Dolina Tęczy - L. M. Montgomery - ebook

Dolina Tęczy ebook

Lucy Maud Montgomery

4,3

Opis

Ania wiedzie szczęśliwe życie u boku Gilberta, zajmuje się domem i wychowaniem szóstki dzieci. Tymczasem na plebanię niedaleko domu Blythe'ów wprowadza się owdowiały pastor John Meredith z gosposią i z czwórką dzieci: Jerzym, Karlem, Faith i Uną. Swoim zachowaniem wzbudzają one zgorszenie u większości mieszkańców Glen St Mary, którzy uważają je za zbyt nieokrzesane, ale bardzo szybko zaskarbiają sobie przyjaźń i sympatię rodziny Blythe'ów. Dzieci pastora ratują osieroconą dziewczynkę Mary Vance i znajdują jej dom. Pastor zakochuje się w pannie Rosemary West, która wydaje się również darzyć go uczuciem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 337

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (22 oceny)
10
10
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ROZ­DZIAŁ I. Z powro­tem w domu

ROZ­DZIAŁ I

Z powro­tem w domu

Był jasny, majowy wie­czór koloru nie­doj­rza­łego jabłka. Wody w Czte­rech Wia­trach odbi­jały chmury zło­tego zachodu mię­dzy łagod­nie ciem­nymi brze­gami. Morze jęczało nie­sa­mo­wi­cie na piasz­czy­stej mie­rzei, smętne mimo wio­sny, a jowialny wie­trzyk nad­cią­gał do portu z czer­wo­nej drogi, którą w kie­runku wio­ski Glen St Mary prze­su­wała się postać matrony, czyli panny Kor­ne­lii. Panna Kor­ne­lia była teraz panią Mar­shal­lową Elliot, zresztą już od trzy­na­stu lat, ale dużo wię­cej osób zwra­cało się do niej, uży­wa­jąc formy „panno Kor­ne­lio” niż „pani Elliot”. Jej dawny stan cywilny pozo­stał głę­boko w ser­cach zaprzy­jaź­nio­nych osób, a jedy­nie jedna z nich pogar­dli­wie go odrzu­ciła. Susan Baker; szara, ponura i wierna słu­żąca rodziny Bly­the ze Zło­tego Brzegu ni­gdy nie rezy­gno­wała z moż­li­wo­ści nazwa­nia jej panią Mar­shal­lową Elliot – z naj­bar­dziej zło­śli­wym pod­kre­śle­niem, jakby chciała powie­dzieć: „Chcia­łaś zostać mężatką, więc nią będziesz, a ja zawsze będę ci to wypo­mi­nać”.

Panna Kor­ne­lia szła do Zło­tego Brzegu na spo­tka­nie z dok­to­rem i dok­to­rową Bly­the, któ­rzy wró­cili wła­śnie z Europy. Nie było ich przez trzy mie­siące; wyje­chali w lutym na słynny kon­gres medyczny w Lon­dy­nie. Tym­cza­sem w Glen nastą­piły różne wyda­rze­nia, które panna Kor­ne­lia bar­dzo chciała z nimi omó­wić. Po pierw­sze, na ple­ba­nii zamiesz­kała nowa rodzina. I co za rodzina! Panna Kor­ne­lia, poko­nu­jąc kolejne odcinki drogi, na myśl o nich zmu­szona była kil­ka­krot­nie pokrę­cić głową.

Susan Baker i Ania Shir­ley, razem jak za daw­nych dni, zoba­czyły zbli­ża­jącą się matronę. Sie­działy na wiel­kiej weran­dzie Zło­tego Brzegu, roz­ko­szu­jąc się uro­kiem wie­czor­nego świa­tła, sło­dy­czą pogwiz­dy­wań nieco sen­nych rudzi­ków wśród klo­nów i tań­cem grupy żon­kili na tle sta­rego murku z czer­wo­nej cegły odgra­dza­ją­cego traw­nik.

Ania sie­działa na schod­kach z rękoma zło­żo­nymi na kola­nie, wyglą­da­jąc w cie­płym zmierz­chu na­dal dziew­częco, mimo wie­lo­krot­nego macie­rzyń­stwa. Jej piękne sza­ro­zie­lone oczy skie­ro­wane ku dro­dze wio­dą­cej do portu były – jak zawsze – pełne bły­sków i marzeń. Za nią, w hamaku leżała zwi­nięta Rilla Bly­the, tłu­ściutka jak pul­pe­cik dzie­wuszka w wieku sze­ściu lat, naj­młod­sza lato­rośl ze Zło­tego Brzegu. Miała krę­cone rude włosy i piwne oczy, teraz zamknięte i śmiesz­nie pomarsz­czone, jak zawsze, kiedy spała.

Shir­ley, „mały brą­zowy chłop­czyk”, jak mówiono o nim w rodzin­nej księ­dze, usnął w ramio­nach Susan. Miał brą­zowe włosy, piwne oczy i ciemną skórę z zaró­żo­wio­nymi policz­kami, a Susan była w nim szcze­gól­nie roz­ko­chana. Po jego naro­dzi­nach Ania cho­ro­wała przez długi czas, a Susan mat­ko­wała nie­mow­lę­ciu z pełną pasji czu­ło­ścią, któ­rej żadne z pozo­sta­łych dzieci, rów­nież bar­dzo jej dro­gich, ni­gdy od niej nie zaznało. Dok­tor Bly­the twier­dził, że gdyby nie jej tro­ska, chłop­czyk nie pozo­stałby przy życiu.

– Dałam mu życie podob­nie jak pani, dok­to­rowo kochana – Susan miała zwy­czaj twier­dzić. – To dzie­ciątko jest w rów­nym stop­niu moje, co pani.

I rze­czy­wi­ście, Shir­ley zawsze biegł do Susan po pocie­chę, kiedy się prze­wró­cił, a ona go bujała oraz każ­do­ra­zowo chro­niła przed zasłu­żo­nymi klap­sami. Susan dawała klapsy pozo­sta­łym dzie­ciom Bly­the’ów, kiedy uzna­wała, że im się należą dla potrzeb kształ­to­wa­nia duszy, ale ni­gdy nie pozwo­li­łaby sobie na ude­rze­nie Shir­leya, ani też nie zaak­cep­to­wa­łaby takiego czynu jego matki. Gdy pew­nego razu skar­cił go dok­tor Bly­the, Susan wpa­dła w furię.

– Naprawdę, to tak, jakby dok­tor dał klapsa anio­łowi, pani dok­torowo kochana, naprawdę! – oświad­czyła gorzko. I za karę dok­tor nie dosta­wał cia­sta przez całe tygo­dnie.

Susan zabrała Shir­leya do swego brata pod nie­obec­ność rodzi­ców, gdy wszyst­kie pozo­stałe dzieci prze­by­wały w Avon­lea, i przez trzy cudowne mie­siące miała go tylko dla sie­bie. Nie­mniej jed­nak bar­dzo cie­szyła się z powrotu do Zło­tego Brzegu, gdzie wszyst­kie jej uko­chane dzie­ciaczki znów były w pobliżu. Złoty Brzeg był jej świa­tem i tu sta­no­wiła naj­wyż­szą wła­dzę. Nawet Ania rzadko pod­da­wała w wąt­pli­wość jej decy­zje, ku wiel­kiemu obu­rze­niu pani Mał­go­rzaty Linde z Zie­lo­nego Wzgó­rza, która z ponurą miną mówiła Ani przy każ­dej wizy­cie w Czte­rech Wia­trach, że pozwala Susan na nie­sły­chane pano­sze­nie się, czego kie­dyś poża­łuje.

– Oto panna Kor­ne­lia nad­cho­dzi drogą nad por­tem, pani dok­to­rowo kochana – powie­działa Susan. – Nie­wąt­pli­wie ma do prze­ka­za­nia całą furę plo­tek zebra­nych przez trzy mie­siące.

– Mam nadzieję – powie­działa Ania, obej­mu­jąc kolana. – Nie mogę się docze­kać plo­te­czek z Glen St Mary, Susan. Mam nadzieję, że panna Kor­ne­lia opo­wie nam o wszyst­kim, co się zda­rzyło pod­czas naszej nie­obec­no­ści – bez wyjątku! Kto się oże­nił lub upił, kto zmarł lub wyje­chał czy przy­był, kto pokłó­cił się, stra­cił krowę lub zna­lazł narze­czoną. Tak cudow­nie być z powro­tem w domu wraz ze wszyst­kimi kocha­nymi miesz­kań­cami Glen, więc chcę się dowie­dzieć o nich wszyst­kiego. Pamię­tam, jak zasta­na­wia­łam się, spa­ce­ru­jąc po kate­drze West­min­ster Abbey, któ­rego z dwóch narze­czo­nych poślubi wresz­cie Mil­li­cent Drew. Wyobraź sobie, Susan, że mam wszel­kie pod­stawy podej­rze­wać, że uwiel­biam plotki!

