Dentro De Luxe - Jan Dzban - ebook

Dentro De Luxe ebook

Jan Dzban

3,3

Opis

Kiedy w latach dziewięćdziesiątych grupa pasjonatów tworzyła w Szczecinie niskonakładowego zina, nikt nie przewidywał, że opowiadania z „Dentro” trafią najpierw do sieci, a później zostaną wydane jako książka. W epoce przedinternetowej i kiedy tylko nieliczni mieli dostęp do zwykłej drukarki, jedynymi odbiorcami tej prozy publikowanej we własnym zakresie byli znajomi kolektywu autorów, którzy na imprezach dostawali egzemplarze wywrotowej bibuły. Z efemerycznym charakterem publikacji i niezależną formą kolportażu wiązała się programowa dziwność i spontaniczność dentrowej prozy, w zamyśle idealnie nadającej się do czytania podczas oczekiwania i powrotu nocnym tramwajem. […]

Przez skład przewinęło się wielu mniej lub bardziej stałych twórców, gdyż szanse publikacji w zinie dostawał praktycznie każdy chętny, ale grupowa tożsamość autorów zawsze pozostawała celowo rozproszona i skrywała się pod dynamiczną kolekcją stale zmieniających się pseudonimów. Figurujący na okładce Jan Dzban nie jest zatem identyfikatorem konkretnej postaci jednego pisarza, ale dość przypadkowym zlepkiem wątpliwości, plotek, mistyfikacji i fałszywych tropów, których tworzenie ma na celu odwrócenie uwagi czytelników od drugoplanowego zagadnienia, jakim jest wizerunek artysty i skierowanie jej na to, co istotne, czyli opowiadania.

Opowiadania, które nawet nie próbują udawać, że starają się dorównać czy choćby naśladować prozę uznanych autorów, nie mają precyzyjnie skonstruowanej fabuły, nie epatują językowym kunsztem ani nie objawiają głębokich prawd o kondycji ludzkiej i prawdopodobnie bardziej niż literaturą inspirowane są muzyką, używkami oraz futbolem. Te opowiadania nadal są takie, jakie zawsze chciały być, czyli po prostu inne, co niektórzy czytelnicy docenią i sprawi im to sporo uciechy, a dla wielu okażą się murem niezrozumiałego wygłupu, od którego odbiją się jak filmowy inżynier Mamoń odbiłby się od Lady Sniff, piosenki zespołu Butthole Surfers, którego namiętnie słuchali twórcy i czytelnicy „Dentro”.

Udo Schenkel, były współpracownik Jana Dzbana

 

Fragment

Na pierwszy rzut oka facet budził zaufanie. Miał czarne błyszczące półbuty, czarny płaszcz, w którego kieszeniach trzymał schowane ręce, do tego duże czarne okulary i czarny kapelusz.

- No, chodź - odezwał się znowu - nie będziesz żałował. Boisz się mnie? Nie bądź głupcem… Pewnie te wstrętne staruchy coś ci o mnie nagadały… Nie wierz im, bo nie wiedzą, co mówią. Chodź ze mną, a poznasz tajemnice, których znajomość uczyni z ciebie prawdziwego mężczyznę.

Oleś dał się przekonać i poszedł za budzącym zaufanie na pierwszy rzut oka facetem.

- Musimy stanąć dalej, między śmietnikiem, a krzakami, żeby nikt nas nie zobaczył. Nie lubią mnie te wstrętne staruchy.

Facet budzący na pierwszy rzut oka zaufanie rozejrzał się jeszcze dla pewności wokoło, nachylił skupioną twarz do twarzy Olka i dmuchając na niego z bliska oddechem nałogowego palacza żującego podwójną gumę miętową, powiedział:

- No, mój mały. A teraz…

 

Jan Dzban pseudonim psychoaktywisty Marka Makowicza, członka awangardowego ugrupowania artystów uprawiających surową formę dadaizmu i związanych z zinem „Dentro”. Czasopismo cieszyło się znaczną popularnością w kręgach zachodniopomorskiej bohemy i o publikację na jego łamach ubiegali się m.in. Marcin Świetlicki, Zenon Sakson i Olgierd Tokarczuk. Większość plików z archiwalnych numerów „Dentro” została bezpowrotnie skasowana, a Dzban osiadł w hinduistycznym aśramie w Borach Tucholskich. Wybrane teksty z legendarnego zina świat poznał dzięki efemerycznej stronie www.dentro.art.pl oraz książce wydanej w 2005 roku. Niniejszy tom zawiera obszerniejszy zbiór opowiadań tego niezwykłego twórcy okraszony garścią grafik, choć jest to zaledwie drobny fragment jego obfitej spuścizny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 243

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (4 oceny)
2
0
0
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jan Dzban, Dentro De Luxe, Kraków 2020
Copyright © by the Author, 2020 Copyright © for this edition by Korporacja Ha!art, 2020
Redakcja serii Piotr Marecki
Redakcja i korekta Filemon Miednica
Projekt okładki Bolesław Chromry
Projekt typograficzny, skład i łamanie, korekta By Mouse | www.bymouse.pl
Wydanie I
ISBN 978-83-66571-25-9
Korporacja Ha!art ul. Konarskiego 35/8, 30-049 Kraków tel. 698 656 [email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

Seria prozatorska pod redakcją Piotra Mareckiego

• Jerzy Franczak, Trzy historye

• Sławomir Shuty, Bełkot

• Łukasz Orbitowski, Szeroki, głęboki, wymalować wszystko

• Piotr Cegiełka, Sandacz w bursztynie

• Sławomir Shuty, Cukier w normie

• Michał Palmowski, Przygody Hiszpana Dete

• Michał Witkowski, Lubiewo

• Marta Dzido, Małż

• Marian Pankowski, Rudolf

• Maciek Miller, Pozytywni

• Ewa Schilling, Głupiec

• Adam Wiedemann, Sceny łóżkowe

• Jan Dzban, Dentro

• Piotr Szulkin, Socjopatia

• Marian Pankowski, Bal wdów i wdowców

• Jerzy Nasierowski, Zbrodnia i...

