Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Błażej, pogrążony w rozpaczy po stracie Sary, wraca do Polski. Pragnie naprawić swoje błędy, jest gotów zrobić wszystko, byle tylko znowu zobaczyć kobietę swojego życia. Jest przekonany, że oboje mają jeszcze szansę na szczęście, ale los wydaje się być odmiennego zdania. Balast kłamstw, niedopowiedzeń i bolesnych przeżyć okazuje się cięższy, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Czy mimo to jest nadzieja na pozytywne rozwiązanie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 335
Data ważności licencji: 2/18/2027
Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN
Redakcja: Irma Iwaszko
Redaktor prowadzący: Grażyna Muszyńska
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Dorota Piekarska, Barbara Milanowska (Lingventa)
Zdjęcie na okładce
© AS Inc/Shutterstock
© by P.K. Farion
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2021
ISBN 978-83-287-1734-3
Wydawnictwo Akurat
Wydanie I
Warszawa 2021
Tym, którzy powiedzieli: „brawo!”.
Tym, którzy byli zachwyceni.
Tym, którzy niczego nie zrozumieli.
Tym, którzy teraz zmienią front ;)
Tym, którzy pragną poznać prawdę, iście diabelną prawdę…
I całemu #teamBłażej!
„Kłamstwo bowiem jest zawsze grzechem, chociażby powiedziane było tylko żartem albo też aby pomóc drugiemu, a nikomu nie zaszkodzić. Nawet wtedy jest zakazanym, gdy kto kłamstwem mógł się od śmierci wyzwolić”.
Katechizm św. Alfonsa Liguoriego, Miejsce Piastowe 1931, s. 109
Już wiem, że nie wolno tak bezkarnie
burzyć spokoju ludzkich serc.
Gdzieś w głębi mych najskrytszych pragnień
znalazłaś spokój, który tak zawsze chciałaś mieć.
Kamil Bednarek, Jak długo jeszcze
Otwieram oczy, chociaż tak bardzo tego nie chcę. Marzę o tym, by moje oczy już nigdy się nie otworzyły. Nie zasłużyłem na to. Nie zasłużyłem, aby żyć. Nie jestem godzien, by chodzić po tym świecie. Nie po tym, co jej się przytrafiło. Kiedy wszystko zniszczyłem, straciłem, przegrałem. I to wyłącznie z własnej winy. Nie widzę żadnych okoliczności łagodzących. Gdybym był sędzią i wydawał wyrok na siebie, skazałbym się na karę śmierci. Tak, myślę, że taka kara byłaby odpowiednia. Zero litości. Od razu krzesło elektryczne albo stryczek czy kulka w łeb. Szybko, zwięźle i na temat, bez cackania. Jednak życie to kurwa i toczy się dalej, nie dając mi szans na wymiksowanie się z tego cierpienia. Los wymierza mi gorszą karę. Najgorszą z możliwych. Nie wyobrażam sobie nic straszniejszego niż to, co teraz przeżywam. Bez niej.
Podnoszę ciężki od wypitego wczoraj alkoholu łeb i patrzę na drzwi. Jeszcze kilka miesięcy temu mogłem wstać rano i zajrzeć do niej. Zjeść z nią śniadanie. Spędzić razem czas. Pośmiać się, poprzytulać. Mogłem wyciągnąć rękę i dotknąć jej. Tak zwyczajnie. Poczuć jej obecność przy sobie. Dzisiaj to nierealne. I tak już będzie zawsze. A tak bardzo się starałem. Próbowałem ją ochronić. Próbowałem. Bóg mi świadkiem, że zrobiłem wszystko, co przyszło mi do głowy, żeby tylko ona była bezpieczna. Ale moje starania gówno dały.
Kiedy przypomnę sobie, jak wyglądała, gdy wparowałem do domu tego padalca Mendozy… Kiedy przypomnę sobie jej twarz całą we krwi, z rozciętym policzkiem… Szyję całą w sińcach… Kiedy wraca do mnie jej obraz w tej podartej szmacie… Była niemal naga. Trzęsła się jak galareta. W jej oczach widziałem strach, ale nie tylko. Widziałem też rezygnację i brak nadziei, co chyba było najgorsze. Zawiodłem ją, chociaż obiecywałem, przysięgałem. Kiedy pomyślę, że jej nie uchroniłem…
Kręcę głową. Pogrążam się w samoudręce. Nie ma dnia, żebym nie analizował całej tej sytuacji. Całego tego diabelskiego układu, w który musiałem ją wciągnąć. Całego tego syfu, który zniszczył tak ważną dla mnie osobę. Najważniejszą.
Podnoszę się wreszcie z łóżka. Nie wiem nawet, która jest godzina. Czas wyprostować kości, bo za chwilę całkowicie zastygnę. Idę do łazienki, korzystam z kibla i uderzam do kuchni. Staję przy wyspie i znów wracam myślami do Sary. Widzę ją jak żywą, jak stoi tutaj i robi naleśniki. Jakie one były, kurwa, dobre! A ta kolacja ze spaghetti? Kąciki ust unoszą mi się same na wspomnienie tego, co później robiliśmy na strzelnicy. Omiatam pomieszczenie wzrokiem i już nie jest mi do śmiechu. Tu jest tak pusto. Jej nie ma.
Patrzę na blat i rzygać mi się chce. Sterta opakowań po żarciu na wynos. Pochylam się i przyglądam resztkom czegoś, co jadłem jakieś dwa, może trzy tygodnie temu. To chyba zaczyna już żyć swoim własnym życiem. Prostuję się z obrzydzeniem i podchodzę do lodówki. Oczywiście nie ma w niej nic oprócz światła i butelki wódki. Tej, której wczoraj nie dałem rady dopić. Cóż, nie mam wyjścia. Człowiek nie wielbłąd, pić musi. Chwytam za szyjkę butelki i odkręcam zakrętkę. Ręce trzęsą mi się jak alkoholikowi. No cóż, chyba właśnie się nim stałem. Pomyśleć, że do niedawna jedyny alkohol, na jaki sobie pozwalałem, to było piwo. I to od wielkiego dzwonu. Wódka przyjemnie pieści moje gardło. Po chwili palenie jest tak silne, że nie mogę nabrać powietrza. Co za głupota walić wódę prosto z gwinta! Po kilku sekundach jest już lepiej i pieczenie mija. Odstawiam butelkę w ten burdel na blacie i wzdrygam się lekko.
Nie wiem, co będę dzisiaj robił. Pewnie znów wejdę w fazę użalania się nad sobą i przemęczę tak cały dzień. Z moich intensywnych rozmyślań o tym, jak przetrwać, wyrywa mnie dźwięk dzwonka do drzwi. Klnę pod nosem. Ruszam, ale po chwili przystaję. Przez moment zastanawiam się, czy nie udawać, że nikogo nie ma w domu. Ale decyduję się w końcu przekręcić zamek.
O dziwo, wcale mi się to nie udaje. Łapię za drugi, to samo. Zdezorientowany chwytam za klamkę. Naciskam. Otwarte. Ja pierdolę. Tak się wczoraj zalałem, że nawet nie zamknąłem drzwi za dostawcą pizzy, którą zamówiłem na obiad. Otwieram szerzej drzwi i patrzę na minę swojego gościa. Zdegustowaną minę.
