puka li­sto­nosz:

By­łam już pra­wie zde­cy­do­wana na Kra­ków – może też cza­sem zo­ba­czy­ła­bym tu i Woj­cie­cha... Aż tu przy­cho­dzi list od mamy, w któ­rym do­nosi, że mo­gła­bym z pp. Stan­kie­wicz je­chać do Pa­ryża! Na­raz dwie tak ko­rzystne, a tak różne drogi. Nie wiem, co wy­brać: ry­su­nek, tech­nikę mo­gła­bym po­su­nąć w Pa­ryżu – brak ich może prze­szka­dzać w tym, do czego dążę – w kom­po­zy­cji, która jest moim ide­ałem.

Zo­sia Stan­kie­wicz już drugi rok do­sko­na­liła umie­jęt­no­ści w pre­sti­żo­wej Aca­démie Ju­lian, zresztą naj­po­pu­lar­niej­szej wśród Po­lek pa­ry­skiej szkole ar­ty­stycz­nej (nie­ba­wem do­łą­czy ko­lejna uczen­nica Ger­sona Ma­ria Du­lę­bianka). Ale ro­dzice Zosi byli za­możni. Oj­ciec, le­karz i pro­fe­sor na uni­wer­sy­te­cie w Char­ko­wie, wzmac­niał w córce wiarę w ta­lent i moż­li­wo­ści. Nic dziw­nego, że z cza­sem Zo­fia za­an­ga­żuje się w dzia­łal­ność spo­łeczną na rzecz eman­cy­pa­cji. Na­pi­sze po­tem:

Oj­ciec wy­cho­wy­wał mnie jak syna. Ni­gdy nie sły­sza­łam nic o tem, że coś pa­nience nie wy­pada, i tak na­tu­ral­nie wy­ro­słam na fe­mi­nistkę, bo ni­gdy nie mo­głam się po­go­dzić z my­ślą, że ja czy inne ko­biety mo­głyby być pod ja­kim­kol­wiek wzglę­dem nie­rów­no­upraw­nione.

Anna chwyta oka­zję:

Po bez­sen­nej nocy z rana wró­ciła mi ener­gia: tu nie ma co ro­bić – trzeba sta­rać się ko­niecz­nie wy­je­chać do Pa­ryża. O mo­dele do ak­tów dla męż­czyzn trudno, co do­piero dla nas!

Woj­ciech Ger­son, któ­rego Anna od­wie­dzi po po­wro­cie do War­szawy, prze­po­wiada jej po­wo­dze­nie (ob­raz Bi­liń­skiej Matka Bo­ska wła­śnie zo­stał sprze­dany za sześć­dzie­siąt ru­bli, a „Ty­go­dnik Ilu­stro­wany” za­mie­ścił re­pro­duk­cję jej ry­sunku Sio­stra mi­ło­sier­dzia) i „prze­strzega, że­bym nie zmie­niła sze­ro­kiego ma­lo­wa­nia mego”.

Zde­cy­do­wana na Pa­ryż i na­ukę w Aca­démie Ju­lian (pa­ry­ska Aka­de­mia Sztuk Pięk­nych otwo­rzy się dla ko­biet do­piero w 1897 roku) pi­sze do Klimci:

Mam tro­chę do­brego, lecz wię­cej złego uspo­so­bie­nia. Mu­szę być nie­za­leżną, gdyż ła­ma­ła­bym obo­wiązki na­rzu­cone. Wie­rzę w zdol­no­ści moje i mam do tej pracy za­mi­ło­wa­nie. Gdy­bym na­po­tkała prze­szkody – znie­na­wi­dzi­ła­bym je. I co wtedy? Te­raz, ma­jąc swo­bodę, szczę­śliwą je­stem, jak nikt i To­bie, którą bar­dzo ko­cham, ży­czę być tak szczę­śliwą, gdyż po­ło­że­nie moje jest do po­zaz­drosz­cze­nia.

