Diaboliada i inne opowiadania - Michaił Bułhakow - ebook

Diaboliada i inne opowiadania ebook

Michaił Bułhakow

0,0
67,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Zbiór opowiadań Michaiła Bułhakowa zawierający Fatalne jaja, Diaboliadę i Psie serce.

Czytelnicy Mistrza i Małgorzaty znajdą w tym, składającym się z trzech opowiadań, zbiorze najbardziej charakterystyczne cechy prozy Bułhakowa z surrealistycznym humorem, ciętą satyrą i piętrzącymi się absurdami na czele. Ukazana w nich jest farsa oraz absurdalność ustroju ZSRR panującego w czasie powstawania opowieści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Psie serce

Rozdział 1

1

U-u-u! Hau-u-u! O, spójrz­cie na mnie, umie­ram! Zamieć przez szparę w bra­mie wyje mi modli­twę za kona­ją­cych, a ja wyję razem z nią. Prze­pa­dłem, ach, prze­pa­dłem! Łaj­dak w brud­nym czepku, kucharz ze sto­łówki racjo­nal­nego żywie­nia pra­cow­ni­ków Cen­tral­nej Rady Gospo­darki Naro­do­wej chlu­snął wrząt­kiem i opa­rzył mi lewy bok. Jaki drań, a prze­cież pro­le­ta­riusz! O Boże, jak to boli! Wrzą­tek prze­nik­nął aż do kości. Wyję teraz, wyję i wyję, ale co to pomoże?

Co ja mu zro­bi­łem? Co? Czy obe­żrę Radę Gospo­darki Naro­do­wej, jeśli pogrze­bię w śmiet­niku? Skąpe bydlę. Spójrz­cie kie­dyś na jego gębę: szer­sza niż dłuż­sza! Zło­dziej z mie­dzianą mordą. Och, ludzie, ludzie! W połu­dnie poczę­sto­wał mnie cze­pek wrząt­kiem, a teraz już zmierzch, będzie pew­nie czwarta po połu­dniu, sądząc po zapa­chu cebuli z remizy stra­żac­kiej na Prie­czy­stience. Jak wie­cie, na kola­cję stra­żacy jadają kaszę. Ale to jest paskudz­two, podob­nie jak grzyby. Nawia­sem mówiąc, zna­jome psy z Prie­czy­stienki opo­wia­dały, jakoby na Nie­glin­nym w restau­ra­cji „Bar” ser­wują dyżurne żar­cie – grzyby w ostrym sosie po trzy ruble sie­dem­dzie­siąt pięć kopie­jek por­cja. Rzecz gustu – z rów­nym sma­kiem można poli­zać kalo­sze… Au-u-u…

Bok boli nie do wytrzy­ma­nia i koniec mojej kariery widzę dosko­nale: jutro poja­wią się wrzody i tu pyta­nie, czym je będę leczył? Latem pole­ciał­bym na Sokol­niki, rośnie tam spe­cjalne bar­dzo dobre ziele, a poza tym można się bez­płat­nie nażreć kieł­ba­sia­nych okraw­ków i nali­zać nasiąk­nię­tego tłusz­czem papieru, które publika wyrzuca. I gdyby nie jakiś babi­szon, który na sce­nie przy księ­życu śpiewa „nie­biań­ska Aido” – że aż serce pęka, byłoby wspa­niale. A teraz, zimą dokąd pójdę? Nikt was nie kopał? Kopał. Cegłą po żebrach zaro­bi­li­ście? I to jak. Wszyst­kiego doświad­czy­łem, ze swoim losem się godzę, a jeśli teraz pła­czę, to tylko z bólu fizycz­nego i zimna, dla­tego że mój duch jesz­cze nie zgasł… Hardy psi duch.

Lecz ciało moje jest oka­le­czone, bite, spo­nie­wie­rali je ludzie aż nadto. Naj­gor­sze jest to, że jak on chlu­snął na mnie, wrzą­tek prze­siąkł pod sierść, a to zna­czy, że lewy bok nie ma już żad­nej ochrony. Bar­dzo łatwo mogę się naba­wić zapa­le­nia płuc, a gdyby tak się stało, to, oby­wa­tele, zdechnę z głodu. Z zapa­le­niem płuc należy leżeć pod scho­dami od fron­to­wego wej­ścia, a kto za mnie samot­nego, cho­rego psa będzie bie­gał po śmiet­ni­kach w poszu­ki­wa­niu jedze­nia? Jeśli będę miał zajęte płuca, będę peł­zał na brzu­chu, osłabnę i pierw­szy lep­szy hycel zatłu­cze mnie kijem na śmierć. A cie­cie z bla­chami na piersi chwycą mnie za nogi i wrzucą na wóz…

Dozorcy to ze wszyst­kich pro­le­ta­riu­szy naj­po­dlej­sza hołota. Wyrzutki spo­łeczne – naj­niż­sza kate­go­ria. Kucha­rze tra­fiają się różni. Na przy­kład nie­bosz­czyk Włas z Prie­czy­stienki. Iluż on ura­to­wał życie! Dla­tego że w cza­sie cho­roby naj­waż­niej­sze to zła­pać kęs żar­cia. Toteż, bywało, jak opo­wia­dają stare psy, ciśnie Włas kość, a na niej spory kawa­łek mięsa. Nie­chaj spo­czywa w pokoju, to był praw­dzi­wie ktoś, nadworny kucharz hra­biów Toł­sto­jów, a nie Rady Racjo­nal­nego Żywie­nia. Co oni tam wypra­wiają w tym racjo­nal­nym żywie­niu, to dla psiego rozumu nie­po­jęte! Prze­cież te łaj­daki kapu­śniak gotują na śmier­dzą­cej peklo­wa­nej woło­wi­nie, a ci bie­dacy nawet o tym nie wie­dzą! Bie­gną, żrą, żło­pią!

Ponie­która maszy­nistka według dzie­wią­tej grupy dostaje cztery i pół czer­wońca1, no, co prawda, jesz­cze kocha­nek poń­czoszki fil­de­ko­sowe poda­ruje. A prze­cież ile za te fil­de­kosy znosi poni­żeń! Prze­cież on ją nie żeby tak nor­mal­nie, ale zmu­sza do fran­cu­skiej miło­ści. Sukin­syny ci Fran­cuzi, mówiąc mię­dzy nami. Acz­kol­wiek sza­mają bogato i zawsze z czer­wo­nym winem. Tak… Przy­bie­gnie maszy­nistka, prze­cież za cztery i pół czer­wońca do „Baru” nie pój­dzie! Na kine­ma­to­graf jej nie wystar­cza, a kine­ma­to­graf to jedyna pocie­cha w życiu kobiety. Drży, marsz­czy się, ale wcina. Pomy­śleć tylko – czter­dzie­ści kopie­jek za obiad z dwóch dań, a one, te dwa dania, nawet pięt­na­stu kopie­jek nie­warte, bo pozo­stałe dwa­dzie­ścia pięć ukradł zaopa­trze­nio­wiec. A czy to dla niej taka dieta? W szczy­cie pra­wego płuca zmiany, kobieca cho­roba na fran­cu­skim tle, z pen­sji jej potrą­cili, nakar­miona padliną w sto­łówce, a oto i ona, ona! Bie­gnie do bramy w poń­czosz­kach od kochanka. Nogi zmar­z­nięte, brzuch pod­wiewa, bo sier­ści na niej tyle co na mnie, a i majtki nosi cie­niut­kie, ot, koron­kowe, tyle co nic. Ciu­szek dla kochanka. Spró­bo­wa­łaby nało­żyć fla­ne­lowe! Natych­miast wrza­śnie:

– Jakaś ty nie­ele­gancka! Zbrzy­dła mi moja Matriona, umę­czy­łem się z fla­ne­lo­wymi maj­ta­sami, naresz­cie nastał mój czas. Jestem teraz prze­wod­ni­czą­cym, więc ile ukradnę, wszystko, wszystko wydam na kobiece ciało, na szyjki rakowe, na szam­pana Abrau-Durso! Dla­tego że dość nagło­do­wa­łem się w mło­do­ści, wystar­czy, a życia po śmierci nie ma.