– Wyglądasz jak gówno – słyszę na wstępie.
– Też miło cię widzieć – odgryzam się. – Czego chcesz? – pytam, choć nic mnie to nie obchodzi.
Nina mierzy mnie wzrokiem z góry do dołu z wyraźną dezaprobatą. No tak, stoję przed nią w samych bokserkach sprzed kilku dni. Nawet nie pamiętam, kiedy ostatni raz się kąpałem. Zarost mam kilkumiesięczny, włosy też nie wyglądają zbyt ponętnie. Kobieta kończy lustrację, mija mnie i wchodzi do środka.
– Nie mam czasu… – zaczynam.
– Tak? A czym jesteś tak zajęty? – przerywa mi, odwracając się na pięcie.
Drapię się po głowie, bo w sumie nie wiem, co odpowiedzieć.
– Nina…
– Chlaniem jesteś zajęty – znów wcina mi się w słowo. – Szef cię wzywa.
– Nigdzie się stąd nie ruszam – odpowiadam niemal natychmiast.
– Ogarnij się i wychodzimy. – Jakby nie słyszała, co przed chwilą powiedziałem.
– Mówię, że nigdzie nie idę – rzucam już trochę ostrzej.
Po chwili chrząkam.
– Wystarczy. – Teraz to ona jest ostra. – Spójrz na siebie. Jak ty wyglądasz!
– Jak ci się nie podoba, to na chuj się gapisz? – warczę, bo zaczyna mnie już wkurwiać.
– Zachowujesz się, jakbyś był w żałobie…
– Bo jestem! – z moich ust wyrywa się krzyk.
Nina poważnieje.
– Koniec z tym użalaniem się nad sobą. Mówiłam, że tak to się skończy, ale mnie nie słuchałeś. Już wtedy powinnam zameldować o wszystkim szefowi.
– Przyszłaś prawić mi kazania?
– Nie. Doprowadź się do ładu i jedziemy. Mówię poważnie.
Jest zdeterminowana. Sara tak bardzo jej nie lubiła. Wtedy nawet mnie to bawiło. Chyba była o nią zazdrosna. Mnie Nina była obojętna. Ot, koleżanka z roboty. Ale teraz sam już jej nie lubię. Bo miała rację? Bo mnie ostrzegała przed konsekwencjami, a ja ją olałem?
– Byłem w robocie tydzień temu. Szef obiecał mi wolne – odzywam się po dłuższej chwili milczenia.
– Chce z tobą pogadać. Przysłał mnie po ciebie, bo nie odbierasz telefonu – mówi już łagodniejszym tonem. – Ale się nie dziwię – dodaje i rozgląda się dookoła. – Źle z tobą.
– Aleś ty odkrywcza! – prycham z ironią.
– A ty żałosny. Za dziesięć minut wychodzimy – oznajmia i siada na kanapie.
Uprzednio oczywiście odrzucając na bok którąś z moich brudnych koszulek. Zakłada nogę na nogę i patrzy na mnie wymownie.
Kapituluję i idę do łazienki. Wchodzę pod prysznic. Aż się wzdrygam, kiedy chłodna woda dotyka mojego skacowanego ciała. Nina chyba ma rację, że nie jest ze mną za dobrze. Muszę chociaż trochę stanąć na nogi, bo za chwilę padnę na pysk i rzeczywiście nic ze mnie nie pozostanie. Przecież jestem twardym facetem. Powinienem poradzić sobie z tą tęsknotą. Przecież tyle razy się rozstawaliśmy. Na długo. Wiem, wtedy obserwowałem ją z ukrycia. Teraz jest zupełnie inaczej. Nie mogę pójść pod jej pracę. Nie mogę czekać na parkingu. Nie mogę posiedzieć w mieszkaniu Sary, kiedy jej nie ma. Tym razem nie zostało mi nic.
Przestaję w końcu użalać się nad sobą i wychodzę w ręczniku z łazienki. Idę prosto do sypialni, żeby się ubrać. Nina ogląda się za mną. Kiedyś uśmiechnąłbym się na ten widok. Dziś mam to w głębokim poważaniu. Nie działa na mnie. Tylko jedna kobieta umiała sprawić, że ożywałem. Nie wiem, co musiałoby się stać, żebym wstał z martwych.
Wciągam dżinsy i koszulkę. Chcę zapiąć pasek i zauważam, że brakuje mi dziurek. Schudłem, nawet nie wiem kiedy. No tak, na siłowni byłem lata świetlne temu, a jem tyle, co nic. Mięśnie kurczą się same. Zmieniam spodnie na bojówki i wychodzę z pokoju. Na mój widok Nina wstaje i bez słowa wychodzi. Idę tuż za nią.
– Jedziemy twoim? – odzywam się.
– Nie możesz sam? – odpowiada pytaniem na pytanie i spogląda na mnie. – A tak, jeszcze nie wytrzeźwiałeś.
Na miejscu jesteśmy niecałą godzinę później. Wchodzimy do bazy i w oczy rzuca mi się ośmiornica w szponach orła. Uśmiecham się lekko. Pamiętam, jak Sara wypytywała mnie o znaczenie moich tatuaży. Dyskutowaliśmy o zwierzętach i kwiatkach, ona, taka słodka, kreśliła wzorki na mojej skórze. Jej piękne, błękitne oczy…
– Wchodź.
Z rozmyślań wyrywa mnie Nina, która czeka, aż przekroczę próg gabinetu szefa. Idę więc za nią i siadamy na krzesłach naprzeciw jego biurka. Nie ma tu nic specjalnego. Biurko, trzy krzesła i regał z papierami. Zakładam prawą kostkę na lewe kolano. Siedzimy tak w milczeniu, aż wreszcie drzwi się otwierają i wchodzi szef. Od razu wstajemy, a on wita się ze mną uściskiem dłoni.
– Dzięki, Nino. Możesz iść – zwraca się do dziewczyny, która wychodzi bez słowa.
Wzrok szefa skupia się na mnie. Nie boję się go i on dobrze o tym wie. Ktoś inny pewnie trząsłby gaciami na jego widok, ale nie ja. Znamy się od wojska. Tak, zasadnicza służba wojskowa powinna być w standardzie. A teraz nie ma facetów, tylko jakieś cipy w rurkach.
– Chciałeś mnie widzieć – zaczynam, bo mam dość jego badawczego spojrzenia.
– Chciałem – odpowiada spokojnie.
– Więc? Miałem mieć wolne.
– Miałeś. Miałeś dojść do siebie – odpiera mój atak.
Siadamy.
– Adam… – mamroczę, ale mi przerywa.
– Dlaczego, do kurwy nędzy, mi nie powiedziałeś? – pyta ostro.
Milknę i patrzę na niego uważnie. No tak, już wszystko wie. To i tak późno.
– A co by to zmieniło?
– Odsunąłbym cię od tego zadania.
– Byłem odsunięty.
– No właśnie! – wkurza się. – Gdybym wiedział, nie musiałbyś…
– Właśnie dlatego nic ci nie powiedziałem. – Tym razem to ja mu przerywam.
– Nie rozumiem cię, Błażej. Gdybyś poinformował mnie, że ona jest dla ciebie ważna…
– To co? Ją też odsunąłbyś od zadania? – Cisza. Nie odpowiada. – Sam widzisz – dodaję.
