Dolina Tęczy - Lucy Maud Montgomery - ebook

Dolina Tęczy ebook

Lucy Maud Montgomery

5,0

Opis

Dolina Tęczy (oryg. Rainbow Valley) – powieść autorstwa Lucy Maud Montgomery, siódma część z serii o Ani z Zielonego Wzgórza. Minęło piętnaście lat od ślubu Ani Shirley i Gilberta Blythe’a (tzn. powieść zaczyna się ok. 1906 roku). Ania dalej zajmuje się domem i wychowaniem szóstki dzieci. Tymczasem na plebanii, znajdującej się niedaleko domu Blythe’ów, zamieszkuje owdowiały pastor, John Knox Meredith, z czwórką dzieci: Jerrym, Karolem, Florą i Uną, które są przyczyną wielu nieporozumień w Glen St. Mary. Innym ważnym wydarzeniem w wiosce jest adoptowanie przez panią Kornelię sieroty, Marii Vance, która zostaje przyjaciółką dzieci Blythe’ów i Meredithów. Toczy się tu również historia miłosna pana Mereditha i Rozalii (Rosemary) West. (za Wikipedią).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 301

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Lucy Maud Montgomery

 

 

 

Dolina Tęczy

 

przełożyła Janina Zawisza-Krasucka

 

 

 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: Sophie Gengembre Anderson (1823–1903), The Song of the Lark, (1903),

licencjapublic domain, źródło: https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Sophie_Anderson_The_song_of_the_lark.jpg

Plik rozpoznano jako wolny od znanych ograniczeń praw autorskich,

włącznie z prawami zależnymi i pokrewnymi.

 

Tekst wg edycji z roku 1932. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-361-2 

 

 

 

Rozdział I. Z powrotem w domu.

 Był przezroczysty, tchnący świeżą zielenią wieczór majowy, a przystań Czterech Wiatrów, ozłocona ostatniemi promieniami zachodzącego słońca, zdawała się przeglądać w spokojnej tafli morza. Fale morskie łagodnie pieściły piaszczysty brzeg, rubaszny podmuch wiatru wznosił kurzawę czerwonego pyłu wzdłuż drogi, którą szła panna Kornelja w kierunku wsi Glen St. Mary. Panna Kornelja była już właściwie panią Marszałkową Elliott i była nią już od lat trzynastu, lecz wszyscy z przyzwyczajenia nazywali ją panną Kornelją. To dawne imię zbyt drogie było dla starych przyjaciół. Porzuciła je tylko już dawno Zuzanna Baker, siwowłosa, zaufana służąca rodziny Blythe na Złotym Brzegu, usiłująca przy każdej okazji nazywać pannę Kornelję „panią marszałkową Elliott” z drwiącym uśmieszkiem, jakby chciała powiedzieć: „Chciało się być „panią”, niech i tak będzie, mnie to wcale nie obchodzi”.

 Panna Kornelja szła do Złotego Brzegu, aby przywitać państwa Blythe, którzy wrócili właśnie z Europy. Przebywali poza domem trzy miesiące, wyjechawszy jeszcze w lutym na kongres medyczny do Londynu, a podczas ich nieobecności w Glen zaszło tyle różnych rzeczy, o których panna Kornelja pragnęła z nimi pogadać. Przedewszystkiem nowa rodzina przybyła na plebanję. I jaka rodzina! Panna Kornelja kilka razy potrząsnęła głową, idąc pośpiesznie naprzód.

 Zuzanna Baker i dawna Ania Shirley widziały ją zbliżającą się z obszernej werandy w Złotym Brzegu, gdzie siedziały upojone czarem majowego wieczoru, wsłuchane w zawodzenie koników polnych w trawie i zapatrzone w rozkwitające już kępki złotogłowów tuż pod ścianą werandy.

 Ania siedziała na stopniach, opasawszy ramionami kolana, spoglądała w mroczną przestrzeń, ciągle jeszcze dziewczęca i pełna radości życia. Prześliczne spojrzenie szarozielonych oczu poszybowało ku drodze prowadzącej do przystani, a był w nim, jak zwykle, wyraz młodocianego rozmarzenia. Tuż za nią spoczywała w hamaku Rilla Blythe, tłuściutkie stworzonko sześcioletnie, najmłodsza pociecha mieszkańców Złotego Brzegu. Maleńka miała wijące się rudawe włosy i sarnie, figlarne oczy przymknięte teraz rozkosznie, bo Rilla spała smacznie.

 Shirley, „mały murzynek”, jak go w rodzinie nazywano, leżał uśpiony w ramionach Zuzanny. Miał ciemne włosy, ciemne oczy i ciemną cerę o zaróżowionych policzkach, a Zuzanna darzyła go specjalną miłością. Po jego urodzeniu Ania przez dłuższy czas chorowała, więc Zuzanna matkowała dziecku z namiętną czułością, której nie zaznało żadne z innych dzieci, choć wszystkie były jej jednakowo drogie. Doktór Blythe niejednokrotnie o tej miłości mówił z uśmiechem, lecz to co on mówił dla Zuzanny nigdy nie istniało.

 — Dałam Shirleyowi prawie tyle z siebie, co i pani, pani doktorowo — mawiała Zuzanna. — Nic dziwnego, że uważam go za swoje własne dziecko.

 Istotnie, Shirley zawsze biegł do Zuzanny, gdy łaknął pieszczoty i zawsze najchętniej zasypiał pod ochroną jej macierzyńskich ramion. Zuzanna częstokroć karciła dzieci Blythe‘ów, gdy zasługiwały na to, tylko nigdy nie ukarała Shirley‘a i nawet matce na to nie pozwalała. Gdy raz jeden doktór Blythe chciał skarcić syna, Zuzanna w dość ostry sposób wyraziła swe oburzenie.

 — Mężczyzna potrafiłby nawet skarcić anioła, pani doktorowo — oznajmiła z goryczą i biedny doktór przez kilka tygodni unikał srogiego wzroku przywiązanej piastunki.

 Podczas nieobecności państwa Blythe Zuzanna zabrała małego Shirley‘a do swego brata i była z nim tam aż trzy miesiące, podczas, gdy reszta dzieci przebywała w Avonlea. Mimo to jednak z wielką radością Zuzanna wróciła do Złotego Brzegu i jeszcze z większą radością powitała gromadkę swych wychowanków. Złoty Brzeg był jej światem, był państwem, w którem wszechwładnie królowała. Nawet Ania rzadko kiedy sprzeciwiała się orzeczeniom Zuzanny, ku wielkiej niechęci pani Małgorzaty Linde z Zielonego Wzgórza, która podczas swej wizyty w Czterech Wiatrach z przekąsem zaznaczyła, że Zuzannie daje się zbyt wiele swobody.