Żal mi jej, żal. Lecz samego sie­bie jesz­cze bar­dziej mi żal. Mówię to nie z ego­izmu, ale dla­tego, że rze­czy­wi­ście żyjemy w nie­rów­nych warun­kach. Ona przy­naj­mniej w domu ma cie­pło, no, a ja, a ja! Dokąd pójdę? Zbity, opa­rzony, opluty, dokąd mam pójść? Au-u-u…!

– Chodź tu, pie­sku, chodź! Sza­rik, Sza­rik! Czemu ty skom­lesz, bie­daku? Co? Kto cię skrzyw­dził…? Och…!

Sucha zamieć-wiedźma zało­mo­tała bramą i pomio­tłem wal­nęła dziew­czynę w ucho. Spód­niczkę pode­rwała do kolan, obna­żyła kre­mowe poń­czoszki i wąziutki rąbek nie­do­pra­nej koron­ko­wej bie­li­zny, zdu­siła słowa i przy­sy­pała śnie­giem psa.

– O Boże… jaka pogoda… och… i brzuch boli. To pew­nie tamta woło­wina! Kiedy to wszystko się skoń­czy?

Dziew­czyna pochy­liła głowę i ruszyła do ataku, prze­ci­snęła się za bramę, na ulicy zaczęło nią obra­cać, rwać, ciskać, póź­niej zakrę­ciła się w śnież­nym wirze i zni­kła z oczu.

A pies został w bra­mie i cier­piąc z bólu w zmal­tre­to­wa­nym boku, przy­warł do masyw­nego zim­nego muru, wstrzy­mał oddech i mocno posta­no­wił, że już ni­gdzie się stąd nie ruszy, tutaj, w bra­mie, zdech­nie. Roz­pacz zwa­liła go z nóg. Opa­no­wała go taka gorycz i ból, taka samot­ność i strach, że drobne psie łezki, jak pęche­rzyki, popły­nęły mu z oczu i natych­miast zaschły. Z pora­nio­nego boku ster­czały odła­żące prze­mar­z­nięte kłaki sier­ści, mię­dzy któ­rymi prze­świ­ty­wały zło­wiesz­cze czer­wone placki opa­rzeń. Jakże bez­myślni, tępi i okrutni bywają kucha­rze! „Sza­rik” – zawo­łała na niego! Jaki on, do dia­bła, Sza­rik? Sza­rik to zna­czy okrą­glutki, odkar­miony, głupi, żre owsiankę, syn po zna­ko­mi­tych rodzi­cach, a on jest kudłaty, kości­sty i obdarty, włó­częga wychu­dły, bez­domny pies. Ale dzięki jej za dobre słowo.

Po dru­giej stro­nie ulicy w jasno oświe­tlo­nym skle­pie trza­snęły drzwi i wyszedł z nich oby­wa­tel. Wła­śnie oby­wa­tel, a nie towa­rzysz, a nawet raczej – pan. Bli­żej – wyraź­nie – pan. Sądzi­cie, że wnio­skuję po pal­cie? Bzdura. Wielu pro­le­ta­riu­szy teraz nosi palta. Co prawda, koł­nie­rze nie takie, nie ma co o tym mówić, jed­nak na odle­głość można się pomy­lić. Nato­miast jeśli cho­dzi o oczy – o tu ani z bli­ska, ani z daleka się nie pomy­lisz! O, oczy to ważna rzecz! Jakby baro­metr. Wszystko widać – kto ma bar­dzo wyschnięte serce, kto bez naj­mniej­szego powodu może kop­nąć czub­kiem buta mię­dzy żebra, a kto sam przed każ­dym tchó­rzy. O, wła­śnie takiego chłystka cza­sem miło jest ugryźć w łydkę. Boisz się – masz! Skoro się boisz, zna­czy, że zasłu­ży­łeś… Wr-r… hau, hau.

Pan zde­cy­do­wa­nie prze­ciął wiru­jącą na jezdni zamieć i skie­ro­wał się w stronę bramy. Tak, tak, z tym wszystko jasne. Cuch­ną­cego mięsa on nie weź­mie do ust, a jeśli nawet mu je poda­dzą, wywoła ta-aki skan­dal, napi­sze do gazet – czym mnie, Filipa Fili­po­wi­cza, pró­bo­wano napaść!

Jest coraz bli­żej i bli­żej. On je obfi­cie i nie krad­nie. Nie będzie kopał, ale też nikogo się nie boi, a nie boi się dla­tego, że jest zawsze syty. Ten pan zaj­muje się pracą umy­słową, ma kul­tu­ralną spi­cza­stą bródkę i siwe wąsy, puszy­ste i pod­krę­cone jak u fran­cu­skich ryce­rzy, lecz zamieć nie­sie od niego paskudną woń szpi­talną. A jesz­cze i cygar.

Po kiego dia­bła, pytam, zanio­sło go do spół­dzielni Cen­tro­chozu?2 Sta­nął obok… Czego szuka? U-u-u-u… Co mógł kupo­wać w mar­nym skle­pie, czyżby mu było mało Ochot­nego Riadu? Co to?! Kieł-ba-sa. Drogi panie, gdyby pan wie­dział, z czego robią tę kieł­basę, omi­jałby pan ten sklep z daleka. Pro­szę ją oddać mnie!

Pies zebrał resztkę sił i w despe­ra­cji wyczoł­gał się z bramy na chod­nik. Zamieć nad jego głową huk­nęła z kara­binu i szarp­nęła wiel­kimi lite­rami płó­cien­nego pla­katu „Czy można odzy­skać mło­dość?”.

Natu­ral­nie, że można. Zapach odmło­dził mnie, pod­niósł z brzu­cha, palą­cymi falami ści­snął od dwóch dni pusty żołą­dek, zapach, który poko­nał szpi­tal, raj­ski zapach mie­lo­nej kobyły z czosn­kiem i pie­przem. Czuję i wiem, że w pra­wej kie­szeni futra ma kieł­basę. Już jest nade mną. O władco mój! Spójrz na mnie, ja umie­ram. Lokaj­ska jest nasza dusza i podła dola!

Pies pełzł na brzu­chu jak wąż i zale­wał się łzami. Pro­szę zwró­cić uwagę, co mi kucharz zro­bił. Ale prze­cież tak po pro­stu pan nie da. Och, bar­dzo dobrze znam boga­tych ludzi. A w isto­cie rze­czy, na co ona panu? Po co panu nie­świeży koń? Poza Mos­siel­pro­mem3 ni­gdzie takiej tru­ci­zny pan nie dosta­nie. A pan dzi­siaj jadł śnia­da­nie, dzięki męskim gru­czo­łom płcio­wym jest pan lumi­na­rzem świa­to­wej sławy… Au-u-u… Co się wypra­wia na tym świe­cie? Wydaje się, że na umie­ra­nie jesz­cze za wcze­śnie, a roz­pacz to rze­czy­wi­ście grzech? Ręce mu lizać, nic wię­cej nie pozo­staje.

Zagad­kowy pan nachy­lił się nad psem, bły­snął zło­tymi obwód­kami oczu i wycią­gnął z pra­wej kie­szeni białe podłużne zawi­niątko. Nie zdej­mu­jąc brą­zo­wych ręka­wi­czek, roz­wi­nął papier, który natych­miast porwała zawieja, i odła­mał kawa­łek kieł­basy o nazwie „kra­kow­ska spe­cjalna”. I ten kawa­łek – psu! Oto bez­in­te­re­sowna oso­bi­stość. Au-u-u!

– Fit, fit – gwizd­nął pan i dodał sta­now­czym gło­sem: – Masz! Sza­rik, Sza­rik!

Znowu „Sza­rik”! Ochrzcili mnie! Zresztą niech mnie pan nazywa, jak się panu podoba. Za taki wyjąt­kowy postę­pek…

Pies momen­tal­nie roz­darł osłonkę, ze szlo­cha­niem wgryzł się w kra­kow­ską i pożarł ją w oka­mgnie­niu. Zadła­wił się przy tym kieł­basą i śnie­giem do łez, gdyż z łap­czy­wo­ści omal nie połknął sznurka. Jesz­cze i jesz­cze liżę pań­ską rękę. Całuję nogawkę, mój dobro­czyńco!