Adam pochyla się lekko i opiera łokcie na blacie biurka. Patrzy na mnie jak na zranione dziecko, zdaje sobie chyba sprawę, że tak się właśnie czuję. Ma niebieskie oczy. Od razu przypominają mi się oczy Sary. Tyle że jej były piękne. Jego tylko niebieskie. Widzę, że jest wkurwiony, ale też czuje się winny. Cóż.
– Okej, zrobimy tak – zaczyna. – Masz wolne do końca roku.
– Zwariowałeś?! – oponuję od razu i aż mnie podrywa. – Chciałem tylko trochę wolnego. Zaraz się ogarnę i wracam do roboty. Przecież dopiero koniec października. Mam tak siedzieć jeszcze dwa miesiące?!
– Żadne siedzieć. Jedziesz do Polski.
– Po co? – dziwię się.
– Masz poukładać swoje sprawy. Nie interesuje mnie, czy chcesz. Jako twój szef każę ci to zrobić. Jako twój przyjaciel proszę cię o to.
– Ale co mam zrobić? Co? – pytam, rozkładając szeroko ręce.
– Nie wiem. Pożegnać się? – odpowiada pytaniem na pytanie, a ja milknę.
Nie pożegnaliśmy się. Nie powiedziałem jej żegnaj.
– Masz na to trochę czasu. Później podejmiesz decyzję, co dalej. Mam kilka zadań dla ciebie. Ale to ty sam postanowisz, czy zostajesz we Wrocławiu, czy przyjeżdżasz tu, do Barcelony. Umówmy się, że zaraz po Nowym Roku wracasz do roboty.
– Czy mam w tej kwestii coś do powiedzenia?
– Nie. I zrób coś ze sobą, bo…
– Tak, wiem – przerywam mu. – Wyglądam jak gówno. – Adam unosi brwi w geście zdziwienia. – Nina tak mnie podsumowała – wyjaśniam i opadam z powrotem na oparcie krzesła.
– Martwiła się o ciebie.
– Niepotrzebnie.
– Nie tylko teraz – dodaje.
– Nina mnie nie interesuje. – Spoglądam na niego wrogo.
– Może powinieneś pomyśleć o niej inaczej…
– Skończ – warczę. – Skończ, zanim na dobre zacząłeś.
– Okej. – Adam unosi dłonie. – Ale pamiętaj, że zawsze możesz na mnie liczyć. – Wstaje z krzesła, więc ja również się podnoszę. Adam podchodzi do mnie i wyciąga rękę. – Pamiętaj, w razie czego wal jak w dym.
– Dzięki – odpowiadam, ściskając mu dłoń. – Do zobaczenia w styczniu – żegnam się i wychodzę z gabinetu.
Ruszam do wyjścia.
– Pamiętaj, co ci powiedziałem! – woła jeszcze za mną.
Nie odpowiadam. Nie odwracam się. Unoszę tylko prawą dłoń, aby zobaczył, że rozumiem. Nie chce mi się już z nikim gadać. Dochodzę do windy, kiedy słyszę ten sam irytujący głos co rano.
– Odwieźć cię?
– Nie, dzięki, poradzę sobie – burczę.
– Na pewno? – dopytuje, ale mnie to już wkurza.
Odwracam się łagodnie w jej stronę i nabieram więcej powietrza, żeby się uspokoić.
– Nino, dzięki za troskę, naprawdę – zaczynam w miarę spokojnie. – Ale nie potrzebuję i nie życzę sobie jej od ciebie.
Dziewczyna nie odpowiada. Nic dziwnego, może trochę za mocno pojechałem, ale musi mieć jasność. Niczego od niej nie chcę. Nigdy nie chciałem i nie będę chciał.
Winda właśnie podjeżdża. Wchodzę do środka. Spoglądam w lustro i muszę stwierdzić, że mają rację, wyglądam jak gówno. Dawniej za nic nie doprowadziłbym się do takiego stanu. Muszę iść do fryzjera. W związku z tym pierwszy punkt, jaki obieram, to salon fryzjerski. Łapię taksówkę i jadę się ogarnąć.
Znajomy fryzjer doprowadza do ładu mój łeb, a potem jeszcze brodę. Krótko wystrzyżony i ogolony na gładko wyglądam jak młody bóg. Szkoda tylko, że tak się nie czuję.
Wracam do domu. Muszę zlikwidować ten chlew. Biorę największy worek na śmieci, jaki mam, i zgarniam do niego wszystko, jak leci. W dupie mam teraz segregację. Chcę się pozbyć tego syfu i tego smrodu, który uderzył we mnie, kiedy wchodziłem do środka. Nic dziwnego, że Nina miała taką minę. Wietrzę mieszkanie i biorę się do dalszych porządków. Dom wreszcie nie wygląda jak wysypisko, a ja zaczynam się pakować. Nie wiem, ile czasu będę w Polsce, ale zabieram tylko najpotrzebniejsze rzeczy. W podwrocławskim domu, który odziedziczyłem po rodzicach, mam wszystko, czego potrzebuję. Idzie zima, więc to, co jest tutaj, i tak mi się nie przyda.
Zamawiam kolację i idę się wykąpać. Postanawiam wyjechać rano. Muszę się porządnie wyspać.
Budzę się bez budzika o siódmej rano. Okej, wyspałem się. Trzeba przyznać, że zasypianie na trzeźwo pomaga wypocząć. Wstaję bez zbędnych ceregieli i idę do łazienki, żeby się ogarnąć. Gdy jestem gotowy, biorę wszystko, co jest mi potrzebne, i zamykam mieszkanie na cztery spusty. Zjeżdżam windą na sam dół, do parkingu podziemnego. Wsiadam do swojego audi A6 w kolorze czarnym na polskich tablicach i opuszczam posesję. Wczoraj wieczorem postanowiłem zrobić coś jeszcze, zanim wyjadę.
Podjeżdżam pod salon tatuażu, który prowadzi moja kumpela, i wchodzę do środka. Dobrze, że do niej zadzwoniłem, przyszła dziś z samego rana, żeby mi pomóc. Pokazuję jej w telefonie wzór i zasiadam wygodnie na fotelu. Tatuatorka przygotowuje projekt, po czym przystępuje do działania. Nawet nie drgnę, czując igłę na swojej skórze. Zbyt wiele razy już mi to robiono, żeby się cykać. Po trzech godzinach tatuaż jest gotowy. Rozliczam się z dziewczyną i wychodzę. Teraz mogę jechać na spotkanie ze swoim przeznaczeniem.
Ruszam w drogę. Nie wiem, co spotka mnie tam na miejscu. Nie wiem, czy dam radę. Dawniej nigdy bym się nie spodziewał, że cokolwiek zdoła tak bardzo rozwalić mnie psychicznie. Musiałbym jednak nie być człowiekiem i nie mieć uczuć, by to wszystko spłynęło po mnie jak po kaczce.
Przekraczam niemiecką granicę i postanawiam się przespać. Rozkładam fotel i moszczę się wygodnie na kilka godzin drzemki. Gdy jechałem z Sarą, wybrałem hotel, ale tylko ze względu na nią. Nie chciałem, żeby spała w samochodzie. Znów o niej myślę. Wspominam, jak ujeżdżała mnie w samochodzie na parkingu. To było kurewsko dobre. Jak wszystko z nią oczywiście. Zapadam w sen i śnię o niej, jakżeby inaczej.