• Piotr Czerski, Ojciec odchodzi

• Maciek Miller, Zakręt hipokampa

• Łukasz Orbitowski, Horror Show

• Joanna Pawluśkiewicz, Pani na domkach

• Joanna Wilengowska, Zęby

• Marta Dzido, Ślad po mamie

• Jan Krasnowolski, Klatka

• Marian Pankowski, Pątnicy z Macierzyzny

• Hubert Klimko-Dobrzaniecki, Raz. Dwa. Trzy

• Michał Zygmunt, New Romantic

• Joanna Pawluśkiewicz, Telenowela

• Jerzy Franczak, Przymierzalnia

• Wojciech Bruszewski, Fotograf

• Krzysztof Niemczyk, Kurtyzana i pisklęta

• Sylwia Chutnik, Kieszonkowy atlas kobiet

• Juliusz Strachota, Cień pod blokiem Mirona Białoszewskiego

• Natalia Rolleczek, Drewniany różaniec

• Marian Pankowski, Niewola i dola Adama Poremby

• Maciek Miller, Cockring

• Dominika Ożarowska, Nie uderzy żaden piorun

• Ewa Schilling, Codzienność

• Marian Pankowski, Tratwa nas czeka

• Piotr Szulkin, Epikryza

• Jerzy Franczak, NN

• Sławomir Shuty, Jaszczur

• Darek Foks, Kebab Meister

• Tomasz Pułka, Vida Local

• Ziemowit Szczerek, Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian

• Wojciech Bruszewski, Big Dick. Fikcja dokumentalna

• Jan Krasnowolski, Afrykańska elektronika

• Daniel Kot, Kierunkowy 22

• Marian Pankowski, Nastka, śmiej się! Opowiadania

• Sławomir Shuty, Dziewięćdziesiąte

• Łukasz Orbitowski, Horror Show [wyd. II popr.]

• Joanna Dziwak, Gry losowe

• Søren Gauger, Nie to / nie tamto

• Maciej Bobula, Katarzyna Gondek, Adam Miklasz, Aleksander Przybylski, Michał Zantman, Bękarty Wołgi. Klechdy miejskie

• Ziemowit Szczerek, Siódemka

• Juliusz Strachota, Relaks amerykański

• Flash fiction. Antologia

• Dariusz Orszulewski, Zjednoczone Siły Królestwa Utopii

• Stanisław Czycz, Nie wierz nikomu. Baza

• Konrad Janczura, Przemytnicy

• Maciej Piotr Prus, Przyducha

• Marta Dzido, Frajda

• Olga Hund, Psy ras drobnych

• Juliusz Strachota, Turysta polski w ZSRR

• Jakub Michalczenia, Gigusie

• Anna Mazurek, Dziwka

• Natalka Suszczyńska, Dropie

• Antonina Kardaś, Czernucha

• Aleksandra Wstecz, Kwiaty rozłączki

• Jarek Skurzyński, Zrolowany wrześniowy Vogue

• Zenon Sakson, Zaczarowany uber

• Sławomir Shuty, Historie o ludziach z wolnego wybiegu. Pasty i skity

• Maciej Topolski, Niż

• Jakub Michalczenia, Korszakowo [wyd. II popr. i uzupeł.]

• Maciej Piotr Prus, Wyspa i inni ludzie

• Jan Dzban, Dentro De Luxe

Alinko!

Pamiętnik narkomanki, schizofremiczki i dziwki

Nazywam się Ala. Jestem narkomanką, schizofremiczką i dziwką. Najpierw zaczęłam ćpać i od tego zachorowałam na głowę. Żeby zarobić na substancje lecznicze i odurzające, zaczęłam kupczyć otworami mojego ciała. Żeby jako tako znosić upokorzenia towarzyszące nieuchronnie lizaniu brudnych pijackich penisów, brałam jeszcze więcej herci. Od tego pogłębiała się moja schiza. Potrzebowałam więcej i więcej leków. Dlatego potrzebowałam więcej i więcej klientów. To mnie przybijało, więc grzałam oporowo. Szajba odbijała mi się w czaszce jak piorun kulisty w gumowym pokoju. Psychotropy żarłam kilogramami. To kosztuje, więc decydowałam się na wszystko i z każdym. Nie mogłam tego znieść, więc musiałam się bardziej szprycować. Jednak powodowało to tragiczne zmiany w moim mózgu i stawałam się z każdym dniem coraz bardziej schizoidalna. Musiałam się leczyć szwajcarskimi miksturami, a importowane lekarstwa są drogie. Nie byłam w stanie zarobić na nie inaczej, niż grając w amatorskich pornosach i użyczając swojego odbytu dwóm podstarzałym homoseksualnym sadystkom jadającym trupy emerytek biczowanych na śmierć w piwnicy pewnej willi położonej na obrzeżach miasta. Wstrząsały mną dreszcze obrzydzenia na samą siebie, które łagodniały jedynie po uczciwie zasłużonym, solidnym strzale kompotu.

Przez cały czas, kiedy byłam jeszcze szczęśliwym dzieckiem moich nieszczęsnych rodziców, później, kiedy brałam, kiedy byłam chora i kiedy oddawałam się Ormianom i Azerom na klatkach schodowych, pisałam dziennik.

Teraz nadszedł czas udostępnienia go światu, żeby ostrzec niewinne dusze dzieci, które zrezygnowane niepowodzeniami szkolnymi zechcą sięgnąć po strzykawkę. Ku przestrodze – NIE, NIE, NIE!

1 stycznia

Wyszłam z psinką na spacerek. Dobra, kochana psinka. Spotkałam Kryśkę jak wracała z Elką z Sylwestra. Opowiadały mi. Było gitesowo, tylko strasznie rzygały. Piły bez popity. Z chłopakami. Powiedziały, żebym żałowała, że w domu siedziałam. Ale ja nie żałuję.

2 stycznia

Obrałam kartofle. Odrobiłam lekcje. Oddałam książki do biblioteki. Obejrzałam Teatr TV. Opanowałam chwyty do piosenki Jezus oswobadza. Opowiedziałam babci bajkę o okupacji na dobranoc.