Aca­démie Ju­lian to zna­ko­mita uczel­nia. Ro­dol­phe Ju­lian, cie­szący się es­tymą ma­larz two­rzący w aka­de­mic­kim stylu, wy­sta­wiany, na­gra­dzany i speł­niony, za­ło­żył ją w 1868 roku. Wpraw­dzie w Pa­ryżu pry­watne aka­de­mie wy­ra­stały jak grzyby po desz­czu, ale ta pro­wa­dzona przez Ju­liana długo na­le­żała do naj­lep­szych, stale roz­bu­do­wy­wana o ko­lejne ad­resy na mie­ście, na­zy­wana była „szkołą sztuk pięk­nych pra­wo­brzeż­nego Pa­ryża”. Przej­dzie przez nią wiele sław sztuki XX wieku, na dłu­giej li­ście są: Henri Ma­tisse, Mau­rice De­nis, Pierre Bon­nard, Félix Val­lot­ton, Jean Arp czy Mar­cel Du­champ.

Ro­dol­phe Ju­lian miał zmysł do in­te­re­sów, nic dziw­nego, że wy­szedł na­prze­ciw co­raz czę­ściej zgła­sza­nej po­trze­bie rów­nego do­stępu do edu­ka­cji dla ko­biet i męż­czyzn (przez jego szkołę prze­wi­nęło się też wielu cu­dzo­ziem­ców, dla któ­rych Aka­de­mia Sztuk Pięk­nych była nie­do­stępna ze względu na obo­wiąz­kowy eg­za­min z ję­zyka fran­cu­skiego). W gro­nie pro­fe­sor­skim zna­leźli się oczy­wi­ście uznani aka­de­micy, jak Ju­les Jo­seph Le­fe­bvre, Tony Ro­bert-Fleury czy Wil­liam-Adol­phe Bo­ugu­ereau, uznani spe­cja­li­ści od roz­bu­do­wa­nych scen hi­sto­rycz­nych i mi­to­lo­gicz­nych – mi­to­lo­gia sta­no­wiła ide­alną przy­krywkę dla ero­tycz­nych przed­sta­wień. Co in­nego Leda czy inna We­nus naga jak ją Pan Bóg stwo­rzył, a co in­nego gor­sząca go­li­zna na ob­ra­zach ta­kiego Édo­uarda Ma­neta! Wi­dział to kto, żeby ma­lo­wać luk­su­sową kur­ty­zanę odzianą w bie­li­znę (Nana) albo ta­kąż na­gu­sieńką, je­dy­nie z pan­to­fel­kami na sto­pach i ak­sa­mitką na szyi (Olim­pia), o skan­da­licz­nym Śnia­da­niu na tra­wie, gdzie goła ko­bieta sie­dzi na pik­niku w to­wa­rzy­stwie kom­plet­nie ubra­nych męż­czyzn, le­piej nie wspo­mi­nać. Ciało bo­gini po­winno być gład­kie i ja­sne, ni­czym wy­kute w mar­mu­rze jak na płót­nach Bo­ugu­ereau, a nie ma­zane sze­ro­kimi po­cią­gnię­ciami zgni­łych od­cieni farby we­dług wi­dzi­mi­się pana Ma­neta. Co tu kryć, pru­de­ria wyż­szych klas wy­zna­czała stan­dardy rów­nież w sztuce.

Ze wzglę­dów oby­cza­jo­wych Ro­dol­phe Ju­lian zre­zy­gno­wał z za­jęć ko­edu­ka­cyj­nych. Jesz­cze w 1876 roku po­peł­nił ob­raz Pra­cow­nia ma­lar­stwa: na po­dium sie­dzi naga mo­delka, w tłu­mie bli­sko trzy­dzie­stu pra­cu­ją­cych męż­czyzn można do­pa­trzyć się kilku pań. Świetna re­klama szkoły? Nie­ko­niecz­nie. Idea ko­edu­ka­cji wy­prze­dzała swoje czasy, kłuła w oczy sza­cow­nych oby­wa­teli, ro­dzi­ców i mę­żów uczen­nic, więc już trzy lata przed po­wsta­niem ob­razu Ro­dol­phe Ju­lian zde­cy­do­wał się na osobne pra­cow­nie. Pro­gram kształ­ce­nia i spo­sób trak­to­wa­nia wszyst­kich uczniów niby ta­kie same, a jed­nak róż­nice za­czy­nały się już od wy­so­ko­ści cze­snego, które dla ko­biet wy­no­siło czte­ry­sta fran­ków za se­mestr na­uki, pod­czas gdy męż­czyźni pła­cili po­łowę tej kwoty. Za­kła­dano, że stu­denci utrzy­mują się sami, a stu­dentki albo mają wła­sne ka­pi­tały, albo są na utrzy­ma­niu ro­dziny, która wy­łoży ko­nieczne środki. Jawna nie­spra­wie­dli­wość uspra­wie­dli­wiona lo­giką mę­skiej bu­chal­te­rii.