Otwieram jedno oko i wyłączam wyjący budzik. Czwarta rano. Spałem pięć godzin, wystarczy. Muszę przejechać przez Niemcy i wreszcie będę w domu. Tak jak bardzo chcę się tam znaleźć, tak bardzo nie chcę tam jechać. To takie popieprzone. Boję się spotkania z przeszłością. Jestem dorosłym facetem, a trzęsę gaciami na myśl o tym, co czeka mnie w rodzinnym mieście. Droga mija spokojnie. Mam czas, by zastanowić się, jak to wszystko rozegrać. Muszę odwiedzić kilka miejsc. Zacznę oczywiście od swojego domu. Tam zapewne też trzeba będzie ogarnąć. Później z pewnością Sara. Jak to będzie? Muszę też pamiętać o kupnie kwiatów, zanim pojadę na cmentarz. A na koniec muszę usiąść na dupie i zastanowić się, co dalej.
Mam jakoś dziwnie złe przeczucia. Podobnie jak wtedy, kiedy po dostarczeniu wszystkich informacji o kontach Sara wysłała mi wiadomość pożegnalną. Czułem wtedy, że dzieje się coś złego. Cudem ubłagałem Adama, by ją stamtąd wyciągnąć. Wiedziałem, co się święci, i chciałem ją chronić, zabrać ją stamtąd, zanim policja hiszpańska wpadła na teren Mendozy i zaczęła się wymiana strzałów. Nie wiem, jak mam to wyjaśnić, ale wtedy czułem, że zdarzy się coś złego. Miałem rację. Nie dość, że ten chuj położył na niej swoje brudne łapska, to jeszcze została postrzelona.
Kto by pomyślał, że stanie w mojej obronie? Totalny szok! Zasłoniła mnie swoim drobniutkim, posiniaczonym ciałkiem przed Hiszpanami. Przez moment nie wiedziałem, co się dzieje, ogarnąłem się, kiedy już było za późno. Pluła krwią, zanim zamknęła oczy, patrzyła na mnie uważnie. Tak jakby chciała zapamiętać moją twarz. Twarz człowieka, który doprowadził ją do takiego końca.
Teraz jest podobnie. Mam wrażenie, że jakaś część mnie umiera, bo znowu dzieje się coś bardzo niedobrego. Co to może być? Przecież nie mam już nikogo, kogo mógłbym stracić. Moi rodzice zginęli, gdy byłem w wojsku. Zostałem powołany zaraz po maturze. Pamiętam dokładnie dzień, w którym dowódca jednostki wezwał mnie, by przekazać mi wiadomość o wypadku. Miałem zaledwie dziewiętnaście lat, a już straciłem rodziców. Ktoś by powiedział, że przecież byłem dorosły. Ale ja czułem się z nimi bardzo zżyty. Został mi po nich tylko rodzinny dom i piękne wspomnienia.
Przetrwałem rok obowiązkowej służby. Poznałem Adama. Prowadził jakieś szkolenia w jednostce. To on pociągnął mnie dalej. Gdy wyszedłem z wojska, nic mnie już nie trzymało w domu. Postanowiłem więc przyłączyć się do jego firmy. Przeszedłem wiele egzaminów i zostałem przyjęty. Nie obyło się oczywiście bez szkoleń. Musiałem nauczyć się obracać w tym świecie. Obsługa broni również była dla mnie nowością. W wojsku coś tam liznąłem. Ale dopiero tutaj musiałem mierzyć się ze strzelaniem do człowieka. Jakoś stanąłem na nogi i nie myślałem już tak często o swojej samotności. Żyłem sobie świetnie. Były panienki i dobra zabawa. Nie miałem żadnych zobowiązań. Byłem dobry w tym, co robiłem. Robota była dla mnie najważniejsza, czerpałem z niej siłę. Do czasu. Pewnego dnia poznałem kogoś, kto zmienił całe moje życie. Dosłownie. Czasami zastanawiam się, co by było, gdybym wtedy na nią nie trafił. Jak potoczyłoby się moje życie? Czy byłbym takim samym człowiekiem, jakim jestem teraz? Czy może nadal bawiłbym się dobrze jak kiedyś? A może byłbym żonaty? Miałbym dzieci? Teraz mam trzydzieści trzy lata, a nie mam nic i nikogo. To takie smutne.
Czas na rozmyślania kończy się, gdy dojeżdżam do pętli, którą zjeżdżam z A4 do Wrocławia. Biorę głęboki oddech i postanawiam dobrze wykorzystać ten czas. Chciałbym odkupić swoje grzechy.
Jest późne popołudnie, kiedy zajeżdżam pod rodzinny dom. Nic się tu nie zmieniło. Choć pogoda jest szara, bura i ponura, tu i tak jest pięknie. Budynek wzniósł mój ojciec jeszcze przed ślubem. Ma niespełna sto metrów kwadratowych. Stoi we wsi, podobnie jak dom Sary, z tym że mój znajduje się dokładnie z drugiej strony Wrocławia. Pewnie dlatego nigdy wcześniej na siebie nie trafiliśmy. Otwieram bramę i wjeżdżam na wyłożone kostką podwórze. Kiedy częściej bywałem w Polsce, trochę tu ogarniałem. Ojciec padłby na zawał, gdyby zobaczył, jak to wszystko teraz wygląda. Na szczęście mam trochę wolnego czasu, więc dopisuję kolejne zadanie do swojej listy: doprowadzić dom do ładu. Otwieram wszystkie okna, by trochę przewietrzyć, i idę po drewno na rozpałkę. Muszę napalić w piecu, żeby móc się wykąpać. Kiedy wreszcie udaje mi się odświeżyć, a w domu robi się znośnie ciepło, za oknem jest już późny wieczór. Kładę się do łóżka, aby nabrać sił na kolejny dzień. Dzień, który będzie dla mnie wyzwaniem.
No i jest moje wyzwanie. Nie wiem, jak to się stało, ale siedzę w samochodzie już trzecią godzinę. A gdzie? I po co? Niech się pytają mnie, a ja ich. Nie wiem, dlaczego tutaj przyjechałem i dlaczego siedzę w aucie na parkingu obok banku, gdzie Sara była jeszcze do niedawna dyrektorem. Ale oczywiście przeze mnie straciła pracę i nie tylko… Siedzę tak i czekam na cud. Czekam, aż w końcu wyjdzie z tego budynku i zjawi się przede mną, a ja będę mógł wziąć ją w ramiona.
Chciałbym zaskoczyć ją tak jak dawniej. Stałem tutaj, dokładnie w tym samym miejscu, i czekałem, aż skończy pracę. Ona wychodziła i chociaż zazwyczaj była na mnie zła, to cieszyła się na mój widok. Ostatecznie lądowaliśmy na kawie albo odwoziłem ją do domu. Dziś chciałbym, żeby było tak samo. By po pracy szła tędy do tramwaju albo do samochodu. Marzę, by zaprosić ją na kawę do naszej kawiarenki. Dotknąć jej. Chociaż tyle… Może brzmi to banalnie i głupio, ale to jest teraz moje największe marzenie. Niczego tak bardzo nie pragnę, jak tego, by ją znowu zobaczyć.