3 stycznia

Czułam się źle. Okres. Albo coś w tym stylu. Musiałam pójść do toalety na biologii. W kiblu była Ola. Zapytała, jak się czuję. „Źle”, padła odpowiedź z mojej strony. Wyjęła strzykawkę z kompotem i powiedziała, że to mi dobrze zrobi. Znalazłam żyłę i wbiłam drzazgę. To tylko cencik, ale było fajnie. Niezły kop.

4 stycznia

Obudziłam się na głodzie. Uzależnienie to straszna rzecz. Mieli rację ci mądrzy ludzie, którzy wymyślali wspomnienia narkomanów i drukowali je pod fikcyjnymi nazwiskami z komentarzem, że wszystkie opisane wydarzenia zdarzyły się naprawdę, zmieniono tylko nazwiska. Nie myjąc zębów, pobiegłam z niespakowanym tornistrem do Oli. Nie było jej w domu. Pobiegłam więc do Eli. Sprzedała mi dwa centy kompotu po cenie bajzlowej. Ela to dobra kumpela.

5 stycznia

Rano zajrzałam do lustra. Zniszczona twarz, zmarszczki, brak przedniego zęba, oko przykryte pożółkłym bielmem. Rodzice zaczną coś podejrzewać, jeśli nie przestanę grzać. W szkole też się opuściłam. Pani od biologii zapytała: „Dziecko, co się z tobą ostatnio dzieje?” i przyjrzała mi się badawczo. Odpowiedziałam tej przekwitającej kurwie, że pokwitam. Skwitowała to wzgardliwym charknięciem.

6 stycznia

Obudziły mnie wrzaski. To matka znalazła brązowe waciki w moim piórniku, kiedy szukała długopisu, żeby wypełnić kupon od zupy grzybowej w proszku (wysyłając go pod podany adres można wygrać książkę kucharską i rower górski). Uspokoiłam ją kilkoma policzkami i zimną wodą. Uwierzyła. Kochana mama.

7 stycznia

Stukam już po pięć centów rano i wieczorem. Zasnęłam na wuefie, w trakcie skoków przez kozioła. Pani kazała Elce i Kryśce odprowadzić mnie do pielęgniarki. One jednak odprowadziły mnie do kibla, gdzie kupiłyśmy od Oli trochę towaru i przygrzałyśmy. Od razu mi się lepiej zrobiło i poszłam do domu, a Elka powiedziała pani, że higienistka mnie zwolniła.

8 stycznia

Dzisiaj znowu obudziły mnie wrzaski. „Jak mogłaś mi to zrobić?”, krzyczała matka, potwierdzając zasadę, że histeria lubi się powtarzać. Szukała w mojej kurtce kluczy, bo ma przyjechać wujek Edek, i znalazła w kieszeni cztery opakowania od strzykawek dwudziestek i siedem od dziesiątek. Do tego sczerniała łyżka z ułamaną rączką, zapalniczka, wata, valium i kalendarzyk z adresami dilerów. Powiedziałam, że w szkole robimy przedstawienie dydaktyczne o narkomanach i gram jedną z głównych ról. Ucieszyła się bardzo i przeprosiła.

9 stycznia

Dziś była impreza w akademiku. Sami studenci i tylko my z Elką z podstawówki. Studenci poprzyjeżdżali z różnych miasteczek i mieścin, wszyscy w strojach reprezentujących postawę against against, wynalezioną przez londyńskich crustowców, gdy publicystom tygodników społeczno-politycznych z kolorowymi okładkami znudziło się pisanie o punkowcach. Waliliśmy herę z dużej miski, co stała na środku pokoju. Śpiewaliśmy i graliśmy na gitarach. Chłopaki zaczęli się z nami całować, a my się z Elką śmiałyśmy. Potem taki jeden Rysiek powiedział, że ma niezły towar w pokoju, ale tylko kilka centów i może się ze mną podzielić. Towar był naprawdę niezły. Potem Rysiek powiedział, że jak mu się nie oddam, to doniesie do moich starych, że grzeję. „A wiesz, jakie byłyby tego konsekwencje?”, zapytał, rozcinając nożyczkami moje majtki jak na filmach.

10 stycznia

Impreza przeciągnęła się dzień dłużej. Spaliśmy, gdzie kto padł. Rano wszyscy rzygali. Nie wiecie, co to znaczy, obudzić się rano na kacu w pokoju pełnym rzygających wieśniaków. Rysiek nawet dostał takiej sraki, że nie wytrzymał. Wszystkimi rzucało, a spod ich powiek kluły się śpiochy jak wielkie, żółte kluski. Skarpety im tak śmierdziały, że mieli zaparowane okulary i co chwila któryś wdeptywał w srakę Ryśka i rozmazywał ją po całej podłodze. Pozbierałam prędko ubrania, osuszyłam je pobieżnie i uciekłam do domu. Nigdy więcej nie pójdę na imprezę w akademiku.

11 stycznia

Znowu impreza w akademiku. Poszłam z Kryśką, bo Elka nie miała ochoty. Musiała wczoraj robić lody czterem Murzynom naraz i chciała dziś trochę w domu odpocząć, posprzątać. Wciągnęliśmy miskę niekiepskiego kompotu. Ale jestem już tak wtopiona, że było mi mało. Chłopaki zrobili zrzutę i zadzwonili do dilera. Przyszedł w trzy minuty, wziął kesz i dolał z wiadra do michy. Znowu było fajnie. Wtedy Rysiek powiedział, że jak chcę jeszcze przyćpać, to ma skitrane w chlebaku u siebie w pokoju parę centów. A ja głupia uwierzyłam. Żadnego towaru nie było, za to Rysiek zażądał ode mnie dowodu miłości. A ja głupia uwierzyłam. Zrobił to ze mną dwa razy. Za drugim było nawet fajnie. Potem odstąpił mnie za kasetę Lenny Kravitza Turkiylmaizowi O., lat 26, obywatelowi Republiki Udżdżybykistanu studiującemu pirotechnikę, który walił zupę przez system kroplówkowy zamontowany przy łóżku i walił mnie systemem kałkaskim przez całą noc na łóżku.