 — Kornelja Bryant biegnie tu drogą od przystani, pani doktorowo — zauważyła Zuzanna. — Musi wyładować z siebie wszystkie plotki, które nazbierała przez trzy miesiące.

 — Widocznie — przyznała Ania, ściskając dłońmi kolana. — Umieram już z tęsknoty za wszelkiemi plotkami z Glen St. Mary, Zuzanno. Panna Kornelja na pewno opowie mi o wszystkiem, co się tu działo, kto się urodził, kto ożenił, kto upił, kto umarł, kto wyjechał, kto przybył, komu zdechła krowa i która panna znalazła adoratora. Szalenie miło znaleźć się znowu w domu wśród mieszkańców Glen. Takbym chciała wszystko o nich wiedzieć! Wiesz Zuzanno, że najbardziej lubię słuchać plotek o miłości.

 — Zupełnie zrozumiałe, pani doktorowo — przyznała Zuzanna — każda szanująca się kobieta uwielbia te plotki. Coprawda sama nigdy nie miałam adoratora i chyba mieć już nie będę, bo lata coraz szybciej płyną. Mówiąc o plotkach, chciałam pani powiedzieć, że podobno biedna pani Harrisonowa Miller w zeszłym tygodniu usiłowała sobie odebrać życie.

 — Ach, Zuzanno!

 — Niech się pani uspokoi, pani doktorowo. Zamiar ten nie udał jej się. Ale wcale się pani Miller nie dziwię, bo ma naprawdę strasznego męża. Tylko głupio z jej strony, że chciała mu dać wolność, żeby mógł poślubić inną kobietę. Gdybym była na jej miejscu, pani doktorowo, wzięłabym się do jakiejś pracy i doprowadziłabym go do tego, aby się sam powiesił. Nie znaczy to, że pochwalam takie czyny, pani doktorowo.

 — A co się stało Millerowi? — zapytała Ania niecierpliwie. — On naprawdę może każdego doprowadzić do ostateczności.

 — Tak, niektórzy nazywają to religją, inni znów podszeptem czarta. Przepraszam za wyrażenie, pani doktorowo. W każdym razie nikt nie rozumie zwarjowanego Harrisona. Bywają dni, kiedy rzuca się na każdego, bo ma wrażenie, że skazany jest na wieczną pokutę. Kiedy indziej znów twierdzi, że gwiżdże na wszystko i idzie się upić. Ja mam wrażenie, że jest trochę niespełna rozumu, jak zresztą wszyscy Millerowie. Co do pani Millerowej, to sama nie wiem, czy należy się nad nią litować. Mówią nawet, że wyszła za Harrisona tylko dlatego, aby zrobić na złość Ryszardowi Taylorowi, który się ożenił z inną. Nie jestem sędzią w sprawach małżeńskich, pani doktorowo. A otóż i Kornelja Bryant wchodzi do bramy. Zaniosę małego murzynka do łóżeczka i wezmę się do roboty.

Rozdział II. Ploteczki.

 — A gdzie reszta dzieci? — zapytała panna Kornelja, po pierwszych powitaniach, z jej strony bardzo serdecznych, ze strony Ani impulsywnych i oschłych ze strony nieugiętej Zuzanny.

 — Shirley już w łóżeczku, a Jim, Władzio i bliźnięta, jak zwykle pobiegły do swej ukochanej Doliny Tęczy — odparła Ania. — Dopiero dziś po południu wróciły do domu i nie mogły się doczekać kolacji, bo chciały jak najprędzej biec do doliny. Zakątek ten ukochały ponad wszystko w życiu. Nawet cudne klony nie mogą rywalizować z doliną.

 — Dobrze spędzili czas w Avonlea? — zagadnęła panna Kornelja.

 — Nadzwyczajnie. Maryla strasznie ich rozpieszczała, szczególnie Jima, który jest jej pupilkiem.

 — Panna Cuthbert musi być już bardzo stara — zauważyła panna Kornelja, wyciągając z torebki robótkę i zabierając się do szydełkowania. To był jedyny jej punkt styczny z Zuzanną. Panna Kornelja utrzymywała, że kobieta powinna mieć zawsze ręce czemś zajęte i wtedy dopiero może mieć przewagę nad kobietą, która rzadko kiedy coś robi.

 — Maryla skończyła osiemdziesiąt pięć lat — szepnęła Ania z westchnieniem. — Włosy ma już zupełnie bielutkie. Dziwnem się wyda, jeżeli powiem, że wzrok jednak jeszcze jej doskonale dopisuje.

 — Jestem ogromnie zadowolona, żeście wreszcie wrócili. Byłam taka osamotniona. Ale wierzaj mi, Aniu, nie próżnowaliśmy tu w Glen. Jeszcze żadna wiosna nie była tak emocjonująca, jak w tym roku, gdy zaczęto mówić o sprawach kościelnych. Mamy wreszcie pastora, Aniu.

 — Wielebny John Knox Meredith, pani doktorowo — wtrąciła Zuzanna, postanawiając nie dopuścić do tego, aby panna Kornelja opowiedziała wszystkie nowinki.

 — Sympatyczny? — spytała Ania zaciekawiona.

 Panna Kornelja westchnęła, a Zuzanna mruknęła coś niechętnie.

 — Tak, mimo wszystko dość sympatyczny — rzekła panna Kornelja. — Sympatyczny, wykształcony i bardzo pobożny. Ale wyobraź sobie, Aniu, że nie ma ani odrobiny rozumu!

 — Więc dlaczego otrzymał parafję?

 — Nie ulega wątpliwości, że to najlepszy kaznodzieja, jakiego dotychczas mieliśmy w Glen St. Mary — odparła z powagą panna Kornelja — jest bardzo wzniosły i uduchowiony i potrafi oddziaływać na ludzi.

 — Cała parafja długo się nad tem zastanawiała — mówiła dalej panna Kornelja — a na pastora Mereditha zdecydowaliśmy się wszyscy odrazu. Wszystkim poprzednim każdy z nas miał coś do zarzucenia. Nawet Mr. Folson nie wszystkim się podobał. Był doskonałym kaznodzieją, ale wygląd miał straszny. Nie dbał zupełnie o swoją powierzchowność. Miał zbyt czarne włosy i za gładko wygoloną twarz.