Anna pra­gnęła jak naj­szyb­ciej pod­nieść kwa­li­fi­ka­cje. Nie wy­jeż­dżała do Pa­ryża na długo. Zda­wała so­bie sprawę, ja­kim ob­cią­że­niem dla bu­dżetu ro­dzin­nego była już za­wrotna kwota stu czter­dzie­stu ru­bli, którą do­stała na po­dróż, cze­sne, kilka mie­sięcy na­der skrom­nego ży­cia. Do­brze cho­ciaż, że dach nad głową miała za­pew­niony dzięki za­pro­sze­niu Zosi Stan­kie­wicz i jej matki.

Stu­dentki Aca­démie Ju­lian (Bi­liń­ska druga od pra­wej)

Dwa dni po przy­jeź­dzie do Pa­ryża już sie­działa na za­ję­ciach w no­wej szkole i bie­dziła się nad ry­sun­kiem. Je­śli wy­da­wało jej się, że dużo umie, to szybko zwe­ry­fi­ko­wała to prze­ko­na­nie. Wie­czo­rem no­tuje w dzien­niku:

Dziś pierw­sza lek­cja w Aca­démie Ju­liana. Pę­dzę. Mo­dela jesz­cze nie ma. Przy­pa­truję się tym­cza­sem ko­le­żan­kom moim i ich pra­com. Co dwa mie­siące są tu kon­kursy na me­dal srebrny. Mo­del. Za­czy­nam ry­so­wać głowę, lecz nie idzie. Zu­peł­nie tu inny spo­sób ry­so­wa­nia.

Uparta i pra­co­wita już nie­długo do­czeka się po­chwał: Tony Ro­bert-Fleury i sam Ro­dol­phe Ju­lian do­ce­nią po­stępy am­bit­nej Po­lki. Ich opi­nie no­to­wane w dzien­niku po­cie­szają Annę w chwi­lach sła­bo­ści, zmę­cze­nia i zwąt­pie­nia:

Do­staję ogromne po­chwały od p. Ju­liana za kom­po­zy­cje. Na­wet za­trzy­muje jedną dla sie­bie. W pra­cowni jego wi­szą prace lep­szych uczniów, z dam­skich jed­nak moja bę­dzie pierw­sza. Ho, ho! Za­trzy­mał zresztą wszyst­kie moje kom­po­zy­cje, aby je po­ka­zać pro­fe­so­rom.

Ta jej pierw­sza pa­ry­ska je­sień szybko prze­szła w zimę. Było tak, jak opi­sała Ame­ry­kanka Mary Lo­uise Bre­akell, zna­joma Anny z Aca­démie Ju­lian:

Wsta­wa­ły­śmy, za­nim zro­biło się ja­sno, i ubie­ra­ły­śmy się lo­do­wa­tymi dłońmi. Ja­dły­śmy śnia­da­nie w skrom­nej crème­rie, po­pi­ja­jąc go­rącą cze­ko­ladą, w gru­bych jak moź­dzie­rze bia­łych mi­secz­kach; ja­dły­śmy kru­szące się bułki [...] przy mar­mu­ro­wych sto­li­kach, a po­tem przez go­dzinę męż­nie brnę­ły­śmy przez za­śnie­żone ulice, bez­listne Champs-Ély­sées (bo w Pa­ryżu było mroź­nie tej zimy 1882).

Bi­liń­ska re­la­cjo­nuje:

Tu nie ma nic do za­no­to­wa­nia! Co dzień to samo: od 8 rano do 5 po po­łu­dniu szkoła. Po­tem wra­camy – przy­rzą­dza­nie obiadu, od­po­czy­nek, ga­wędka i spać.