– Na razie dosyć – pan mówił ostro, jakby wyda­wał komendy. Pochy­lił się nad Sza­ri­kiem, badaw­czo spoj­rzał mu w oczy i dło­nią w ręka­wiczce nie­ocze­ki­wa­nie intym­nie i ser­decz­nie pogła­dził psa po brzu­chu.

– Aha, samiec – powie­dział zna­cząco. – Obroży nie ma, no i pięk­nie, wła­śnie ty jesteś mi potrzebny. Chodź ze mną – popstry­kał pal­cami – fit, fit!

Mam iść z panem? Ależ nawet na kraj świata, może mnie pan nawet kopać swo­imi fil­co­wymi bot­kami w pysk, słowa nie powiem.

Na całej Prie­czy­stience świe­ciły latar­nie. Bok bolał nie do znie­sie­nia, lecz Sza­rik chwi­lami zapo­mi­nał o nim, pochło­nięty jedną tylko myślą, żeby w gęstwi­nie ludz­kiej nie zgu­bić cudow­nej zjawy w futrze i jakimś spo­so­bem wyra­zić jej swoją miłość i odda­nie. I może z sie­dem razy na dro­dze od Prie­czy­stienki do zaułka Obu­chowa ją wyra­ził. Poca­ło­wał pana w botek przy zaułku Mar­twym, a toru­jąc przej­ście dzi­kim war­ko­tem tak wystra­szył jakąś panią, że aż usia­dła na słupku, ze dwa razy zasko­wy­czał, żeby pod­trzy­mać litość dla sie­bie.

Jakiś wredny, pod­ra­so­wany na sybe­ryj­skiego kot włó­częga wychy­nął zza rynny i mimo zamieci zwą­chał kra­kow­ską. Sza­rik prze­ra­ził się na myśl, że bogaty cudak, który zbiera ranne psy z bramy, jesz­cze gotów i tego zło­dzieja wziąć ze sobą i przyj­dzie się dzie­lić mos­siel­pro­mow­skim wyro­bem. Dla­tego tak zgrzyt­nął zębami na kota, że tam­ten z sykiem podob­nym do odgłosu dziu­ra­wego szlau­cha wdra­pał się po ryn­nie na pię­tro.

Rr-r-r… hau… precz! Nie wystar­czy Mos­siel­promu na wszyst­kich obe­rwań­ców, któ­rzy się włó­czą po Prie­czy­stience!

Pan doce­nił wier­ność i przy komen­dzie straży ognio­wej, obok okienka, z któ­rego dola­ty­wało przy­jemne bucze­nie wal­torni, nagro­dził psa dru­gim kęskiem, mniej­szym, może z pięć zołot­ni­ków4.

Ech, dzi­wak. Tak mnie wabi. Pro­szę się nie oba­wiać i tak ni­gdzie nie odejdę. Będę szedł za panem, dokąd tylko pan roz­każe.

– Fit, fit, fit! Idziemy!

Na Obu­chowa? Bar­dzo pro­szę. Dosko­nale znamy ten zaułek.

– Fit, fit!

Tutaj? Z przy­jem… E, nie! Pro­szę wyba­czyć. Nie! Tutaj jest szwaj­car. A od tego nie ma nic gor­szego na świe­cie. O wiele bar­dziej nie­bez­pieczny od dozorcy. Abso­lut­nie nie­na­wistna rasa. Paskud­niej­sza od kotów. Wyga­lo­no­wany hycel.

– Och, nie bój się, chodź!

– Moje usza­no­wa­nie, Fili­pie Fili­po­wi­czu.

– Dzień dobry, Fio­do­rze.

To jest gość! Mój Boże, na kogo ty mnie napro­wa­dzi­łeś, mój soba­czy losie? Cóż to za czło­wiek, który może pod nosem szwaj­cara psy wpro­wa­dzać z ulicy do domu spół­dzielni miesz­ka­nio­wej? Spójrz­cie tylko, ten pod­lec ani słów­kiem nie piśnie. Co prawda, oko ma chmurne, ale ogól­nie rzecz bio­rąc, patrzy obo­jęt­nie spod czapki ze złotą lamówką. Jakby tak powinno być. Sza­nuje pana, och, jak sza­nuje! No, a ja z nim i za nim. Co, tknął? Nic podob­nego. Och, cap­nąć by go za tę pro­le­ta­riacką spra­co­waną nogę. Za wszyst­kie psie krzywdy. Ile to razy szczotką roz­kwa­si­łeś mi pysk, co?

– Chodź, chodź.

Rozu­miem, rozu­miem, pro­szę się nie nie­po­koić. Dokąd pan, tam i ja. Tylko pro­szę mi drogę poka­zy­wać, a ja nie pozo­stanę w tyle, nie bacząc na mój roz­pacz­liwy bok. Ze scho­dów na dół:

– Nie było, Fio­do­rze, listów do mnie?

Z dołu na schody – z sza­cun­kiem:

– Nie było, Fili­pie Fili­po­wi­czu. (Intym­nie pół­gło­sem do góry): A pod trójkę towa­rzy­szy dokwa­te­ro­wano.

Ważny psi dobro­czyńca rap­tow­nie obró­cił się na stop­niu i prze­chy­la­jąc się przez poręcz, wyraź­nie wzbu­rzony spy­tał:

– Co-o?

Jego oczy zro­biły się okrą­głe i wąsy sta­nęły dęba. Szwaj­car na dole zadarł głowę, przy­ło­żył dłoń do warg i potwier­dził:

– Tak jest. Aż cztery sztuki.

– O mój Boże! Wyobra­żam sobie, co teraz będzie w miesz­ka­niu. No, a co loka­to­rzy na to?

– A nic.

– A Fio­dor Paw­ło­wicz?

– Poje­chali po para­wany i cegły. Będą sta­wiać ścianki.

– Dia­bli wie­dzą, do czego to podobne.

– Do wszyst­kich miesz­kań oprócz pań­skiego, Fili­pie Fili­po­wi­czu, mają dokwa­te­ro­wać. Wła­śnie było zebra­nie, pod­jęto uchwałę. Jest nowy zarząd, a poprzedni wygnany.

– Co się wypra­wia! Aj-aj-jaj.. Fit, fit…

Idę, pospie­szam. Bok, pro­szę pana, daje znać o sobie. Liznę bucik, jeśli można.

Lam­pas szwaj­cara na dole znik­nął, na mar­mu­ro­wym pode­ście powiało cie­płem od rur, jesz­cze raz skrę­ci­li­śmy – i oto pół­pię­tro.

Rozdział 2

2

Naprawdę nie ma potrzeby uczyć się czy­tać, jeśli mięso i tak pach­nie na kilo­metr. Nie­mniej jed­nak, jeśli miesz­ka­cie pań­stwo w Moskwie i macie choć tro­chę rozumu, to chcąc nie chcąc, nauczy­cie się czy­tać i pisać, przy czym bez żad­nych kur­sów. Z czter­dzie­stu tysięcy moskiew­skich psów chyba tylko jakiś cał­ko­wity idiota nie umie z liter zło­żyć słowa „kieł­basa”.