12 stycznia

Dzisiaj na bajzlu był bułgarski kompot, bardzo dobry, choć wolę pakistański – jego działanie jest bardziej stonowane, a jego wibracje najlepiej synchronizują się z częstotliwością domykania moich synaps, tak mi się przynajmniej odczuwa. Później w piekarni trafiłam na bułki maślane, które mi bardzo smakowały. Walnęłam jeszcze dziesięć centów i jak za dawnych dobrych czasów wyszłam z psinką na dwór. Such a perfect day. Dobra, kochana psinka.

13 stycznia

Dzisiaj na bajzlu nie było ani bułgarskiego, ani żadnego, ani nawet naszego. Tragedia. Ludzie padali niczym muchy, karetki jeździły na bajzel jak do rozbitego dżambodżeta. Ja jakoś przetrwałam, bo mam młody i silny organizm. Za to po raz pierwszy wysiadła mi głowa. Pewien lekarz w zielonym fartuchu, czepku i masce w tym samym kolorze patrzył na mnie i mówił coś po cichu do sanitariuszy, którzy nieśli Pioruna. Popatrzyli w moją stronę, położyli nosze ze śliniącym się Piorunem i wyjęli z karetki świeży, biały kaftan z powiewającymi tasiemkami prosto z magla. „Ciekawe, kogo chcą zapiąć w ten pachnący krochmalem ciasny kubrak”, zastanowiłam się, aż w końcu zgadłam, kiedy zrozumiałam, że oni chcą mnie. Idą po mnie. A ja nie mogę się ruszyć. Latarnia mnie trzyma. Byłam przyklejona jak miś koala, do obślinionej latarni. W ostatniej chwili latarnia puściła, a ja rzuciłam się do ucieczki, za mną puścili się sanitariusze rzucając obelgi. Udało mi się uciec, ale miałam straszne doły. Wiedziałam już, że jestem świropozytywna.

14 stycznia

Rano obudziłam się z kapciem w mózgu. Trzaskająca mąka, wiecie o co chodzi. Jak jest takie coś, to nie pomoże twardy reset ani nawet subniskie formatowanie. Tylko zimny krupnik. Naprawdę. Nauczyła mnie tego stryjenka, która waliła arcydzięgiel, bielunia, belladonnę i inne takie staroświeckie zielsko. Zimny, gęsty krupnik z czosnkiem do okładów na oczy i ze dwie setki świeżego proszku. Mówię wam, dzieciaki, śmietana na oczy, śnieżek do nosa i za pół minuty jesteśmy ożwawieni jak młody makler wiosenną hossanną. Eja-o, tego mi było trzeba. Postanowiłam coś zmienić w swoim życiu. Ale nie fryzurę albo plany na przyszłość, tylko coś bardziej trwałego i konkretnego. Zastanowiłam się i stwierdziłam, że heroina to dla mnie za mało. Już mnie nie kręci tak jak na początku. Postanowiłam zacząć stukać amfetaminę. Nie nałogowo, ale tak okazjonalnie, rekreacyjnie i dla odmiany.

15 stycznia

Kompociarze i spidowcy to dwa odrębne typy ludzi tworzące w robotniczym społeczeństwie dwa getta nie przenikające się wzajemnie; noszące odmienne stroje i wykazujące niejednakowe upodobania kulinarne, preferujące różne formy ekspresji artystycznej, używające odrębnych dialektów i stosujące różniące się rytuały. Chodzi o to, że zaczęłam uczęszczać na inne imprezy. Dzisiaj byłam w disko Plenty Stars. Wciągaliśmy amfę do nosa, niektórzy sobie wstrzykiwali rozrobioną w wodzie i lekko podgrzaną, poza tym było tak samo. Musiałam oddawać się Krzyśkowi, wypadały mi włosy, a w głowie wynikały coraz dziwniejsze konfiguracje myśloformów.

16 stycznia

Z moimi kolesiami spidowcami i z Elką pojechaliśmy do disko pod miastem. Duża stodoła laserowa, z głośną muzyką. Subwoofery, boostery, coolery i inne bajery. Krzysiek nasypał każdemu ścieżkę na parapet, tylko mnie i Elce po pół. Nie protestowałam, bo głupio dostać w ryja na początku imprezy. Dmuchnęłam, co mi dali, i dali w tany. Hopsasa, hopsasa, aż poznałam się z dwoma Arabami. Powiedzieli, że są Kiszpanie. Zapytałam, czy spidują. Powiedzieli, że tak. Zapytałam, czy mają towares. Powiedzieli, że mają, ale w hotelu. To pojechałam z nimi. W dupie mam Krzyśka i ten jego proszek do prania z tłuczonym szkłem. Od dzisiaj hukam tylko konkretny kiszpański pałder. I oddaję się tylko Arabom.

17 stycznia

Śniłam konia, co ma pisuar zamiast głowy, na koniu jedzie dziewica bez nóg w sukni z kapusty, a zamiast guzików ma zespół Downa. Jak tylko wstałam, to zaraz wciągnęłam trzy setki na miły początek dnia. Na miły Bóg, to tylko trzy były. A tak mi odjebało, jak nigdy przedtem. Ubzdurałam sobie w nawrocie schizofremii podczas narkotycznego głodu, że zamieniam się powoli w dzika, z minuty na minutę. W lustrze dojrzałam dziki, świński ryj, a na moim ciele wyrastały jedne po drugich kolejne pary sutek w rzędach pionowych. Wycinałam je wtedy pospiesznie nożyczkami i zrobiły mi się nierówne blizny, bardzo brzydkie. Najpierw zrobiły mi się strupy, ale je zdrapałam, bo się strasznie denerwuję jak mam strupy i schizofremię. Wiem dobrze, że strupy z czasem poodpadają, ale tak lubię je skubać i zdrapywać. Lubię też kino, muzykę, wieczory w gronie przyjaciół. Właściwie to nie mam przyjaciół. Ale mam schizofremię. Wieczorem poszłam na imprezę do Elki, która kręci z Alkiem i zażyłam amfetaminę, cały woreczek, nie wiem, ile tam było tralala.