– Cóż, oczy­wi­ście, pani dok­to­rowo kochana – przy­znała Susan. – Każda wytworna kobieta lubi być na bie­żąco z wia­do­mo­ściami. Sama jestem zain­try­go­wana przy­pad­kiem Mili­cent Drew. Ni­gdy nie mia­łam narze­czo­nego, a tym bar­dziej dwóch. I nie przej­muję się tym, że jestem starą panną, bo to wcale nie boli, jak czło­wiek się przy­zwy­czai. Włosy Mili­cent zawsze spra­wiają wra­że­nie wycze­sa­nych mio­tłą, ale męż­czy­znom to nie prze­szka­dza.

– Widzą jedy­nie jej ładną, kpiącą buzię, Susan.

– Bar­dzo moż­liwe, pani dok­to­rowo kochana. Dobra księga twier­dzi, że miłość to nie­trwałe uczu­cie, a piękno pro­wa­dzi do próż­no­ści, ale prawdę mówiąc, nie mia­ła­bym nic prze­ciwko temu, by samej się o tym prze­ko­nać, gdyby los mi pozwo­lił. Nie wąt­pię, że jako anioły wszy­scy nabie­rzemy urody, ale jaką będziemy mieć z tego korzyść? Mówiąc o plot­kach, otóż doszły mnie słu­chy o bied­nej pani Har­ri­so­no­wej Mil­ler, miesz­ka­ją­cej za por­tem, która podobno w zeszłym tygo­dniu usi­ło­wała się powie­sić.

– Och, Susan!

– Niech się pani uspo­koi, pani dok­to­rowo kochana. Nie udało się jej. Ale nie obwi­niam jej za tę próbę, gdyż ma strasz­nego męża. Tyle tylko, że to głu­pie: wie­szać się i dawać mu szansę na poślu­bie­nie innej. Gdy­bym była na jej miej­scu, pani dok­to­rowo kochana, poszła­bym do pracy, żeby to on zaczął się mar­twić i pró­bo­wał się powie­sić. Acz­kol­wiek nie zależy mi spe­cjal­nie na zna­jo­mo­ści z ludźmi, któ­rzy podej­mują tak nie­od­wra­calne kroki, obo­jęt­nie w jakich oko­licz­no­ściach, pani dok­to­rowo kochana.

– Ale co jest z tym Har­ri­so­nem Mil­le­rem? – pytała nie­cier­pli­wie Ania. – Czy wciąż musi dopro­wa­dzać ludzi do osta­tecz­no­ści?

– Cóż, nie­któ­rzy nazy­wają to reli­gią, inni mania­kal­nym upo­rem. Popro­szę o wyba­cze­nie, dok­to­rowo kochana, za uży­cie takiego słowa. Trudno usta­lić, o co cho­dzi w przy­padku Har­ri­sona. Są dni, kiedy war­czy na każ­dego, ponie­waż jest prze­ko­nany, że pisana mu jest wieczna kara. A potem znów inne, gdy twier­dzi, że ma to w nosie i idzie się upić. Jestem zda­nia, że nie ma wszyst­kich kle­pek; w tym odła­mie rodziny Mil­le­rów jest to powszechne. Jego dzia­dek osza­lał, twier­dził, że ota­czają go wiel­kie, czarne pająki. Peł­zały po nim i uno­siły się w powie­trzu dookoła. Mam nadzieję, że ni­gdy nie postra­dam zmy­słów, pani dok­to­rowo kochana, i nie przy­pusz­czam, by było to praw­do­po­dobne, ponie­waż w rodzi­nie Bake­rów nie ma takiego zwy­czaju. Ale gdyby los zrzą­dził ina­czej, to mam nadzieję, że moje sza­leń­stwo nie przyj­mie postaci czar­nych pają­ków, któ­rych ser­decz­nie nie­na­wi­dzę. Co do pani Mil­ler, nie wiem, czy rze­czy­wi­ście zasłu­guje na litość. Są ludzie, któ­rzy twier­dzą, że poślu­biła Har­ri­sona na złość Richar­dowi Tay­lo­rowi, co wydaje mi się wyjąt­kowo nie­mą­drą przy­czyną wycho­dze­nia za mąż. Ale oczy­wi­ście nie jestem sędzią w spra­wach matry­mo­nial­nych. O, Kor­ne­lia jest już przy furtce, a więc odłożę to cudowne brą­zowe dzie­ciątko do łóżeczka i wezmę się do robótki.

ROZ­DZIAŁ II. Tylko plotki

ROZ­DZIAŁ II

Tylko plotki

– A gdzie pozo­stałe dzieci? – spy­tała panna Kor­ne­lia, kiedy zakoń­czyły się pierw­sze powi­ta­nia. Ser­deczne z jej strony, entu­zja­styczne Ani i pełne god­no­ści Susan.

– Shir­ley w łóżku, a Jem i Wal­ter z bliź­niacz­kami na dole, w ich uko­cha­nej Doli­nie Tęczy – wyja­śniła Ania. – Wró­cili do domu po połu­dniu i nie mogli się docze­kać końca kola­cji, żeby pobiec do Doliny. Uwiel­biają ją naj­bar­dziej z całej kuli ziem­skiej, nawet zagaj­nik klo­nowy nie pociąga ich w tym samym stop­niu.

– Oba­wiam się, że za bar­dzo ją kochają – powie­działa Susan. – Mały Jem kie­dyś powie­dział, że po śmierci woli pójść do Doliny Tęczy niż do nieba, a to na pewno nie była wła­ściwa uwaga.

– Mam nadzieję, że są zado­wo­leni z pobytu w Avon­lea – zmie­niła temat panna Kor­ne­lia.

– Sza­le­nie. Maryla okrop­nie ich psuje. W szcze­gól­no­ści Jem w jej oczach jest zawsze ide­alny.

– Panna Cuth­bert na pewno posu­nęła się już w la-tach – zasu­ge­ro­wała panna Kor­ne­lia, śla­dem Susan wycią­ga­jąc robótkę. Panna Kor­ne­lia uwa­żała, że kobieta, któ­rej ręce są cały czas zajęte, góruje nad taką, która nic nie robi.

– Maryla ma osiem­dzie­siąt pięć lat – odparła Ania z wes­tchnie­niem. – Ma śnież­no­białe włosy, ale ze zdzi­wie­niem muszę dodać, że wzrok jej się popra­wił i jest dużo lep­szy, niż gdy miała sześć­dzie­siąt.

– Cóż, kocha­nie, cie­szę się bar­dzo, że wszy­scy wró­ci­li­ście. Byłam strasz­li­wie samotna, ale w Glen nie było nudno, może­cie mi wie­rzyć. W daw­nych cza­sach nie zda­rzały się tak pod­nie­ca­jące wio­sny, jeśli cho­dzi o sprawy kościelne. Wresz­cie udało nam się spro­wa­dzić dobrego pastora, Aniu kochana.

– Pastora Johna Knoxa Mere­di­tha, pani dok­to­rowo kochana – uzu­peł­niła Susan zazdro­sna o wyłącz­ność panny Kor­ne­lii w prze­ka­zy­wa­niu nowin.

– Miły? – zain­te­re­so­wała się Ania.

Panna Kor­ne­lia wes­tchnęła, a Susan jęk­nęła.

– Tak, cał­kiem miły – powie­działa ta pierw­sza. – Jest bar­dzo miły, uczony i udu­cho­wiony, ale, Aniu kochana, nie ma za grosz roz­sądku!

– Dla­czego więc go ścią­gnę­li­ście?

– Cóż, bez wąt­pie­nia jest naj­lep­szym kazno­dzieją, jakiego mie­li­śmy kie­dy­kol­wiek w kościele Glen St Mary – powie­działa panna Kor­ne­lia, gorącz­kowo fastry­gu­jąc. – Przy­pusz­czam jed­nak, że z powodu roz­ko­ja­rze­nia nie został ni­gdy wyna­jęty przez żadne mia­sto. Jego kaza­nie próbne było po pro­stu cudowne. Wierz­cie mi. Wszy­scy wpa­dli w zachwyt z jego powodu, a przy tym wygląd pastora ode­grał pewne zna­cze­nie.

– Jest bar­dzo atrak­cyjny, pani dok­to­rowo kochana. A prawdę mówiąc, przy­jem­nie jest zoba­czyć przy­stoj­nego męż­czy­znę przy pul­pi­cie – wtrą­ciła się Susan, uwa­ża­jąc, że nade­szła pora, by i ona zabrała głos.

– Ponadto – kon­ty­nu­owała niczym nie­zra­żona panna Kor­ne­lia – bar­dzo nam zale­żało na pasto­rze na stałe, a pan Mere­dith był pierw­szym kan­dy­da­tem, co do któ­rego wszy­scy się zgo­dzi­li­śmy. Każdy z pozo­sta­łych budził jakieś zastrze­że­nia. Pan Fol­soma na przy­kład jest także dobrym kazno­dzieją, ale ludziom nie podoba się jego wygląd. Jest zbyt czar­niawy i za chudy.

– Wygląda dokład­nie jak wielki kocur, pani dok­to­rowo kochana – Susan poczuła się w obo­wiązku uzu­peł­nić. – Nie znio­sła­bym takiego męż­czy­zny przy pul­pi­cie co nie­dzielę.