Sza­rik zaczął się uczyć na kolo­rach. Gdy tylko skoń­czył cztery mie­siące, w całej Moskwie roz­wie­szono zie­lono-nie­bie­skie szyldy z napi­sem „MSPO. Sprze­daż mięsa”. Powtórzmy, abso­lut­nie bez potrzeby, ponie­waż mięso i tak czuć. A raz zaszło nie­po­ro­zu­mie­nie: kie­ru­jąc się jado­wi­cie nie­bie­skim kolo­rem, Sza­rik, któ­remu na ulicy Mia­snic­kiej węch zdła­wił moto­cykl ben­zy­no­wym dymem, zamiast do jatki wpa­ro­wał do sklepu ze sprzę­tem elek­trycz­nym braci Gołu­bi­zne­rów. Tam, u braci poznał, co to kabel w izo­la­cji, a do niego się nie umywa nawet bat doroż­kar­ski. Tę sła­wetną chwilę trzeba uwa­żać za inau­gu­ra­cję edu­ka­cji Sza­rika. Na chod­niku od razu oświe­ciło go, że „nie­bie­ski” nie zawsze ozna­cza „mię­sny”, więc kuląc ogon mię­dzy tyl­nymi łapami oraz sko­wy­cząc z powodu pie­ką­cego bólu, przy­po­mniał sobie, że na wszyst­kich skle­pach mię­snych jako pierw­sza od lewej stoi złota lub ruda roz­kraka, podobna do sanek – „M”.

Dalej poszło jesz­cze łatwiej. „A” nauczył się w „Gław­ry­bie” na rogu Mocho­wej, póź­niej „B” (wolał pod­bie­gać od końca słowa „ryba”, gdyż przy początku napisu stał mili­cjant).

Kwa­dra­towe kafelki na rogach moskiew­skich domów zawsze i nie­uchron­nie zna­czyły „S-e-r”. Czarny kran od samo­wara na początku słowa ozna­czał byłego wła­ści­ciela Czycz­kina, pira­midy czer­wo­nego holen­der­skiego i tłum nie­na­wi­dzą­cych psów bestial­skich sprze­daw­ców, tro­ciny na pod­ło­dze i obrzy­dliwy, paskud­nie śmier­dzący back­stein5.

Jeśli ktoś grał na organ­kach, co było tro­chę lep­sze od „nie­biań­skiej Aidy” i pach­niało parów­kami, pierw­sze litery na bia­łych pla­ka­tach nader łatwo ukła­dały się w słowo „Nie­przyz…”, co ozna­czało: „Nie­przyzwoitych słów nie uży­wać i napiw­ków nie dawać”. Tu kotło­wały się bójki, ludzie dosta­wali pię­ścią w mordę, co prawda, rzadko, psy nato­miast stale – ser­wet­kami albo butem.

Jeśli w witry­nach wisiały nie­świeże szynki i leżały man­da­rynki – hau, hau… sp… ożyw­czy. Jeśli ciemne butelki z nie­do­brą cie­czą… W-i – wi, n-a – wina… Dawni Bra­cia Jeli­sie­je­wo­wie…

Nie­zna­jomy pan, który przy­pro­wa­dził psa do drzwi swo­jego kom­for­to­wego miesz­ka­nia usy­tu­owa­nego na pół­pię­trze, zadzwo­nił, a pies od razu pod­niósł oczy na dużą, czarną ze zło­tymi lite­rami wizy­tówkę, wiszącą obok sze­ro­kich, prze­szklo­nych lekko różo­wym pofał­do­wa­nym szkłem, drzwi. Trzy pierw­sze litery zło­żył od razu: pe-er-o – „Pro…”. Jed­nak dalej stało brzu­chate drań­stwo o dwóch bokach6, które nie wia­domo co ozna­czało.

„Czyżby pro­le­ta­riusz?” – pomy­ślał zdzi­wiony Sza­rik – to nie­moż­liwe”. Uniósł nos do góry, jesz­cze raz obwą­chał futro i stwier­dził z prze­ko­na­niem: „Nie, tu pro­le­ta­riuszem nawet nie pach­nie. Słowo naukowe, Bóg raczy wie­dzieć, co zna­czy”.

Za różową szybą zabły­sło nie­ocze­ki­wane i rado­sne świa­tło, jesz­cze bar­dziej pogrą­ża­jąc w cie­niu czarną wizy­tówkę. Drzwi otwo­rzyły się bez naj­mniej­szego szmeru i młoda uro­dziwa kobieta w bia­łym far­tuszku i koron­ko­wym cze­peczku sta­nęła przed psem i panem. Pierw­szego z nich owio­nęło boskie cie­pło i spód­nica kobiety zapach­niała kon­wa­liami.

„No, pro­szę. To ja rozu­miem” – pomy­ślał pies.

– Bar­dzo pro­szę, panie Sza­rik – iro­nicz­nie zapro­sił pan i Sza­rik, macha­jąc ogo­nem, z namasz­cze­niem prze­stą­pił próg.

Bogaty przed­po­kój był zasta­wiony mnó­stwem przed­mio­tów. Pamięć zare­je­stro­wała ogromne lustro do samej ziemi, które natych­miast odzwier­cie­dliło dru­giego zła­cha­nego i obdar­tego Sza­rika, straszne rogi jele­nia na górze, nie­zli­czone futra i kalo­sze oraz opa­li­zu­jący tuli­pan z elek­trycz­nym świa­tłem pod sufi­tem.

– Gdzież pan takiego wyna­lazł, Fili­pie Fili­po­wi­czu? – zapy­tała z uśmie­chem kobieta, poma­ga­jąc męż­czyź­nie zdjąć cięż­kie futro na sre­brzy­stych lisach z nie­bie­ska­wym poszy­ciem. – O rany, jaki par­szywy!

– Głup­stwa ple­ciesz. Gdzież on jest par­szywy? – surowo i ostro spy­tał pan.

Po zdję­ciu futra oka­zało się, że jest ubrany w czarny gar­ni­tur z angiel­skiej wełny, a na jego brzu­chu rado­śnie i matowo bły­snęła złota dewizka.

– Pocze­kaj no, nie wierć się, fit… no nie wierć się, głup­ta­sie. Hm… to nie par­chy… ach, stójże, do licha… Hm… A-a! To opa­rze­nie. Jaki pod­lec ci to zro­bił? Co? Stójże spo­koj­nie!

„Kucharz, katorż­nik kucharz!” – żało­snymi oczami mówił pies i lekko zaskom­lał.

– Zino – pole­cił pan – do ambu­la­to­rium z nim, raz-dwa, a mnie far­tuch!

Kobieta pogwiz­dała, popstry­kała pal­cami i pies po chwili waha­nia poszedł za nią. Oboje zagłę­bili się w wąski, słabo oświe­tlony kory­tarz, minęli jedne pola­kie­ro­wane drzwi, doszli do końca, a następ­nie skrę­cili w lewo i zna­leźli się w ciem­nym pokoju, który przez swój zło­wiesz­czy zapach od razu nie spodo­bał się psu. Ciem­ność pstryk­nęła i zamie­niła się w ośle­pia­jący dzień, przy czym ze wszyst­kich stron zalśniło, zaja­śniało i zabie­lało.

„E… nie – zawył pies w myśli – nic z tego, nie dam się! Rozu­miem! Niech to dia­bli porwą z ich kieł­basą! Zwa­bili mnie do psiej lecz­nicy. Zaraz mnie zmu­szą do łyka­nia rycyny i cały bok pokroją noży­kami, a do niego i tak nie można się dotknąć!”.

– Ej, nie! A dokąd to?! – krzyk­nęła kobieta nazwana Ziną.

Pies wywi­nął się, naprę­żył jak sprę­żyna i nagle ude­rzył w drzwi zdro­wym pra­wym bokiem, aż huk­nęło w całym miesz­ka­niu. Odsko­czył do tyłu, zawi­ro­wał jak bąk, przy tym prze­wró­cił na pod­łogę białe wia­dro, z któ­rego roz­sy­pały się strzępy waty. Pod­czas wiro­wa­nia wokół psa fru­wały ściany zasta­wione sza­fami z błysz­czą­cymi narzę­dziami, ska­kał biały far­tu­szek i wykrzy­wiona twarz kobiety.

– A dokąd, ty dia­ble kudłaty?! – krzy­czała roz­pacz­li­wie Zina. – Ach, prze­klęty!

„Gdzie tu mogą być schody kuchenne…?” – kom­bi­no­wał pies. Z roz­pędu jak pocisk wal­nął w szybę, licząc, że to dru­gie drzwi. Grad odłam­ków posy­pał się z hukiem i brzę­kiem, zle­ciał z półki pękaty słoik z rudym świń­stwem, które momen­tal­nie zalało całą pod­łogę i zaśmier­działo. Otwarły się praw­dziwe drzwi.