18 stycznia

Szczerbaty aż do bólu pracownik męczarni zapragnął moje życie uczynić bardziej przezroczystym. Biała mgiełka amfetaminy lewituje za mną, gdzie tylko nie pójdę. W mojej głowie jest wieża, na którą czasami wchodzę. Widzę stamtąd swoją marność. W środku mnie siedzi moja łysa matka i zezuje. W jej oczach czuć wyrzut. Naprawdę to jestem tak pusta, że aż się przelewa. Wzrost cen amfetaminy na lokalnym rynku wcale nie idzie w parze ze wzrostem jej zawartości samej w sobie. Amfetamina nie cieszy mnie już tak jak dawniej. Jest mi źle. Jest mnie dwie. Muszę dokonać jakiejś zmiany. Co to może być za zmiana, jeśli nie mogę już załapać się na rzeczywistość moich starych i im podobnych kolesi? To może być zmiana tylko na coś więcej.

19 stycznia

Obiecywałam sobie, że nigdy do tego nie dojdzie. Ale dziś po raz pierwszy wzięłam marihuanę. Tylko parę chmur, tak kontrolnie, żeby zobaczyć, jak to jest. Ale czuję, że już się z tego nie wygrzebię. To stało się rano, a wieczorem czekałam upokorzona na wycieraczce u dilera w czarnym płaszczu, żebrząc o działkę. Z pogardą wręczył mi nabitą lufkę, a ja wycałowałam w podzięce paznokcie tej szlachetnej dłoni przynoszącej zbawienie udręczonym żyłom mojej duszy. Odkupicielu! Niech ci Bóg wynagrodzi to, co dla mnie uczyniłeś. Męczarnia uzależnienia od przetworów z konopi indyjskich (kannabis indika) jest tak okrutna, że nie opiszę tego, wiedząc, że moja proza jest czytana głównie w środowisku niepełnoletnich. Proszę o zachowanie anonimowości.

20 stycznia

Piszę te słowa wieczorem, po dniu straszliwej kaszy. Dzisiaj były urodziny Pioruna, który wyszedł tydzień temu ze szpitala. Przyszli wszyscy znajomi z bajzla: Grom, Zygmunt, Alek, Śmigły, Pazur, Jasny, Anna, Zefir i Dzida, a także parę osób, których wcześniej nie znałam. Najpierw waliliśmy kompot, jak za dawnych dobrych czasów. Potem amfetaminę, a potem maryśkę. Byłam tak ujarana, że nie pamiętałam, po co się nazywam. Musiałam wyjść z urodzin wczesnym popołudniem. Błąkałam się bezradnie po ulicach miasta, roztrącając przechodniów, potykając się o każdy krawężnik, zaplątując nogi w rękawy od kurtki, gubiąc beret, bluzgając staruszki, robiąc głupie miny do policjantów, opadając z sił, omdlewając, z nóg powstając, dalej idąc, opadając i jakoś se radząc. Nie wiem kiedy i jak weszłam w małą uliczkę na dzielnicy, w której jeszcze nigdy nie byłam ani nawet nie wiedziałam, że jest coś takiego. Idę, idę sobie, a tuż za mną słyszę kroki. To idzie chłopaczek. Mały i osmarkany chuligan w tenisówkach bez sznurówek. Odwracam od niego mój wzrok i idę dalej w swoją stronę. On nieprzerwanie podąża za mną i gwiżdże. To było „Jebał cię pies, jebała cała wieś” na znaną melodię przeboju Herman’s Hermits. Idzie za mną i gwiżdże w kółko to samo. Za chwile dołącza do niego jeszcze jeden, i jeszcze, aż w końcu uciekam biegiem, a za mną goni setka chuliganów gwiżdżących tę wulgarną piosenkę. Kiedy przebiegaliśmy przez park, zobaczyłam siedzącą na ławce staruszkę. Wydała mi się dziwnie znajoma, więc się zatrzymałam. Chuligani uciekli z wrzaskiem. Podeszłam bliżej do tej staruszki, powiedziałam „dzień dobry” i zobaczyłam, że to ja sama jestem na starość. Ci wszyscy chuligani to były przyszłe pokolenia mające wyjść z mojego łona i z łon moich córek, wnuczek, prawnuczek i praprawnuczek. Chcę mieć wnuczki, ale żadnych dzieci. Dzieci to złośliwe bachory, a wnuczki są takie milutkie.

21 stycznia

Schiza wróciła koło świtu. Rzucała mną we wszystkie strony tapczanu. Zaplątywała moje kończyny w pościel i kończyny piżamy. Pociłam się, dysząc śmierdząco. Potem wstałam i spreparowałam dla mojego znękanego ciała odświeżającą kąpiel w wodzie z pianką. Pojechałam tramwajem do zakładu i zrobiłam sobie dziary. Na nogach i ramionach kazałam wytatuować siniaki. Takie zwyczajne, wyglądają profesjonalnie, a na plecach przy nerkach purpurowe ślady, jakby od uderzenia tomfą. Nie wiem dlaczego. Niech sobie Frojd i inni astrolodzy dumają dlaczego, ale ja wiem tyle, że mam po prostu nowe dziary. Wiem też, że muszę się leczyć, bo trudno przewidzieć, jakie jeszcze spustoszenia w moim zwichniętym życiorysie może poczynić ta przeklęta choroba umysłowa. Jak to możliwe, że mojej własnej ręce jest zimno w kieszeni moich własnych spodni? Do jakiego stanu jeszcze doprowadzić mnie może to hedonistyczne rozchwianie? Palę teraz trawę codziennie i to po parę lufek, wyglądam jak stwory pędzące żywot na dnie oceanu, a nie jak Alinka.