 — Wyglądał zupełnie, jak wylizany kot, pani doktorowo — odezwała się znowu Zuzanna. — Nie mogłam znieść tego człowieka, gdy się co niedzielę ukazywał na ambonie.

 — Potem przyszedł Mr. Rogers, a ten to już był zupełnie, jak ciepłe kluski, ani zły, ani dobry — podjęła panna Kornelja. — Gdyby nawet potrafił wygłaszać kazania, jak Piotr Apostoł, to i tak nie byłoby z tego żadnego pożytku. Pamiętam, że pewnej niedzieli do kościoła wpadła owca starego Caleba Ramsaya i zaczęła beczeć, właśnie w chwili, kiedy pastor rozpoczął nabożeństwo. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a biedny Rogers nie wiedział gdzie się ma podziać. Niektórzy twierdzili, że parafję naszą powinien objąć Mr. Stowart, bo przecież jest bardzo wykształcony. Potrafi czytać Nowy Testament aż w pięciu językach.

 — Nie znaczy to, żeby się prędzej od innych dostał do nieba — wtrąciła Zuzanna.

 — Wielu z nas nie lubiło jego wymowy — rzekła panna Kornelja, ignorując uwagę Zuzanny. — Mówił zbyt dobitnie, a znów Mr. Arnett wcale nie był kaznodzieją. Najtragiczniej wychodziło, gdy czytał Biblję. Zawsze musiał utknąć na zdaniu: „Przeklinam cię, Meroz”.

 — Potem tknięty jakąś nagłą myślą zamykał Biblję i wykrzykiwał jeszcze głośniej: „Przeklinam cię, Meroz”. Biedna dusza Meroza musiała się czuć jeszcze gorzej dnia tego po takiem przekleństwie — dorzuciła Zuzanna.

 — Kandydujący pastor nie może się zastanawiać nad tekstem kazania — rzekła uroczyście panna Kornelja. — Jestem pewna, że zostałby wybrany Mr. Pierson, gdyby wybrał inną treść swego kazania inauguracyjnego.

 — A jaka jest pani Meredith? — zagadnęła Ania.

 — Niema pani Meredith i to jest właśnie najgorsze. Mr. Meredith jest wdowcem. Żona umarła mu cztery lata temu. Gdybyśmy wiedzieli o tem, na pewno nie zostałby naszym proboszczem, bo wdowiec dla parafji jest jeszcze gorszy, niż kawaler. Słyszeliśmy, jak mówił o swych dzieciach, byliśmy pewni, że ma również i żonę. Dopiero po przyjeździe okazało się, że jest z nimi tylko stara ciotka Marta, jak ją nazywają. Podobno jest kuzynką matki pastora i zajmuje się jego dziećmi. Mając już lat siedemdziesiąt pięć, trochę niedowidzi i głucha jest, jak pień.

 — A przytem strasznie nędzna z niej gospodyni, pani doktorowo.

 — Najgorsza, jaką sobie można wyobrazić na plebanji — wtrąciła z goryczą panna Kornelja. — Pastor nie chce przyjąć nikogo do domu, bo twierdzi, że uraziłoby to ciotkę Martę. Wierzaj mi, Aniu, stan naszej plebanji jest tragiczny. Wszystko pokryte grubą warstwą kurzu, a myśmy sobie nowego pastora tak pięknie wyobrażali.

 — Więc ma czworo dzieci? — zapytała Ania, przejęta macierzyńskiem uczuciem.

 — Tak, jedno niewiele większe od drugiego. Najstarszy jest Jerzy, ma dwanaście lat i w domu nazywają go Jerry. Całkiem rozsądny chłopak. Flora ma lat jedenaście, straszny z niej urwis, ale przyznać trzeba, że śliczna, jak obrazek.

 — Ma twarz anioła, lecz psoci gdzie tylko może, pani doktorowo — oburzała się Zuzanna. — Któregoś wieczora byłam na plebanji z panią Jamesową Millison. Przyniosła pastorowi mendel jajek i bańkę mleka. Flora przyjęła to od niej i miała zanieść jajka do piwnicy. Na ostatnim stopniu schodów potknęła się i wysypała wszystko na ziemię. Niech pani doktorowa sobie wyobrazi, że nie zmartwiła się tem zupełnie, tylko wybuchnęła głośnym śmiechem. „Nie wiem dlaczego jestem taka niezdara”, rzekła. Pani Jamesowa Millison wpadła w złość. Zapowiedziała, że nigdy już nic nie przyniesie na plebanję, skoro jej podarunki mają być tak nie szanowane.

 — Marja Millison nie jest znowu taka hojna, jeżeli zaniosła jajka i mleko, to tylko dla prostej ciekawości. Mała Flora pewno nie chciała stłuc jajek, ale każdemu to się może zdarzyć. Strasznie żywe i wesołe dziecko.

 — Trochę podobna do mnie. Zaczynam lubić tę małą Florę — zadecydowała Ania z uśmiechem.

 — Coprawda i ja lubię dzieci pełne życia, pani doktorowo — przyznała Zuzanna.

 — Z tą małą jest coś nie w porządku — dorzuciła panna Kornelja. — Zawsze się śmieje i mimowoli każdego zmusza do uśmiechu. Nawet w kościele nie potrafi zachować powagi. Trzecia z rzędu, Una, ma dziesięć lat i jest szalenie milutka, choć nieładna. Później idzie Tomasz Carlyle, najmłodszy, niedawno skończył lat dziewięć. Nazywają go Karolek, posiada on dziwną manję zbierania wszelkiego robactwa i żab i przynoszenia ich do domu.

 — Najgorsze to, że dzieci na plebanji nie są nigdy porządnie ubrane — mówiła dalej panna Kornelja. — Nawet w porze pierwszych śniegów chodzą boso do szkoły. Coprawda nigdybym nie zniosła, żeby córka pastora metodystów nosiła lakierowane trzewiczki. Poza tem nie podoba mi się, że głównem miejscem ich zabaw jest cmentarz metodystów.

 — Cmentarz leży tuż przy plebanji — zauważyła Ania. — Zawsze myślalam o tem, będąc dzieckiem, że na cmentarzu można się najlepiej bawić.

 — O nie, pani tak myśleć nie mogła, pani doktorowo — oburzyła się Zuzanna, usiłująca zawsze bronić Anię, nawet przed samą sobą. — Nawet dzieckiem będąc musiała pani być rozsądniejszą.