– Stój! B-bydlaku! – krzyk­nął pan, ska­cząc w far­tu­chu nało­żo­nym na jedną rękę i łapiąc psa za nogi. – Zina, trzy­maj go za kark, łobuza.

– O… o matko!.. A to pies!

Drzwi otwarły się sze­rzej i wpa­dła jesz­cze jeden osoba płci męskiej w far­tu­chu. Kru­sząc potłu­czone szkło, rzu­ciła się nie do psa, ale do szafy, otwo­rzyła ją i cały pokój napeł­nił się słod­kim i mdlą­cym zapa­chem. Następ­nie osoba przy­gnio­tła psa brzu­chem, a ten z pasją cap­nął ją powy­żej sznu­ro­wa­deł pół­buta. Osoba jęk­nęła, ale nie ustą­piła. Nie­ocze­ki­wa­nie mdląca obrzy­dli­wość zaparła psu dech w płu­cach, w gło­wie się zako­ło­wało, a potem stra­cił czu­cie w nogach i poje­chał gdzieś łukiem w bok.

„Wiel­kie dzięki, to koniec – myślał marzy­ciel­sko, waląc się wprost na ostre szkła – żegnaj, Moskwo! Nie zoba­czę już ni­gdy Czycz­kina, i pro­le­ta­riu­szy, i kieł­basy kra­kow­skiej! Za psie cier­pie­nia idę do raju. Bra­cisz­ko­wie raka­rze, za co mnie tak?”.

Tu osta­tecz­nie prze­wró­cił się na bok i zdechł.

Kiedy zmar­twych­wstał, czuł lek­kie zawroty głowy i nie­wiel­kie mdło­ści w brzu­chu, boku zaś jakby nie było, bok słodko mil­czał. Pies otwo­rzył nieco prawe roz­ma­rzone oko i jego kątem zoba­czył, że jest ści­śle oban­da­żo­wany w poprzek boków i brzu­cha. „Jed­nak zała­twili mnie, sukin­syny – pomy­ślał nie­wy­raź­nie – ale spryt­nie, to trzeba im przy­znać”.

– „Od Sewilli do Gre­nady… Gdy mrok nocy na nie spadł”7 – zaśpie­wał nad nim roz­tar­gniony i fał­szywy głos.

Pies zdzi­wił się, otwo­rzył sze­roko oby­dwa oczy i w odle­gło­ści dwóch kro­ków zoba­czył męską nogę na bia­łym tabo­re­cie. Nogawka i kale­sony na niej były pod­wi­nięte, a obna­żona żółta goleń była wyma­zana zaschniętą krwią i jodyną.

„Święci pań­scy! – pomy­ślał pies. – Zna­czy, że to jego ugry­złem, moja robota. No, dostanę wciry!”.

– „R-ozbrz­mie­wają sere­nady, i szczęk sły­chać ostrych szpad…!” Czemu, łazęgo jeden, ugry­złeś dok­tora? Co? Dla­czego szybę roz­bi­łeś? Co…?

– U-u-u-u – żało­śnie zasko­wy­czał pies.

– No, dobrze. Opa­mię­ta­łeś się to leż, bał­wa­nie.

– Jak się to panu, Fili­pie Fili­po­wi­czu, udało zwa­bić tak ner­wo­wego psa? – spy­tał przy­jemny męski głos i try­ko­towe kale­sony opu­ściły się w dół. Zapach­niało tyto­niem i w sza­fie dźwięk­nęło szkło.

– Ser­decz­no­ścią. Jedy­nym spo­so­bem, jaki jest moż­liwy w kon­tak­tach z żywą istotą. Ter­ro­rem nic się nie da zro­bić ze zwie­rzę­ciem, na jakim­kol­wiek by stop­niu roz­woju się znaj­do­wało. Tak twier­dzi­łem, twier­dzę i będę twier­dził. Oni są w błę­dzie, sądząc, że ter­ror im pomoże. Nie, nie, nie pomoże, jakim­kol­wiek by był: biały, czer­wony czy nawet brą­zowy! Ter­ror cał­ko­wi­cie para­li­żuje sys­tem ner­wowy. Zina! Kupi­łem temu łaj­da­kowi kieł­basy kra­kow­skiej za rubla czter­dzie­ści kopie­jek. Bądź tak dobra, nakarm go, kiedy mu przejdą mdło­ści.

Zachrzę­ściło zamia­tane szkło i ode­zwał się kokie­te­ryjny głos kobiecy:

– Kra-akow­skiej! O rany, prze­cież można mu było w jatce kupić okraw­ków za dwa­dzie­ścia kopie­jek. Kra­kow­ską kieł­basę lepiej sama zjem.

– Tylko spró­buj! Ja ci zjem! To tru­ci­zna dla ludz­kiego żołądka. Doro­sła panna, a jak dziecko, pcha do ust wszel­kie świń­stwo. Ani się waż! Uprze­dzam, że ani ja, ani dok­tor Bor­men­tal nie będziemy się z tobą cac­kać, kiedy cię brzuch roz­boli. „Tych, co mówią, że ktoś inny może przy­ćmić urok twój…!”.

Mięk­kie drobne dzwo­neczki sypały się w tym cza­sie po całym miesz­ka­niu, a z odle­głego przed­po­koju co i raz dola­ty­wały głosy. Dzwo­nił tele­fon. Zina znik­nęła.

Filip Fili­po­wicz rzu­cił nie­do­pa­łek papie­rosa do wia­dra, zapiął far­tuch, przed lustrem na ścia­nie roz­cze­sał puszy­ste wąsy i zawo­łał psa:

– Fit, fit… no, dobra, dobra! Idziemy przyj­mo­wać pacjen­tów.

Pies pod­niósł się na nie­pewne łapy, zachwiał się, przez chwilę drżał, lecz szybko zebrał siły i ruszył w ślad za roz­wie­wa­ją­cymi się połami far­tu­cha Filipa Fili­po­wi­cza. Pies znowu prze­szedł wąski kory­tarz, lecz teraz zoba­czył, że jest on jasno oświe­tlony pod­su­fi­tową rozetą. Gdy otwo­rzyły się drzwi, wszedł z Fili­pem Fili­po­wi­czem do gabi­netu, który olśnił go swym ume­blo­wa­niem. Przede wszyst­kim był cały oświe­tlony: świa­tło paliło się pod stiu­kami na sufi­cie, paliło się na stole, na ścia­nie i w oszklo­nych sza­fach. Świa­tło zale­wało nie­zli­czoną liczbą przed­mio­tów, z któ­rych naj­cie­kaw­sza oka­zała się olbrzy­mia sowa sie­dząca na sęku przy­twier­dzo­nym do ściany.

– Połóż się – roz­ka­zał Filip Fili­po­wicz.

Otwo­rzyły się prze­ciw­le­głe rzeź­bione drzwi, wszedł ów ugry­ziony, który teraz, w moc­nym świe­tle, oka­zał się bar­dzo przy­stoj­nym mło­dym męż­czy­zną z czarną spi­cza­stą bródką, podał kartkę i ode­zwał się:

– Dawny…

Od razu bez­sze­lest­nie znik­nął, zaś Filip Fili­po­wicz odrzu­cił poły far­tu­cha, usiadł przy wiel­kim biurku i natych­miast stał się nie­zwy­kle ważny i repre­zen­ta­cyjny.

„Nie, to nie lecz­nica… tra­fi­łem do jakie­goś innego miej­sca – z nie­po­ko­jem pomy­ślał pies i przy­lgnął do wzo­rzy­stego dywanu obok cięż­kiej skó­rza­nej kanapy. – A tę sowę jesz­cze sobie obej­rzymy…”.

Drzwi miękko się otwo­rzyły i wszedł ktoś, kto tak wstrzą­snął psem, że szczek­nął, ale bar­dzo lękli­wie.

– Leżeć! Ba-a! Ale pan się zmie­nił, kochany!