Po kilku godzinach sterczenia pod bankiem postanawiam zejść na ziemię i udać się na jakieś zakupy. W domu nie mam nic do jedzenia, a jestem głodny. Zajeżdżam pod mały market i idę po wózek. Łażę bez celu, bo w sumie nie mam w koszyku nic prócz wody i mrożonej pizzy.
– Błażej? – słyszę nagle za sobą znajomy głos i odwracam się automatycznie.
– Siema! – wołam do kumpla, którego nie widziałem już dobrych parę lat. – Przemo, dobrze wyglądasz – mówię z uznaniem, bo rzeczywiście dobrze wygląda.
Schludne ubranie, przystrzyżone włosy, ogolona twarz. Trzeźwy pod każdym względem. Znam go już tyle lat, by wiedzieć, czy coś przyćpał.
– No cóż, radzę sobie – odpowiada z uśmiechem. – Mam córkę! – mówi z taką dumą, że aż mi się flaki przewracają.
Pomyśleć, że ja też mógłbym mieć już dzieci, gdyby nie to, co zrobiłem.
– Gratuluję, cieszę się – mamroczę, starając się być miły, mimo że z trudem mi to przychodzi.
Nie chcę mu pokazać, że jestem zazdrosny. Zazdrosny o to, że ma dla kogo żyć. Że ma dziecko i zapewne kobietę. A może żonę?
– Dzięki, stary – rzuca, wciąż kurewsko irytująco uśmiechnięty. – A co u ciebie? Długo cię nie było.
– A tak, robota… – tłumaczę się, bo Przemo nie ma pojęcia, czym się zajmuję.
Nikt z moich starych znajomych tego nie wie. Moi obecni znajomi to głównie ludzie z branży, więc są wtajemniczeni. Do niedawna była to też Sara, chociaż ona tak naprawdę również niewiele o mnie wiedziała.
– Ach, ty i te twoje szemrane interesy. – Śmieje się. – Masz kogoś? – pyta, mrugając porozumiewawczo.
– Nie.
– Słyszałem o Ance, przykro mi.
– Spoko – odpowiadam krótko, a on chyba rozumie, że nie mam ochoty gadać o swojej byłej.
– A jak ta mała od golfa? – dopytuje się ciekawie, co mnie zaczyna coraz bardziej wkurwiać. – Niezła była – dodaje z uśmiechem, a we mnie zaczyna się gotować.
– Sorry, stary, ale muszę lecieć. Mam mało czasu – odmrukuję wymijająco, bo nie chcę go urazić.
Nie chcę też dać mu w ryj za wypytywanie się o nią. Nie chcę o niej z nikim rozmawiać.
– Okej, rozumiem. – Unosi ręce w geście kapitulacji. – Jakby co, to wiesz, gdzie mieszkam. Pamiętaj, że jesteśmy kumplami – przypomina, wyciągając rękę.
– Dzięki – odpowiadam i żegnamy się uściskiem dłoni.
Przemo mruży powieki i kiwa niezauważalnie głową na znak, że mogę na niego liczyć, choć nie chcę gadać na te akurat tematy. Zawsze rozumieliśmy się bez słów. Uśmiecham się do niego, żeby wiedział, że jestem mu wdzięczny, i odwracam się plecami.
Zmuszam się do skupienia i wrzucam kilka artykułów do sklepowego wózka. Przecież powinienem coś jeść, a moja dieta nie wyglądała zbyt dobrze przez ostatnie trzy miesiące. Trzeba wziąć się za siebie i wrócić do formy.
Po zakupach jadę do domu. Postanawiam trochę posprzątać. Kiedyś przeszło mi przez myśl, żeby sprzedać ten dom. Jednak, po dłuższym zastanowieniu doszedłem do wniosku, że nie mogę tego zrobić. To moje dziedzictwo. Może kiedyś osiądę tu na stałe i zacznę życie od nowa. Może wydarzy się to dopiero na emeryturze. Albo nie dożyję do tego czasu. Tak czy owak dom trzeba ogarnąć, bo wolałbym, żeby ojciec nie nawiedzał mnie po nocach.
Kończę pracę i rozpalam w kominku, żeby trochę odpocząć. Siadam w fotelu ojca i biorę do ręki album. Może to sentymentalne, ale lubię oglądać stare zdjęcia. Na fotografiach wszystko wygląda inaczej.
Bardzo żałuję, że nie mam żadnego zdjęcia z Sarą. Nie mam na co popatrzeć. Co prawda pstryknąłem jej kilka fotek, kiedy nie widziała. Ale nie mamy żadnej wspólnej. Wyciągam więc telefon i zanurzam się we wspomnieniach. Patrzę na pierwsze zdjęcie w galerii i widzę uroczą blondynkę, która jest wstawiona i słodko śpi na tylnym siedzeniu mojego samochodu. Tak, to piękne zdjęcie. Pierwsze, jakie jej zrobiłem. Dalej jest zdjęcie zrobione na imprezie u Przema. Miała wtedy taką zajebistą sukienkę. Ile bym wówczas dał, żeby nie musieć się od niej odsuwać… Szkoda tylko, że to nic nie dało. Uśmiech pojawia się na mojej twarzy, gdy patrzę na nią lejącą wino do kieliszków. Tamten wieczór obudził we mnie diabła. Przerwał nam telefon od Anki. Ale później już się nie powstrzymywałem. Do dziś czuję jej smak. Pięknie wyglądała, gdy ją pieściłem… Ile bym dał, żeby zrobić to ponownie. By znowu się w niej zatopić i zatracić bez pamięci.
Przy kolejnym zdjęciu odpływam całkowicie. Zrobiłem je, gdy spała po naszej ostatniej wspólnej nocy. Czułem się przy niej jak jebany prawiczek. Jakbym wszystko robił po raz pierwszy. Ona tak mnie onieśmielała i doprowadzała do szału, że nie panowałem nad sobą. A wtedy była taka piękna. Spała wtulona w moje ramię. Jej włosy rozrzucone były na poduszce. Oczy miała zamknięte. Wydawała się taka spokojna, taka delikatna i krucha. A ja nie zasnąłem tamtej nocy nawet na sekundę. Leżałem obok niej, w jednym łóżku, i patrzyłem na nią. Podziwiałem jej urodę, ale nie tylko. Ujęła mnie tym, jak bardzo była waleczna. Przecież na początku chciała wskoczyć do wzburzonego morza. Chciała się zabić. Potem poświęciła się, by zapewnić bezpieczeństwo swojej matce.