22 stycznia

Obudziłam się na głodach. Leciało mi z nosa i byłam nie w sosie. Mózg mi bulgotał i się buntował. Chciał wyskoczyć i uciekać, a jedna Ala próbowała udusić drugą Alę, podczas gdy trzecia Ala patrzyła na to zrozpaczona, chciała pomóc jednej i drugiej, a zabić samą siebie. Poszłam do apteki. Lekarstwa były bardzo drogie. Nie stać by mnie było na opłacenie kuracji. W żaden sposób. Do tego owoce, prasa, preparaty witaminowe... Pierwszym moim klientem został ohydnie zabrudzony starzec bez rąk, które stracił przy zdobywaniu Wałcza Pomorskiego w 1944. Nie miał też zębów, mimo to okropnie mu z nich śmierdziało. Dobrze, że nie musiałam się z nim całować. Zapłacił mi godziwie i ogólnie był bardzo miły. Właściwie to z nikim mi nie było tak dobrze jak z nim. Szybko, fachowo, bezboleśnie. Pan Janek tylko patrzył na mnie. Nie dotykał. Ale miałam wyrzuty potem. Musiałam przygrzać. Pogryzła mnie własna rękawiczka. Kupiłam trochę lekarstw. Pomogły.

23 stycznia

Biorę leki, grzeję, układam kompozycje z suszonych kwiatów i słucham muzyki. Onahejwilkidesupiasek. Doskonałe wokalistki, nowatorskie aranżacje i subtelne, poetyckie teksty pomagają mi przetrwać te najtrudniejsze chwile dla mnie i dla mojej rodziny. Poza tym nic ciekawego się nie wydarzyło.

24 stycznia

Schizofremia ustąpiła. Powoli wracam do siebie. Z perspektywą patrzę w przyszłość. Jednak na razie nie zaangażuję się ponownie w system edukacyjny konsekwentnie realizowany w szkole, bo chyba jestem z panem Jankiem w ciąży. Odnajdę go przez Śmigłego, albo Zygmunta, bo sępią pod tym samym domem towarowym, więc się na pewno znają. Zresztą, może nie będę musiała go szukać. Może urodzę dziecko i sama je wychowam w piwnicy. Będę dobrą matką, troskliwą i wyrozumiałą. Tak sądzę ja i wielu moich znajomych, którzy znają mnie bliżej i z którymi o tym rozmawiałam. Swoją drogą, dziecko powinno mieć ojca, a pan Janek nie byłby chyba najlepszym ojcem, skoro nie ma rąk. Ubranka dostanę od Elki, bo jej starsza siostra urodziła bliźniaki i umarła, teraz bliźniaki są już duże, a ubranka za małe. Trochę tylko boję się porodu. Chyba nie wytrzymam bólu. Bóg kazał kobiecie rodzić w bólach, karząc ją za grzechy. Ale jeśli jej przy tym pękają oczy albo puszczają zwieracze, to już chyba Szatana sprawa. Nie chciałabym mieć z tym nic wspólnego, gdyby nie to, że odczuwam niezaspokojony instynkt macierzyński. Policzyłam, że urodzę w kwietniu, czyli to będzie Wodnik. Znam kilku Wodników, raczej w porządku goście. Gdybym mogła wybrać, to zamiast rodzić wolałabym, żeby bocian mi przyniósł dziecko. Zresztą, próżna gadanina – właśnie dostałam miesiączki. Chlapnęło jak ze spłuczki na dworcu.

25 stycznia

Skończyły mi się leki. Straszna depresja. Chcę być już trupem. Wszystko jest bez sensu. Nic nie ma znaczenia. Czarna otchłań, wszędzie pełno pustki, jestem osaczona przez nikogo i to jest najgorsze. Wiem o sobie tyle co nic, niewiele więcej o świecie. Jestem analfabetką życiową, nieudacznikiem, czuję się jak Born z Tożsamości Borna w pierwszych rozdziałach, kiedy nie wie kim jest, a lekarz znalazł w jego biodrze zaszyte mikrofilmy. Ja w swoim mózgu znalazłam zakopaną puszkę ze smutnymi robakami. Dzisiaj łopata codzienności przerzucająca miarowo ziemię ogrodu mojego życia trafiła na zardzewiałą blachę i ją przebiła. Robactwo rozpełzło się po najgłębszych zakamarkach mojej duszy, zadając mi męczarnie chorej psychicznie, samotnej dziwki na głodzie narkotycznym. Jeżeli nie wezmę leków, to nie wiem, co zrobię. Jeżeli nie oddam się komuś, to nie kupię leków. Wytrzymam do jutra, bo pada deszcz, a rano zrobię to, po czym moja nienawiść do siebie osiąga poziom krytyczny. Odbędę stosunek seksualny za pieniądze z przygodnie poznanym mężczyzną albo kobietą.

26 stycznia

Wyszłam na ulicę, ale nikt nie chciał pójść ze mną, mimo że obniżałam cenę co godzinę. Schizofremia gnębiła mnie z każdą minutą coraz bardziej uporczywie. Nawet nie pamiętam, o co dzisiaj chodziło. W końcu po południu moje upodlenie osiągnęło dno. Poszłam do knajpy dla pedałów Przestronny Odbyt, gdzie nad kieliszkami słodkiego szampana siedzieli aidsfircykowie w różowych kamizelkach i znudzone rencistki po nieudanych operacjach plastycznych. W desperacji krzyknęłam swoją cenę, a najobrzydliwsza dżabba, która siedziała sama w samym rogu, kiwnęła na mnie. Był to okropny stwór, śmierdzący, glutowaty, otyły. Na imię miał Irena. Powiedziała, że nie ma tylu pieniędzy, ale połowę. Musiałam się zgodzić, tak bardzo potrzebowałam lekarstw. Poszłyśmy na strych pobliskiej kamienicy, gdzie musiałam oddać się Irenie za połowę i tak obniżonej ceny. Było mi wszystko jedno. W sumie Irena okazała się całkiem sympatyczną i bardzo nieszczęśliwą kobietą. Zaprzyjaźniłyśmy się nawet trochę. Na koniec dała mi buziaka i dziesięcioprocentowego bonusa. Starczyło na dwa listki lekarstw, które połknęłam bez popijania za progiem apteki. Ulżyło mi, ale od razu poczułam się gorzej. Przypomniałam sobie zapach wydobywający się z Ireny i pobiegłam na bajzel, wyleczyć syfa moralnego dragami.