Na roz­rywki i ucie­chy nie star­cza siły, czasu i fun­du­szy. Z rzadka kon­cert (Anna jed­nak wie­czo­rami woli pójść na do­dat­kowe lek­cje ry­sunku czy ana­to­mii) i obiad w pol­skiej re­stau­ra­cji, kiedy za­tę­skni się za sma­kiem ro­dzin­nego domu, choć Bi­liń­ska ja­koś za­wsze po ser­wo­wa­nych tu da­niach cierpi na nie­straw­ność, wi­zyta u wy­bit­nych Po­la­ków osia­dłych nad Se­kwaną, u Wła­dy­sława Mic­kie­wi­cza, syna wiesz­cza, czy u ma­la­rza Jó­zefa Cheł­moń­skiego, mi­strza koni w ga­lo­pie (sławę przy­nio­sły mu roz­pę­dzone Czwórki i Trójki). W domu tego ostat­niego jest mniej no­bli­wie, za to we­se­lej, można li­czyć na­wet na tańce po ko­la­cji i rzecz ja­sna fa­chową po­ga­wędkę o ma­lar­stwie.

Stu­dentki Aca­démie Ju­lian (Bi­liń­ska sie­dzi na pod­ło­dze w pierw­szym rzę­dzie)

Oczy­wi­ście w Pa­ryżu obo­wiąz­kowo trzeba stu­dio­wać mi­strzów, Luwr ma dni otwarte dla ar­ty­stów, któ­rzy roz­kła­dają się z ma­lar­skim warsz­ta­tem przed wy­bra­nymi dzie­łami. Anna zresztą za­raz po przy­jeź­dzie do Pa­ryża pierw­sze kroki skie­ro­wała do Luwru: „We­nus Mi­loń­ska cu­downa – inne Afro­dyty wy­glą­dają przy niej jak ku­charki”. Na kar­tach dzien­nika ża­łuje, że tak nie­wiele ko­rzy­sta z Pa­ryża, ale cóż ro­bić, praca ma­lar­ska po­chła­nia ją bez reszty. Do­nosi Klimci:

Nie opu­ści­łam żad­nych za­jęć, ani jed­nego dnia, ani jed­nej na­wet go­dziny w szkole [...]. To dziwne, ale naj­wię­cej mam zmę­czony umysł. Wielu my­śli, że stu­dia ma­lar­skie to rzecz czy­sto me­cha­niczna, a jest jed­nak wprost prze­ciw­nie, na równi z ręką i okiem, a może i wię­cej jesz­cze, musi pra­co­wać umysł, a dzięki wy­tę­że­niu pracy bez prze­rwy.

Do­brze, że sama lo­ka­li­za­cja pra­cowni Ju­liana w Pas­sage des Pa­no­ra­mas, mię­dzy uli­cami Vi­vienne a bul­wa­rem Mont­mar­tre, po­zwa­lała po­czuć ma­gię Pa­ryża.

W za­ło­żo­nym pra­wie przed wie­kiem pa­sażu z prze­szklo­nym da­chem i ga­zo­wym oświe­tle­niem mie­ścił się lo­kal słyn­nego gra­wera Sterna, ulu­bieńca ca­łej ary­sto­kra­cji i bur­żu­azji, skle­piki ze znacz­kami i pocz­tów­kami, liczne re­stau­ra­cje. Miej­sce tra­fiło w 1880 roku na karty gło­śnej po­wie­ści Nana Émile’a Zoli, spa­ce­ro­wał tu je­den z bo­ha­te­rów książki. Po­wieść o pro­sty­tutce to jed­nak lek­tura nie­od­po­wied­nia dla mło­dych pa­nien, sam Zola okre­ślił ją mia­nem „po­ematu sam­czych po­żą­dań”.

Pa­ryż daje mło­dym ar­ty­stom złu­dze­nie nie­skoń­czo­nych moż­li­wo­ści. Kon­ku­ren­cja oczy­wi­ście jest ogromna, ale Anna na­wy­kła do ry­wa­li­za­cji – u Ju­liana już pierw­szego dnia po­sta­no­wiła so­bie wy­grać szkolny kon­kurs. „Bez me­dalu nie wy­jadę z Pa­ryża” – de­kla­ruje. Prze­żyła męki za­zdro­ści, gdy Zo­sia Stan­kie­wicz ubie­gła ją w tym za­mia­rze. Zdu­siła roz­cza­ro­wa­nie, ale wy­pro­wa­dziła się od pań Stan­kie­wicz, wy­na­jęła ma­leńki po­koik, od­tąd już miesz­kała sama. Kiedy w końcu i ona do­staje upra­gniony me­dal, jej serce ści­ska się z emo­cji: „Co za ra­dość! Praw­dziwa dla mnie nie­spo­dzianka po czte­rech za­le­d­wie i pół mie­siąca po­bytu w Pa­ryżu”. Z dumą do­nosi Wojt­kowi:

[...] po­wie­dzia­łam so­bie, że do­piero wtedy na­pi­szę do Pana, gdy otrzy­mam me­dal. Było to po­sta­no­wie­nie za śmiałe, wa­riac­kie. Sta­ra­łam się i... do­sta­łam. Te­raz z zu­peł­nie otwar­tym czo­łem staję przed Pa­nem, tłu­ma­czyć się z dłu­giego mil­cze­nia nie mam po­trzeby.

Szkolne kon­kursy to za­le­d­wie przy­grywka przed tym naj­waż­niej­szym, udzia­łem na pa­ry­skim Sa­lo­nie. Obec­ność na tej do­rocz­nej wy­sta­wie jest klu­czowa dla za­ist­nie­nia w świe­cie ar­ty­stycz­nym i co za tym idzie – na rynku sztuki. Anna za­de­biu­tuje na Sa­lo­nie w 1884 roku. Pi­sze wów­czas do na­rze­czo­nego:

Da­łam do Sa­lonu Por­tret ko­biety, ry­su­nek, i zo­stał przy­jęty. Bar­dzo by­łam nie­spo­kojna o los pierw­szego kroku mego, bo liczba przy­ję­tych jest ogra­ni­czona, od­pa­lo­nych przy­naj­mniej dwa razy tyle. Nie zmar­twi­ła­bym się była jed­nak zbyt­nio w ra­zie od­mowy, gdyż nie ro­bi­łam ry­sunku tego z za­mia­rem wy­sła­nia na wy­stawę. Było to tylko jedno ze stu­diów szkol­nych, do któ­rego po­tem do­ro­bi­łam ja­kieś tam ubra­nie, aby miało po­zór por­tre­tów, gdyż stu­diów nie przyj­mują.

Pa­ryż po­zwala rów­nież mło­dym ko­bie­tom wie­rzyć w równe szanse na polu ar­ty­stycz­nym, nie­kwe­stio­no­waną gwiazdą jest wów­czas ma­larka i rzeź­biarka Rosa Bon­heur. Sławę przy­nio­sły jej na­tu­ra­li­styczne przed­sta­wie­nia zwie­rząt, koń­skie targi, sceny z po­lo­wań, stada by­dła pę­dzone przez dziel­nych wie­śnia­ków, a wszystko to w sce­ne­rii prze­pięk­nych pej­zaży, te­ma­tyka – mó­wiono w tam­tych cza­sach – jak na ko­bietę im­po­nu­jąca.

O tej sześć­dzie­się­cio­latce o krótko ob­cię­tych wło­sach krąży wiele plo­tek po­wta­rza­nych ści­szo­nym gło­sem: żyje z ko­bie­tami, nosi się po mę­sku. Jej nie­za­leż­ność bu­dzi jed­nak re­spekt, no i jest pierw­szą ko­bietą ar­tystką od­zna­czoną wstą­żeczką Le­gii Ho­no­ro­wej. Już nie­długo zwróci uwagę na młodą Bi­liń­ską, Anna bę­dzie ją od­wie­dzała w pra­cowni peł­nej wy­pcha­nych zwie­rząt. Na tym jed­nak się skoń­czy, ser­deczna zna­jo­mość nie przej­dzie w in­tymną za­ży­łość, to­wa­rzyszką Rosy w ostat­nich la­tach jej ży­cia zo­sta­nie Ame­ry­kanka Anna Klumpke, ko­le­żanka Bi­liń­skiej w Aca­démie Ju­lian.

Wpraw­dzie przy­pa­dek pani Bon­heur nie­sie na­dzieję, jest jed­nak wy­jąt­kiem po­twier­dza­ją­cym re­gułę: sztuka to mę­ski świat, w któ­rym ko­bieta na­dal jest tylko go­ściem, nie­ko­niecz­nie mile wi­dzia­nym. Ko­bieta za­słu­guje na uzna­nie, gdy jej sztuka jest „mę­ska”, ob­razy ma­lo­wane „po mę­sku”. Ma­ria Basz­kir­cew ja­sno oce­niła sto­sunki pa­nu­jące w Aca­démie Ju­lian: „Ci pa­no­wie gar­dzą nami i tylko wtedy, gdy fak­tura jest mocna, a na­wet bru­talna, są za­do­wo­leni, bo ta ce­cha jest u ko­biet bar­dzo rzadka”. I ona, i Bi­liń­ska bez­sku­tecz­nie pro­szą Ju­liana o prze­nie­sie­nie do mę­skiej pra­cowni. „Być tak do­brą, jak męż­czy­zna” – no­tuje Anna. Oto jej de­wiza.