Jakim trzeba być kutasem, żeby manipulować taką cudowną istotą? Jakim chujem trzeba się urodzić, by tak kogoś zniszczyć? I to w imię czego? Jak można stawiać dobro ogółu nad dobrem jednostki? Ono powinno liczyć się równie mocno. Na nic zdało się moje główkowanie, nie zapewniłem jej bezpieczeństwa. A ona próbowała chronić nie tylko matkę, wiem o tym. To, co zrobiła wtedy, gdy policja wpadła do domu Mendozy, to, jak stanęła w mojej obronie… To było coś niesamowitego. To było coś, co czyniło ją inną niż my wszyscy. To czyniło ją lepszą od nas. Zdecydowanie była lepsza ode mnie. Dobra i delikatna. Nie zasługiwałem na nią. Chociaż wiedziałem o tym, brałem garściami, kiedy tylko chciała mi coś od siebie dać. Każdy jej dotyk był dla mnie jak łyk powietrza niezbędnego do istnienia. Każda chwila spędzona z nią jak paliwo potrzebne człowiekowi, by żyć. Ludzie zastanawiają się, co to znaczy koniec świata. Kiedy on nastąpi? Jak się objawi? Dla mnie świat skończył się wraz z jej odejściem. Bez niej nie potrafię żyć tak, jak żyłem. Mimo że nigdy nie byliśmy razem, ja czuję się tak, jakbym był częścią jej życia, a ona mojego. Od zawsze.
Może to dziwne, ale wierzę, że jest tam gdzieś i rzeczywiście czeka, aż do niej przyjdę. Szczerze mówiąc, to mało realne. Ale czy ktoś kiedyś nie powiedział, że wprawdzie nadzieja jest matką głupich, jednak lepiej być głupim niż sierotą? Tak czy owak jestem stracony.
Znowu przechodzi mi po kręgosłupie dreszcz. Tak nagle. Unoszę prawą rękę i widzę gęsią skórkę. O co chodzi? Chyba za długo biję się z myślami, czas wreszcie odpocząć. Jutro jest nowy dzień.
Budzę się rano i widzę, że lekko prószy śniegiem. Jest dopiero czwarty listopada, a już zaczyna się zima. Wstaję z łóżka niechętnie. Owiewa mnie panujący w domu chłód. Zapominam, że to nie jest Barcelona, tu trzeba zadbać o ogrzewanie. Zbieram się w sobie i postanawiam przejść do działania. Ogarniam się i znowu wychodzę na spotkanie ze swoim przeznaczeniem. Może w końcu je spotkam? Wsiadam do auta. Po porannym śniegu nawet nie ma śladu. Włączam silnik i jadę w stronę miasta.
Mijam znajome ulice. O, tu właśnie Sarze zepsuł się samochód. Pamiętam, jak wtedy wyglądała. Była zapłakana i zdenerwowana. Lamentowała nad swoim życiem, a ja nie mogłem stać i tego słuchać. Dotknąłem jej twarzy. Po raz pierwszy w życiu tak bardzo było mi kogoś żal. Czy pomogłem jej wtedy z litości? W żadnym wypadku. Polubiłem ją od pierwszej chwili, gdy ją tylko zobaczyłem. Już wtedy wiedziałem, że nie będzie to zwykła znajomość. Nie wiedziałem jeszcze tylko, jak się to wszystko spierdoli.
Dojeżdżam na parking pod bankiem i znowu siedzę w aucie. Pewnie to chore, ale nie potrafię inaczej. Może ja powinienem się leczyć? Przecież to, co robię, nie jest normalne. Ale trudno, trwam w swoim postanowieniu. Po przesiedzeniu trzech godzin wysiadam z samochodu. Pogoda nie rozpieszcza. Niebo nie jest tak lazurowe i krystaliczne jak w Barcelonie, ale to nasze niebo, polskie. Ono i tak jest najpiękniejsze. Szkoda tylko, że teraz nic nie potrafi mnie cieszyć.
Zamykam auto i ruszam chodnikiem w stronę banku. Zastanawiam się, czy gdybym tam wszedł, ktoś by mnie rozpoznał i zadzwonił na policję. Zaryzykować? Nie. Idę dalej. Mijam oddział i drepczę powoli w stronę kawiarni. Naszej ulubionej kawiarni. Wchodzę do środka i zajmuję nasz stolik. Pierwsze, co mi się przypomina, to moment, w którym ją porwałem. Nie inne miłe chwile spędzone w tym miejscu. Tylko ta jedna, najgorsza. Chciałbym wymazać to wspomnienie. Chciałbym móc postąpić inaczej. Ale nie mogłem. Ona to wiedziała. Na pewno wiedziała. Chciałbym znów usiąść z nią tutaj. Patrzeć na nią i słuchać, jak opowiada o czymkolwiek. Niechby to było mało ciekawe, niechby nijak się miało do moich zainteresowań. Ale słuchałbym jak świnia grzmotu. Przysięgam. Gdyby tylko dała mi taką szansę… Zamawiam naszą ulubioną kawę i delektuję się jej smakiem. Cały czas mam na oku bank i czekam, aż zdarzy się cud.
Po nieudanym dniu wracam do siebie. Staję przed lustrem i to, co widzę, przyprawia mnie o mdłości. Mam przed sobą dorosłego faceta, który się zadręcza. Marudzi jak baba. Ileż można, co? Przecież to jest chore. Muszę na serio się ogarnąć. Kąpię się i kładę samotnie do łóżka. Chciałbym, by ogrzewało je ciepło kobiecego ciała. Ciepło ciała Sary. Zamykam oczy i zasypiam pogrążony w myślach o moim aniele.
Kolejny dzień witam z kolejną dawką złego przeczucia. Zrywam się ze snu jak poparzony. Śniła mi się Sara. Umierająca Sara. Mam dość tego widoku. Nie zniosę go dłużej. Czuję, że ten dzień będzie inny. Czuję, że dzisiaj dokonam czegoś odkrywczego.
Nie wiem tylko jeszcze, że to, co odkryję, zwali mnie z nóg.
Standardowo udaję się pod bank. Głupi. Cóż, ruszam powoli, jakby czegoś wyczekując. Kieruję się do kawiarenki, zamawiam kawę i biorę ją na wynos. Wracam do auta, gdzie spędzam kolejną godzinę. Raz kozie śmierć, jadę. Ruszam z parkingu z piskiem opon. Dojeżdżam pod budynek, w którym mieści się mieszkanie Sary. Idę na górę. Mogłem od razu tutaj przyjść. Stukam do drzwi, jednak nikt nie odpowiada. Wtem słyszę dźwięk przekręcanego zamka. Serce staje mi na chwilę w oczekiwaniu, by zaraz ruszyć jeszcze szybszym galopem. Drzwi otwierają się i moim oczom ukazuje się młoda dziewczyna, za nią stoi chłopak. Chyba nie jest zbytnio zadowolony z mojej wizyty.
– Słucham? – odzywa się dziewczyna.
– Cześć – mówię, jakbym ją znał. Co za idiota. – Szukam właścicielki tego mieszkania.
– Tak? – odpowiada chłopak. – My jesteśmy właścicielami. O co chodzi?
– W takim razie szukam poprzedniej właścicielki… – Chyba wyglądam jak kretyn, bo patrzą na mnie z politowaniem. – Moglibyście podać mi do niej namiar? – pytam naiwnie.
– Niestety. – Chłopak chce zamknąć drzwi, ale blokuję je ręką.
No i znowu myślę o niej. O tym, jak szedłem za nią do tego mieszkania. Jechaliśmy na imprezę. Miała się przebrać. Wtedy pierwszy raz musiałem się pohamować, żeby nie zedrzeć z niej sukienki i…
– Czego jeszcze chcesz? – Głos chłopaka wyrywa mnie z letargu.
– Powiedzcie mi chociaż, kto wam sprzedał mieszkanie. Cokolwiek.
– To była pani po pięćdziesiątce. Mówiła, że należało do jej córki – wtrąca dziewczyna, na co chłopak gromi ją wzrokiem.
– Dzięki! A dawno to było?
– Miesiąc temu – rzuca chłopak. – Serio, nic więcej od nas nie wyciągniesz. Nie chcemy mieć kłopotów – dodaje i zamyka drzwi.
Matka Sary. Czas odwiedzić panią Nowakowską. Jako że wiedziałem o Sarze wszystko, wiem też, gdzie mieszka jej matka. Zajeżdżam pod dom i wysiadam z auta. Jest dopiero południe, więc idę prosto do pracowni. Wchodzę metalowymi schodami na piętro i czuję, jak moje serce znów wpada w niebezpieczny rytm. Docieram do drzwi. Łapię za klamkę i wchodzę do środka. Jej matka jest sama. Na szczęście.
– Dzień dobry, czym mogę służyć? – zwraca się do mnie, wychodząc zza dużego stołu.
Robi dwa kroki i staje w miejscu. Kolory z jej twarzy odpływają, robi się coraz bledsza. Otwiera szeroko usta, jakby chciała coś jeszcze powiedzieć. Lecz po chwili zamyka je bez słowa. Osuwa się bezwładnie, a ja ruszam z miejsca i udaje mi się ją złapać, zanim upadnie na podłogę.
– Dzień dobry – odzywam się w końcu. – Wszystko w porządku?
– Nic nie jest w porządku! – zaczyna wrzeszczeć, ledwie tylko odzyskuje władzę w nogach.
Zrywa się i staje naprzeciw mnie.
Widzę, jak unosi prawą rękę i bierze zamach. Stoję twardo, nie zamierzam nic robić. Kobieta wymierza mi cios w twarz. Trzeba przyznać, że ma parę, aż odrzuca mi głowę w bok. Przyjmuję ten policzek bez mrugnięcia okiem. Kiedy prostuję się, ona wali mnie drugi raz. Piecze teraz z drugiej strony. Łzy stają jej w oczach. Jest roztrzęsiona.
– Czego jeszcze chcesz?! – krzyczy do mnie wściekła. – Wynoś się, bo wezwę policję!
– Pani Nowakowska, przyszedłem, bo…
– Nie masz prawa tu przychodzić! – Wyrzuca ręce w powietrze. – Gdy ostatni raz tu przyszedłeś, odebrałeś mi moje jedyne dziecko! – drze się, a w jej oczach widzę furię.
– Chciałem tylko…
– Niczego nie wolno ci chcieć! – przerywa mi dość stanowczo. – Won stąd!
– Chcę wiedzieć, gdzie jest Sara! – Teraz ja podnoszę głos, na co kobieta milknie. – Muszę… – Urywam, nabierając powietrza do płuc. – Muszę się z nią pożegnać.
– Chcesz oczyścić swoje sumienie, tak? – pyta już ciszej, ale w jej głosie słychać pogardę. – Nigdy ci tego nie powiem. – Kręci głową. – Nigdy nie byłeś jej wart.
– I tak się dowiem. Czy pani tego chce, czy nie – odpowiadam i ruszam w stronę drzwi.
– Nie jesteś Bogiem, by dawać życie i je odbierać. Nie masz prawa…
– Znajdę ją – przerywam jej, chwytając za klamkę. – Choćby to miała być ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu – mówię jej prosto w oczy i wychodzę.
Zamykam za sobą drzwi i dopiero teraz uzmysławiam sobie, jak matka Sary cierpi. Nie tylko ja czuję ból w związku z tym, co się stało. Jej matka również. To spotkanie może jej zaszkodzić. A nie chciałbym mieć kolejnego życia na sumieniu. Jej zawziętość dała mi jednak kopa do działania. Jest jeszcze jedno miejsce, gdzie mogę się czegoś dowiedzieć.
Po godzinie znów parkuję pod bankiem. Czas wytoczyć najcięższe działo. Teraz nikt nie odmówi mi informacji. Sięgam do schowka. Wyjmuję potrzebną mi rzecz i chowam do kieszeni spodni. Muszę działać szybciej. Czas ewidentnie działa na moją niekorzyść. Wysiadam z samochodu. Nie mam wyjścia. Trzeba stawić czoło wszelkim przeszkodom, a nie tylko użalać się nad sobą. Przekraczam próg banku i idę w stronę biur. Wita mnie sekretarka. Kiedy mówię, że chcę się widzieć z dyrektorem, kobieta informuje, że szef nie ma czasu. Nalegam, a ona wzywa asystenta dyrektora. Po chwili obok niej staje młody chłopak, przez moment mi się przygląda i chyba coś mu świta. Mam dość tej szopki, postanawiam użyć największej siły rażenia. Sięgam do kieszeni spodni, kiedy chłopak wreszcie się odzywa.
– Nie tutaj – rzuca i rusza do wyjścia.
Zaskakuje mnie, ale nie dyskutuję i idę za nim. Wychodzimy z budynku. Chłopak skręca w bok i zatrzymuje się za rogiem. Wyciąga z kieszeni paczkę papierosów i mnie nimi częstuje. Kręcę tylko głową i przyglądam się, jak odpala swojego papierosa. Zaciąga się nim mocno i po chwili wypuszcza dym ustami i nosem jednocześnie.
– Wiem, kim pan jest – stwierdza nieoczekiwanie.
– Tak? – Jestem zdziwiony, że taki z niego odważniak.
– Wiem wszystko. Dowiedziałem się tuż po tej malwersacji – potwierdza, strzepując popiół. – Ale tylko ja o tym wiem. – Robi zamaszysty ruch ręką. – Reszta nie ma pojęcia. Mógłby się zrobić szum.
– Rozumiem, że wiesz również, po co tu jestem? – Mrużę oczy.
– Domyślam się, że chodzi o byłą panią dyrektor.
Kiedy to mówi, niewidzialny sztylet wbija się w moje serce. To przeze mnie Sara straciła wszystko, co było dla niej ważne.
– Właśnie, chciałbym wiedzieć, gdzie… – Moje pytanie zakłóca dźwięk dzwonka telefonu chłopaka.
Młody pokazuje mi na migi, że potrzebuje chwili, po czym odbiera. Rozmawia ze trzydzieści–czterdzieści sekund i się rozłącza. Potem tłumaczy mi wszystko, a ja staram się zarejestrować z tego jak najwięcej. Muszę mu jeszcze obiecać, że nie wygadam się, skąd mam informacje.
Wracam do auta i wyjeżdżam z parkingu. Jestem już tak blisko. Kieruję się w stronę centrum. Jednak muszę załatwić coś jeszcze. Wstępuję do kwiaciarni i kupuję największy bukiet, jaki jestem w stanie unieść. Następnie parkuję przy cmentarzu miejskim. Biorę głęboki oddech. To musi mi pomóc. Musi. Mijam wielką stalową bramę i zmierzam do właściwej alejki. Gdy docieram na miejsce, moje serce znów krwawi.
Stoję i patrzę na grób rodziców. Zaniedbany tak samo jak ich dom. Co ze mnie za syn, że tak wszystko zniszczyłem? Czy ja mam do tego jakiś wrodzony talent? Spędzam z nimi chwilę i obiecuję, że przyjdę tu już niedługo. Muszę doprowadzić do ładu to miejsce. W końcu tu spoczywają moi rodzice. Proszę ich jeszcze o siły do dalszej walki i wychodzę. Przede mną ostatni przystanek dzisiejszego dnia.