Przy­były nie­śmiało i z wiel­kim sza­cun­kiem ukło­nił się Fili­powi Fili­powiczowi.

– Hi-hi… Pan jest magiem i cza­ro­dzie­jem, panie pro­fe­so­rze – ode­zwał się nie­śmiało.

– Niech pan zdej­mie spodnie, kocha­neńki – pole­cił Filip Fili­po­wicz, wsta­jąc.

„Panie Jezu! – pomy­ślał pies – a to ci frant…!”.

Na gło­wie franta rosły cał­kiem zie­lone włosy, a na karku poły­ski­wały rudym kolo­rem tyto­niu. Jego poryta zmarszcz­kami twarz była jed­nak różowa jak buzia nowo­rodka. Lewa noga była sztywna, musiał ją pocią­gać po dywa­nie, nato­miast prawa podry­gi­wała jak u dzie­cię­cego paja­cyka. W kla­pie wspa­nia­łej mary­narki niczym oko tkwił dro­go­cenny kamień.

Pies z cie­ka­wo­ści zapo­mniał o mdło­ściach.

– Hau, hau… – cichutko dał głos.

– Milcz! Jak ze snem, kochany?

– He, he… Jeste­śmy sami, pro­fe­so­rze? To jest nie do opi­sa­nia – nie­pew­nie pod­jął przy­były. – Parole d’hon­neur, od dwu­dzie­stu pię­ciu lat nie było niczego podob­nego! – Osob­nik się­gnął do guzika spodni. – Czy uwie­rzy pan, pro­fe­so­rze, co noc nagie dziew­częta, całymi sta­dami… Jestem cał­ko­wi­cie ocza­ro­wany. Jest pan cza­ro­dzie­jem!

– Hm – chrząk­nął zatro­skany Filip Fili­po­wicz, wpa­tru­jąc się w źre­nice gościa.

Ten poko­nał wresz­cie guziki, ścią­gnął spodnie w paski i poka­zał nie­zwy­kłe kale­sony. Były koloru kre­mo­wego w hafto­wane jedwa­biem czarne kotki i pach­niały per­fu­mami.

Pies nie zniósł kotów i zaszcze­kał tak, że osob­nik pod­sko­czył.

– Oj!

– Zaro­bisz lanie! Pro­szę się nie bać, on nie gry­zie.

„Ja nie gryzę…?” – zdzi­wił się pies.

Przy­by­łemu wypa­dła z kie­szeni spodni mała kopertka, na któ­rej była przed­sta­wiona ślicz­notka z roz­pusz­czo­nymi wło­sami. Osob­nik pod­sko­czył, schy­lił się i pod­niósł zgubę mocno się czer­wie­niąc.

– Niech pan wsze­lako uważa – ostrze­gaw­czo i posęp­nie powie­dział Filip Fili­po­wicz, gro­żąc pal­cem – mimo wszystko niech pan uważa i nie nad­używa!

– Ja nie nad… – odparł zawsty­dzony osob­nik, roz­bie­ra­jąc się. – Ja, drogi pro­fe­so­rze, tylko w for­mie doświad­cze­nia…

– No i cóż, jakie wyniki? – surowo spy­tał Filip Fili­po­wicz.

Osob­nik mach­nął ręką w eks­ta­zie.

– Dwa­dzie­ścia pięć lat, przy­się­gam na Boga, pro­fe­so­rze, nie mia­łem niczego podob­nego! Ostatni raz w 1899 roku w Paryżu na rue de la Paix.

– A czemu pan pozie­le­niał?

Twarz przy­by­łego nachmu­rzyła się.

– Prze­klęte TeŻe8! Nie może sobie pan wyobra­zić, pro­fe­so­rze, co te nic­po­nie pod­su­nęły mi zamiast farby. Niech pan tylko spoj­rzy – mam­ro­tał osob­nik, szu­ka­jąc wzro­kiem lustra – prze­cież to okropne! Tylko dać im po mor­dzie – dodał, coraz bar­dziej roz­wście­czony. – Cóż mam teraz począć, pro­fe­so­rze? – spy­tał płacz­li­wie.

– Hm… Niech się pan ogoli na łyso.

– Pro­fe­so­rze! – wykrzyk­nął gość żało­śnie. – To prze­cież znowu wyro­sną siwe! Poza tym nie będę mógł się poka­zać w biu­rze, i tak już trzeci dzień nie jeż­dżę do pracy. Przy­jeż­dża samo­chód, ja go zwal­niam. Ech, pro­fe­so­rze, gdyby pan wyna­lazł spo­sób na odmła­dza­nie wło­sów!

– Nie od razu, nie od razu, mój drogi! – mruk­nął Filip Fili­po­wicz.

Nachy­lony, przez błysz­czące oku­lary oglą­dał goły brzuch pacjenta. – No, cóż, zna­ko­mi­cie, wszystko w cał­ko­wi­tym porządku… Nawet nie ocze­ki­wa­łem, prawdę mówiąc, takiego wyniku… „Wiele krwi i wiele pie­śni…!”. Może się pan ubrać, kocha­neńki!

– „Leje się dla pięk­nych dam!…” – pod­jął do wtóru pacjent gło­sem brzę­czą­cym niczym patel­nia i pro­mie­nie­jąc, zaczął się ubie­rać. Gdy dopro­wa­dził się do porządku, pod­ska­ku­jąc i roz­ta­cza­jąc zapach per­fum, odli­czył Fili­powi Fili­powiczowi paczkę bia­łych bank­no­tów i zaczął z czu­ło­ścią ści­skać mu obie dło­nie.

– Dwa tygo­dnie może się pan nie poka­zy­wać – powie­dział Filip Fili­po­wicz – lecz jed­nak pro­szę, niech pan będzie ostrożny.

– Pro­fe­so­rze – już za pro­giem w eks­ta­zie wykrzyk­nął gość – niech pan będzie abso­lut­nie spo­kojny. – Słodko zachi­cho­tał i znik­nął.

Dźwięk dzwonka roz­sy­pał się po miesz­ka­niu, lakie­ro­wane drzwi otwo­rzyły się, wszedł ugry­ziony, wrę­czył Fili­powi Fili­powiczowi kartkę i oświad­czył:

– Wiek podała nie­praw­dziwy. Praw­do­po­dob­nie ma 54–55 lat. Tony serca nieco głu­che.

Znik­nął, a zamiast niego poja­wiła się sze­lesz­cząca dama w fan­ta­zyj­nie nało­żo­nym na bakier kape­lu­szu i poły­skli­wej kolii na przy­wię­dłej, pomarsz­czo­nej szyi. Straszne czarne worki zale­gały pod jej oczami, a policzki miała różowe jak lalka.

Dama była mocno stre­mo­wana.

– Sza­nowna pani, ile ma pani lat? – bar­dzo surowo spy­tał ją Filip Fili­po­wicz.

Dama spło­szyła się i nawet pobla­dła pod war­stewką różu.

– Ja, pro­fe­so­rze… Przy­się­gam, gdyby pan wie­dział, jaka spo­tkała mnie tra­ge­dia…

– Lat ile łaskawa pani sobie liczy? – jesz­cze bar­dziej surowo powtó­rzył Filip Fili­po­wicz.

– Słowo honoru… no, czter­dzie­ści pięć.

– Pro­szę pani! – Filip Fili­po­wicz pod­niósł głos. – Cze­kają pacjenci! Pro­szę nie prze­dłu­żać, nie jest pani sama!

Pierś damy falo­wała.

– Panu jed­nemu jako lumi­na­rzowi nauki, lecz przy­się­gam, to taka potwor­ność…

– Ile ma pani lat? – wście­kle i piskli­wie spy­tał Filip Fili­po­wicz, a jego oku­lary bły­snęły.

– Pięć­dzie­siąt jeden – skrę­ca­jąc się ze stra­chu, odparła dama.

– Pro­szę zdjąć majtki, sza­nowna pani – z ulgą ode­zwał się Filip Fili­po­wicz i wska­zał na wysoki biały sza­fot w rogu.