27 stycznia

Kupiłam trochę marihuany i nabiłam lufkę do nieprzytomności. Oczy nabiegły mi krwią, ręce drżały i nie mogły uruchomić zapalniczki, strasznie schudłam. Dym podrapał mnie w gardło. Tak mnie bolało, że nie mogłam przełykać śliny ani przyjmować pokarmów. Narkoman w ciągu marihuanowym żyje chwilami, od jednego przełknięcia do drugiego. Stara się odwlec jak najdłużej tę chwilę, kiedy musi coś przełknąć, bo sprawia mu ona zawsze wiele cierpienia. Dzisiaj cierpiałam tak bardzo, że modliłam się, żeby to był rak. Bo lepiej mieć raka niż takie coś. Zastanawiałam się potem nad śmiercią. Czym jest śmierć? Ech życie, życie... Co to za życie z brzydką żoną, złą teściową i córką złodziejką... Kostucha położyła mi paczkę pod drzwiami, zadzwoniła i odeszła, powłócząc stukającym w schody trzonkiem kosy. Kiedy otworzyłam paczkę, wyskoczył z niej demon i zaczął mnie dusić. Miał przekrwione oczy, drżały mu ręce, bardzo schudł od ostatniego razu, ale był nadal silny. Zaczęłam się z nim bić, dusić, wyrywać sobie włosy. W końcu zostałam pokonana, uległam i dostałam się w jego władanie. Mogłam się uwolnić wyłącznie przy pomocy bardzo drogich lekarstw produkcji szwajcarskiej. A więc: znowu nałożyć puder na twarz i przedramiona, ubrać czerwone rajstopy, półprzeźroczystą bluzkę i spotkać w miarę higienicznego, kulturalnego, zamożnego, chętnie zmotoryzowanego pana, który ma dosyć samotności i chciałby spędzić ze mną resztę wieczoru.

28 stycznia

Demon nie wypuścił mnie na dwór. Nie chce, żebym brała lekarstwa. Chce się za to ze mną bić. Boże, jak ja cierpię. Muszę zażyć leki, bo inaczej zwariuję. W starożytności byłabym świętą – wiem, każdy wariat tak się tłumaczy, a każdy żyd mówi, że nie jest żydem. Dlatego mamy tylu żydów, bo wszyscy są żydami. Podobno ci, co najbardziej nienawidzą żydów, to żydzi. Ciekawe, czy żydzi zapadają na schizofremię, stukają dragi i dupczą się za pieniądze. Tak mi ich żal. Nie wiem, kim ja jestem. Czy nie żydem przypadkiem? Nieraz wydaje mi się, że jestem reżyserką czarno-białego serialu animowanego o kolorach, czasami Alinką, kiedy indziej śmieciem, a kiedy indziej sama nie wiem. Myślę poważnie o samobójstwie. Dlaczego jeszcze żyję na razie? Być może się lubię. A dlaczego? Imponuję sobie tym, że umiem wypuszczać dym nosem. „Dlatego chcę żyć!”, zawołałam i spadłam z kibla. „Twoje chętki są płaskie”, powiedział mi demon i rzucił się na mnie, żeby mnie zabić.

29 stycznia

Uderzyłam demona wazonem w głowę. Stracił przytomność i padł na chodnik w przedpokoju. Przyjrzałam mu się dokładniej i dopiero teraz stwierdziłam, jak bardzo jest do mnie podobny. Identyczny. Położyłam mu na piersiach krzyżyk zdjęty znad drzwi i wybiegłam na klatkę. Strzelił we mnie klaustrofobiczny atak schizofremii. Ledwo co znalazłam czerwony guziczek. Od połknięcia przez szyb uratowała mnie winda. Chwiejnym stępem pokłusowałam w stronę rejonowej apteki. Po drodze oddałam się dwóm bułgarskim kierowcom TIR-a, którzy w kabinie brudnej scanii wożącej chore krowy jedli surowe mięso. Zgwałcili mnie naraz i na zmianę, a potem na odwrót i jeszcze na pieska. Dali mi pieniądze, trochę lekarstw i trochę mięsa. Zjadłam lekarstwa i mięso, a pieniądze przeznaczyłam na lekarstwa i narkotyki. Zostało mi jeszcze trochę złotych. Weszłam do księgarni, kupiłam spomnienia narkomanki, bo nic innego ciekawego nie było. Przeczytałam je jednym tchem. Wtedy pomyślałam nad sobą i nad sensem mojego życia. Porównałam je do życia bohaterki książki, która leżała otwarta na ostatniej stronie na moich kolanach, a deszcz nawiewał żużel z otwartej alejki w parku, gdzie miało to miejsce. „To dopiero są kłopoty”, pomyślałam. Jaka jestem niewdzięczna, że uważam się za pokrzywdzoną przez los. Powinnam się cieszyć tym co mam, a mam przecież tak wiele – kochającą i kochaną rodzinę, kocham ich i jestem kochana, mam siebie, mam drugą Alę i trzecią, a gdybym ich utraciła, to wiem, że zawsze mogę znaleźć oparcie w rodzinie drugiej albo trzeciej Ali, albo u Ali czwartej, piątej czy szóstej, które czasami spotykam, jak mi schizofremia wraca.

30 stycznia

Leki działają nadal. Jestem bardzo szczęśliwa i staram się nie przesadzić z dragami, bo wiem, że ona, moja choroba, lubi wrócić jak bumerang na wiosnę. Babunia w nagrodę dała mi pieniądze, żebym sobie kupiła coś słodkiego. Kupiłam książkę ze wspisanymi spomnieniami papieża. Aż mną zatrzęsło. Taki to dopiero musi być szczęśliwy. Jak faraon. Po chwili zastanowienia nad zakończoną lekturą zdałam sobie sprawę, jaka ja jestem biedna i nieszczęśliwa, jak dostaję w kość od twardego życia i jak mnie ono krzywdzi. Z tego wszystkiego aż musiałam przywalić marihuany dożylnie. Było bombowo, czułam się jak papież, widziałam kolorowe szczęście, doznawałam władzy nad rzeszami wiernych i przepychu watykańskich sypialni. Jazdę zepsuli mi ochroniarze baru fastfudowego, w którego toalecie pozwoliłam sobie dokonać operacji konsumpcji środków odurzających. Łysi faceci w czarnych strojach skopali mi ryj i dupę tylko za to, że strzepywałam krew z pompki na te ich pierdolone kafelki. Widocznie uznali, że asymetryczny deseń z rzędów szkarłatnych kropek nie za bardzo pasuje do intymnie familijnego charakteru, jaki starał się stworzyć zatrudniający ich właściciel tego lokalu gastronomicznego.