 — To poco zbudowali plebanję przy samym cmentarzu? — martwiła się Ania. — Podwórze mają tak małe, że dzieci z konieczności muszą wychodzić na cmentarz.

 — Właśnie to był największy błąd — przyznała panna Kornelja. — Ale tym sposobem budowa plebanji wyniosła taniej. Jednak dotychczas żadne z dzieci na plebanji nie wpadło na myśl przebywania całemi dniami na cmentarzu. Pan Meredith również swoim małym nie powinien na to pozwolić, ale on ciągle siedzi zagrzebany w książkach, gdy tylko jest w domu. Wiecznie czyta i czyta, albo spaceruje po gabinecie, jakby w śnie letargicznym. Dziwię się nawet, że nie zapomina o swych niedzielnych obowiązkach w kościele. Dwa razy zato zapomniał przyjść na zebranie i dopiero jeden ze starszych musiał chodzić po niego na plebanję. A najzabawniejsza historja była, gdy zapomniał o ślubie Fanny Cooper. Dopiero zatelefonowano po niego i przybiegł w pośpiechu w rannych pantoflach. Metodyści pękali ze śmiechu, na szczęście nie śmieli krytykować pastora i jego kazań. Ten człowiek żyje dopiero wtedy, gdy się znajdzie na ambonie, a pastor metodystów podobno zupełnie nie jest kaznodzieją. Na szczęście ja go nigdy nie słyszałam.

 Od chwili swego ślubu panna Kornelja miała mniejszą pogardę dla mężczyzn, ale ciągle jeszcze lekceważyła metodystów.

 — Nigdy nie miałam zaufania do metodystów — mówiła dalej — a pan Meredith również doszedł do wniosku, że lepiej się trzymać od nich zdaleka. Coprawda mógłby być dla nich mniej uprzejmy. Niepotrzebnie znalazł się na srebrnem weselu Jakóba Drew i przez to potem miał wiele nieprzyjemności.

 — A o co chodziło?

 — Pani Drew prosiła go, aby pokroił gęś, bo Jakób Drew nigdy sobie nie mógł z tem dać rady. Pan Meredith zabrał się do dzieła z zapałem i jednym niefortunnym ruchem zrzucił kawałek tłustej gęsiny na kolana pani Reese, która przy nim siedziała. Nie zmieszał się wcale, tylko rzeki sennym głosem: „Pani Reese, zechce pani łaskawie położyć to udko zpowrotem na talerzu?” Pani Reese z pozornym spokojem spełniła prośbę, ale musiała być wściekła, bo miała na sobie nowiutką jedwabną suknię. Najgorsze to, że przecież ona jest metodystką.

 — Jednak całe szczęście, że ci wszyscy, którym Meredithowie się narazili należą do metodystów — ciągnęła panna Kornelja. — Dwa tygodnie temu najstarszy syn pastora, Jerry, przyszedł na nabożeństwo metodystów i usiadłszy obok starego Williama Marsha, zapytał: „Czy pan się dzisiaj lepiej czuje?” Biedny Jerry chciał być uprzejmy, lecz Marsh wziął to za impertynencję i wpadł w złość. Właściwie nie wiadomo poco zjawił się w kościele metodystów. Te dzieci z plebanji same już nie wiedzą, co mają ze sobą zrobić.

 — Myślę, że nie zdążyły jeszcze obrazić pani Aleksandrowej Davis z Portu — uśmiechnęła się Zuzanna. — To bardzo wrażliwa kobieta, ale udaje wielką damę. Słyszałam, jak mówiła, że dzieci pastora nie mają ani odrobiny wychowania.

 — Coraz bardziej upewniam się w mniemaniu, że Meredithowie należą do ludzi „znających Józefa” — zadecydowała Ania.

 — Właściwie tak — przyznała panna Kornelja. — I to jeszcze bardziej utrudnia sytuację. W każdym razie, skoro już są u nas, powinniśmy się starać, aby ich za wszelką cenę odciągnąć od metodystów. Ale muszę już biec do domu. Marszałek tylko patrzeć jak wróci i z niecierpliwością będzie czekał na kolację. Jak każdy mężczyzna. Przykro mi, że nie widziałam dzieci. A gdzie doktór?

 — Wyjechał do portu. Zaledwie od trzech dni jesteśmy w domu, a on nie ma ani chwili czasu, nawet na zjedzenie obiadu.

 — Nic dziwnego. Od sześciu tygodni wszyscy chorzy z niecierpliwością oczekiwali jego powrotu i mieli zupełną słuszność. Lekarz portowy po poślubieniu córki pogrzebowego przedsiębiorcy z Lowbridge zupełnie stracił ich zaufanie. Sam sobie winien. Musisz przyjść, Aniu, z doktorem do nas i opowiedzieć o swej podróży. Przypuszczam, żeście przywieźli mnóstwo nowych wrażeń.

 — Istotnie — przyznała Ania. — Marzenia długich lat ziściły się nareszcie. Europa to prawdziwy kraj czarów. Ale z wielką satysfakcją wróciliśmy do starych kątów. Jednak Kanada jest najwspanialszym zakątkiem na świecie, panno Korneljo.

 — Nigdy o tem nie wątpiłam — rzekła panna Kornelja z powagą.

 — Stara Wyspa Św. Edwarda najmilszem cichem ustroniem, a Przystań Czterech Wiatrów najcudowniejszą miejscowością na Wyspie — śmiała się Ania, spoglądając z zachwytem na cudowny zachód słońca ponad przystanią. — Nawet w Europie nie zdarzyło mi się widzieć cudowniejszego krajobrazu, panno Korneljo. Musi już pani iść naprawdę? Dzieci będą ogromnie zmartwione, że pani na nie nie zaczekała.

 — Mam nadzieję, że wkrótce mnie odwiedzą. Powiedz im, że zawsze świeże pączki mam dla nich przygotowane.

 — Mówiły o tem przy kolacji. Na pewno rychło ujrzy ich pani u siebie, bo przecież niedługo będą musiały wrócić do szkoły. Bliźnięta rozpoczną też wkrótce lekcje muzyki.

 — Przypuszczam, że nie u żony pastora metodystów? — zapytała lękliwie panna Kornelja.

 — Nie, chcę żeby się uczyły u Rozalji West. Wczoraj wieczorem byłam nawet u niej i omówiłam wszystko. Szalenie miła dziewczyna!

 — Doskonale się trzyma, choć nie jest już tak młoda, jak była kiedyś.

 — Musiała być ładniutka. Nigdy nie znałam jej bliżej, jak pani wiadomo. Mieszkają dość daleko i zazwyczaj widywałam ją tylko w kościele.

 — Nie wiem, czy ci wiadomo, że panny West są spokrewnione z Ewą. Czy Fordowie tego lata zamierzają przyjechać do portu?

 — Nie. Wybierają się do Japonji, gdzie zamierzają zostać cały rok. Ostatnia powieść Owena została przetłumaczona na język japoński. Po raz pierwszy kochany stary Wymarzony Domek będzie świecił latem pustkami.

 — Myślę, że Owen Ford mógłby z równem powodzeniem pracować w Kanadzie i nie męczyć swej biednej żony oraz dzieci tak uciążliwą podróżą do Japonji — mruknęła panna Kornelja. — „Księga życia” była jedną z najbardziej udatnych jego prac, a przecież napisał ją w Czterech Wiatrach.

 — To kapitan Jim dostarczył mu materjału, jak pani wiadomo. Zbierał ten materjał podczas długich swych podróży. Według mnie wszystkie książki Owena są doskonale.

 — Wcale nie przeczę. Prawie wszystkie czytałam, chociaż uważam, Aniu, że czytanie książek jest niepotrzebnem marnowaniem czasu. Muszę napisać do Forda, jak się zapatruję na jego podróż do Japonji. Widocznie chce, żeby dzieci jego stały się poganami.

 Z temi słowy, pełnemi niechęci, panna Kornelja wyszła. Zuzanna układała Rillę do łóżeczka, a Ania usiadła znowu na schodkach werandy pod baldachimem granatowego nieba wysrebrzonego gwiazdami i zatonęła w marzeniach, rozkoszując się swem szczęściem, które właściwie poznała dopiero od chwili, gdy zamieszkała w Przystani Czterech Wiatrów.

Rozdział III. Dzieci ze Złotego Brzegu.

 Podczas dnia dzieci Blythe‘ów najchętniej bawiły się w małym lasku klonowym pomiędzy Złotym Brzegiem i sadzawkę Glen St. Mary, lecz wieczorami ulubionem miejscem ich zabaw była mała dolinka poza laskiem klonowym. W wyobraźni dzieciaków dolinka ta tchnęła romantycznym czarem. Wiara ta pochodziła od owej chwili, kiedy któreś z dzieci spoglądając z okna facjatki w Złotym Brzegu, po przebrzmiałej niedawno letniej burzy, ujrzało wielobarwną, tęczę nad dolinką, zakreśloną wyrazistym łukiem.

 — Nazwijmy ją Doliną Tęczy — zaproponował wówczas Władzio i od tej pory nazwa ta się utrzymała.

 Poza krawędzią dolinki niejednokrotnie szalał wiatr, lecz w samem wnętrzu jej było zazwyczaj spokojnie. Dolinkę przecinały wąskie ścieżki, porośnięte wilgotnym mchem. W porze wiosennej miejsce to porośnięte gdzie niegdzie drzewkami dzikiej czereśni, lśniło bielą żywego kwiecia. Przez sam środek dolinki przebiegał wartki strumyk, wiodący swój początek od wsi Glen. Domki wiejskie były dość oddalone stąd, tylko na północnej krawędzi doliny tuliła się mała opuszczona zagroda, nazywana przez wszystkich „Domostwem starego Baileya”. Domostwo to opuszczone było od wielu lat i obrośnięte ze wszystkich stron wysoką trawą, a tylko poza niziutkim parkanem znajdował się mały ogródek, w którym dzieci ze Złotego Brzegu zrywały wczesną wiosną fiołki i stokrotki, a latem wonne lilje, które okwitały dopiero jesienią. W przeważnej części ogródek zarośnięty był rozgałęzionemi krzewami kminu, który w blasku księżyca połyskiwał srebrzystym odcieniem.

 Bardziej na południe ulokowała się tuż nad krawędzią sadzawka, okolona z jednej strony laskiem klonowym, którego górne konary spoglądały wyniośle na wieś Glen i na przystań. Dolina Tęczy sprawiała wrażenie odosobnionego zakątka, mimo bliskości wsi i właśnie to odosobnienie wywierało specjalny urok na wrażliwe wyobraźnie dzieci ze Złotego Brzegu.

 Pełno było w dolinie miłych zakamarków, które dzieci tak dobrze znały. Szczególnie jedno ustronie posiadało czar przemożny i w tem ustroniu najchętniej się zbierano po zachodzie słońca. Było to miejsce porośnięte młodemi jodłami, których korzenie przylegały prawie do samego brzegu wartkiego strumyka. Tuż nad strumykiem rosła srebrna brzoza nazwana przez Władzia „Białą damą”. Wpobliżu wyrosła „Trójka kochanków”, jak Władzio nazwał kępkę złożoną z dwóch jodeł i klonu, zrośniętych niemal razem. Jim zawiesił w tem miejscu małe dzwoneczki, które otrzymał w podarunku od kowala z Glen i każdy, kto chciał odwiedzić „Trójkę kochanków” musiał uprzednio w owe dzwoneczki zadzwonić.

 — Jak to dobrze, żeśmy już wreszcie wrócili! — zauważyła Nan. — Tych wszystkich zakątków w Avonlea nie można porównać z naszą Doliną Tęczy.

 Mimo to dzieci ogromnie lubiły Avonlea i każde odwiedziny na Zielonem Wzgórzu dawały im nowe emocje. Ciotka Maryla była dla nich bardzo dobra, jak również pani Małgorzata Linde, która większą część czasu wolnego poświęcała tkaniu wełnianych kołder, myśląc o tym dniu, kiedy córki Ani trzeba będzie wyposażyć. Poza tem byli tam mili towarzysze zabaw, a mianowicie dzieci „wuja” Tadzia i dzieci „ciotki” Diany. Młodzi obywatele ze Złotego Brzegu znali te wszystkie ukochane miejsca, związane z wspomnieniami dziecinnych lat ich matki, więc Aleję Zakochanych, okrytą purpurowym kwieciem polnych różyczek, Świątynię Westchnień i Jezioro Lśniących Wód. Bliźniaczki mieszkały w pokoju na facjatce, który kiedyś zajmowała ich matka, a ciotka Maryla zazwyczaj zaglądała do nich wśród nocy, czy aby śpią spokojnie. Dzieci wiedziały jednak dobrze, że ulubieńcem ciotki Maryli jest Jim.

 W tej chwili Jim zajęty był smażeniem małych pstrągów, które właśnie złowił w sadzawce. Piec, na którym przyrządzał ową ucztę, składał się z kilku czerwonych cegieł i rozpalonego wewnątrz ogniska. Pstrągi smażyły się na starej żelaznej patelni, a jedynem narzędziem kulinarnem był stary widelec, o jednym zębie. Mimo to wszystkie dzieci zazwyczaj zasiadały do takiej uczty z nadzwyczajnym apetytem.

 Jim był jedynem dzieckiem, które przyszło na świat w Wymarzonym Domku. Reszta urodziła się już na Złotym Brzegu. Jim miał falujące rudawe włosy, jak jego matka, czarne, żywe oczy, jak ojciec, równy niewielki nosek i zakrojone w uśmiechu usta. On jeden z całej rodziny posiadał małe uszy, któremi zawsze zachwycała się Zuzanna. Ale Jim nie darzył Zuzanny specjalną miłością, bo nawet do dzisiaj nie przestawała go nazywać „Małym Jimem”, choć miał już lat trzynaście. Matka prędzej tę niedorzeczność zrozumiała.

 — Ja już nie jestem mały, matuchno — rozpłakał się serdecznie w ósmą rocznicę swych urodzin. — Jestem już strasznie duży.

 Matka westchnęła, zaśmiała się i westchnęła znowu. Ale od tej pory nigdy już w jego obecności nie nazwała go „Małym Jimem”.

 Jim zawsze był stateczny i godny zaufania. Nigdy nie łamał danego słowa. Ponieważ nie posiadał zdolności wymowy, nauczyciele nie wyróżniali go w klasie, lecz uważany był za dobrego ucznia. Nie potrafił przyjmować nic ze ślepą wiarą, a zazwyczaj musiał poznać prawdę i wtedy dopiero wyrabiał sobie własne zdanie o danej rzeczy. Pewnego razu Zuzanna powiedziała, że jeżeli dotknie językiem zmarzniętego żelaza, to cała skóra z języka mu zejdzie. Jim musiał to uczynić, aby się przekonać, czy to istotnie była prawda. Oczywiście eksperyment ten przypłacił kilkudniowym dotkliwym bólem. Ale Jim potrafił wszystko poświęcić dla „wiedzy”. Dzięki bacznym obserwacjom i dzięki czynieniu wielu eksperymentów, nauczył się dużo i stał się dla rodzeństwa autorytetem, wprawiając je niejednokrotnie w podziw. Wiedział naprzykład kiedy dojrzewają gruszki, kiedy fiolki rozkwitają i ile błękitnych jajek złożyła raszka w gniazdku swem na najwyższym klonie. Umiał przepowiadać szczęście z płatków stokrotki, ssać miód z czerwonej koniczyny i wykopywać najrozmaitsze gatunki robaków na brzegu sadzawki, podczas, gdy Zuzanna umierała ze strachu, że robaki te są jadowite. Wiedział, gdzie można nazbierać najpiękniejszej żywicy z pnia jodły, gdzie rosną największe orzechy i gdzie najłatwiej nałapać pstrągów. Umiał naśladować głosy dzikich ptaków i zwierząt i znał nazwy wszystkich kwiatów, kwitnących od wiosny do jesieni.

 Władzio Blythe siedział pod konarami „Białej damy” z tomem poezyj na kolanach, ale książki nie czytał. Wzrok miał utkwiony w szmaragdowych konarach wysokich drzew nad sadzawką, to znów przenosił go na postrzępione obłoki na niebie, które gnały, niby stado spłoszonych owiec. Władzio miał oczy naprawdę prześliczne, była w nich radość i ból, śmiech i równowaga i to wszystko, co malowało się w oczach całych pokoleń jego przodków, dawno już zgasłych i dawno zapomnianych. Był on typem całkiem indywidualnym, nic podobny był do nikogo z krewnych. Twarzyczkę miał najładniejszą z pośród gromadki młodych Blythe‘ów, a czarna czuprynka, falująca nieco, nadawała wyrazistszy charakter całej twarzy. Posiadał wybujałą imaginację swej matki i namiętne umiłowanie piękna. Mróz zimowy, obietnice wiosny, tęczowe sny lata i swoisty urok jesieni oddziaływały bardzo na jego wrażliwą duszę.

 Tam, gdzie Jim był pierwszym, Władzio przeważnie się nie wyróżniał. Nazywano go w szkole „dziewczynką” i żóltodzióbkiem, bo nie lubił bójek, nie palił się do sportów, przekładając ponad wszystko książki, a specjalnie poezje. Władzio otaczał czcią poetów i od chwili, gdy się tylko nauczył czytać, niemal całą swą wiedzę czerpał z ich dziel. Muzyka poezji wnikała do jego wrażliwej duszy i rodziła w niej dziecięce ambicje. Marzył o tem, aby kiedyś sam mógł zostać poetą. Przecież wszystko jest możliwe. Niejaki wuj Jaś, nazywany tak ogólnie, mieszkający obecnie w „Stanach” był bożyszczem Władzia. Wuj Jaś był niegdyś małym uczniem szkoły miejscowej w Avonlea, a teraz wszyscy czytali jego poezje, lecz uczniowie z Glen nie znali marzeń Władzia i prawdopodobnie marzenia te wcaleby ich nie przejęły. Mimo niewyrobionych sił fizycznych, Władzio cieszył się respektem swych kolegów ze względu na to, że tak świetnie „opowiadał książki”. Nikt w szkole Glen St. Mary nic posiadał tego talentu. Władzio potrafił mówić, jak „kaznodzieja”, twierdzili chłopcy i dlatego też zostawiano go w spokoju, zaniechawszy wszelkich kpinek, któremi dokuczano innym kolegom, separującym się od towarzystwa.

 Dziesięcioletnia para bliźniąt ze Złotego Brzegu tworzyła dwa całkiem różne typy. Ania, zwana przez wszystkich Nan miała śliczną twarzyczkę, aksamitne orzechowe oczy i jedwabiste ciemnobronzowe włosy. Figurkę także miała zgrabniutką ku wielkiemu zadowoleniu matki.

 Diana Blythe, zwana Di, była bardzo podobna do matki ze swemi szarozielonemi oczami i złocistemi włosami. Prawdopodobnie dlatego, też była ulubienicą ojca. Specjalnem uczuciem również otaczał ją Władzio, bo Di była jedyną osobą, której czytał napisane przez siebie wiersze i której zwierzał się ze swych marzeń. Di potrafiła utrzymać tajemnicę i nawet siostrzyczce swej Nan nigdy ani słówka nie pisnęła.

 — Prędko będzie ta ryba gotowa, Jim? — zapytała Nan, pociągając małym swym noskiem. — Tak ładnie pachnie, że staję się coraz bardziej głodna.

 — Już prawie gotowa — odparł Jim z powagą. — Naszykuj tymczasem chleb i talerze. Władziu, zbudź się!

 — Jak ślicznie dzisiaj gwiazdy świecą — wyszeptał sennie Władzio. Nie znaczyło to, że nie miał apetytu na smażoną rybę, ale był już taki, że strawę duchową przekładał ponad zwykły pokarm. — Jasny anioł przechodził dzisiaj przez świat, zagadując czule do kwiatów. Widziałem błękitne jego skrzydła nad pagórkiem na skraju lasu.

 — Aniołowie zazwyczaj mają skrzydła białe, o ile mi wiadomo — orzekła Nan.

 — Ale anioł kwiatów ma inne. Są one jasnobłękitne i na tle czystego nieba wcale ich nie widać. Och, jakżebym chciał mieć skrzydła. Musi być strasznie przyjemnie móc fruwać po świecie.

 — Czasami można fruwać w marzeniach — wtrąciła Di.

 — W marzeniach nigdy tego nie potrafię — rzeki Władzio. — Lecz często śni mi się, że odrywam się nagle od ziemi i pędzę gdzieś ponad drzewami. Strasznie przyjemnie jest wtedy i zwykle w takich chwilach myślę: „To nie jest sen, to rzeczywistość”, a potem, gdy się budzę, robi mi się strasznie smutno.

 — Nan, trochę prędzej — zawołał Jim rozkazującym tonem.

 Nan przygotowywała tak zwany stół bankietowy, na którym już niejednokrotnie przystępowano do uczty w Dolinie Tęczy. Stół ten był właściwie dużym omszałym kamieniem. Parę arkuszy białego papieru imitowało serwetę, a kilka utrąconych talerzy, które Zuzanna wyrzuciła na śmietnik zastępowały nakrycia. Z małego pudełka ukrytego pod drzewem Nan wydobyła chleb i sól. W pobliskim strumyku nie brakło wody do picia, zresztą wszyscy uczestnicy tej zaimprowizowanej wieczerzy byli młodzi i posiadali świetne apetyty, dzięki czemu oczywiście potrawy przyrządzone przez Jima wydawały się o wiele smaczniejsze. Takiej uczty na pewno pozazdrościłby każdy, gdyby mógł choć zdaleka popatrzeć na rozradowane twarze naszej gromadki.

 — Siadajcie — zapraszała Nan, gdy Jim ustawił na środku kamiennego stołu smakowicie dymiącą patelnię. — Jim, dzisiaj na ciebie kolej odmówienia modlitwy.

 — Moja droga, ja już zrobiłem, co do mnie należało, usmażyłem pstrągi — zaprotestował Jim, który zazwyczaj niechętnie się modlił. — Niech Władzio mnie zastąpi. On lubi tego rodzaju zajęcie. Tylko prędko, Władziu, umieram z głodu.

 Lecz Władzio również nie miał wielkiej ochoty, a tym razem szczęście mu sprzyjało, bo oto nagle Di przerwała ciszę oczekiwania.

 — Któż tam idzie od strony plebanji? — zapytała i wzrok wszystkich dzieci pobiegł we wskazanym kierunku.

Rozdział IV. Dzieci z plebanii.

 Podobno ciotka Marta była bardzo marną gospodynią, a wielebny John Knox Meredith uważany był za człowieka roztargnionego i patrzącego na wszystko z pobłażliwym uśmiechem. Jednakże przyznać należy, że w tym całym rozgardjaszu, panującym na plebanji było coś niezwykle miłego, coś niepozbawionego ciepła i sentymentu. Nawet najbardziej krytyczne mieszkanki Glen odczuwały ten sentyment i wydawały przez to sąd mniej srogi. Może to ciepło uzależnione było od prostych okoliczności, może atmosferę tę stwarzało samo wnętrze obszernych pokojów plebanji, okolonej gęstemi drzewkami akacji, może przyczyniał się do tego ów piękny widok na malowniczą przystań, roztaczający się z frontowych okien budynku. Dziwne jednak, że owa atmosfera ciepła rozgościła się dopiero na plebanji od tej chwili, kiedy zamieszkał tam pastor Meredith ze swą rodzinę. Tak, stanowczo była to zasługa tamtejszych obecnych mieszkańców. W głuchych dotychczas pokojach rozbrzmiewał coraz częściej wesoły śmiech, od którego trzęsły się ściany i ponure sprzęty nabierały życia. Wszystkie drzwi stały zazwyczaj otworem, tak, jakby wewnętrzne życie plebanji i świat zewnętrzny podawały sobie przyjaźnie dłonie. Na plebanji Glen St. Mary panowała atmosfera uczucia.

 Naogół parafjanie twierdzili, że pastor Meredith psuje swe dzieci. Zasadniczo mieli rację, bo pan Meredith w stosunku do swej dziatwy nie umiał utrzymać autorytetu. „Nie mają matki, biedactwa”, szeptał niejednokrotnie do siebie samego z westchnieniem, gdy któreś z dzieci okazało nieposłuszeństwo. Ale zasadniczo pastor Meredith nie znał dokładnie swych dzieci. Sam był marzycielem. Okna jego gabinetu wychodziły na cmentarz, a on całemi godzinami przechadzał się tam i zpowrotem w głębokiem zamyśleniu o nieśmiertelności duszy i nie zdawał sobie sprawy, że Jurek i Karolek bawili się w najlepsze u stóp pomników zmarłych metodystów. Od czasu do czasu przychodziło mu tylko na myśl, że dzieci nie wyglądały już teraz tak dobrze, jak za życia żony, lecz przypisywał winę ciotce Marcie. Poza tem całe niemal życie pastora Meredith‘a koncentrowało się w świecie książek, więc chociaż nie zawsze miał oczyszczone buty i ubranie, nie zawsze smakowały mu potrawy podawane na stół, to jednak czuł się naprawdę szczęśliwy.

 Jeżeli jakikolwiek cmentarz można nazwać wesołym, to takim musiał być właśnie cmentarz metodystów w Glen St. Mary. Nowy cmentarz po drugiej stronie kościoła zachował dotychczas swa powagę i smutek, lecz stary, gdzie rozgościła się już tylko szczodra dłoń natury, stal się zakątkiem ustronnym i miłym dla oka.

 Z trzech stron otaczał go wysoki mur z białego kamienia i rząd gęstych świerków, które wydawały woń balsamiczną. Kamienne ogrodzenie wzniesione prawdopodobnie przez pierwszych mieszkańców Glen, pamiętać musiało najdawniejsze czasy i porośnięte było zielonym mchem, z pośród którego gdzie niegdzie wyłaniały się wstydliwie fiolki wiosną, a jesienią zdziwione zawsze kiście liljowych aster.

 Od wschodniej strony nie było ogrodzenia ani wału, a cmentarz przeistaczał się tam w świerkowy zagajnik i ginął w pobliskim gęstym lesie. Zdała dochodził tu szum fal morskich, połączony z melodyjnym szmerem jodłowych gałęzi, a wiosną dochodziły tu śpiewy ptasząt z gniazd uwitych na wierzchołkach wysokich drzew, okalających obydwa kościoły. Śpiewy ptasząt mówiły raczej o życia, niż o śmierci. Nic więc dziwnego, że dzieci pastora Meredith‘a tak bardzo lubiły stary cmentarz.

 Wysokopienne bluszcze, srebrne jodły i kępki pachnącej mięty, okalały stare mogiły. Przy grobli od strony lasu było kilkanaście krzewów dzikich malin a wśród tej powodzi zieleni całe mnóstwo nagrobków trzech dawnych pokoleń, wysokich pomników i płyt kamiennych z zatartemi napisami. Jeden z największych pomników i jeden z najbrzydszych na cmentarzu był poświęcony pamięci niejakiego Aleksandra Davisa, który urodził się metodystą i zakochał w prezbiterjance. Oczywiście żona przeciągnęła go na stronę kościoła prezbiterjańskiego i pozostał już prezbiterjaninem aż do śmierci. Lecz gdy umarł nie pozwolono go pochować samotnie na cmentarzu prezbiterjańskim tuż nad przystanią. Wszyscy jego krewni spoczywali u metodystów, więc i Aleksander Davis powrócił na łono dawnego kościoła, a żona sprawiła mu pomnik tak wspaniały, jakiego na cmentarzu metodystów jeszcze nie było. Dzieci pastora Meredith‘a nie lubiły tego pomnika, chociaż same nie wiedziały dlaczego, ale zato kochały stare ogrodzenie kamienne okalające mogiłę i porośnięte trawą. Tutaj siadywały najchętniej. Jerry coprawda nie mógł nigdy usiedzieć na miejscu i urządzał do spółki z Karolem ciągłe gonitwy. Una szyła suknię dla lalki, Flora położywszy się wygodnie na murawie, zanurzyła nagie stopy w wilgotnej trawie.

 Jerry miał czarne włosy takie, jak ojciec i takie jak on czarne oczy, lecz nie było w nich tyle wyrazu rozmarzenia. Flora młodsza nieco od niego, z dystynkcją obnosiła swą urodę, uwydatniającą się bardziej z każdym rokiem. Miała piękne piwne oczy, ciemne wijące się włosy i rumiane policzki. Może zbyt często się śmiała ku zgorszeniu członków parafji swego ojca i ku największemu zgorszeniu pani Taylor, która utraciła już kilku mężów. Gdy pani Taylor spojrzała kiedyś niechętnie na roześmianą Florę stojącą u wejścia do kościoła, mała roześmiała się jeszcze głośniej i rzekła z powagą

 — Świat nie jest przybytkiem płaczu, pani Taylor. Jest on królestwem wesołości i śmiechu.

 Marzycielska Una rzadko się śmiała. Długie jej ciemne włosy, splecione w dwa warkocze nie wiły się tak, jak niesforne loki starszej siostry, a podłużne ciemnobłękitne oczy tchnęły jakimś wyrazem nieznanego smutku. Zgrabnie wykrojone usta przykrywały wstydliwie rząd białych zębów i od czasu do czasu tylko uchylały się w bladym uśmiechu. Wszyscy twierdzili, że Una jest stateczniejsza od Flory i że posiada ten prawdziwy czar dziewczęcy; twierdzono nawet, że jest bardziej stworzona do życia i że będzie lepszą gospodynią. Una usiłowała robić wszystko, aby te nadzieje parafjan jej ojca odpowiadały rzeczywistości, lecz sama nie wiedziała w jaki sposób to przeprowadzić. Od czasu do czasu odkurzała meble, oczyściła ojcu ubranie, lecz i to nie dawało jej zadowolenia.

 Karolek miał jasne, błękitne oczy, zalęknione nieco, podobne do oczu zmarłej matki i takie jak ona ciemnoblond włosy o złocistym połysku. Nadewszystko lubił kolekcjonować rozmaite zwierzęta i owady, to też Una niechętnie siadała przy nim. bo nigdy nie była pewna, czy z kieszeni brata nie wysunie się w pewnej chwili jakieś obrzydliwe stworzenie. Nawet Jerry nie chciał spać razem z Karolem bo pewnego razu Karolek zabrał z sobą do łóżka schwytanego węża. Rad nierad Karol musiał spać w starem swem łóżeczku, które było dlań już za krótkie i za wąskie, lecz nikt mu nie zabraniał przechowywać w niem zbiorów z całego dnia. Całe szczęście, że ciotka Marta, mając już bardzo słaby wzrok, nigdy nie widziała, co się w owem łóżeczku dzieje. Mimo tych wszystkich wad, sympatyczna była ta gromadka pastora i Cecylja Meredith musiała cierpieć bardzo, gdy przyszła chwila, że zmuszona była swe dzieci opuścić.

 — Jacy dobrzy musieli być ci wszyscy ludzie, którzy są tu pochowani — szepnęła Una, odczytując półgłosem zatarte już nieco napisy na nagrobkach. — Na całym cmentarzu zdaje się niema ani jednego złego człowieka. Przecież mimo wszystko metodyści muszą być lepsi od prezbiterjan.

 — A może metodyści złych ludzi grzebią tak, jak kotów — zauważył Karol. — Może ich wcale nie chowają na cmentarzu?