– Potem przy­je­chał pan Rogers, a on z kolei wyglą­dał jak klu­ska w zupie mlecz­nej. Ani zły, ani dobry, ot, taka klu­cha – kon­ty­nu­owała panna Kor­ne­lia. – Ale nawet gdyby modlił się jak Piotr i Paweł, nic by to nie dało, gdyż owego dnia owca sta­rego Caleba Ram­saya wdarła się do kościoła i zabe­czała gło­śno w chwili, gdy pan Rogers roz­po­czy­nał kaza­nie. Wszy­scy zaczęli się śmiać, a biedny pastor stra­cił zupeł­nie kon­te­nans. Nie­któ­rzy uwa­żali, że powin­ni­śmy powo­łać pana Ste­warta ze względu na jego wykształ­ce­nie. Potrafi czy­tać Stary Testa­ment w pię­ciu języ­kach.

– Uwa­żam, że nie daje mu to więk­szej szansy na pój­ście do nieba niż innym – Susan wtrą­ciła swoje trzy gro­sze.

– Więk­szość z nas nie akcep­to­wała jego kazań – panna Kor­ne­lia zigno­ro­wała wypo­wiedź Susan. – Mówił, co chwilę pochrzą­ku­jąc, a z kolei pan Arnett zupeł­nie nie umiał pra­wić kazań i do tego wybrał na próbne naj­gor­szy tekst, jaki ist­nieje w Biblii: „Bądź prze­klęty, Mero­sie!”.

– Za każ­dym razem, kiedy upie­rał się w jakiejś kwe­stii, walił pię­ścią w Biblię i krzy­czał z gory­czą: „Bądź prze­klęty, Mero­sie!”. Biedny Meros został prze­klęty raz na zawsze tego dnia, nie­za­leż­nie kim jest, pani dok­to­rowo kochana – Susan znów udało się powie­dzieć kilka słów.

– Pastor, który kan­dy­duje do obję­cia para­fii, musi wyka­zać się nie­zmierną sta­ran­no­ścią w dobo­rze tek­stu – oświad­czyła uro­czy­ście panna Kor­ne­lia. – Uwa­żam, że pan Pier­son mógłby poko­nać innych, gdyby wybrał lep­szy tekst. Ale kiedy zaczął: „Wzniosę wzrok ku wzgó­rzom”, było już po nim. Wszy­scy zaczęli zło­śli­wie się uśmie­chać na myśl o tych dwóch dziew­czy­nach ze wzgórz przy wyj­ściu z portu, które zarzu­cały sidła na każ­dego pastora wol­nego stanu, jaki zja­wiał się w Glen w ciągu minio­nych pięt­na­stu lat. Z kolei pan New­man oka­zał się obar­czony zbyt wielką rodziną.

– Zamiesz­kał u mojego szwa­gra Jamesa Clowa – powie­działa Susan. – „Ile ma pan dzieci?” – zapy­ta­łam. – „Dzie­wię­ciu chłop­ców i sio­strę dla każ­dego z nich” – odpo­wie­dział.

„Osiem­na­ścioro?!” – zare­ago­wa­łam. – „Kochany, co za rodzina!” – a on zaczął się śmiać i nie mógł prze­stać. Zupeł­nie nie wiem dla­czego, pani dok­to­rowo kochana. Jestem pewna, że osiem­na­ścioro dzieci to zbyt wiele na naszą ple­ba­nię.

– Miał tylko dzie­się­cioro dzieci, Susan – wyja­śniła Kor­ne­lia z pogar­dliwą cier­pli­wo­ścią. – A dzie­się­cioro grzecz­nych dzieci dla ple­ba­nii i kon­gre­ga­cji nie sta­nowi gor­szego roz­wią­za­nia niż czworo, które teraz tam miesz­kają. Cho­ciaż wła­ści­wie nie powie­dzia­ła­bym, kochana Aniu, że te dzieci są bar­dzo nie­grzeczne. Lubię je, każdy je lubi. Po pro­stu nie da się ich nie lubić. Można by je wycho­wać na wspa­nia­łych ludzi, gdyby ktoś zajął się ich manie­rami i nauczył, co jest słuszne i wła­ściwe. Na przy­kład nauczy­ciel z naszej szkoły twier­dzi, że to wzo­rowe dzieci, ale w domu sza­leją.

– A pani Mere­dith? – zacie­ka­wiła się Ania.

– Nie ma pani Mere­dith, w tym cały pro­blem. Pan Mere­dith jest wdow­cem. Jego żona zmarła cztery lata temu. Gdy­by­śmy o tym wie­dzieli, chyba nie powo­ła­li­by­śmy go, gdyż wdo­wiec jest nawet gor­szy dla para­fii niż pastor wol­nego stanu. Jed­nakże sły­sze­li­śmy, jak mówił o dzie­ciach, i zakła­da­li­śmy z góry, że na pewno mają matkę. Kiedy przy­je­chali, towa­rzy­szyła im jedy­nie stara ciotka Marta, kuzynka matki pana Mere­ditha, jak mi się wydaje. Wycią­gnął ją z przy­tułku dla ubo­gich, żeby ura­to­wać. Ma sie­dem­dzie­siąt pięć lat, jest na wpół ślepa, głu­cha i nie ma wszyst­kich kle­pek na miej­scu.

– Do tego mar­nie gotuje, pani dok­to­rowo kochana.

– Naj­gor­sza kan­dy­da­tura na gospo­dy­nię na ple­ba­nii – sko­men­to­wała gorzko panna Kor­ne­lia. – Pan Mere­dith nie chce żad­nej innej gospo­dyni, gdyż twier­dzi, że to zra­ni­łoby uczu­cia ciotki Marty. Aniu kochana, uwierz mi. Stan tej ple­ba­nii to coś strasz­nego. Wszystko pokrywa gruba war­stwa kurzu i ni­gdy niczego nie można zna­leźć na miej­scu. A my odma­lo­wa­li­śmy i pokry­li­śmy tapetą całość na ich przy­jazd.

– Mówi­cie, że ma czworo dzieci? – zapy­tała Ania, już roz­wa­ża­jąc moż­li­wość spra­wo­wa­nia opieki nad nimi.

– Tak. Jedno po dru­gim, jak stop­nie scho­dów. Gerald jest naj­star­szy. Ma dwa­na­ście lat, a mówią na niego Jerzy. Mądry chło­piec. Faith ma jede­na­ście. Praw­dziwa z niej chłop­czyca, ale śliczna jak obra­zek.

– Wygląda jak anio­łek, ale to praw­dziwe czu­pi­ra­dło ze skłon­no­ścią do wszel­kich psot, pani dok­to­rowo kochana – uzu­peł­niła uro­czy­ście Susan. – Pew­nego wie­czoru w zeszłym tygo­dniu byłam na ple­ba­nii. Zasta­łam tam panią Jame­sową Mil­li­son. Przy­nio­sła im tuzin jaj i małe wia­dro mleka, prawdę mówiąc, bar­dzo małe wia­derko, pani dok­to­rowo kochana. Faith zabrała je od niej i pobie­gła do piw­nicy. Była już pra­wie na ostat­nim schodku, kiedy potknęła się, roz­lała mleko i wypu­ściła z rąk jaja. Może sobie pani wyobra­zić efekt, pani dok­to­rowo kochana. Ale to dziecko wró­ciło na górę, zano­sząc się hura­ga­no­wym śmie­chem. „Nie wiem, czy jestem sobą, czy też cia­stem” kpiła z samej sie­bie. Pani Jame­sowa Mil­li­son bar­dzo się roz­zło­ściła i powie­działa, że ni­gdy wię­cej nic nie przy­nie­sie, jeżeli ma to być mar­no­wane i nisz­czone.

– Maria Mil­li­son ni­gdy nie zada­łaby sobie trudu, by coś zanieść na ple­ba­nię – sark­nęła panna Kor­ne­lia. – Poszła tam tego wie­czoru jedy­nie, by zaspo­koić cie­ka­wość. Ale biedna Faith zawsze wpada w tara­paty. Jest taka impul­sywna i bez­myślna.

– Zupeł­nie jak ja. Chyba polu­bię tę Faith – Ania wzięła ją w obronę.

– Ma ikrę, a ja uwiel­biam ludzi z ikrą, pani dok­to­rowo kochana – sprze­ci­wiła się Susan.

– Jest w niej coś znie­wa­la­ją­cego – ustą­piła panna Kor­ne­lia. – Zawsze się śmieje. A śmiech ten jest zaraź­liwy. Nawet w kościele nie umie zacho­wać powagi. Una ma dzie­sięć lat, to sama sło­dycz. Nie jest spe­cjal­nie ładna, za to słodka. A Tho­mas Kar­lyle jest dzie­wię­cio­lat­kiem. Nazy­wają go Karl. Roz­wi­nął manię zbie­ra­nia ropuch, żab oraz chrząsz­czy, które znosi do domu.

– Myślę, że ten zde­chły szczur, który leżał na dywa­nie w salo­nie, gdy odwie­dziła ich pani Grant, to jego sprawka. Ależ prze­żyła szok! – wtrą­ciła Susan. – I nie dzi­wię się, gdyż salon na ple­ba­nii to nie miej­sce na zde­chłe szczury. Prawdę mówiąc, nie­wy­klu­czone, że to kot go tam zosta­wił. Opa­no­wał go dia­beł. Nadaje się tylko do wypcha­nia. Kot na ple­ba­nii powi­nien przy­naj­mniej mieć wygląd wzbu­dza­jący sza­cu­nek, obo­jęt­nie jaki jest. A ja ni­gdy nie widzia­łam bestii, która mia­łaby tak zawa­diacki wygląd. Cho­dzi po kale­nicy ple­ba­nii pra­wie co wie­czór o zacho­dzie słońca, pani dok­to­rowo kochana, i macha ogo­nem, a to nie jest godne zacho­wa­nie.

– A naj­gor­sze, że ni­gdy nie są przy­zwo­icie ubrani – wes­tchnęła panna Kor­ne­lia. – Od czasu, kiedy roz­to­pił się śnieg, przy­cho­dzą do szkoły z bosymi sto­pami. Naprawdę, kochana Aniu, to nie jest wła­ściwe dla dzieci z ple­ba­nii, szcze­gól­nie jeśli mała córeczka pro­bosz­cza meto­dy­stów zawsze cho­dzi w pięk­nych butach zapi­na­nych na guziki. Ponadto bar­dzo chcia­ła­bym, by prze­stali bawić się na sta­rym cmen­ta­rzu meto­dy­stów.

– Ale to bar­dzo pocią­ga­jące, kiedy znaj­duje się on tuż obok ple­ba­nii – zaopi­nio­wała Ania. – Zawsze uwa­ża­łam, że cmen­ta­rze to zachwy­ca­jące miej­sce zabaw.

– Ależ nie, na pewno pani tak nie uwa­żała, pani dok­to­rowo kochana – lojalna Susan zde­cy­do­wała się chro­nić Anię przed nią samą. – Ma pani prze­cież na to zbyt wiele zdro­wego roz­sądku.

– Trzeba zacząć od tego, że błę­dem było wybu­do­wa­nie ple­ba­nii tuż obok cmen­ta­rza – stwier­dziła Ania. – Ich traw­nik jest tak maleńki, że nie ma miej­sca na zabawę, i stąd ten cmen­tarz jest jedy­nym odpo­wied­nim miej­scem.

– To był błąd – przy­znała panna Kor­ne­lia. – Ale dzięki temu działka była tania. Wcze­śniej żadne dzieci z ple­ba­nii tam się nie bawiły. Pan Mere­dith nie powi­nien na to pozwo­lić, ale on cały czas sie­dzi zato­piony w książ­kach, nawet kiedy jest w domu. Czyta i czyta albo spa­ce­ruje po gabi­ne­cie, marząc na jawie. Jak do tej pory, ni­gdy nie zapo­mniał, że ma obo­wią­zek sta­wić się w kościele w nie­dzielę. Jed­nak dwa razy zapo­mniał o spo­tka­niu modli­tew­nym, i jeden ze star­szych musiał udać się na ple­ba­nię, by go przy­wo­łać. Poza tym zapo­mniał o ślu­bie panny Cooper. Tele­fo­no­wali do niego, więc popę­dził tam, jak stał, w pap­ciach na nogach. Można by mu to wyba­czyć, gdyby meto­dy­ści nie kpili z niego. Ale jest jedna pocie­cha: nie ma pod­staw, by kry­ty­ko­wać jego kaza­nia. Kiedy staje przed pul­pi­tem, budzi się w nim praw­dziwy ora­tor. Uwierz mi! A pastor meto­dy­stów nie potrafi w ogóle wygła­szać kazań, tak mówią. Ni­gdy oso­bi­ście go nie sły­sza­łam – o to mnie nie podej­rze­waj­cie!

Pogarda panny Kor­ne­lii dla męż­czyzn nieco zła­god­niała od jej zamąż­pój­ścia, ale nega­tywne uczu­cia wobec meto­dy­stów pozo­stały cał­ko­wi­cie nie­zmie­nione. Susan uśmiech­nęła się zło­śli­wie.

– Twier­dzą, pani Mar­shal­lowo Elliot, że meto­dy­ści i pre­zbi­te­ria­nie mówią o połą­cze­niu – zauwa­żyła.

– Cóż, mam nadzieję, że będę w gro­bie, nim to się zda­rzy – odparła panna Kor­ne­lia. – Ni­gdy nie będę pro­wa­dzić żad­nych inte­re­sów z meto­dy­stami, a pan Mere­dith na pewno się prze­kona, że łatwiej mu będzie bez ich towa­rzy­stwa. Jest zbyt towa­rzy­ski wobec nich, wierz­cie mi. Był na przy­kład na kola­cji z oka­zji srebr­nego wesela Jacoba Drew i w efek­cie nie­źle się wpa­ko­wał.

– Cóż takiego się stało?

– Pani Drew popro­siła go, by pokroił pie­czoną gęś, gdyż Jacob Drew ni­gdy tego nie robił i nie ma o tym poję­cia. No więc pan Mere­dith zaka­sał rękawy i w trak­cie tej czyn­no­ści zrzu­cił ze stołu deskę do kro­je­nia wraz z gęsią na kolana pani Reese, która sie­działa obok, po czym jedy­nie popro­sił w roz­tar­gnie­niu „Pani Reese, czy mogłaby mi pani zwró­cić gęś?”.

Pani Reese ją „zwró­ciła”, posłuszna jak Moj­żesz, ale musiała być wście­kła, gdyż miała na sobie nowiu­sieńką jedwabną suk­nię, a co naj­gor­sze jest prze­cież meto­dystką.

– Myślę, że lepiej, że nie jest pre­zbi­te­rianką – wtrą­ciła Susan. – Gdyby nią była, naj­praw­do­po­dob­niej opu­ści­łaby kościół, a nie stać nas na to, by tra­cić kolej­nych wier­nych. Co do pani Reese: nie jest lubiana w swoim kościele, ponie­waż zbyt wysoko zadziera nos, więc meto­dy­ści powinni być raczej zado­wo­leni, że to jej suk­nię znisz­czył pan Mere­dith.

– Cho­dzi o to, że się ośmie­szył, a ja oso­bi­ście nie cier­pię, kiedy mój pastor naraża się na kpiny w oczach meto­dy­stów – usztyw­niła się panna Kor­ne­lia. – Gdyby miał żonę, na pewno ni­gdy by się to nie wyda­rzyło.

– Nie wiem, w jaki spo­sób nawet dwa­na­ście żon mogłoby nie dopu­ścić do przy­rzą­dze­nia przez panią Drew sta­rego, twar­dego gąsiora na przy­ję­cie z oka­zji rocz­nicy ślubu – upie­rała się Susan.

– Twier­dzą, że to jej mąż – zaopo­no­wała panna Kor­ne­lia. – Jacob Drew jest zaro­zu­mia­łym, skne­ro­wa­tym i domi­nu­ją­cym czło­wie­kiem.

– Ludzie mówią, że nie­na­wi­dzą się z żoną. Nie uwa­żam, by to było sto­sowne dla mał­żon­ków, ale oczy­wi­ście nie mia­łam na tym polu doświad­czeń – powie­działa Susan, prze­krę­ca­jąc głowę na bok. – I to nie ja mam w zwy­czaju obwi­niać za wszystko męż­czyzn. Pani Drew sama jest dosyć podła. Sły­sza­łam, że jedyna rzecz, którą zda­rzyło jej się dać komuś w pre­zen­cie, to por­cja masła zro­biona ze śmie­tany, do któ­rej wpadł szczur. Przy­nio­sła to masło komi­te­towi cha­ry­ta­tyw­nemu w kościele. Ludzie dowie­dzieli się o szczu­rze dopiero dużo póź­niej.

– Na szczę­ście wszy­scy, któ­rych Mere­di­tho­wie do tej pory obra­zili, należą do meto­dy­stów – powie­działa panna Kor­ne­lia. – Wyobraź­cie sobie, że Jerzy poszedł pew­nego wie­czoru na spo­tka­nie modli­tewne meto­dy­stów. Działo się to kilka tygo­dni temu. Usiadł koło sta­rego Wil­liama Mar­sha, który wstał jak zwy­kle i modlił się, strasz­li­wie jęcząc. „Czy teraz czuje się pan tro­chę lepiej?” – wyszep­tał Jerzy, kiedy Wil­liam usiadł. Biedny Jerzy chciał oka­zać współ­czu­cie, ale pan Marsh uznał to za imper­ty­nen­cję i strasz­nie się na niego wściekł. Oczy­wi­ście nic nie uza­sad­niało obec­no­ści Jerzego na spo­tka­niu modli­tew­nym meto­dy­stów, ale te dzieci cho­dzą, gdzie im przyj­dzie do głowy.

– Mam nadzieję, że nie obrażą pani Ale­ko­wej Davis z dziel­nicy por­to­wej – powie­działa Susan. – Z tego co wiem, jest strasz­li­wie wraż­liwa, ale zwa­żyć trzeba, że jest też bar­dzo zamożna, i to ona płaci więk­szą część pen­sji pastora. Sły­sza­łam, że jej zda­niem Mere­di­tho­wie to naj­go­rzej wycho­wane dzieci, jakie można sobie wyobra­zić.