31 stycznia

Wszystko, co dobre, kończy się na drugi dzień. Proza życia ze schizofremią jest bezlitośnie punktualna. Dzień dzisiejszy zaczęłam od rozważań na tematy filozoficzne, które jednak szybko ustąpiły miejsca spomnieniom o książce papieża. Musiałam zająć określone stanowisko, bo inaczej gorycz na los za tak jawną niesprawiedliwość objawiającą się w różnicach jakościowych i ilościowych charakteryzujących nasze żywota nie pozwoliłaby mi żyć dłużej o pół godziny nawet. Aż chce się krzyknąć ze wszystkimi: „SĘDZIA CHUJ SĘDZIA CHUJ”. Dla jednego papież to najwyższy autorytet w dziedzinie teologii, filozofii i etyki. Dla drugiego to nędzny, pospolity kacyk. A tak naprawdę to nie jest on nawet papieżem. „Bój się Boga, Alinko, za te myśli”, naszło mnie nagle równolegle z cieniem. Demon stanął przede mną i przerażał. Powiedział: „Ale masz fajną twarz, Alinko” i rzucił się, żeby ją wygryźć.

32 stycznia

A więc znowu to samo. Znowu trzeba znaleźć klienta, znowu zarobić parę groszy, które od razu zostaną wydane na szwajcarskie tabletki. Żyć się odechciewa. Poszłam na wysypisko śmieci, gdzie koczowali drugorzędni obywatele trzeciorzędnego kraju. Nie mieli wiele, ale było ich wielu. Chcieli się podzielić tym, co mają, jeżeli i ja podzielę się z nimi tym, co mam. A mam tylko jedno – własną dupę, a kto nie ma złota ani miedzi, płaci tym, na czym siedzi, mawiali dawni Słowianie. Migiem zawarliśmy transakcję na migi. Najpierw oni robią ze mną, co chcą, a potem płacą, z tym że od tyłu dwa razy stawka. Wioska nomadów ustawiła się w kolejce. Starcy, gołowąsy, niewiasty, cztery czarne wilczury oraz oczywiści, dojrzali mężczyźni o ciemnej karnacji. Dzieci i kulawe kundle podglądały wszystko przez szpary w ścianach ze skrzynek po pomidorach. Był też kot, razem jakieś ze sto pięćdziesiąt osób. Około szóstej schowałam utarg do torebki, poprawiłam fryzurę i stanęłam na przystanku tramwajowym w stronę bajzla, żeby kupić trochę towaru na wieczór. Słońce pięknie zachodziło na zachodzie świata. Podeszło do mnie dziecko. Patrzyło się na mnie z zainteresowaniem. Podbiegła jego matka i wezwała go zdecydowanie: „Zostaw panią, Stefciu, bo może cię ugryźć!”, i patrząc na mnie negatywnie, odciągnęła chłopczyka na stanowczą odległość. Zapłakałam. Przyjrzałam się w kałuży odbiciu swojej nikczemnej postaci. Stanowiłam swoją osobą widok smutnego nieszczęścia, jak rowery zamknięte w drucianej klatce. Dobrze, że zaraz przyjechał tramwaj. W mieście, późną nocą, zażyłam i przyjęłam.

33 stycznia

W darze od genewskich farmaceutów otrzymałam chwilę oddechu od narkomańskich i wariackich klimatów. Wyszłam na miasto. W pasmanterii kupiłam liliową wstążkę, którą wplotłam we włosy. W warzywniaku urzekły mnie rzodkiewki, które od razu zjadłam, starym zwyczajem, tuż za progiem. W kiosku moją uwagę zwróciła kolorowa winieta pisma młodzieżowego, które czytywałam, zanim wdałam się w tę okropną aferę konopną. Kupiłam je natychmiast, aby dowiedzieć się, jak zmienił się świat i poglądy młodzieży od czasu, gdy zapadłam się w błoniasty bąbel w czasie z powodu marihuany i wydoroślałam gwałtownie po pierwszym bzykaniu za pieniądze. Przeczytałam list Anki W., lat 15 z Kluczborka, która żali się w swoim liście redakcyjnemu psychologowi, że miała już wielu chłopaków i z żadnym jeszcze nie poszła do łóżka. Zadumałam się nad zawiłością kolei losów ludzkich. Ja mam tyle lat, co Anka z Kluczborka (mamy nawet takie same inicjały), i ruchałam się już prawie z całym miastem, a jeszcze nigdy nie miałam chłopaka. Zrobiło mi się smutno. Poczułam się jak normalna dziewczyna w moim wieku i zapragnęłam miłości. Najlepiej chłopaka, który pocieszyłby mnie w smutnych chwilach i zreflektował w momentach histerycznego rechotu. Wiedziałam jednak, że żaden porządny chłopak mnie nie zechce, a jeżeli nawet jakiś by się zgodził chodzić ze mną do kina, na lody i do teatru, to znaczy, że wcale nie jest porządny, tylko udaje. Poza tym, nie wiem zupełnie, jak by ukryć przed Nim, że skaleczyłam się w palec, a że serio myślę o ryzyku zarażenia wirusem HIV, więc teraz tym bardziej odpadają plany na wspólne spacery wiosennym popołudniem po parku bez pijaków, kiedy przyroda budzi się do życia, można włożyć sandały i kupić sobie watę cukrową. Moje marzenia są może nierealne, ale cóż, lubię tak pomarzyć, a nuż może się spełni, w każdym razie jest to miłe i przyjemne, wiem, że trochę próżna jestem, ale i mądra, zdaję sobie z tego sprawę, niech pozwolę tu sobie przytłoczyćżeż cytat z Księgi z 1001 nocy, gdzie