– Przy­się­gam, pro­fe­so­rze – mam­ro­tała dama, drżą­cymi pal­cami odpi­na­jąc jakieś haftki na pasie – ten Alfons… wyznaję panu jak na spo­wie­dzi…

– „Od Sewilli do Gre­nady…” – w roz­tar­gnie­niu zanu­cił Filip Fili­po­wicz i naci­snął pedał pod mar­mu­rową umy­walką. Zaszu­miała woda.

– Przy­się­gam na Boga! – mówiła dama i żywe plamy na jej policz­kach prze­dzie­rały się przez sztuczne. Wiem, że to moja ostat­nia namięt­ność… Prze­cież to taki pod­lec! O, pro­fe­so­rze! To szu­ler kar­ciany, wie o tym cała Moskwa. Nie prze­pu­ści ani jed­nej, bodaj naj­gor­szej mody­stce! Jest prze­cież tak dia­bel­nie młody – mam­ro­tała dama, wycią­ga­jąc spod sze­lesz­czą­cych spód­nic zmięty kłąb koro­nek.

Pies cał­kiem się pogu­bił i wszystko w jego gło­wie obró­ciło się do góry nogami.

„A idź­cie wy do dia­bła – pomy­ślał męt­nie, poło­żył głowę na łapach i ze wstydu wpa­dał w drzemkę – nawet nie będę się sta­rał pojąć, o co tu cho­dzi, bo i tak nie zro­zu­miem”.

Roz­bu­dziło go brzęk­nię­cie i zoba­czył, że Filip Fili­po­wicz wrzu­cił do wia­dra jakieś błysz­czące rurki.

Pla­mi­sta dama, przy­ci­ska­jąc dło­nie do piersi, z nadzieją patrzyła na Filipa Fili­po­wi­cza. On z god­no­ścią nachmu­rzył się, usiadł przy biurku i coś zapi­sał.

– Łaskawa pani, prze­szcze­pię pani jaj­niki małpy – ode­zwał się i popa­trzył surowo.

– Ach, pro­fe­so­rze, muszą być małpy?

– Tak – sta­now­czo odparł Filip Fili­po­wicz.

– A kiedy ope­ra­cja? – bled­nąc, sła­bym gło­sem spy­tała dama.

– „Od Sewilli do Gra­nady…” hm… W ponie­dzia­łek. Rano położy się pani w kli­nice, mój asy­stent panią przy­go­tuje.

– Ach, ale ja nie chcę do kli­niki. Czy nie można u pana, pro­fe­so­rze?

– Widzi pani, u sie­bie prze­pro­wa­dzam ope­ra­cje tylko w wyjąt­ko­wych przy­pad­kach. To będzie bar­dzo drogo kosz­to­wać – pięć­dzie­siąt czer­woń­ców.

– Zga­dzam się, pro­fe­so­rze!

Znowu zaszu­miała woda, zako­ły­sał się kape­lusz z pió­rami, póź­niej poja­wiła się jakaś łysa jak talerz głowa i objęła Filipa Fili­po­wi­cza. Pies drze­mał, mdło­ści ustą­piły, cie­szyło go to, że bolący bok ucichł i było mu cie­pło, nawet zachra­pał i zdą­żył obej­rzeć kawa­łek przy­jem­nego snu: wyrwał sowie pęk piór z ogona… Póź­niej pode­ner­wo­wany głos szczek­nął nad głową:

– Jestem zbyt zna­nym dzia­ła­czem spo­łecz­nym, pro­fe­so­rze! Co teraz robić?

– Pano­wie! – krzy­czał obu­rzony Filip Fili­po­wicz. – Tak nie wolno! Hamuj­cie się! Ile ma lat?

– Czter­na­ście, pro­fe­so­rze… Pan rozu­mie, roz­głos mnie zgubi. Na dniach mam jechać w dele­ga­cję do Lon­dynu…

– Ale prze­cież ja nie jestem praw­ni­kiem, kocha­neńki… No, niech pan poczeka dwa lata i żeni się z nią.

– Jestem żonaty, pro­fe­so­rze!

– Ach, pano­wie, pano­wie!..

Drzwi się otwie­rały, zmie­niały się twa­rze, brzę­czały narzę­dzia w sza­fie i Filip Fili­po­wicz pra­co­wał bez wytchnie­nia.

„Bez­wstydne miesz­kanko – pomy­ślał pies – ale jakże przy­jem­nie! A po kiego dia­bła ja mu jestem potrzebny? Czyż­bym miał tu miesz­kać? Co za dzi­wak! A prze­cież na ski­nie­nie pal­cem mógłby mieć takiego psa, że aż ha! A może jestem piękny. Widocz­nie, moje szczę­ście. A ta sowa to paskudz­two. Bez­czelna”.

Osta­tecz­nie pies ock­nął się póź­nym wie­czo­rem, kiedy dzwonki ustały i aku­rat w momen­cie, gdy drzwi wpu­ściły szcze­gól­nych inte­re­san­tów Była ich od razu czwórka. Wszy­scy mło­dzi i wszy­scy nader skrom­nie ubrani.

„A ci czego chcą?” – ze zdzi­wie­niem i nie­przy­jaź­nie pomy­ślał pies. O wiele bar­dziej nie­przy­jaź­nie powi­tał gości Filip Fili­po­wicz. Stał za biur­kiem i patrzył na nich jak wódz woj­ska na wro­gów. Noz­drza jego jastrzę­biego nosa roz­dy­mały się. Przy­byli prze­stę­po­wali z nogi na nogę na dywa­nie.

– My do was, pro­fe­so­rze – prze­mó­wił ten z nich, któ­remu ćwierć arszyna wzro­stu doda­wała szopa gęstych, wiją­cych się czar­nych wło­sów – w takiej mia­no­wi­cie spra­wie…

– Szkoda, pano­wie, że w taką pogodę cho­dzi­cie bez kalo­szy – prze­rwał mu poucza­jąco Filip Fili­po­wicz – po pierw­sze, prze­zię­bi­cie się, a po dru­gie, zabru­dzi­li­ście mi dywany, a wszyst­kie moje dywany są per­skie.

Ten z szopą zamilkł i cała czwórka ze zdzi­wie­niem patrzyła na Filipa Fili­po­wi­cza. Mil­cze­nie trwało kilka sekund i prze­ry­wało je tylko stu­ka­nie pal­ców Filipa Fili­po­wi­cza po malo­wa­nym drew­nia­nym tale­rzu na biurku.

– Po pierw­sze, nie jeste­śmy panami – ode­zwał się wresz­cie naj­młod­szy z czwórki o brzo­skwi­nio­wej cerze.

– Po pierw­sze – prze­rwał mu Filip Fili­po­wicz – jest pan męż­czy­zną czy kobietą?

Czwórka znowu zamil­kła i roz­dzia­wiła usta. Tym razem pierw­szy opa­mię­tał się ten z szopą.

– Jaka róż­nica, towa­rzy­szu? – spy­tał dum­nie.

– Jestem kobietą – przy­znał się brzo­skwi­niowy mło­dzie­niec w skó­rza­nej kurtce i mocno poczer­wie­niał. W ślad za nim nie­ocze­ki­wa­nie w pąsach sta­nął jeden z przy­by­łych – blon­dyn w papa­sze.

– W takim razie pani może zostać w czapce, a pana, sza­nowny panie, popro­szę o zdję­cie nakry­cia głowy – poucza­ją­cym tonem powie­dział Filip Fili­po­wicz.

– Nie jestem „sza­now­nym panem” – gniew­nie wymam­ro­tał blon­dyn, zdej­mu­jąc papa­chę.

– Przy­szli­śmy do was – znowu zaczął czarny z szopą.

– Przede wszyst­kim, kto to „my”?

– My – nowy zarząd naszego domu – z hamo­waną wście­kło­ścią odparł czarny. – Ja jestem Szwon­der, ona – Wia­ziem­ska, on – towa­rzysz Pie­stru­chin oraz Żarow­kin. I wła­śnie my…

– To was dokwa­te­ro­wano do miesz­ka­nia Fio­dora Paw­ło­wi­cza Sablina?