– Każde wasze słowo prze­ko­nuje mnie coraz bar­dziej, że Mere­di­tho­wie należą do ludzi, któ­rzy znają Józefa – powie­działa sta­now­czo Ania.

– Bio­rąc pod uwagę wszyst­kie oko­licz­no­ści za i prze­ciw, chyba tak jest – przy­znała panna Kor­ne­lia. – A to wyrów­nuje wszystko. W każ­dym razie teraz naresz­cie mamy pastora i musimy wyko­rzy­stać to w pełni i popie­rać go w walce prze­ciwko meto­dy­stom. Cóż, myślę, że czas wra­cać w stronę portu. Mar­shall wkrótce wróci do domu. Wyru­szył do portu za dnia, a teraz wróci zgłod­niały na kola­cję. Typowe dla męż­czy­zny. Szkoda, że nie widzia­łam reszty dzieci. A gdzie dok­tor?

– W dziel­nicy por­to­wej. Jeste­śmy w domu już trzy dni, a w tym cza­sie spę­dził tylko trzy godziny w łóżku i zjadł w domu led­wie dwa posiłki.

– Cóż, kto tylko zacho­ro­wał w minio­nym okre­sie, cze­kał na jego powrót. I nie obwi­niam za to nikogo. Kiedy dok­tor z dru­giej strony portu poślu­bił córkę wła­ści­ciela zakładu pogrze­bo­wego w Low­bridge, ludzie nabrali podej­rzeń. Musi­cie któ­re­goś dnia wpaść do nas z dok­torem i opo­wie­dzieć wszystko o swo­jej wycieczce. Przy­pusz­czam, że była udana?

– Bar­dzo – potwier­dziła Ania. – To było speł­nie­nie wielu lat marzeń. Stary świat jest bar­dzo uro­czy, wręcz cudowny. Ale powró­ci­li­śmy bar­dzo zado­wo­leni z wła­snej ziemi. Kanada jest naj­pięk­niej­szym kra­jem na świe­cie.

– Nikt ni­gdy w to nie wąt­pił – zgo­dziła się ocho­czo panna Kor­ne­lia.

– Stara Wyspa Księ­cia Edwarda to naj­bar­dziej uro­cza pro­win­cja, zaś Cztery Wia­try to naj­pięk­niej­sze miej­sce na Wyspie – zaśmiała się Ania, roz­glą­da­jąc się z zachwy­tem na zni­ka­jący blask zatoki, portu i doliny. Wska­zała je dło­nią. – Nic rów­nie pięk­nego nie udało mi się spo­tkać w Euro­pie, panno Kor­ne­lio. Czy naprawdę musi już pani iść? Dzieci będą zmar­twione, że nie widziały się z panią.

– Muszą wpaść do mnie. Powiedz im, że cze­kam na nie z pojem­ni­kiem peł­nym pącz­ków.

– Och, przy kola­cji roz­ma­wiały o pani. Wkrótce panią odwie­dzą, ale naj­pierw muszą znów przy­zwy­czaić się do szkoły. A bliź­niaczki będą brały lek­cje muzyki.

– Mam nadzieję, że nie od żony pastora meto­dy­stów? – panna Kor­ne­lia wyra­ziła zanie­po­ko­je­nie.

– Nie, od Rose­mary West. Byłam we wsi wczo­raj wie­czo­rem i zała­twi­łam to z nią. Jakaż z niej ładna dziew­czyna!

– Rose­mary trzyma się świet­nie, acz nie jest już taka młoda.

– Moim zda­niem, jest uro­cza. Przed­tem nie bar­dzo ją zna­łam. Ich dom jest na ubo­czu, więc widy­wa­łam ją jedy­nie w kościele.

– Ludzie zawsze lubili Rose­mary West, cho­ciaż nie bar­dzo ją rozu­mieli – panna Kor­ne­lia cał­kiem nie­świa­do­mie zło­żyła hołd cza­rowi Rose­mary. – Ellen zawsze ją depry­mo­wała, tyra­ni­zo­wała, a mimo to w wielu spra­wach była dla niej pobłaż­liwa. Rose­mary zarę­czyła się kie­dyś z mło­dym Mar­ti­nem Craw­for­dem. Jego sta­tek roz­bił się na wyspach Mag­da­le­nach, a cała załoga uto­nęła. Rose­mary była jesz­cze dziec­kiem, miała zale­d­wie sie­dem­na­ście lat, ale po tym wyda­rze­niu bar­dzo się zmie­niła. Od śmierci matki wraz z Ellen rzadko wycho­dzą z domu. Nie­czę­sto cho­dzą do wła­snego kościoła w Low­bridge. Domy­ślam się, że Ellen nie bar­dzo odpo­wiada czę­ste cho­dze­nie do kościoła pre­zbi­te­riań­skiego. Zaś do kościoła meto­dy­stów nie cho­dzi ni­gdy. Muszę jej to przy­znać. Ta rodzina Westów zawsze nale­żała do nie­zwy­kle sil­nych wiel­bi­cieli epi­sko­patu. Są cał­kiem zamożne. Rose­mary wła­ści­wie nie musi dawać lek­cji. Robi to dla przy­jem­no­ści. Są dale­kimi krew­nymi Leslie. Czy For­do­wie przy­jeż­dżają do portu tego lata?

– Nie. Wybie­rają się na wycieczkę do Japo­nii i praw­do­po­dob­nie będą w podróży przez rok. Akcja nowej książki Owena ma roz­gry­wać się w Japo­nii. Będzie to pierw­sze lato od naszej prze­pro­wadzki, pod­czas któ­rego nasz Wyma­rzony Dom będzie pusty.

– Uwa­żam, że Owen Ford mógłby zna­leźć dosyć mate­riału do pisa­nia w Kana­dzie, bez cią­ga­nia swo­jej żony i nie­win­nych dzieci do pie­kła, jakim jest Japo­nia – zrzę­dziła panna Kor­ne­lia. – „Księga życia” była naj­lep­szą książką, jaką napi­sał, a mate­riał do niej zdo­był wła­śnie tu, w Czte­rech Wia­trach.

– Kapi­tan Jim prze­ka­zał mu więk­szość mate­riału, jak wie­cie, a zbie­rał go na całym świe­cie. Ale wszyst­kie książki Owena są zachwy­ca­jące, moim zda­niem.

– Och! Są cał­kiem nie­złe. Posta­wi­łam sobie za punkt honoru czy­tać każdą książkę wycho­dzącą spod jego pióra, cho­ciaż zawsze byłam zda­nia, Aniu, że czy­ta­nie powie­ści to grzeszna strata czasu. Napi­szę mu, jakie jest moje zda­nie na temat tej „japoń­skiej” książki. Możesz mi wie­rzyć! Czy chce prze­kształ­cić Ken­ne­tha i Per­sis w pogan? – Po tym pyta­niu, na które nie udzie­lono odpo­wie­dzi, panna Kor­ne­lia wyszła.

Susan zabrała się za przy­go­to­wy­wa­nie Rilli do spa­nia, a Ania sie­działa na schod­kach werandy w świe­tle wcze­śnie poja­wia­ją­cych się gwiazd i marzyła swoje nie­koń­czące się sny na jawie. I po raz setny przy­po­mi­nała sobie, jaki wspa­niały potrafi być wschód księ­życa i blask w por­cie Czte­rech Wia­trów.

ROZ­DZIAŁ III. Dzieci ze Zło­tego Brzegu

ROZ­DZIAŁ III

Dzieci ze Zło­tego Brzegu

W ciągu dnia dzieci Bly­the’ów bar­dzo lubiły bawić się w boga­tych, mięk­kich zie­le­niach i cie­niach wiel­kiego gaju klo­no­wego, który znaj­do­wał się mię­dzy Zło­tym Brze­giem a sta­wem w Glen St Mary. Nato­miast wie­czo­rem nie było miej­sca, które mogłoby się rów­nać maleń­kiej doli­nie za klo­no­wym gajem. Dla nich było to cza­ro­dziej­skie kró­le­stwo. Kie­dyś, wyglą­da­jąc przez okienko na stry­chu Zło­tego Brzegu, przez mgiełkę powstałą po let­niej burzy zoba­czyły, jak nad ich ulu­bio­nym miej­scem poja­wiła się piękna tęcza z jed­nym koń­cem zanu­rzo­nym w sta­wie w dol­nej czę­ści doliny.

– Nazwijmy ją Doliną Tęczy – zachwy­cił się Wal­ter i ta nazwa się przy­jęła. Poza Doliną Tęczy wiatr swa­wo­lił i hała­so­wał, tutaj zawsze był deli­katny. Małe, wijące się cza­ro­dziej­skie ścieżki prze­cho­dziły tędy i owędy nad korze­niami świer­ków ster­czą­cych z podu­szek z mchu. Dzi­kie wiśnie, które w cza­sie kwit­nie­nia pokry­wają się mgli­stą bielą, roz­rzu­cone były po całej doli­nie, mie­sza­jąc się z ciem­nymi świer­kami. Mały stru­my­czek z bursz­ty­nową wodą biegł przez dolinkę z wio­ski Glen. Domy wio­ski były szczę­śli­wie odda­lone. Jedy­nie w gór­nym końcu doliny stała mała, znisz­czona, opusz­czona cha­łupa, o któ­rej mówiono, że to stary dom Baileyów. Od wielu lat nie zaj­mo­wał jej nikt. Ota­czała ją poro­śnięta trawą gro­bla, a wewnątrz znaj­do­wał się stary ogród, gdzie wio­sną dzieci ze Zło­tego Brzegu mogły szu­kać fioł­ków i sto­kro­tek, a w czerwcu zbie­rać lilie. Ogród był zaro­śnięty chwa­stami, które drżały na wie­trze i let­nim wie­czo­rem mie­niły się w świe­tle księ­życa jak morze sre­bra.

Na połu­dniu roz­cią­gał się staw, a za nim daleka per­spek­tywa gubiła się w pur­pu­ro­wych lasach, zaś na wyso­kim wzgó­rzu samotne, stare szare domo­stwo zer­kało w dół na dolinę i port. Dolina Tęczy pozo­sta­wała dzika i samotna mimo bli­sko­ści wsi, co czy­niło z niej tak dro­gie miej­sce dla dzieci ze Zło­tego Brzegu.

Była pełna kocha­nych, przy­ja­znych zagłę­bień, a naj­więk­szym był ich ulu­biony teren do tupa­nia. Tutaj zebrały się pew­nego szcze­gól­nego wie­czoru. W dolince był zagaj­nik mło­dych świer­ków z deli­katną tra­wia­stą łączką w samym środku, się­ga­jącą brzegu stru­myka. Obok stru­myka rosła srebrna brzoza, młoda i nie­wia­ry­god­nie pro­sta, którą Wal­ter nazwał Białą Damą. Na tej łączce znaj­do­wały się także Drzewa Kochan­ków – jak Wal­ter nazwał świerk i klon, które rosły tak bli­sko sie­bie, że ich gałę­zie tajem­ni­czo spla­tały się. Jem zawie­sił na Drze­wach Kochan­ków stary sznu­rek z dzwon­kami z sanek, który otrzy­mał od kowala z Glen, i nawet lekki podmuch bryzy powo­do­wał ich dzwo­nie­nie.

– Jak przy­jem­nie jest być z powro­tem – stwier­dziła Nan. – Mimo wszystko w Avon­lea nic nie jest rów­nie piękne jak Dolina Tęczy.

Przy­zna­wali jed­nak, że Avon­lea też ma wiele cza­row­nych miejsc. Odwie­dziny na Zie­lo­nym Wzgó­rzu spra­wiały im zawsze wielką przy­jem­ność. Ciotka Maryla była dla nich bar­dzo dobra, podob­nie zresztą pani Mał­go­rzata Linde, która spę­dzała wolny czas, jak to bywa w zaawan­so­wa­nym wieku, robiąc baweł­niane kapy z myślą o tym, że pew­nego dnia córki Ani będą ich potrze­bo­wały, kiedy posta­no­wią się ustat­ko­wać. Ale miesz­kało tam też wspa­niałe towa­rzy­stwo – dzieci wuja Tade­usza i cioci Diany. Znały wszyst­kie ulu­bione miej­sca ich mamy na sta­rym Zie­lo­nym Wzgó­rzu – oto­czoną różo­wym żywo­pło­tem dzi­kich róż, długą Dróżkę Zako­cha­nych, zawsze schludne podwó­rze oto­czone topo­lami i wierz­bami, uro­cze jak daw­niej Źró­dełko Leśnej Boginki, Jezioro Lśnią­cej Toni i Zwier­cia­dło Wierzb. Bliź­niaczki zaj­mo­wały dawny pokój mamy na facjatce, a ciotka Maryla zazwy­czaj przy­cho­dziła do nich nocą, kiedy była prze­ko­nana, że śpią, żeby się nimi poza­chwy­cać. Wszy­scy jed­nak wie­dzieli, że naj­bar­dziej kocha Jema.

Jem w tej chwili był bar­dzo zajęty sma­że­niem malut­kich pstrą­gów, które zła­pał w sta­wie. Jego piec skła­dał się z czer­wo­nych kamieni usta­wio­nych w kręgu, wewnątrz któ­rego pło­nął ogień, a narzę­dzia kuli­narne sta­no­wiły: kom­plet­nie spłasz­czona mło­tem stara puszka cynowa i wide­lec, który posia­dał jedy­nie jeden ząb. Nie prze­szka­dzało to w niczym, gdyż wyko­rzy­stu­jąc ten wła­śnie sprzęt, przy­go­to­wano już wiele wspa­nia­łych posił­ków.

Jem był dziec­kiem Wyma­rzo­nego Domu, pod­czas gdy wszyst­kie pozo­stałe dzieci uro­dziły się w Zło­tym Brzegu. Miał krę­cone rude włosy, podobne do wło­sów mamy, i jasne, piwne oczy ojca. Jego piękny nos przy­po­mi­nał nos Ani, a sta­now­cze, pełne humoru usta, ojca. I jako jedyny z rodziny miał uszy wystar­cza­jąco ładne, aby wzbu­dzić zachwyt Susan. Jed­nakże przy­znać trzeba, że odczu­wał stały żal do Susan, ponie­waż ta nie prze­sta­wała nazy­wać go małym Jemem. Było to obu­rza­jące, uwa­żał trzy­na­sto­letni Jem. Mama była roz­sąd­niej­sza.

– Nie jestem już mały, mamo – obu­rzył się w swoje ósme uro­dziny. – Jestem nie­sa­mo­wi­cie wielki!

Mama wes­tchnęła, zaśmiała się, wes­tchnęła ponow­nie, ale od tej pory już ni­gdy wię­cej nie nazwała go małym Jemem. W każ­dym razie on tego nie sły­szał.

Zawsze był solid­nym, spo­le­gli­wym czło­wiecz­kiem. Dotrzy­my­wał słowa. Nie był może uta­len­to­wa­nym mówcą, a nauczy­ciele nie uwa­żali go za bły­sko­tli­wego, jed­nakże miał dobre wyniki z więk­szo­ści przed­mio­tów. Ni­gdy nie przyj­mo­wał niczego na wiarę, zawsze kor­ciło go, by spraw­dzić na wła­sną rękę praw­dzi­wość słów innych.

Pew­nego razu Susan powie­działa mu, że jeżeli poliże zamar­z­nięty zamek u bramki, ode­rwie mu się cała skóra z języka. Jem natych­miast to zro­bił i prze­ko­nał się, że to prawda. Zapła­cił za to bólem języka doskwie­ra­ją­cym przez kilka dni, ale gotów był cier­pieć dla dobra nauki bez narze­kań. Dzięki sta­łym eks­pe­ry­men­tom i obser­wa­cji wiele się nauczył, a jego bra­cia i sio­stry uwa­żali za cudowną jego obszerną wie­dzę doty­czącą ich małego świata. Jem zawsze wie­dział, gdzie rosną pierw­sze, naj­bar­dziej doj­rzałe jagody, gdzie blade fiołki budzą się z zimo­wego snu i ile błę­kit­nych jaje­czek znaj­duje się w gniazdku rudzika w gaju klo­no­wym. Potra­fił prze­po­wia­dać przy­szłość z płat­ków sto­kro­tek i wysy­sać miód z czer­wo­nych koni­czy­nek, wyry­wać naj­roz­ma­it­sze rodzaje jadal­nych korzon­ków na brze­gach sta­wów, kiedy Susan bla­dła ze stra­chu, że wszy­scy się zatrują. Wie­dział, gdzie można zna­leźć naj­lep­szą gumę z żywicy świer­ko­wej w bla­dych, bursz­ty­no­wych sękach na pokry­tej poro­stami korze. Wie­dział, gdzie rośnie naj­wię­cej orze­chów w laskach brzo­zo­wych bli­sko dziel­nicy por­to­wej i gdzie są naj­lep­sze miej­sca w stru­myku do łowie­nia pstrą­gów. Potra­fił naśla­do­wać krzyk pra­wie każ­dego dzi­kiego ptaka i innych stwo­rzeń żyją­cych w Czte­rech Wia­trach i znał ter­miny poja­wia­nia się wszyst­kich dzi­kich kwia­tów – od wio­sny do jesieni.

Wal­ter Bly­the sie­dział pod Białą Damą z tomem poezji, ale nie czy­tał. Patrzył z zachwy­tem w sze­roko otwar­tych oczach na wierzby osnute szma­rag­dową mgiełką, a po chwili na stadko chmur, które jak małe, srebrne owieczki popy­chane wia­trem prze­su­wały się nad Doliną Tęczy. Oczy Wal­tera były cudowne. Cała radość, smu­tek, śmiech, lojal­ność i aspi­ra­cje wielu poko­leń, które ode­szły, wyzie­rały z ich ciem­no­sza­rych głę­bin.

Wal­ter był zupeł­nie inny, jeżeli cho­dzi o wygląd. Nie był podobny do nikogo ze zna­nych krew­nych. Był naj­przy­stoj­niej­szy spo­śród dzieci ze Zło­tego Brzegu: z pro­stymi, czar­nymi wło­sami i pięk­nie wymo­de­lo­wa­nymi rysami twa­rzy.

Miał przy tym bogatą wyobraź­nię swo­jej matki i miłość do piękna. Zimowy mróz, zapro­sze­nie wio­sny, marze­nia let­nie czy piękno jesieni – wszystko to zna­czyło dla Wal­tera wiele. W szkole, gdzie Jem był sze­fem, nikt nie doce­niał Wal­tera. Uwa­żano go za znie­wie­ścia­łego i fajt­ła­po­wa­tego, ponie­waż ni­gdy się nie bił i rzadko brał udział w spor­tach szkol­nych. Wolał spę­dzać czas samot­nie zaszyty w jakiś kąt, czy­ta­jąc książki, szcze­gól­nie poezję. Wal­ter kochał poezję i ślę­czał nad jej stro­nami od momentu, kiedy nauczył się czy­tać. Jego dora­sta­jąca dusza była utkana ich muzyką – muzyką nie­śmier­tel­nych. Wal­ter żywił nadzieję, że zosta­nie kie­dyś poetą. Mogło się to udać. Wujek Jan, nazy­wany tak z uprzej­mo­ści, który miesz­kał teraz w tajem­ni­czym kró­le­stwie zwa­nym Sta­nami, był wzo­rem dla Wal­tera. Wujek Jan był kie­dyś małym chłop­cem z Avon­lea, a teraz wszę­dzie czy­tano jego poezję. Chłopcy ze szkoły w Glen nie wie­dzieli nic na temat marzeń Wal­tera, a nawet gdyby o nich wie­dzieli, nie zaim­po­no­wało by to im. Mimo braku fizycz­nego męstwa udało mu się jed­nak zyskać pewien sza­cu­nek z powodu umie­jęt­no­ści mówie­nia jak z ksią­żek. Nikt w szkole Glen St Mary nie potra­fił mówić jak on. Jego słowa brzmiały, jakby prze­ma­wiał pastor, i z tego powodu zazwy­czaj zosta­wiano go w spo­koju i nie doku­czano mu, jak odby­wało się to w przy­padku innych chłop­ców, o któ­rych myślano, że nie lubią lub też boją się bija­tyk.

Dzie­się­cio­let­nie bliź­niaczki ze Zło­tego Brzegu były zaprze­cze­niem defi­ni­cji bliź­niąt, ponie­waż w naj­mniej­szym stop­niu nie były do sie­bie podobne. Nan była bar­dzo ładna, miała aksa­mitne, orze­chowe oczy i jedwa­bi­ste orze­chowe włosy. Była bez­tro­ska i deli­katna. Bez­tro­ska1 z nazwi­ska i bez­tro­ska z natury, jak powie­działa jedna z jej nauczy­cie­lek. Cerę miała bez zarzutu, co szcze­gól­nie rado­wało jej matkę.

– Bar­dzo się cie­szę, że przy­naj­mniej jedna z moich córek może nosić różowy kolor – miała w zwy­czaju z rado­ścią powta­rzać pani Bly­the.

Diana Bly­the, znana jako Di, była bar­dzo podobna do mamy. Miała jej sza­ro­zie­lone oczy, które zawsze świe­ciły szcze­gól­nym bla­skiem i bły­skiem o zmroku, i rude włosy. Może z tego powodu była ulu­bie­nicą taty. Była bar­dzo zaprzy­jaź­niona z Wal­te­rem. Di była jedyną osobą, któ­rej zawsze czy­tał swoje wier­sze, i jedyną, która wie­działa, że pra­cuje usil­nie nad epiką bar­dzo przy­po­mi­na­jącą „Mar­mion”2. Zacho­wy­wała w tajem­nicy wszyst­kie jego sekrety, nawet przed Nan, i zwie­rzała się mu ze swo­ich.

– Czy te ryby będą wkrótce gotowe, Jem? – zapy­tała Nan, węsząc swoim deli­kat­nym noskiem. – Ich zapach powo­duje, że czuję się strasz­nie głodna.

– Są już pra­wie gotowe – odparł, prze­wra­ca­jąc jedną spraw­nym ruchem. – Wyj­mij­cie chleb i tale­rze. Wal­ter, obudź się.

– Jak świe­tli­ste jest powie­trze dziś wie­czo­rem – powie­dział marzy­ciel­sko Wal­ter. Nie cho­dziło o to, że nie lubi pie­czo­nego pstrąga, ale dla Wal­tera dusza zawsze miała pierw­szeń­stwo przed jedze­niem. – Anioł cho­dzi dzi­siaj po świe­cie i woła do kwia­tów. Widzę jego nie­bie­skie skrzy­dła na wzgó­rzu pod lasem.

– Wszyst­kie skrzy­dła anio­łów, które kie­dy­kol­wiek widzia­łam, były białe – sprze­ci­wiła się Nan.

– Skrzy­dła anio­łów kwia­to­wych są błę­kitne. Jak mgła w doli­nie. Och, jak bar­dzo chciał­bym umieć latać! To musi być wspa­niałe!

– Nie­któ­rzy cza­sem latają w snach – zauwa­żyła Di.

– Ni­gdy nie śniło mi się, że latam – kon­ty­nu­ował Wal­ter. – Ale czę­sto marzę, że pod­nio­słem się znad powierzchni gruntu i prze­pły­wam nad pło­tami i drze­wami. To cudowne uczu­cie. I zawsze wtedy myślę, że to nie sen, a rze­czy­wi­stość. Obu­dze­nie się jest bar­dzo przy­kre.

– Pośpiesz się, Nan – zarzą­dził Jem.

Nan wyjęła deskę ban­kie­tową. Była to deska dosłow­nie i w sen­sie prze­no­śnym; świa­dek wielu świąt, przy­pra­wiony wik­tu­ałami, jakich nie było ni­gdzie indziej, a które kon­su­mo­wano tylko w Doli­nie Tęczy. Kiedy poło­żono ją na dwa duże, pokryte mchem kamie­nie, zamie­niała się w stół. Gazety słu­żyły za obrus, a potłu­czone tale­rze i wyrzu­cone przez Susan kubki bez ucha sta­no­wiły zastawę. Z meta­lo­wego pudełka ukry­tego mię­dzy korze­niami świerku Nan przy­nio­sła chleb i sól. Stru­mień dostar­czył im napoju o nie­zrów­na­nym, krysz­ta­ło­wym smaku. Jeżeli cho­dzi o resztę, to był tam jesz­cze sos skła­da­jący się ze świe­żego powie­trza i ape­tytu mło­dych, który przy­pra­wiał wszystko boskim sma­kiem. Sie­dzieć w Doli­nie Tęczy prze­siąk­nię­tej pół zło­tym, pół ame­ty­sto­wym zmro­kiem, prze­peł­nio­nej zapa­chami bal­sa­micz­nych paproci i innych roślin w wio­sen­nym roz­kwi­cie, z bla­dymi gwiaz­dami kwiat­ków dzi­kich pozio­mek wokół i ze śpie­wem wia­tru oraz dzwon­kami w czub­kach drzew, do tego zaja­dać pie­czo­nego pstrąga i suchy chleb było czymś god­nym pozaz­drosz­cze­nia.

– Sia­daj­cie – zarzą­dziła Nan, kiedy Jem umie­ścił skwier­czącą patel­nię z pstrą­gami na stole.

– Dziś twoja kolej na zmó­wie­nie modli­twy dzięk­czyn­nej, Jem.

– Ja już swoje zro­bi­łem, przy­go­to­wu­jąc pstrąga – zapro­te­sto­wał Jem, który nie zno­sił modlitw dzięk­czyn­nych. – Niech Wal­ter się tym zaj­mie. On umie mówić modli­twy. Tylko krótko, Walt. Umie­ram z głodu.

Ale Wal­te­rowi nie było dane powie­dzieć żad­nej modli­twy, ani krót­kiej, ani dłu­giej. Poja­wiła się pewna prze­szkoda.

– A któż to scho­dzi z wzgó­rza ple­ba­nii? – zapy­tała Di.

ROZ­DZIAŁ IV. Dzieci z ple­ba­nii

ROZ­DZIAŁ IV

Dzieci z ple­ba­nii

Ciotka Marta była rze­czy­wi­ście słabą gospo­dy­nią, wie­lebny John Knox Mere­dith nato­miast był bar­dzo roz­tar­gniony i pobłaż­liwy. Z dru­giej strony na ple­ba­nii Glen St Mary mimo wszech­ogar­nia­ją­cego nie­po­rządku czuć było atmos­ferę cie­pła domo­wego i ser­decz­no­ści. Nawet kry­tyczne gospo­dy­nie domowe z Glen z tego wła­śnie powodu bez­wied­nie łagod­niały w oce­nie. Może ten czar czę­ściowo był wyni­kiem róż­nych oko­licz­no­ści? Buj­nej wino­ro­śli, która ota­czała szare ściany, przy­ja­znych aka­cji i topoli, które witały z uczu­ciem daw­nej zna­jo­mo­ści, pięk­nych wido­ków zatoki i pia­sko­wych wydm z jej fron­to­wych okien? Ale te wszyst­kie rze­czy były już obecne w cza­sie, kiedy miesz­kał tutaj poprzed­nik pana Mere­ditha, kiedy ple­ba­nia była naj­bar­dziej zadba­nym, naj­bar­dziej schlud­nym i naj­bar­dziej ponu­rym domem w Glen. Więc to oso­bo­wo­ści jej nowych miesz­kań­ców nale­żało przy­pi­sać ten suk­ces.

Dom trząsł się od śmie­chu. Poczu­cie wspól­noty powo­do­wało, że drzwi były zawsze otwarte; świat wewnętrzny i zewnętrzny chwy­tały się za ręce, a miłość była jedy­nym pra­wem rzą­dzą­cym na ple­ba­nii w Glen St Mary.

Ludzie z para­fii twier­dzili, że pan Mere­dith psuje swoje dzieci i praw­do­po­dob­nie tak wła­śnie było. Pewne jest, że nie mógł znieść zwra­ca­nia im uwagi. „Nie mają matki” – zwykł do sie­bie mówić z wes­tchnie­niem, kiedy jakiś nie­zwy­kle rażący hałas zmu­sił go do zwró­ce­nia na nie uwagi. Ale nie miał poję­cia o poło­wie doko­nań swo­ich dzieci; nale­żał do świata marzy­cieli. Okna jego gabi­netu wycho­dziły na cmen­tarz, ale kiedy prze­cha­dzał się po pokoju zagłę­biony w teo­rii nie­śmier­tel­no­ści duszy, zupeł­nie nie zda­wał sobie sprawy, że Jerzy i Karl grają wesoło w żabie skoki na pła­skich kamie­niach zmar­łych meto­dy­stów. Cza­sami docie­rało do pana Mere­ditha, że dzieci nie są zbyt zadbane, ani fizycz­nie, ani psy­chicz­nie, jak miało to miej­sce, nim umarła jego żona. I zawsze gdzieś pod­świa­do­mie był pewien, że ich posiłki pod rzą­dami ciotki Marty róż­nią się znacz­nie od tego, czego zaznali za życia Cecy­lii. Jeżeli cho­dzi o resztę, żył w świe­cie ksią­żek i abs­trak­cji. Mimo iż jego ubra­nia rzadko były czysz­czone, i cho­ciaż – jak docho­dziły do wnio­sku gospo­dy­nie domowe w Glen, sądząc po bla­do­ści jego wyra­zi­stych rysów i szczu­płych dło­niach – ni­gdy nie jadł do syta, nie czuł się jed­nak nie­szczę­śliwy.

Jeżeli kie­dy­kol­wiek cmen­tarz mógł być nazwany weso­łym miej­scem, stary cmen­tarz meto­dy­stów w Glen St Mary zasłu­gi­wał na to miano. Nowy cmen­tarz, po dru­giej stro­nie kościoła meto­dy­stów, był porząd­nie utrzy­many, zaś stary został tak dawno temu zosta­wiony w spo­koju, że stał się bar­dzo przy­jem­nym miej­scem.

Oto­czony był z trzech stron kamien­nym wałem pokry­tym dar­nią i zakoń­czo­nym szarą, chwiejną pali­sadą. Poza wałem rósł rząd wyso­kich jodeł z gęstymi bal­sa­micz­nymi krza­kami. Wał, który został zbu­do­wany przez pierw­szych osad­ni­ków przy­by­łych do Glen, był wystar­cza­jąco stary, by uznać jego piękno: z mchem i zie­lo­nymi rośli­nami wyra­sta­ją­cymi ze szcze­lin, fioł­kami kwit­ną­cymi u jego stóp wcze­sną wio­sną oraz astrami i powło­ciami, które gło­siły jego jesienną chwałę. Małe papro­cie zado­mo­wiły się przy­jaź­nie pomię­dzy kamie­niami, a tu i ówdzie puszyła się duża orlica.

Po wschod­niej stro­nie nie było ani płotu, ani wału. Cmen­tarz w tym miej­scu prze­cho­dził w plan­ta­cję mło­dych jodeł, które wpy­chały się coraz bli­żej gro­bów i sta­wały się coraz gęst­sze, zmie­nia­jąc się w ciemny las. Powie­trze pełne było gło­sów morza podob­nych do brzmie­nia harfy, muzyki sta­rych, sza­rych drzew, wio­sną zaś pta­sie chóry w wią­zach wokół dwóch kościo­łów śpie­wały pieśń, i nie była to pieśń śmierci, lecz życia. Dzieci Mere­di­thów uwiel­biały stary cmen­tarz.

Nie­bie­ski bluszcz, ogro­dowe świerki i mięta wal­czyły o pry­mat wokół zapa­da­ją­cych się gro­bów, krzaki jagód wyra­stały bez­czel­nie w pia­sko­wym kącie nie­da­leko jodło­wego lasu. Można było tutaj zna­leźć różne style nagrob­ków z trzech poko­leń; od pła­skich, okrą­głych tablic z czer­wo­nego kamie­nia, które upa­mięt­niały sta­rych osad­ni­ków, poprzez rzędy wierzb pła­czą­cych i sple­cio­nych rąk, do naj­now­szych potwor­no­ści w postaci wyso­kich pomni­ków i udra­po­wa­nych urn. Jedna z tych ostat­nich, naj­więk­sza i naj­brzyd­sza, była poświę­cona pamięci Aleka Davisa, który uro­dził się jako meto­dy­sta, ale zde­cy­do­wał się pojąć za żonę pre­zbi­te­riankę z klanu Dougla­sów. Pod jej wpły­wem został pre­zbi­te­ria­ni­nem i nosił wła­ściwe godło przez całe życie. Ale kiedy umarł, żona nie odwa­żyła się ska­zać go na samotny grób na cmen­ta­rzu pre­zbi­te­riań­skim po dru­giej stro­nie zatoki. Cała jego rodzina pocho­wana została na cmen­ta­rzu meto­dy­stów, więc Alek Davis wró­cił do swo­ich po śmierci, a wdowa na pocie­chę wznio­sła pomnik, który kosz­to­wał wię­cej niż nagro­bek któ­re­go­kol­wiek z sąsia­dów. Dzieci Mere­di­tha nie zno­siły tego pomnika, zupeł­nie nie wie­dząc dla­czego, ale uwiel­biały stare, pła­skie, podobne do ławe­czek kamie­nie poro­śnięte wyso­kimi tra­wami. Sta­no­wiły świetne sie­dze­nia, i teraz wła­śnie wszy­scy sie­dzieli na jed­nym z nich. Jerzy, zmę­czony ska­ka­niem jak żaba, grał na drumli. Karl z uczu­ciem zaj­mo­wał się wła­śnie zna­le­zio­nym chrząsz­czem. Una sta­rała się zro­bić sukienkę dla lalki, a Faith, opie­ra­jąc się na szczu­płych, brą­zo­wych dło­niach, machała bosymi sto­pami w rytm drumli.

Jerzy miał czarne włosy ojca i duże czarne oczy, które jed­nak żywo błysz­czały zamiast marzyć. Faith, następna w kolej­no­ści, była piękna jak nie­dbale kwit­nąca róża. Miała zło­to­brą­zowe oczy, takież loki i czer­wone policzki. Śmiała się zbyt czę­sto, by zado­wo­lić kon­gre­ga­cję swo­jego taty, i szo­ko­wała starą panią Tay­lor, nie­po­cie­szoną wdowę po kilku mężach, oświad­cza­jąc z wyso­ko­ści kościel­nego ganku: „Świat nie jest doliną łez, pani Tay­lor. To jest świat śmie­chu”.

Mała, pełna marzeń Una nie miała powo­dów do weso­ło­ści. Jej war­ko­cze uple­cione z kru­czo­czar­nych wło­sów pozba­wione były nie­sfor­nych locz­ków, a ciem­no­nie­bie­skie oczy w kształ­cie mig­da­łów pełne tęsk­noty i żalu. Usta zda­wały się opa­dać na małe białe zęby, a nie­śmiały, pełen melan­cho­lii uśmiech rzadko poja­wiał się na twa­rzy. Była o wiele bar­dziej wraż­liwa na opi­nię publiczną niż Faith i zda­wała sobie sprawę, że w ich spo­so­bie życia jest coś nie­wła­ści­wego. Bar­dzo chciała to napra­wić, ale nie wie­działa jak. Od czasu do czasu odku­rzała meble, ale czy­niła to dosyć rzadko, gdyż trudno było zna­leźć ścierkę do odku­rza­nia, która ni­gdy nie była odkła­dana na miej­sce. A kiedy już zna­la­zła szczotkę do ubrań, sta­rała się w sobotę wyczy­ścić naj­lep­szy gar­ni­tur taty, a kie­dyś nawet białą nitką przy­szyła bra­ku­jący guzik. Kiedy pan Mere­dith wszedł do kościoła następ­nego dnia, wysta­wia­jąc się na wzrok nie­wiast, natych­miast zoba­czyły one ten guzik, przez co spo­kój pań ze sto­wa­rzy­sze­nia został zakłó­cony na całe tygo­dnie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Bly­the – mowa tu o podo­bień­stwie do innego angiel­skiego słowa z iden­tyczną wymową (bli­the), które ozna­cza „bez­tro­ski, nie­fra­so­bliwy” (przyp. tłum.). [wróć]

2. Mar­mion – poemat epicki Wal­tera Scotta (przyp. tłum.). [wróć]