Ko­lej­nymi wy­jąt­kami, choć nie o tak spek­ta­ku­lar­nych ka­rie­rach jak Rosa Bon­heur, są im­pre­sjo­nistki Ber­the Mo­ri­sot i Mary Cas­satt, śmiałe ar­tystki no­wo­cze­sne.

Ko­bieta w ki­mo­nie z ja­poń­ską pa­ra­solką, Ko­lek­cja Chri­sto­phe’a Em­ma­nu­ela Del Deb­bio, Pa­ryż

Jed­nak Bi­liń­ska – wy­cho­wana na ma­lar­stwie re­ali­stycz­nym i hi­sto­rycz­nym, kształ­cona we­dług sko­dy­fi­ko­wa­nego kursu aka­de­mic­kiego – po­zo­sta­nie prze­waż­nie wierna kla­sycz­nemu warsz­ta­towi, te­ma­tyce i spoj­rze­niu. Kiedy w 1884 roku zwie­dza po­śmiertną wy­stawę Ma­neta, nie jest w sta­nie trak­to­wać go po­waż­nie. Pi­sze do Gra­bow­skiego:

Do­tąd sły­sza­łam tylko o tych cu­da­kach, a te­raz prze­ko­nuję się na wła­sne oczy o ich idio­ty­zmie. Trudno so­bie coś bar­dziej śmiesz­nego, dzie­cin­nego i nie­do­łęż­nego przed­sta­wić. Żad­nego ry­sunku, żad­nego ko­loru. Niby to ma­lują tak, jak wi­dzą, czyli jak im się wy­daje, a trzeba przy­znać, że wy­daje im się ory­gi­nal­nie: je­żeli twarz jest ró­żowa, to on ją wy­ma­luje z pew­no­ścią mie­sza­niną kar­minu lub cy­no­bru z białą farbą bez żad­nych od­cieni. Ciemne oczy od­daje za po­mocą dwu plam kwa­czem zmo­czo­nym w czar­nej far­bie bez żad­nego ry­sunku, za­wsze krzywe i ze­zo­wate. [...] Spoj­rzeć na chwilę mi­mo­cho­dem na taki ob­raz, nie za­trzy­mu­jąc się na jedną na­wet se­kundę – może to i robi ja­kie wra­że­nie na­tury, lecz przy­pa­trzeć się bli­żej – niech Bóg strzeże – śmie­szy tylko, a bar­dziej jesz­cze gniewa. Wi­doki na ta­kim trak­to­wa­niu tracą ra­czej. Zy­ska­łyby może na świe­żo­ści i praw­dzie ko­loru, gdyby pa­no­wie im­pre­sjo­ni­ści nie wpa­dali w prze­sadę i nie pra­gnęli od­zna­czyć się na­iwną ory­gi­nal­no­ścią, ro­biąc li­ście drzew sza­fi­rowe na pierw­szym pla­nie, zie­mie fio­le­tową bi­sku­piego ko­loru, a niebo tra­wia­ste. Tego sa­mego Mo­neta [!] daw­niej­sze ro­boty są wcale do­bre, a je­go­mość z fajką i ku­flem to ar­cy­dzieło swo­jego ro­dzaju.

Jak wielu – myli na­zwi­ska Ma­neta i Mo­neta i jesz­cze nie po­trafi prze­sko­czyć tra­dy­cyj­nego poj­mo­wa­nia ma­lar­stwa. Nie­zmien­nie ceni za to in­nego ma­la­rza na „M”, cho­ciaż, wzmoc­niona pa­ry­ską edu­ka­cją, po­zwoli so­bie na kry­tykę Wer­ny­hory Ma­tejki za... nie­po­prawne umiesz­cze­nie po­staci w kom­po­zy­cji.

W li­stach do