Po półgodzinnej jeździe zatrzymuję się pod olbrzymim gmachem szpitala. Niemal wypadam z auta, mam całkiem miękkie nogi. Obym zaraz sam nie potrzebował lekarza. Serce kołacze mi się w piersi, jakby chciało wyskoczyć. Przełykam ślinę, próbując się uspokoić, po czym ruszam alejką prowadzącą do wejścia. Kiedy jestem już w środku, czuję się jeszcze gorzej. Staję w miejscu i rozglądam się dookoła. Robi mi się słabo, wszystko wiruje mi przed oczami. Patrzę wyczekująco na mijających mnie ludzi, jakbym spodziewał się, że mi w czymś pomogą. Ale nic z tego. Muszę dać radę sam. Sam.
Obieram kierunek recepcja i zatrzymuję się przy okienku, opierając się dłońmi o ladę. Wewnątrz jest miło wyglądająca starsza pani. Schylam się do otworka w szybie i przełykam gulę w gardle.
– Dzień dobry pani – odzywam się po chwili wahania.
– Dzień dobry, czym mogę służyć, młody człowieku? – odpowiada, co daje mi nadzieję.
Jest dobrze.
– Szukam kogoś… – zaczynam, ale kobieta mi przerywa.
– Jest pan członkiem rodziny?
I co teraz?
– Nie jestem – odpowiadam machinalnie.
Bo nie jestem. Jak mógłbym być, skoro spierdoliłem wszystko koncertowo? Dałem dupy na całej linii, a przecież mogło być tak pięknie…
– To bardzo mi przykro – mówi pani ze smutną miną. – Nie mogę panu pomóc.
– To, czy pani mi teraz pomoże, zdecyduje o moim życiu. I nie tylko – tłumaczę jak najpoważniej.
Kobieta robi wielkie oczy.
– Mógłbym panią okłamać, że jestem kimś z rodziny, a pani nawet nie ma jak tego sprawdzić – ciągnę stanowczo, ale łagodnie. – Ale ja zawiodłem na całej linii i nie spocznę, dopóki nie naprawię tego błędu – wyznaję, zaciskając szczęki do granic możliwości.
W oczach starszej pani pojawia się błysk zainteresowania.
– Czy ta osoba jest warta pańskich ewentualnych kłopotów? – pyta spokojnie, unosząc brwi.
– Jest warta całego bogactwa tego świata – odpowiadam żarliwie.
– W takim razie… – mruczy pod nosem i klika coś na klawiaturze komputera. – Jak to bogactwo się nazywa?
Słyszę to pytanie i niemal mdleję na myśl o tym, że za chwilę będzie po wszystkim.
– Sara Nowakowska, proszę pani. – Patrzę na kobietę wyczekująco.
Klika i klika. Coś przewija, po czym spogląda na mnie łagodnie.
– Patologia ciąży, proszę pana – informuje, a mnie ogarnia bezbrzeżne zdumienie.
– J-jest pani pewna? – pytam oszołomiony. – Co ona tam robi?
– Tego nie wiem. – Spogląda jeszcze raz na ekran komputera. – Proszę iść na piąte piętro – instruuje mnie ciszej, ponieważ ktoś staje za mną. – I nie rozmawialiśmy…
– Absolutnie. Nie zamieniliśmy ani słówka. – Uśmiecham się do niej lekko. – Dziękuję.
Nawet nie wiem, jak i kiedy znajduję się pod windą. Klikam w guzik, a tam nic. Czekam. Nie, nie będę czekał. Wpadam na klatkę schodową i biorę po trzy stopnie naraz.
Patologia ciąży? Nie rozumiem. Sara jest w ciąży? Jak to możliwe? Nic nie wiedziałem. Dlaczego?
Wpadam na piąte piętro, popychając drzwi ewakuacyjne. Zasapany pochylam się i opieram dłońmi o kolana. Gdy udaje mi się z lekka unormować oddech, ruszam dalej. Zaczepiam pierwszą lepszą pielęgniarkę, a ta wskazuje mi salę. Idę jak na ścięcie. Staję przed drzwiami i modlę się, by mój cud się spełnił. Po chwili zawahania pukam i słyszę ciche „Proszę”. Wchodzę do pomieszczenia i omal nie dostaję zawału.
Na łóżku pod oknem leży mój anioł. Moja nadzieja. Mój cud.
Stoję jak słup soli i nie wiem, co zrobić. Co powiedzieć? Prócz Sary w sali leży jeszcze inna kobieta. To ona musiała się odezwać. Teraz patrzy na mnie i widzę, że chce o coś zapytać, ale ignoruję ją i podchodzę do łóżka Sary.
– Piękna… – Pierwsze słowo, jakie wychodzi z moich ust, powoduje, że dziewczyna zamiera i odwraca się w moją stronę.
Jej oczy stają się tak wielkie, jakby za chwilę miały wypaść. Patrzę na jej piękną twarz i pierwsze, co rzuca mi się w oczy, to blizna. Blizna po tym chuju Mendozie, która szpeci jej lewy policzek. Jednak dla mnie nadal jest najpiękniejszą kobietą na świecie. Nikt i nic tego nie zmieni. Patrzę na jej kruche ciało i przypominam sobie, jak osuwała się w moich ramionach. Wygląda na skrajnie wyczerpaną. Skoro tu jest, to znaczy, że jest w ciąży. Czyżbym przed tym też jej nie ochronił? Czyżbym nie zdążył i Mendozie udało się ją posiąść? A ona teraz nosi pod sercem owoc tego, co on jej zrobił? Teraz czuję się jeszcze bardziej chujowo niż wcześniej.
– Co ty tutaj robisz? – pyta dziewczyna ze łzami w oczach i wyrywa mnie z letargu.
– Piękna, ja… – zaczynam, przysiadając na krzesełku stojącym przy jej łóżku.
Muszę usiąść, bo za chwilę się przewrócę, tak mi słabo.
– Czego jeszcze chcesz? – szepcze tak cichutko, że ledwie ją słyszę.
Klękam przy łóżku. Ona lekko się odsuwa.
– Co chcesz mi jeszcze zabrać? – dodaje i zabija mnie spojrzeniem.
W tym spojrzeniu nie ma ani grama nienawiści. Jest tylko cierpienie. Najchętniej strzeliłbym sobie w łeb.
– Wybacz mi, błagam… – Chwytam jej dłoń, ale czuję jej skórę tylko przez sekundę, bo wyrywa się z mojego uścisku. Jej dłoń jest taka zimna. – Saro, ja… – Przecieram twarz rękami.
– Wyjdź – nakazuje. – Spełnij swoją obietnicę. Chociaż jedną.
– Ale…
– Obiecałeś, że po wszystkim już nigdy cię nie zobaczę. Więc wyjdź.
Kiedy nie reaguję, Sara zaczyna się podnosić i aż jęczy z bólu. Podrywam się na równe nogi i próbuję jej jakoś pomóc. Ona jednak nie pozwala się dotknąć i niemal krzyczy:
– Wyjdź, bo zawołam po pomoc!