– Nas – odparł Szwon­der.

– O Boże! Koniec z domem Kała­bu­chowa! – z roz­pa­czą zawo­łał Filip Fili­po­wicz i roz­ło­żył ręce.

– Cóż to, pro­fe­so­rze, kpi­cie sobie? – roz­gnie­wał się Szwon­der.

– Jakie tam kpiny! Jestem cał­ko­wi­cie zroz­pa­czony! – krzyk­nął Filip Fili­po­wicz. – Co teraz będzie z ogrze­wa­niem paro­wym?!

– Wy drwi­cie z nas, pro­fe­so­rze Pre­obra­żeń­ski!

– W jakiej spra­wie przy­szli pań­stwo do mnie, pro­szę mówić moż­li­wie szybko, mam teraz obiad.

– Jeste­śmy zarzą­dem domu – z nie­na­wi­ścią zaczął mówić Szwon­der – przy­szli­śmy do was po wal­nym zebra­niu loka­to­rów, na któ­rym stała sprawa zagęsz­cze­nia miesz­kań w tym domu.

– Kto na kim stał? – krzyk­nął Filip Fili­po­wicz. – Pro­szę łaska­wie jaśniej pre­zen­to­wać swoje myśli.

– Stała kwe­stia zagęsz­cze­nia…

– Dosyć! Zro­zu­mia­łem! Wia­domo pań­stwu, że decy­zją z dwu­na­stego bie­żą­cego mie­siąca moje miesz­ka­nie jest wolne od jakich­kol­wiek zagęsz­czeń i prze­sie­dleń?

– Wia­domo – odparł Szwon­der – jed­nak walne zebra­nie po roz­pa­trze­niu waszej kwe­stii doszło do wnio­sku, że w ogóle i w szcze­góle zaj­mu­je­cie nad­mierny metraż. Abso­lut­nie nad­mierny. Miesz­ka­cie sami w sied­miu poko­jach.

– Sam miesz­kam i pra­cuję w sied­miu poko­jach – odparł Filip Fili­po­wicz – i chciał­bym mieć ósmy. Jest mi nie­zbędny na biblio­tekę.

Czworo onie­miało.

– Ósmy? E-he-he – ode­zwał się pozba­wiony nakry­cia głowy blon­dyn – cał­kiem nie-e-źle!

– Tego się nie da opi­sać! – zawo­łał mło­dzie­niec, który oka­zał się kobietą.

– Mam pocze­kal­nię, pro­szę zauwa­żyć, która zara­zem jest biblio­teką, jadal­nię, mój gabi­net – trzy! Gabi­net zabie­gowy – cztery. Sala ope­ra­cyjna – pięć. Moja sypial­nia – sześć i pokój dla służby – sie­dem. W sumie za mało… A zresztą to nie jest ważne. Moje miesz­ka­nie jest wolne i na tym koniec. Mogę wresz­cie zjeść obiad?

– Prze­pra­szam – powie­dział czwarty, podobny do krę­pego żuka.

– Prze­pra­szam – prze­rwał mu Szwon­der – przy­szli­śmy poroz­ma­wiać wła­śnie na temat jadalni i pokoju zabie­go­wego. Walne zebra­nie prosi was o dobro­wolną, w try­bie dys­cy­pliny pracy, rezy­gna­cję z jadalni. Nikt w Moskwie nie ma pokoju sto­ło­wego.

– Nawet Isa­dora Dun­can! – dźwięcz­nie wykrzyk­nęła kobieta.

Z Fili­pem Fili­po­wi­czem coś się stało, co spo­wo­do­wało, że jego twarz deli­kat­nie spur­pu­ro­wiała, ale nie wydał naj­mniej­szego dźwięku, wycze­ku­jąc, co będzie dalej.

– I z pokoju zabie­go­wego rów­nież – cią­gnął Szwon­der – zabie­gowy z powo­dze­niem można połą­czyć z gabi­ne­tem.

– Uhu – ode­zwał się Filip Fili­po­wicz jakimś dziw­nym gło­sem – a gdzie miał­bym jadać?

– W sypialni – odpo­wie­działa chó­rem czwórka.

Pur­pura na twa­rzy Filipa Fili­po­wi­cza nieco posza­rzała.

– W sypialni jadać – zaczął nieco przy­du­szo­nym gło­sem – w pokoju zabie­go­wym czy­tać, a w pocze­kalni ubie­rać się, ope­ro­wać w pokoju służby, zaś w sto­ło­wym badać pacjen­tów?! Bar­dzo być może, że Isa­dora Dun­can tak wła­śnie postę­puje. Być może jada w gabi­ne­cie, a kró­liki kroi w łazience. Być może. Jed­nak ja nie jestem Isa­dorą Dun­can!! – ryk­nął nagle i jego pur­pura zro­biła się żółta. – Ja będę jadł obiady w sto­ło­wym, a ope­ro­wał w sali ope­ra­cyj­nej! Pro­szę prze­ka­zać to wal­nemu zebra­niu i pro­szę uprzej­mie, aby pań­stwo wró­cili do swo­ich zajęć, a mnie dali moż­li­wość spo­ży­cia obiadu tam, gdzie jadają wszy­scy nor­malni ludzie, to zna­czy w sto­ło­wym, a nie w przed­po­koju i nie w pokoju dzie­cię­cym.

– Wobec tego, pro­fe­so­rze, z powodu waszych upo­rczy­wych prze­ciw­dzia­łań – prze­mó­wił zde­ner­wo­wany Szwon­der – zło­żymy na was skargę do wyż­szych instan­cji.

– Aha – powie­dział Filip Fili­po­wicz. – Tak? – W jego gło­sie poja­wiły się podej­rza­nie grzeczne nutki. – Uprzej­mie pro­szę o chwilę cier­pli­wo­ści.

„To jest gość – pomy­ślał pies z zachwy­tem – dokład­nie jak ja. Och, cap­nie on ich teraz, och, cap­nie!.. Bić ich! Tego dłu­go­no­giego dziab­nąć by teraz nad cho­lewką za ścię­gno pod kola­nem… wr-r-r…!”.

Filip Fili­po­wicz postu­kał w apa­rat, pod­niósł słu­chawkę i tak do niej powie­dział:

– Pro­szę… tak… dzię­kuję pani. Pro­szę z Wita­li­jem Alek­san­dro­wi­czem. Pro­fe­sor Pre­obra­żeń­ski. Wita­lij Alek­san­dro­wicz? Bar­dzo się cie­szę, że pana zasta­łem. Dzię­kuję, zdro­wie w porządku. Wita­liju Alek­san­dro­wiczu, pań­ska ope­ra­cja jest odwo­łana. Pro­szę? Nie, cał­ko­wi­cie odwo­łana, podob­nie jak wszyst­kie pozo­stałe ope­ra­cje. Oto dla­czego: koń­czę pracę w Moskwie i w ogóle w Rosji… Wła­śnie przy­szły do mnie cztery osoby, jest wśród nich jedna kobieta prze­brana za męż­czy­znę, a dwaj uzbro­jeni w rewol­wery, ster­ro­ry­zo­wali mnie w miesz­ka­niu w celu ode­bra­nia jego czę­ści…

– Pozwól­cie, pro­fe­so­rze – zaczął Szwon­der, zmie­nia­jąc się na twa­rzy.

– Prze­pra­szam… Nie jestem w sta­nie powtó­rzyć wszyst­kiego, co mówili, nie mam ochoty na bzdury. Dość powie­dzieć, że zapro­po­no­wali mi, żebym zre­zy­gno­wał z mojego ambu­la­to­rium, innymi słowy, posta­wili mnie wobec koniecz­no­ści ope­ro­wa­nia pana tam, gdzie do tej pory kro­iłem kró­liki. W takich warun­kach nie tylko nie mogę, ale nawet nie mam prawa pra­co­wać. Dla­tego koń­czę dzia­łal­ność, zamy­kam miesz­ka­nie i wyjeż­dżam do Soczi. Klucz mogę prze­ka­zać Szwon­de­rowi, niech on ope­ruje.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki