34,90 zł
Czy nauka jest wrogiem wiary? Czy istnieją sprawy, których nauka nie potrafi wyjaśnić? Czy istnienie Boga to zagadnienie naukowe? Czy teoria ewolucji obaliła biblijny opis stworzenia?
Prowadząc wykłady poświęcone nauce i chrześcijaństwu, fizyk plazmowy Ian Hutchinson otrzymał setki podobnych pytań od dociekliwych słuchaczy. Na przestrzeni lat omówił w ten sposób szeroki zakres tematów, poczynając od ewolucji człowieka po zmartwychwstanie Jezusa. Swoje odpowiedzi i rozważania zebrał w „Czy naukowiec może wierzyć w cuda?”. Czerpiąc z własnego doświadczenia naukowca i chrześcijanina oraz opierając się na solidnych podstawach naukowych, Hutchinson rozprawia się z popularnymi zarzutami ateistów i jasno pokazuje, że chrześcijaństwo i nauka wzajemnie się wspierają i są intelektualnie spójne.
Książka Iana Hutchinsona jest doskonałą pozycją dla wszystkich, którzy poszukują aktualnych dla siebie odpowiedzi na egzystencjalne pytania o sens życia, początek świata czy istnienie dobra i zła. Pytania postawione w tekście doskonale te zagadnienia nazywają i konkretyzują. Autor z wielką starannością i wnikliwością, właściwą dla podejścia naukowego, szuka na nie odpowiedzi. Jednocześnie dzieli się własną historią, która nie dominuje tekstu, ale jest jedynie, a może aż, pięknym świadectwem życia naukowca i osoby wierzącej.
Agnieszka Białek, doktor habilitowana nauk farmaceutycznych
Ian Hutchinson podjął w tej książce trudne zadanie zmierzenia się z pytaniami z pogranicza nauki i wiary, które od zawsze nurtują nie tylko naukowców, ale i każdego poszukującego odpowiedzi na najważniejsze życiowe pytanie o ostateczny sens naszego życia. Umiejętne podzielenie pytań – również tych najtrudniejszych – sprawia, że czytelnik czuje się zaproszony do odbycia niezwykłej podróży po przeplatających się meandrach świata nauki i wiary. Z całą pewnością książkę Czy naukowiec może wierzyć w cuda mogę polecić jako lekturę każdemu, kto nie boi się zadawać pytań, a jeszcze bardziej tym, którzy nie boją się usłyszeć na nie odpowiedzi.
Michał Złoch, doktor nauk przyrodniczych, mikrobiolog, Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu
Uczony, badacz i chrześcijanin Ian Hutchinson odnosi się do pytań zadawanych przez wielu, na które jednak niewielu umie trafnie odpowiedzieć. Łączy naukę na najwyższym światowym poziomie i wiarę chrześcijańską w sposób wyrafinowany, naukowy, życzliwie osobisty oraz niezmiennie wyrozumiały. Nauka, teologia, etyka, historia, filozofia i studium biblijne schodzą się razem na wykładzie, jaki stanowi ta książka.
Leith Anderson, prezes stowarzyszenia National Association of Evangelicals z Waszyngtonu
Te same pytania, które zadawano Ianowi Hutchinsonowi i na które odpowiada on w tej książce, zadawano również mnie i też starałem się na nie odpowiedzieć. Hutchinson to naukowiec, a zarazem chrześcijanin, z duszpasterskim sercem dla tych, których nurtują głębokie i intrygujące pytania o Biblię i naukę, a nie zadowolą ich odpowiedzi protekcjonalne i uproszczone. […] To niezwykle wartościowa książka.
Scot McKnight, profesor Nowego Testamentu w katedrze im. Juliusa R. Manteya, Northern Seminary
Ian Horner Hutchinson – protestancki apologeta chrześcijański, inżynier jądrowy i fizyk, obecnie profesor nauk i inżynierii jądrowej w Massachusetts Institute of Technology.
Jest autorem ponad 200 artykułów naukowych na temat zjawisk plazmowych i fuzji jądrowej, a także podręczników akademickich na temat diagnostyki plazmy. W latach 2003-2009 kierował Wydziałem Nauk i Inżynierii jądrowej na MIT. Jego zespół skonstruował i prowadził badania z użyciem tokamaka Alcator C-Mod – urządzenia do przeprowadzania kontrolowanej reakcji termojądrowej. Hutchinson wielokrotnie przemawiał na tematy relacji nauka-wiara. W swojej książce Monopolizing Knowledge (2011) wyjaśniał dlaczego scjentyzm – pogląd, że nauka to jedyne źródło wiedzy – jest niezgodny z prawdą i nieracjonalny.
SERIA APOLOGETYKA
Objawienie jest niezmienne, ponieważ odsłania wieczne prawdy dotyczące natury wszechświata, ludzi, a nade wszystko Boga. Zmienia się jednak kontekst intelektualny, społeczny i kulturowy, w którym rozbrzmiewa słowo Boga. Dlatego, by prawda chrześcijańska mogła być rozumiana, trzeba wyrażać ją i głosić wciąż na nowo. W niniejszej serii ukazują się książki prezentujące właściwe rozumienie i uzasadnienie wiary. Powstaje ona z myślą o każdym, kto chce poznać racjonalnie uzasadnione argumenty za prawdziwością objawienia.
SERIĘ OPRACOWUJĄ: Wydawnictwo W drodze, które od 1973 roku wydaje publikacje, pomagając łączyć wiarę z codziennością. Fundacja Prodoteo, której misją jest propagowanie stylu życia opartego na wartościach chrześcijańskich, m.in. poprzez popularyzację wiedzy z zakresu apologetyki chrześcijańskiej i znajomości Pisma Świętego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 398
Przedmowa
Miałem sposobność uczestniczyć w dziesiątkach dyskusji organizowanych przez The Veritas Forum[1], poczynając od powstania tej organizacji 25 lat temu. Podstawą mojej książki są pytania zadawane przez słuchaczy podczas tych debat, kiedy występowałem w roli prowadzącego. Pytanie: „Czy naukowiec może wierzyć w cuda?”, jest niezwykle istotne dla zrozumienia zależności między nauką a chrześcijaństwem, lecz to zaledwie jedno z wielu rodzajów pytań, do których się tutaj odnoszę.
Bardzo wiele Forów, w których uczestniczyłem, zostało nagranych, spisałem więc wszystkie pytania (było ich ponad 220), jakie zdołałem wyłuskać z nagrań, starając się zachować ich brzmienie niemal w dosłownej postaci, dostosowując je co najwyżej do ogólnych zasad gramatyki. Podzieliłem te pytania – niektóre z nich były bardzo podobne nie tylko pod względem tematyki, ale i doboru słów – na logiczne grupy stosownie do poszczególnych rozdziałów książki. Nie zmieniałem ani nie pomijałem pytań, wyjąwszy bardzo nieliczne kompletnie niezrozumiałe. Nie dobierałem ich pod własny gust. Moje wystąpienia podczas Forum w sposób naturalny prowokowały wiele spośród tych pytań. Nie zamieszczam tu treści tych wystąpień, jednak na podstawie samych pytań można zyskać ogólne pojęcie o zagadnieniach poruszanych podczas prezentacji. Jeśli ktoś chce, może obejrzeć te wystąpienia online (veritas.org).
Pytania podaję pogrubioną czcionką w stosownym miejscu danego rozdziału, po czym udzielam na nie mniej lub bardziej bezpośredniej odpowiedzi.
Moja decyzja o zamieszczeniu ich w oryginalnej formie oznacza, że czytelnik nie powinien się zbytnio przejmować, jeśli nie do końca je zrozumie. Były zadawane na gorąco. Nie ma więc potrzeby grzęznąć w próby ich rozbioru gramatycznego, jeśli zadanie to wydaje się zbyt trudne. Ręczę za odpowiedzi, których udzielałem podczas Forów, w książce jednak są one szersze i staranniej argumentowane, niż byłoby to możliwe na żywo. Staram się, aby odpowiedzi były przemyślane i zrównoważone, wpasowujące się w spójną narrację. Pojawia się też pewne systematyczne rozwijanie idei, co oznacza, że rozsądnie jest czytać książkę sukcesywnie od deski do deski, choć jej uporządkowana konstrukcja pozwala też na lekturę fragmentów. Zachęcam czytelnika do zanurzenia się w tematy szczególnie dla niego interesujące niekoniecznie w trybie linearnym, jeśli takie jest jego życzenie.
Przytaczane dosłownie pytania stanowią ciekawą próbkę wątpliwości podnoszonych dziś przez studentów na temat nauki i wiary. Odpowiedź na każde z nich wymaga nieraz wzmianek o dziedzinach, o których nie posiadam specjalistycznej wiedzy. Moje kwalifikacje wynikają więc głównie z tego, że od długiego czasu rozważam te kwestie z naukowego punktu widzenia. Pytania zadają chrześcijanie, ateiści oraz ci, którzy nie wiedzą, w co wierzą. To fascynujący przekrój opinii, poszukiwań i zainteresowań dzisiejszych młodych umysłów.
Cambridge, Massachusetts
Grudzień 2017
ROZDZIAŁ 1
Podróż duchowa
Podczas studiów licencjackich z fizyki na Uniwersytecie Cambridge zmieniłem zdanie na temat Jezusa. Nastąpiło to w wyniku przemyśleń na temat wielkich pytań oraz mnóstwa innych czynników. Zanim przejdziemy do tych wielkich pytań i do odpowiedzi, chciałbym krótko opowiedzieć, jak doszło do tej zmiany, o niektórych spośród tych innych czynników oraz o tym, co działo się ze mną potem.
Nie wychowywałem się w rodzinie chrześcijańskiej. Nasza rodzina nie chodziła do kościoła. Szkoła, do której uczęszczałem w Wielkiej Brytanii od siódmego roku życia, nazywała się wprawdzie chrześcijańską, a podczas codziennych apeli rozbrzmiewały nabożne pieśni i modlitwa, lecz podobnie jak większość moich szkolnych kolegów niespecjalnie zwracałem uwagę na ich treść[1]. Nie wierzyłem w nią, ale też nieszczególnie się nad nią zastanawiałem.
Około dwunastego roku życia pomyślałem, że chciałbym zostać prawnikiem. Rodzina uznała, że stosownym przygotowaniem do kariery prawniczej będzie edukacja klasyczna: łacina, greka, przedmioty humanistyczne. Taki też profil obrałem w szkole średniej. Ale po kilku latach zetknąłem się z fizyką. Uczył jej młody, dynamiczny nauczyciel, była to zwyczajnie spora frajda. Wpadłem po uszy. I choć zgodnie z regulaminem szkoły musiałem kontynuować naukę takich przedmiotów jak historia – którą zresztą uważałem za najzwyklejsze tortury – to na egzaminy końcowe wybrałem matematykę i fizykę. Miałem dopiero siedemnaście lat, gdy obudziło się we mnie pragnienie wysiłku intelektualnego oraz ambicja, wraz z fascynacją głębią i rozległością ludzkiej uczoności.
Kiedy więc zjawiłem się na Uniwersytecie Cambridge, postawiłem sobie za cel zostać nie tylko fizykiem, ale i intelektualistą, rozumieć kulturę i idee, uczestniczyć w nich i uczynić je moimi własnymi. Głębię musiałem czerpać spoza formalnego programu zajęć, co po części wyjaśnia, dlaczego rzuciłem się w wir dodatkowych zajęć: czytelnictwo, muzykowanie, sport, nade wszystko zaś rozmowy z innymi studentami. Sumiennie uczęszczałem na wykłady i ćwiczenia z matematyki i fizyki. Zadania rozwiązywałem jednak w chwilach wolnych, pomiędzy wszystkimi innymi elementami studenckiego życia.
Jedną z nieodłącznych cech kultury takiej uczelni jak Cambridge są jej chrześcijańskie dzieje. Moją bazą było King’s College (słynące z wigilijnego nabożeństwa kolędowego). Wspaniała architektura tutejszej kaplicy, wzniesionej w epoce Tudorów, widniała dokładnie naprzeciwko studenckiego baru. Krystaliczna czystość klasycznego i liturgicznego śpiewu tutejszego chóru fascynowała (przynajmniej mnie) w równym stopniu, jak ekscytujące studenckie potańcówki w zatłoczonych, zadymionych pomieszczeniach w rytm muzyki Beatlesów albo Moody Blues. Rzecz jasna jako „oświeceni” studenci i pracownicy naukowi (badacze, wykładowcy, profesorowie) tak naprawdę nie wierzyliśmy w chrześcijaństwo, potrafiliśmy jednak docenić jego dziedzictwo. Znalazło się wśród nas trochę oryginałów, którzy nie tylko uczestniczyli w uroczystościach religijnych (zresztą jak wiele innych osób, niezależnie od ich przekonań), ale wręcz twierdzili, że naprawdę w to wierzą. Stanowili zdecydowanie nieliczną mniejszość. Trudno jednak było traktować ich jak głupców, skoro pod względem intelektu i osiągnięć naukowych w niczym nie ustępowali tym z nas, których religia nie obchodziła.
W zasadzie nie wyglądało na to, aby któryś spośród tych wierzących naukowców czuł się zmuszony do podważania bliskiego mi naukowego rozumienia Wszechświata, którego opanowanie miały mi umożliwić studia. Nie chodziło zatem o to, że chrześcijaństwo zaprzecza nauce – nawet jeśli kiedyś toczyło ono wojny z nauką, to nauka przecież ewidentnie odniosła zwycięstwo. Sytuacja przedstawiała się raczej tak, że z charakterystycznym (również dla mnie) poczuciem samozadowolenia oświeceni dostrzegli, iż chrześcijaństwo jest przestarzałe i nieistotne. Jego problem tkwił w trzymaniu się dawnych idei, a idee te okazały się bezskuteczne. Ci z nas, którzy ustrzegli się tych religijnych kajdan, byli wolnomyślicielami, własnym wysiłkiem i intelektem ustalającymi, jak naprawdę przedstawiają się sprawy nie tylko w naukach przyrodniczych, ale i we wszystkich dyscyplinach akademickich.
Z tym oświeconym podejściem miałem jednak tyle problemów, ile z chrześcijaństwem. Wydawało się dość oczywiste, że pomimo materialnych zdobyczy nauki i technologii społeczeństwu świeckiemu i świeckim kręgom naukowym wiedzie się, oględnie mówiąc, gorzej w kształtowaniu i pielęgnowaniu tych wartości, które sobie ceniłem: prawdy, uczciwości, racjonalności, współczucia. Koledzy ze studiów byli nieco zaskoczeni, widząc na moim stoliku nocnym dzieła Platona, Johna Miltona, Immanuela Kanta, Jeana-Paula Sartre’a czy T.S. Eliota. Autorzy ci już wtedy wspierali moje dążenia do tego, aby stać się intelektualistą, lecz lektura ich dzieł wyrobiła we mnie bardziej wyważone i krytyczne spojrzenie na ówczesne przejawy próżności intelektualnej.
Powolutku zacząłem zastanawiać się nad pytaniem, czy w chrześcijaństwie nie tkwi czasem coś więcej niż tylko butwiejące resztki po erze przednaukowej bądź otępiające opium pomocne w utrzymaniu poręcznych struktur społecznych. Jedno mocno mnie zniechęcało. Wyraźnie pamiętam własne przekonanie, że poważne potraktowanie chrześcijaństwa ma swoje konsekwencje, zwłaszcza jeśli chodzi o osobiste swobody. W dobie toczącej się rewolucji seksualnej indywidualną wolność wyboru już wówczas postrzegano jako wartość nadrzędną, którą jest dzisiaj. Wysoko ją sobie ceniłem. Jednak moje ułomne rozumienie chrześcijaństwa mówiło mi, że bycie chrześcijaninem pozbawi mnie mnóstwa możliwości – wyborów, swobód – dotyczących tego, jak mam wieść życie. Był to istotny czynnik skłaniający mnie do trzymania się w bezpiecznej odległości, zachowania dystansu do chrześcijaństwa. Nie chciałem mieć żadnego Pana, sam chciałem być własnym Panem. Nie poświęcałem zbyt dużo czasu na rozmyślanie, czy chrześcijaństwo faktycznie jest prawdą, ponieważ miałem świadomość, że w wymiarze osobistym będzie mi przeszkadzało. Niespecjalnie chciałem, żeby okazało się prawdziwe.
Do poważnego potraktowania chrześcijaństwa skłonił mnie w końcu fakt, że dwóch moich najbliższych kolegów ze studiów brało swoją wiarę na serio, a ich życie i przyjaźń były w mojej ocenie atrakcyjne. Mieli oni pewne swoiste cechy, odzwierciedlające typowe dla chrześcijaństwa ograniczanie swobody. W niedziele chodzili do kościoła. A nieraz wcześniej wychodzili z pubu, nie chcąc pić więcej niż jedno czy dwa piwa. Lecz to właśnie za ich sprawą uświadomiłem sobie, że istotą chrześcijaństwa wcale nie jest to, że z czegoś trzeba rezygnować. Natomiast sprawy, z których się faktycznie rezygnuje, jak możliwość wylegiwania się do południa w niedzielę czy poziom alkoholu we krwi znacznie przekraczający normę pozwalającą na legalne prowadzenie samochodu, nie są znowu aż takie ważne.
Żywiłem pewien respekt wobec Jezusa jako nauczyciela norm moralnych i fascynującej postaci historycznej. Był On – jak mi się wydawało – kimś atrakcyjnym i inspirującym, a poza tym wywarł oczywiście ogromny wpływ kulturotwórczy na cały świat. Jednak już od dzieciństwa w ogóle nie brałem pod uwagę możliwości, żeby światopogląd chrześcijański mógł być rzeczywiście prawdziwy. Na zaproszenie przyjaciół wysłuchałem kilku wykładów wyjaśniających podstawy chrześcijaństwa. Uderzyło mnie wówczas jako zupełnie nowa myśl, że istnieją mocne świadectwa historyczne przemawiające za twierdzeniami chrześcijaństwa, iż teologia chrześcijańska z głębokim sensem tłumaczy świat i ludzkie doświadczenie oraz że Jezus zaprasza każdego z nas do osobistej relacji z Nim. Przypuszczam, że z ideami tymi musiałem zetknąć się już wcześniej, jednak właśnie wtedy zdały mi się one czymś całkowicie świeżym i nowym. Wydawało się oczywiste, że jeśli to zaproszenie jest prawdziwe, to wymaga jakiejś odpowiedzi.
Rozumiałem, że istnieją mocne podstawy do uznania chrześcijańskiej ewangelii za prawdziwą[2]. Nie byłem pewny tej prawdy, lecz zdawałem sobie sprawę, że nie jest rozsądne wymaganie abstrakcyjnej pewności intelektualnej co do osobistej więzi z bóstwem, stanowiącej według chrześcijan istotę ich wiary. Nie znałem wszystkich odpowiedzi na swoje intelektualne wątpliwości, wiedziałem jednak, że odpowiedzi te istnieją. Dowody na to miałem wokół siebie w postaci świadectwa architektury, muzyki, kultury, literatury oraz moich przyjaciół i innych znanych mi wierzących intelektualistów. Akceptowałem koncepcję, że chrześcijańska pewność płynie w równej mierze z życia przeżywanego we wspólnocie z Chrystusem, co z intelektualnego przekonania. I tak oto pewnego wieczoru oddałem w modlitwie swoje życie Jemu jako Panu i zacząłem za Nim podążać.
Była to mniej więcej połowa mojego trzyletniego okresu w Cambridge. Tym sposobem udzieliłem już częściowej odpowiedzi na pierwsze spośród następujących pytań:
Jaka była pana osobista droga do wiary?
Jak wygląda pana osobiste życie w wierze?
Czy miewa pan czasem jakieś wątpliwości?
Co powiedziałby pan ludziom, którzy chcą uwierzyć, lecz jakoś nie mogą znaleźć wystarczających podstaw, które by ich satysfakcjonowały?
Czy w trakcie pańskiej kariery natknął się pan na takich myślicieli, którzy skłonili pana do ponownego przemyślenia pańskiego zasadniczego stanowiska?
Czy wiara religijna nie przypomina totalitaryzmu? Ktoś zawsze nas obserwuje i krytykuje?
Cechą charakterystyczną nauki jest nacisk na rozumowanie – czy podporządkowanie się jakiejś wspólnocie religijnej i jej dogmatycznym naukom nie podważa tego stanowiska?
Z jakimi wyzwaniami intelektualnymi nadal się pan mierzy?
Teraz odniosę się do pozostałych.
Nie przypominam sobie, aby moje nawrócenie w jakiś sposób zaburzyło moje studia naukowe. Już od dawna byłem świadomy ogólnego obrazu kosmologicznego ukazanego w Biblii i uważałem go za element relacji teologicznej, a nie za traktat naukowy. Podczas letnich wakacji zgłosiłem się jako asystent na chrześcijańskim obozie dla chłopców w Szkocji. Pobyt tam był dla mnie niebywale cenny, zapewne jeszcze bardziej niż dla chłopców uczestniczących w obozie, jeśli chodzi o uzyskanie jasnego pojęcia o podstawach doktryny chrześcijańskiej. Pamiętam dyskusje z niektórymi innymi liderami na obozie na temat prawdziwości teorii ewolucji, lecz rozmowy te przebiegały w o wiele mniej napiętej atmosferze, niż jest to powszechne dziś w Stanach Zjednoczonych. Z tych rozmów na ogół wynikało, że to ważna kwestia warta przemyślenia, ale że chrześcijaństwo nie opiera się na założeniu fałszywości teorii ewolucji. To pozwoliło mi rozważać później tę sprawę ze świadomością, że nie ma ona kluczowego znaczenia.
Nawiązałem też kontakt z innymi wierzącymi z uczelni dzięki wspólnemu studiowaniu Biblii, a następnie, w ostatnim roku przed ukończeniem licencjatu, zorganizowani w grupy pomagaliśmy okolicznym niewielkim kościołom w prowadzeniu nabożeństw. Dzięki uczestniczeniu w tego rodzaju działalności prędko wzrastało moje zrozumienie wiary i teologii chrześcijańskiej. Rozwijałem się jako chrześcijanin i jednocześnie za sprawą zajęć na studiach również jako fizyk. Być może mój rozwój jako chrześcijanina następował szybciej, ponieważ starałem się nadrabiać stracony czas, ale postęp mojego zrozumienia wiary i fizyki postrzegam jako jednoczesny.
Zagadnienie, które – jak pamiętam – stanowiło dla mnie na początku kluczową kwestię, dotyczyło autorytetu Biblii. Choć oczywiście traktowałem Biblię jako podstawowy punkt odniesienia dla chrześcijaństwa, to nie miałem w sobie ugruntowanego przekonania, że Biblia zawiera prawdę w dosłownym sensie ani że w ogóle jest autorytatywna. W tym okresie w Wielkiej Brytanii znaczna część teologii i nauki reprezentowała sceptycyzm wobec autorytetu i aktualności Biblii. Przeszedłem proces ustalania, jak duży zakres tolerancji może i powinna w rozsądnej ocenie dopuszczać wiara chrześcijańska. Miałem to szczęście, że w grupach, do których dołączałem, panowały generalnie poglądy ortodoksyjne pod względem teologicznym, jednak nie antyintelektualne.
Przyznano mi podyplomowe stypendium na studia doktoranckie w Australii, jednak z powodu konieczności skoordynowania terminów w moich planach pojawiła się po ukończeniu Cambridge kilkumiesięczna luka. Zgłosiłem się na ten czas na ochotnika na stanowisko asystenta w schronisku dla bezdomnych w regionie Anglii dotkniętym bezrobociem strukturalnym. Schronisko prowadziła Church Army, organizacja działająca w łonie Kościoła anglikańskiego, zajmująca się pomocą społeczną. Pracowali w niej zwykli wierzący, lecz mocno zaangażowani w swoją służbę. Byłem pod wrażeniem oddania tych ludzi, a prawdziwym błogosławieństwem okazało się ciepłe przyjęcie do ich grona, mimo że z perspektywy czasu dostrzegam w swojej ówczesnej postawie arogancję i nadmierny intelektualizm. Mieszkałem na miejscu, w schronisku wspierającym bezdomnych mężczyzn, i pomagałem w jego funkcjonowaniu – niezła szkoła o nieoczekiwanym profilu dla kogoś z moim pochodzeniem! Z kolei w Australii możliwości badawcze w dziedzinie fizyki były wprost bajeczne, bynajmniej nie dzięki mojemu planowaniu, dość naiwnemu według standardów większości dzisiejszych absolwentów. Poza tym kontynuowałem własną chrześcijańską edukację, przez rok studiując hebrajski jako uzupełnienie do greki, którą już znałem, oraz teologię, biblistykę i historię Kościoła, zamierzałem bowiem zostać oficjalnym kaznodzieją w miejscowym kościele metodystów. Moje osobiste życie modlitewne oraz uczestnictwo w życiu Kościoła były w tym okresie niebywale krzepiące i dynamiczne. Oczywiście wynikało to po części z moich wyborów. Chodziłem do tych kościołów, które wydawały się ekscytujące, a doniosłe przeżycia duchowe i osobiste w tamtym czasie stanowiły dla mnie dostatecznie jasne potwierdzenie rzeczywistości miłości Bożej.
Z niektórych spraw zrezygnowałem. Nawet w najbardziej świeckim okresie mojego życia nie byłem – oceniając z ludzkiego punktu widzenia – wyjątkowym grzesznikiem. Moje nawrócenie nie polegało na widowiskowym odwróceniu się od zła ku dobru ani na ocaleniu przed autodestrukcją. Przypominało raczej zmianę kierunku i poszerzenie priorytetów, skierowanie się na zewnątrz – od egocentryzmu i zaabsorbowania własną osobą ku trosce o innych oraz w jakimś stopniu od skupiania się na abstrakcyjnych ideach w stronę więzi międzyludzkich. Do dziś zresztą z natury skłaniam się – i być może zawsze będę się skłaniał – raczej ku ideom niż ludziom, jednak podążenie za Chrystusem pomogło mi ustrzec się przed nadmiarem abstrakcji, który mógłby zawęzić moje życie. Co jednak najistotniejsze, nawyki, z których zrezygnowałem, nie były ogólnie rzecz biorąc osobistymi przyjemnostkami i korzyściami złożonymi na ołtarzu surowej, świętoszkowatej, purytańskiej niewoli. Były to złe nawyki, do których zwalczenia zyskałem teraz nową motywację. Nierzadko zmagałem się sam ze sobą, żeby je porzucić, ale teraz sam chciałem to zrobić. W moim życiu i myśleniu pojawił się nowy ośrodek decyzyjny. Uznałem Jezusa za swego Pana i zamierzałem podążać za tym, co uważałem za Jego wolę. Wyrzeczenie się samostanowienia szło wówczas pod prąd panującej kultury, tak samo jak idzie pod prąd dzisiejszej. Lecz na kolejnych etapach mojego życia i kariery zawodowej przekonywałem się wciąż na nowo, że prowadzi mnie ono ku nowym, ekscytującym możliwościom. Podporządkowanie się Chrystusowi nie oznaczało ujęcia w ryzy, skrępowania czy ograniczenia – zarzucając moje własne, wąskie ambicje, doświadczyłem wyzwolenia oraz motywacji do poszukiwania Jego powołania i ukierunkowania. Tak działo się zarówno w mojej karierze zawodowej, jak i w życiu osobistym. Odkrywałem rzeczywistość paradoksalnej anglikańskiej modlitwy o pokój, kierowanej do Boga, „któremu służenie to wolność doskonała”.
Chrześcijaństwo niewątpliwie przywiązuje wielką wagę do wspólnoty. W noc poprzedzającą swoje ukrzyżowanie Jezus modlił się o jedność swoich uczniów. Powiedział im, że świat pozna, iż nimi są, na podstawie ich wzajemnej miłości. A nie sposób być autentycznie częścią jakiejś społeczności bez odrobiny podporządkowania, odrobiny samozaparcia, odrobiny dostosowania się do czyichś potrzeb, pragnień i opinii. Chrześcijaństwo na przestrzeni wieków zrodziło wspólnoty sformalizowane, jak zakony, w których praktykuje się śluby posłuszeństwa, lecz można też żyć w nieformalnych społecznościach opartych na wspólnocie wiary, tak jak od początku czynili to uczniowie. Społeczność nie stanowi antytezy osobistej wolności ani antytezy rozumu. Każdy z nas, w ten czy inny sposób, uczestniczy w społeczności. Weźmy najprostszy przykład – rodzina to społeczność, w której podporządkowanie jest czymś oczywistym i dobrym. Rodzina, w której nie ma respektu wobec rodziców (a jest to rodzaj podporządkowania), to rodzina dysfunkcyjna, nazbyt często popychająca dzieci w bezowocnych, destrukcyjnych kierunkach. Tak wysoko dziś ceniony indywidualizm wcale nie jest krynicą rozumu, kreatywności czy na przykład nauki. Bycie naukowcem oznacza bycie członkiem pewnej międzynarodowej społeczności, uczestniczenie w praktykach wypracowywanych przez całe wieki i podporządkowywanie się im – chodzi o praktyki, takie jak dyscyplina w badaniach naukowych, rygorystyczna krytyka (w tym samokrytyka), wspólne dzielenie się ideami, wzajemne wsparcie i pomoc.
Wzorcowe społeczności tworzą grunt dla rozumu i refleksji, można to powiedzieć zarówno o społecznościach religijnych, jak i naukowych. Mało tego, właśnie w formalnych wspólnotach chrześcijańskich, w klasztorach i zakonach kontemplacyjnych przechowywano starożytną wiedzę, kształtowała się nowa filozofia, powstawały koncepcje instytucji naukowych.
Społeczności intelektualne są ustanawiane na podstawie dogmatu – zasad i opinii, które są im drogie. To właśnie nadaje im spójność, motywuje ich działania i wskazuje, czego oczekuje się od ich członków. Można to powiedzieć zarówno o społecznościach naukowych, jak i religijnych. Gdy mowa o dogmatach, krytyka dotyczy zwykle społeczności religijnych – i nieraz nie bez powodu. Jednak każda społeczność ma swoje dogmatyczne zasady i z góry przyjęte opinie. Przyczyny uznawania przez daną społeczność tych zasad i opinii za ustalone mogą się różnić zależnie od rodzaju społeczności, ale ustalone zasady i opinie występują zawsze. Dogmat chrześcijański dotyczy przede wszystkim objawienia, sposobu, w jaki Bóg objawił siebie przez osobę Jezusa, podstawy jego przyjmowania są zatem historyczne i osobiste. Dogmat naukowy dotyczy przeważnie powtarzalnych zachowań przyrody, podstawy jego przyjmowania są więc właściwe nauce: eksperyment, obserwacja, pomiar, teoria.
Nie ma żadnego powodu, aby zakładać, że jedna osoba może należeć tylko do jednej społeczności. Zresztą większość z nas należy do więcej niż jednej – dajmy na to do klubu turystycznego i do Partii Demokratycznej. Mimo to w wielu dzisiejszych dyskusjach na temat dogmatu z góry zakłada się, że dogmaty chrześcijaństwa i dogmaty nauki są niekompatybilne. Członkiem dwóch różnych społeczności o rozbieżnych dogmatach (na przykład Partii Demokratycznej i Partii Republikańskiej) można przypuszczalnie być jedynie poprzez stosowanie uników – akceptowanie i potwierdzanie każdego dogmatu, gdy znajdujemy się w jednej społeczności, a później zaprzeczanie samemu sobie, gdy znajdujemy się w tej drugiej. Często zakłada się, że w takiej sytuacji znajdują się chrześcijanie zajmujący się nauką, ale ja tego nie doświadczyłem.
Nie uważam chrześcijaństwa i nauki za społeczności wzajemnie sprzeczne. Nie uważam też, że uznanie objawienia i metody naukowej wyklucza się nawzajem. Ponieważ ich dogmaty są w oczywisty sposób odmienne i ponieważ czasami zajmują się one tematami, w których ważne są opinie i stanowiska obydwu, mamy do czynienia z zagadkami i wyzwaniami. A w miarę mojego rosnącego zrozumienia obu tych społeczności napotykałem te zagadki i starałem się wypracować przemyślane i rozważne stanowiska z uwzględnieniem pozycji obu społeczności. Proces ten polega na swego rodzaju zapasach intelektualnych: na zastanawianiu się nad zasadami powszechnie uznawanymi w moich społecznościach i nad ich interpretacją i zastosowaniem, na próbie dostrzeżenia, w jaki sposób te odmienne dogmaty na siebie oddziałują, tak aby wypracować pełniejsze i bardziej przekonujące wyjaśnienie ważnych kwestii, na badaniu obszarów pozornego bądź rzeczywistego konfliktu i próbie wypracowania dróg do pokojowej współpracy w miejsce gniewnych oskarżeń. W społecznościach chrześcijaństwa i nauki są ludzie, którzy wyznają dogmaty rzeczywiście nie do pogodzenia. Są chrześcijanie, których zdaniem zasadniczą częścią wiary jest stanowisko, iż świat liczy sobie tylko kilka tysięcy lat, z drugiej znów strony są naukowcy, w których przekonaniu materializm redukcyjny to zasadnicza część nauki. Moim zdaniem obydwie grupy się mylą i nie tracę okazji, aby wyjaśnić każdej z nich, dlaczego tak uważam.
Ten proces integracji i godzenia stanowisk nauczył mnie doceniać w jeszcze szerszym stopniu ludzką wiedzę. To, że stałem się chrześcijaninem, zrodziło we mnie większe zainteresowanie takimi zagadnieniami intelektualnymi, których być może bez tego nie traktowałbym poważnie. Historia nie jest już dla mnie torturą, jak to było w latach szkolnych, a to po części dlatego, że dostrzegam jej wagę i rolę w mojej wierze chrześcijańskiej. W głębszej znajomości historii i filozofii nauki, wykraczającej poza logikę samych tych dyscyplin, znajduję fascynującą i ogromną pomoc w lepszym zrozumieniu relacji między tymi społecznościami.
Choć nigdy nie doświadczyłem głębokiego kryzysu wiary – silnych podejrzeń, że całe chrześcijaństwo to straszny błąd – to regularnie miewam wątpliwości. Z wyjątkową łatwością przychodzi mi rozważanie możliwości, że chrześcijaństwo to fałsz. Traktuję to jako ćwiczenie intelektualne. Jestem w stanie myśleć – i nieraz myślę – o pytaniach z gatunku „a jeśli”, proponujących alternatywne wyjaśnienia materiału historycznego i osobistych przeżyć. A jeśli świadkowie wszystko zmyślili? A jeśli chrześcijanie na przestrzeni dziejów sami siebie zwodzili? A jeśli tylko uroiłem sobie to poczucie Bożego powołania? Tego rodzaju wątpliwości stanowią część procesu myślenia – oceny i porównywania rozmaitych możliwych hipotez w celu wyjaśnienia wydarzeń na świecie i we własnym życiu. Co więcej, krytyczne myślenie stanowi próbę obiektywnej oceny pytań, co wymaga dostrzeżenia wchodzących w grę interesów oraz predyspozycji, zarówno moich, jak i innych ludzi, i odłożenia ich na bok bądź zrównoważenia ich[3]. Wiara jest partnerem krytycznego myślenia, może nawet jego rezultatem, nie zaś wrogiem. Prawdziwa wiara karmi się rozważaniem możliwości, zastanawianiem się, co jest najbardziej sensowne. Za pomocą takiego procesu przemyślałem na przestrzeni lat mnóstwo pytań dotyczących moich chrześcijańskich przekonań, posiłkując się pracami pisarzy i innych ludzi, którzy przebyli tę drogę przede mną. I dotarłem do stabilnego miejsca w swojej wierze. Rozumiem te zagadnienia, osiągnąłem stan spokojnej równowagi i mogę działać na tej podstawie. To samo można powiedzieć o nauce, którą znam i uważam za zgodną z prawdą. A równowagę w kwestiach naukowych i religijnych można w sposób uzasadniony nazwać wiarą.
Gdy stopniowo dochodziłem do lepszego zrozumienia zależności między nauką a chrześcijaństwem i na własny użytek pracowałem nad integrowaniem ich prawd, zauważyłem, że innych ludzi wokół mnie interesują i dręczą te same pytania. Zaczęto mnie zapraszać, abym dzielił się z różnymi grupami – chrześcijańskimi i nie tylko – tym, w jaki sposób myślę o różnych sprawach. Zachęcało mnie to do poświęcania większej uwagi tym kwestiom i tak tworzyło się pozytywne sprzężenie zwrotne. Ponieważ byłem bardzo aktywny jako naukowiec i przez większość mojej kariery zawodowej podejmowałem się trudnych zadań przywódczych i administracyjnych, w rezultacie rozmyślanie o nauce i wierze chrześcijańskiej stało się moim hobby. Hobby to jednak przerodziło się w coś więcej niż tylko osobiste zainteresowania, jako że coraz częściej bywałem zapraszany, aby wypowiadać się na ten temat przed audytoriami akademickimi i szerszą publicznością.
Pewna konkretna możliwość, która szczególnie mi odpowiada, pojawiła się dzięki inicjatywie o nazwie Veritas Forum. Są to debaty organizowane na ogół przez studentów na kampusach. Omawia się tam wielkie pytania w środowisku akademickim w sposób, który, niestety, należy do rzadkości w dzisiejszych regularnych programach studiów. Zalążkiem takiej inicjatywy są zwykle rozmaite grupy chrześcijan zainteresowanych tymi pytaniami. Zapraszają one innego rodzaju grupy, na przykład lokalne organizacje świeckie czy ateistyczne, do udziału w kulturalnym dialogu na temat kwestii duchowych, religijnych czy etycznych. Zaproszeni prelegenci, tacy jak ja, zarysowują ogólny kontekst i przedstawiają idee, często reprezentujące przeciwstawne punkty widzenia (na przykład religijny i świecki), po czym omawia się mnóstwo pytań. Istnieje stosunkowo niewielka krajowa organizacja Veritas Forum na poziomie centralnym, współpracująca z organizacjami na szczeblu lokalnym i wspierająca studentów logistyką, doborem prelegentów, radami co do wypróbowanych rozwiązań. Organizacja ta obchodziła niedawno dwudziestopięciolecie, a firmowane przez nią wydarzenia nabrały w ciągu ostatniej dekady zadziwiającego rozpędu. Każdego roku organizuje się około 100 takich debat, występują podczas nich dziesiątki różnych prelegentów. Wiele takich forów gromadzi ponadtysiącosobową publiczność.
Na przestrzeni lat uczestniczyłem w kilkudziesięciu takich wydarzeniach. Z mojego punktu widzenia najciekawszą ich część stanowią zwykle pytania publiczności. Pytania zadawane sobie wzajemnie przez obie strony dialogu są również fascynujące. Wypowiedzi te bywają nieraz naprawdę pouczające, ludzie szczerze zastanawiają się nad jakąś zagadką, w przeczuciu, że może istnieć na nią dobra odpowiedź. Zdarzają się pytania polemiczne, zadawane w przekonaniu, że nie ma na nie dobrej odpowiedzi i że fakt ten przemawia przeciwko opinii zaprezentowanej przez prelegenta. Żywię nadzieję, że zarówno te pytania, jak i moje odpowiedzi pomogą czytelnikom głębiej i przejrzyściej rozważyć sprawy o doniosłym znaczeniu.
ROZDZIAŁ 2
Czy istnieją rzeczywistości, których nauka nie umie wyjaśnić?
2.1 CZY NAUKA OSTATECZNIE NIE WYJAŚNI WSZYSTKIEGO?
W roku 2010 podczas jednego z Veritas Forum z przyjemnością prowadziłem dialog z Marcelem Gleiserem, profesorem fizyki z Dartmouth College. On przedstawiał argumenty przeciwko koncepcji, że istnieje jakieś „Boskie równanie”, czyli ostateczna teoria wszystkiego. Nie tak dawno napisał książkę zatytułowaną The Island of Knowledge, opartą na koncepcji, że wiedza – a w szczególności nauka – przypomina rozszerzającą się wyspę na oceanie niewiedzy. Według tej metafory obecna wiedza ma swoje ograniczenia, ale w miarę odkrywania przez nas nowej wiedzy wyspa tego, co znane, się powiększa. W miarę jej rozszerzania się linia brzegowa – styk między znanym a nieznanym – wcale się nie kurczy, lecz się rozrasta. Z metafory tej wynika, że w oceanie niewiedzy nie znajduje się nic takiego, co nie mogłoby stać się częścią powiększającej się wyspy ludzkiej wiedzy. Również regiony przybrzeżne, czyli rozrastająca się granica ludzkiej wiedzy i przedsięwzięć naukowych, pozostaną niewyczerpane. Dla Gleisera stanowi to źródło inspiracji. Tylko jaka część tej wyspy jest nauką? I czy rzeczywiście będzie się rozrastała bez końca?
To, że nie wiemy czegoś w tej chwili, nie oznacza, że ostatecznie nie uzyskamy na ten temat naukowego wyjaśnienia.
Nauka nie udziela jeszcze odpowiedzi na wszystko, ale czy nie sądzi pan, że jednak ich udzieli?
Metafora Gleisera odzwierciedla panujące dziś na Zachodzie przekonanie, że ludzie są w stanie ostatecznie pojąć wszystko; że nie istnieje nic takiego, co stanęłoby na przeszkodzie powiększaniu się wyspy. Pogląd ten wyraźnie kontrastuje z klimatem opinii sprzed rewolucji naukowej, kiedy było oczywiste, że ludzkość nie rozumie prawie nic. I choć światopogląd biblijny, że inteligencja ludzka została stworzona na obraz Boga, dawał podstawę do przekonania, że możemy zrozumieć przynajmniej część planu Jego stworzenia, to przeważało przekonanie, że świat jest pełen tajemnic wykraczających poza nasz zasięg.
Sukces nauk przyrodniczych odpowiada w ogromnej mierze za zmianę opinii o ostatecznych możliwościach ludzkiej inteligencji. Niebywały postęp wiedzy naukowej w ciągu ostatnich czterech stuleci daje podstawy do optymizmu co do jej przyszłości i zachęca do wysiłku naukowego. Jednak w moim przekonaniu ani dotychczasowe sukcesy nauki, ani pragmatyczny optymizm nie uzasadniają obecnego poziomu wiary w ludzkie możliwości. Co więcej, uważam za prawie pewne, że istnieją takie aspekty – nawet świata materialnego – których my, ludzie, nie pojmiemy nigdy, i że nauka ma pewne zasadnicze granice.
Chcąc je zrozumieć, musimy mieć jasność co do tego, o czym rozmawiamy. Słowo nauka ma najogólniej dwa znaczenia. Znaczeniem dominującym aż do XVI wieku był sens łacińskiego słowa scientia, oznaczającego każdego rodzaju usystematyzowaną wiedzę. Znaczenie drugie, przeważające dzisiaj, odnosi pojęcie nauki do badania przyrody[1]. Taki jest zazwyczaj domyślny jego sens, gdy mówimy o Bogu i nauce.
Jednoznaczne definiowanie nauki jako badanie przyrody nie wydaje się jednak szczególnie pomocne, ponieważ pojęcie przyrody jest samo w sobie bardzo niejednoznaczne. Robert Boyle (ten od prawa Boyle’a–Mariotte’a) wydał w 1686 roku całą książkę poświęconą temu, czym jest przyroda (nature)[2]. Sensem tego pojęcia, za którym się opowiadał, był utrwalony porządek bądź ustalony bieg rzeczy[3]. Sens taki stał się standardem w nauce i bliższe prawdy jest dziś definiowanie przyrody jako tego, co bada nauka, niż definiowanie nauki jako badania przyrody. Nauka jest zatem badaniem ustalonego biegu rzeczy, zwykłego biegu wydarzeń. Dlatego też nauka opiera się na powtarzalności zjawisk.
Jak wspomniałem, jestem dość sceptyczny wobec tezy, że dzięki ludzkiemu pogłębianiu wiedzy (scientia) będzie można zrozumieć bądź wyjaśnić wszystko, ponieważ nie jest wcale oczywiste, że ludzkie możliwości poznawcze są – bądź kiedykolwiek będą – zdolne do zmierzenia się z takim zadaniem. Jestem za to całkowicie pewny, że nauki przyrodnicze nie mogą wyjaśnić wszystkiego, ponieważ na świecie zachodzi mnóstwo jedynych w swoim rodzaju, niepowtarzalnych zdarzeń, których istotnych aspektów nie sposób opisać metodami naukowymi.
Większość wydarzeń w dziejach człowieka jest niepowtarzalna. Weźmy bitwę pod Waterloo w 1815 roku, jedyną w swoim rodzaju kombinację niepowtarzalnych zdarzeń[4]. Nauka może nam podać niektóre ogólne rzeczy: siłę rażenia i zasięg ówczesnej broni, maksymalną prędkość przemieszczania się konno, od której były uzależnione walczące strony, ukształtowanie terenu i jego wysokość nad poziomem morza. Nie sposób jednak przeprowadzić powtarzalnego eksperymentu ani obserwacji, które w ten sam sposób opisałyby choćby większość istotnych czynników w tej bitwie, takich jak podejście Napoleona i Wellingtona do dowodzenia, morale każdej z armii (zależne od historii poprzedzającej bitwę), nieprzewidywalne przypadki utarczek, które w decydującej chwili zmieniły bieg wypadków, albo choćby powody, dla których w ogóle doszło do bitwy. Właściwie żadne z pytań, na których skupiają uwagę historycy, nie należy do rodzaju kwestii, które bada nauka. Choć zatem historia ludzkości niewątpliwie stanowi usystematyzowaną wiedzę (scientia), to nie jest nauką w znaczeniu nauk ścisłych.
Nie sugeruję tutaj, że dyscyplina historii nie jest wiedzą. Oczywiście jest. Przekonanie, że wyłącznie nauki ścisłe stanowią prawdziwą wiedzę, nazywamy scjentyzmem. Jest to koszmarny, lecz mocno rozpowszechniony błąd intelektualny, wynikający po części z języka angielskiego ze względu na mylenie łacińskiego słowa scientia z angielskim science[5]. Pogląd ten błędnie zakłada, że metody nauk przyrodniczych mają uniwersalne zastosowanie do wszystkich zagadnień.
Jeśli przyjąć założenie, że naukowcy posługują się naturalizmem metodologicznym, to jakie obszary mu się nie poddają?
Terminem naturalizm metodologiczny często określa się to, co uważamy za metodę naukową. Wolę mówić, że nauka stawia sobie za cel wyjaśnianie natury poprzez naturę[6]. To niesamowicie skuteczny i owocny sposób badania świata. Ponieważ jednak natura jest normalnym biegiem wydarzeń, cechującym się powtarzalnością, nie można oczekiwać od nauki w sensie ścisłym, że obejmie ona dziedziny wiedzy dotyczące wydarzeń niepowtarzalnych bądź wykraczających poza normalny ich bieg. Nie chodzi o to, że wydarzenia takie nie „poddają się” badaniom naukowym – ponieważ owszem, poddają się – lecz o to, że do istotnych aspektów wielu rodzajów wydarzeń (użyłem przykładu z historii ludzkości) nauki ścisłe się nie odnoszą, ponieważ nie są to aspekty powtarzalne, nie są więc naturą.
Choć nie wiemy, co się wydarzyło – dajmy na to – przed Wielkim Wybuchem, to pewnego dnia być może się dowiemy. Na jakiego rodzaju pytania nauka nie potrafi co do zasady udzielić odpowiedzi?
Skoro już uznaliśmy istnienie ważnych dziedzin wiedzy, które nie są przyrodą, możemy teraz zająć się zagadnieniem pytań, na które nauka w ogóle i z zasady nie może udzielić odpowiedzi. Dlatego na uniwersytetach mamy wiele dyscyplin spoza nauk ścisłych, jak historia, językoznawstwo, literatura, prawo, filozofia, etyka, polityka czy muzyka. Znamy już wiele odpowiedzi na kluczowe – lecz spoza domeny nauk ścisłych – pytania z tych i innych dziedzin, uzyskane dzięki systematycznym badaniom prowadzonym w ich obszarach. Dyscypliny te zgromadziły rozmaitego rodzaju wiedzę (scientia), mimo że nie są to nauki ścisłe[7].
W pierwszej połowie XIX wieku pozytywiści, jak Auguste Comte, uważali, że dziedziny spoza nauk ścisłych znajdują się w swego rodzaju przednaukowej fazie rozwoju i że dostateczna ilość czasu i wysiłku pozwoli im stopniowo przekształcić się w naukę w sensie ścisłym. Choć filozofia pozytywizmu jest dziś w zasadzie martwa, nadal nie brakuje takich, których zdaniem poprzez proces stawania się nauką dyscypliny humanistyczne i społeczne zyskują wiarygodność. Jednak aby dyscypliny te mogły się stać nauką w sensie ścisłym, albo musiałyby zarzucić pytania, których zgłębianie tradycyjnie stawiały sobie za cel, albo też musiałoby się zmienić dzisiejsze rozumienie pojęcia nauka. Tak czy inaczej, na pewne pytania nauki ścisłe nie są w stanie udzielić odpowiedzi. Nie musimy rozstrzygać, czy wyspa wiedzy będzie się rozrastała w nieskończoność, aby to wiedzieć. Już w tej chwili znaczne obszary tej wyspy, które są nam znane, nie są nauką w sensie ścisłym.
2.2 CZY NAUKA MOŻE BADAĆ PRZESZŁOŚĆ?
Czy zatem wiek Ziemi nie może zostać ustalony przez naukę?
Nie mamy wehikułu czasu. Nie można się cofnąć w czasie. Czy nie oznacza to, że wiarę w teorię ewolucji można porównać do wiary religijnej?
Pytania te stanowią dylemat wiążący się z moim przykładem z historii. Jeśli dyscyplina historii nie jest w przeważającej mierze nauką w sensie ścisłym, a nawet nie ma własnych praw naturalnych w rodzaju prawa grawitacji, to czy naprawdę można wygłaszać uzasadnione tezy naukowe na temat przeszłości? Jeśli można, to być może jestem w błędzie i historia faktycznie jest nauką ścisłą. Takie jest spojrzenie tych, którzy prezentują pogląd scjentystyczny. A z drugiej strony być może twierdzenia na temat wieku Wszechświata i pochodzenia gatunków nie są de facto naukowe. Ku takiemu zdaniu skłaniają się kreacjoniści młodej Ziemi[8]. Zamieszanie to wynika z nierozróżniania tego, że z jednej strony historia może skupiać się na niepowtarzalnych wydarzeniach, a z drugiej, że skupia się na wydarzeniach z przeszłości. Otóż nauka w sensie ścisłym może badać aspekty przeszłości, które są zależne od powtarzalnych zachowań przyrody bądź które zapoczątkowały powtarzalne obserwacje obecnie, natomiast nie może badać jedynych w swoim rodzaju kombinacji wydarzeń, a to one stanowią główny przedmiot zainteresowań historii.
Choć nie możemy w sensie dosłownym wykonywać powtarzalnych eksperymentów dotyczących przeszłości, jako że eksperymenty zawsze przeprowadzamy w teraźniejszości, to możemy dokonywać w praktyce powtarzalnych obserwacji. Nauki obserwacyjne, których najstarszym i najlepszym przykładem jest astronomia, opierają się na obserwacjach powtarzalnych, lecz powtarzalnych nie na zawołanie. Układy gwiazd powtarzają się, jednak według własnego kalendarza, a nie wedle naszego życzenia. Ta powtarzalność, nieodzowna w nauce, może być w naukach obserwacyjnych ograniczona dostępnością przykładów, ale mimo to jest skuteczna, gdy pojawia się wiele przykładów powtarzalnych.
Twierdzi pan, że historia różni się od nauk ścisłych, a zarazem twierdzi pan, że wiek Ziemi to fakt naukowy. Pańska charakterystyka nauki opartej na obserwacji bardzo przypomina historię. Czy rzeczywiście można wprowadzić takie rozróżnienie?
Tak, można, lecz jest rzeczywista różnica między tego rodzaju nauką, która odkrywa prawa przyrody, a nauką, która odkrywa to, co działo się z przyrodą w przeszłości. Określenie historia naturalna odnosi się do naszego rozumienia przebiegu zmian i rozwoju Ziemi w ciągu minionych wieków oraz do tego, w jaki sposób się o tym dowiadujemy. Geologia, paleontologia (badanie skamielin) i dyscypliny pokrewne zajmują się zagadnieniami z historii naturalnej, mimo to wykorzystują powtarzalność i na niej się opierają, dlatego też historia, którą się one zajmują, nazywa się naturalna.
Weźmy na przykład klimat Ziemi. Ktoś niezorientowany mógłby pomyśleć, że ponieważ przeszłość jest historią niedostępną, a pogoda nigdy się nie powtarza, nie możemy badać tego, jak klimat w przeszłości się zmieniał. Myliłby się. Nauka potrafi odkrywać, co działo się z klimatem w poprzednich stuleciach, wykorzystując w tym celu rozmaite sposoby, poczynając od usłojenia drzew po paleontologię. Wyjątkowo dokładne dane możemy uzyskać z deponowanych warstw geologicznych, wśród przykładów można wymienić lód i osady oceaniczne. Rdzenie lodowe liczące nawet po trzy kilometry, pochodzące z ostatnich trzech czwartych miliona lat, wydobywa się spod warstw lodu nagromadzonego wskutek corocznych opadów śniegu w Antarktyce. Wynikająca z tego historia klimatu ukazuje się naszym oczom warstwa za warstwą ze zdumiewającą szczegółowością. Dzięki frakcjonowaniu izotopowemu wodoru i tlenu w wodzie uczeni mogą szacować przeciętną temperaturę. Natomiast w toku analizy uwięzionych gazów można dokonać pomiarów składu izotopowego dwutlenku węgla, a obserwacja zawartych tam cząstek pozwala ustalić poziom zapylenia atmosfery. Te wyniki dostarczają danych z całego okresu, który reprezentuje taki rdzeń, oraz są powtarzalne. Jeśli ktoś wydobędzie inny rdzeń w okolicy, uzyskuje na jego podstawie takie same wyniki. Nawet rdzenie pochodzące z różnych miejsc w Antarktyce dostarczają nieomal identycznych danych dotyczących tych samych okresów historycznych. Rdzenie osadów z dna oceanicznego pochodzące z całej kuli ziemskiej pokazują globalne poziomy masy lodu ustalone na podstawie izotopów tlenu, które nadzwyczaj dobrze korelują z danymi uzyskanymi z rdzeni lodowych z tego okresu, lecz sięgają pięciu milionów lat wstecz. Nauka może odnosić się do pytań o ogólny klimat na Ziemi, nie może natomiast odnieść się do pytań o charakterze historycznym, dotyczących konkretnych pojedynczych wydarzeń[9].
Odpowiadając zatem wprost na pytanie: wiek Ziemi bądź Wszechświata to zagadnienie z dziedziny historii naturalnej, dostępne dla nauki, która może na ten temat czynić liczne powtarzalne obserwacje. Czy historia ludzkości również podlega takiej analizie? Częściowo tak, ale nie w tych obszarach, które historyków interesują najbardziej. Wiedza o prymitywnej technologii z jakiejś dawnej epoki jest nieraz uzyskiwana praktycznie w taki sam sposób jak wiedza o przeszłości Ziemi. Pozostałości prastarych naczyń ceramicznych, narzędzi czy broni z zamierzchłych czasów dostarczają w pewnym sensie wskazówek naukowych na temat ówczesnej kultury – pokazują, czego w normalnych okolicznościach zazwyczaj używano do picia, cięcia, walki, gdzie mieszkano. Archeologię zatem uważa się często za naukę w sensie ścisłym. Dostarcza nam ona również informacji o charakterze historycznym, kiedy na przykład znajdujemy malowidła na ceramice czy napisy wyryte w kamieniu, które za pomocą języka bądź obrazu odnoszą się do ważnych wydarzeń, jak zwycięstwo jakiegoś króla w wojnie. Te świadectwa historyczne nie dotyczą codziennego życia społecznego, lecz szczególnych, niepowtarzalnych wydarzeń historycznych. Dlatego tę część archeologii uważam za bliższą dyscyplinie historii ludzkości, wykorzystującej inne metody badawcze niż nauki przyrodnicze.
Jest jeszcze inna cecha charakterystyczna nauki w sensie ścisłym, której nie poświęciłem do tej pory zbyt wiele uwagi – chodzi o wymóg jednoznacznej klarowności opisu, takiej, jaką uzyskuje się na podstawie pomiarów i matematyki. Jednoznaczność ta jest niezbędna do określenia, czy dysponujemy rezultatami powtarzalnymi, czy też nie. Datowanie radiowęglowe i inne techniki oparte na pomiarach frakcyjnych różnych izotopów radioaktywnych w badanych materiałach często dostarczają prawdziwie naukowych metod datowania artefaktów czy szczątków ciała. Techniki takie umożliwiają uzyskanie jednoznaczności właściwej pomiarom naukowym. Nieraz pozwalają również ją uzyskać techniki z zakresu medycyny sądowej, takie jak pokazane w serialu CSI o zagadkach kryminalnych. Mają one swoje miejsce w archeologii i swoje zasługi dla badań historycznych. Natomiast język (na przykład w postaci inskrypcji) zazwyczaj nie posiada tej naukowej jednoznaczności, ponieważ opiera się na wyższego rzędu rozumowaniu pojęciowym. To kolejny powód, dlaczego inskrypcji i manuskryptów nie uważa się na ogół za obiekty możliwe do badania metodami nauk przyrodniczych. Podobnie wygląda sprawa skupionych bardziej na człowieku metod stosowanych w dochodzeniach kryminalnych.
Jeśli chodzi o wiek Ziemi, wspomniał pan o danych naukowych. Czy pytania o początki mieszczą się w granicach epistemologicznych nauki?
Jeśli odnieśliście wrażenie, że rozróżnienie między naukami ścisłymi a innego rodzaju wiedzą nie przedstawia się wcale tak czarno-biało, jakbyśmy chcieli, to bardzo dobrze! Istnieją obszary niejasne, szare, które trudno sklasyfikować w taki sposób, co do którego wszyscy by się zgodzili. Mówimy o owej sławetnej nierozwiązanej łamigłówce z dziedziny filozofii nauki, którą zwie się problemem demarkacji. Rozróżnienie między nauką a wiedzą spoza nauk ścisłych wydaje się krytycznie ważne z perspektywy scjentystycznej, wedle której wiedzą jest nauka w sensie ścisłym, wszystko inne zaś to opinie, przesądy albo bzdury. Jeśli jednak odrzucamy scjentyzm, możemy ze znacznie większą swobodną zaakceptować fakt, że demarkacja nauki nie jest czarno-biała, ponieważ nie stanowi już ona rozgraniczenia między sensem a nonsensem.
Krótko mówiąc, nauka może badać ogólny rozwój przyrody w przeszłości. Wiek Ziemi i Wszechświata oraz wiele innych fascynujących zagadnień to sprawy, które możemy dziś poznawać dzięki nauce. Jeśli chodzi o bardziej szczegółowe omówienie początków, rozdział 8, poświęcony kosmologii, omawia pochodzenie Wszechświata, a rozdział 10, poświęcony Biblii, analizuje wiek Ziemi oraz pochodzenie gatunków i ludzi.
2.3 CZY NAUKA POTRAFI ODNIEŚĆ SIĘ DO WIELKICH PYTAŃ?
Pytanie: „Dlaczego tu jesteśmy?” zawiera pewne domniemania. Skąd możemy wiedzieć, czy jest to pytanie koherentne, czy nie jest to jedynie wymysł ludzi?
W życiu prawie każdego człowieka zdarza się taki moment, że zadaje sobie pytania w rodzaju: „Dlaczego tu jestem?”, „Jaki jest sens mojego życia?”, „Czy moje istnienie ma jakiekolwiek znaczenie?”, „Jak powinienem żyć?”, „Gdzie się znajdę po śmierci?”, „Dlaczego istnieje raczej coś niż nic?”, „Czy istnieje jakiś Bóg?”. To są te wielkie pytania.
Zadawałem je sobie, kiedy jeszcze jako ateista szedłem na studia. Natrafiłem na pewną książkę w dziale filozofii świeckiej, zatytułowaną mniej więcej tak: Jaki jest sens życia? Zarówno nazwisko autora, jak i dokładny tytuł już dawno uleciały mi z pamięci. Ale zapamiętałem z niej pewną rzecz: zaprzeczała, że istnieje sens życia, proponowała jednak, aby każdy wymyślał sobie własny sens. Sekularyści rzadko gotowi są podążać za tym, co wydaje się logicznym następstwem materialistycznego punktu widzenia, i udzielać konsekwentnie negatywnych odpowiedzi: moje życie nie ma przyczyny, celu ani sensu, nie istnieje obiektywna moralność, życie po śmierci ani wyjaśnienie, dlaczego cokolwiek istnieje. Takie stanowisko nazywamy nihilizmem, ale nihiliści to mniejszość. W dzisiejszych czasach udziela się raczej takiej mniej więcej odpowiedzi, że każdy odkrywa własny sens życia, decyduje o nim bądź tworzy go. Nie przypadkiem tego rodzaju odpowiedź wpisuje się we wszechobecny indywidualizm współczesnej kultury zachodniej. Nawet taki myśliciel jak Fryderyk Nietzsche, który zasłynął z odrzucenia konwencjonalnej etyki chrześcijańskiej z ostatniej dekady XIX wieku, określając ją mianem „moralności niewolnika”, nie opowiadał się za podejściem ściśle negatywnym. Proponował alternatywę dla nihilizmu, opartą na koncepcji heroicznego Übermenscha (nadczłowieka), postaci dumnej, arystokratycznej, intelektualnego wojownika. Dla Nietzschego dążenie do nadczłowieka miało wyznaczyć ludziom nowe wartości moralne i nowy cel w miejsce tych odrzuconych w obwieszczeniu o „śmierci Boga”, czyli porzucenie teologicznych odpowiedzi na wielkie pytania. Idea nadczłowieka wyszła z mody w połowie XX wieku jako ta, która przyczyniła się do inspirowania i umacniania narodowego socjalizmu i eugeniki. Jednakże współczesny transhumanizm, bezrefleksyjne dążenie do pośpiesznego ulepszania i doskonalenia człowieka, reprezentuje bardzo podobną argumentację i zamiary.
Widać zatem, że wielkie pytania to niemal uniwersalny „wymysł ludzki”, ponieważ zaś ludzie w głębi serca pragną sensu, to nihilistyczny pogląd, iż na pytania te nie ma pozytywnych odpowiedzi, jest niewystarczający. To nasze pragnienie samo w sobie nie dowodzi, że satysfakcjonujące odpowiedzi istnieją, jest ono jednak przejawem tego, co Augustyn nazwał niespokojnym sercem – człowieczego pragnienia Boga.
Wygląda na to, że nauka może odpowiadać na pytania „jak?” i „co?”, lecz nie na pytania o sens lub powinność. A skoro tak, to jak możemy rozstrzygać te pytania?
Wydaje mi się, że panuje dość powszechna zgoda co do tego, iż nauka nie odpowiada i nie potrafi odpowiedzieć na wielkie pytania. Postawiłbym tezę, że nauka co do zasady nie może na nie odpowiedzieć, ponieważ są to pytania o pojęcia wyższego poziomu, dotyczące osobowości i sensu, które nauka celowo wyłącza z obszaru swoich badań. Mimo to często proponuje się ewolucjonistyczne omówienia zagadnień psychologicznych jako naukowe odpowiedzi na wielkie pytania, szczególnie na kwestie moralne. Otóż nie są to odpowiedzi naukowe. Nawet gdybyśmy zgodzili się co do ewolucjonistycznych narracji o tym, skąd wzięły się ludzkie skłonności moralne, to nie o takie odpowiedzi ludziom chodzi. Ewolucjonizm jedynie podkreśla, że naturalizm nie proponuje żadnego sensu, żadnych obiektywnych powodów uzasadniających moralność ani żadnego wyjaśnienia, skąd właściwie wszystko się bierze. Ewolucjonizm dostarcza odpowiedzi na temat mechanizmów, które mogły doprowadzić do powstania obecnych opinii moralnych, ale nie przedstawia uzasadnienia, dlaczego należy te opinie przyjąć i praktykować. To właśnie mamy na myśli, gdy mówimy, że nauka może odnosić się do kwestii jak, lecz nie do kwestii dlaczego.
Według światopoglądu świeckiego na pytania etyczne i moralne należy odpowiadać na podstawie pragmatyzmu bądź użyteczności, na przykład argumentów, co zrodzi największą powszechną korzyść dla większości ludzi. Nauka mogłaby być nieraz pomocna w ustalaniu danych statystycznych do tego rodzaju wyliczeń – ile?, jak wielu? – pozostaje jednak bezradna w kwestii orzekania, co jest istotą korzyści. Największy problem, przed jakim staje utylitaryzm, to decydowanie, co jest dobre dla ludzi bądź dla czegokolwiek innego. Nauka nie może o tym decydować. Jedynym jej wkładem może być pomoc w kwantyfikacji dobrobytu materialnego. Lecz nie tego dotyczą wielkie pytania. Wkład nauki w odpowiedzi na pytania o sens jest praktycznie zerowy. Jeśli – jak zakłada scjentyzm – odpowiedzi na nie może udzielić jedynie nauka, to znaczy, że odpowiedzieć na nie nie sposób.
Jak pan godzi istnienie w tym samym świecie materii i nienamacalnego ducha? Czy świat jest materialno-niematerialny? Czy wierzy pan w duszę?
Pogodzenie materii i ducha nie jest samo w sobie trudniejsze niż pogodzenie ciała i umysłu czy atramentu i literatury albo dźwięku i muzyki. Są one aspektami świata na różnych poziomach opisu, gdzie jeden ucieleśnia bądź wyraża albo też wspiera drugi. Myślę jednak, że być może to pytanie, zwłaszcza dotyczące wiary w duszę, dotyczy raczej tego, czy chrześcijaństwo jest z gruntu dualistyczne, to znaczy, czy głosi ono odrębność ludzkiego ciała i ducha. Kwestia ta wiąże się z problemem umysł – ciało, od dawna stanowiącym wyzwanie dla filozofii, który doczekał się już własnej subdyscypliny, filozofii umysłu. Moim zdaniem chrześcijaństwo oczywiście opowiada się za istnieniem czegoś więcej niż sfera materialna, ponieważ Bóg jest czymś więcej niż materia, mało tego, istnieje niezależnie od sfery materialnej tego świata. Nie jestem natomiast przekonany, że doktryna chrześcijaństwa wymaga od nas wiary w dualizm substancjalny, czyli pogląd Kartezjusza, iż sferę fizyczną i umysłową czy też duchową tworzą niezależne „substancje”. Na pewno nie uważam, że nauka wykryje w człowieku jakąś inną substancję, czyli duszę, i nie sądzę, że potrzebujemy jakiejś substancji, by móc twierdzić, że umysł i ciało są czym innym. Nie sądzę też, że potrzebna jest jakaś inna substancja, by gwarantować życie po śmierci. Wbrew popularnym wyobrażeniom Biblia nie głosi nauki o przetrwaniu dusz, głosi naukę o zmartwychwstaniu ciała – nasze życie z Bogiem ma objąć uzyskanie nowego ciała, a nie trwanie samej odrębnej od ciała duszy.
2.4 CZY KAŻDA PRAWDZIWA WIEDZA NIE JEST NAUKĄ?
Czy zasady krytycznego myślenia – falsyfikowalność, brzytwa Ockhama, obiektywność i tym podobne – nie są wspólne każdemu odpowiedzialnemu poszukiwaniu wiedzy?
Owszem, są pewne wspólne zasady, lecz to nie sprawia, że wszystko jest nauką. Jednym z argumentów przeciwko istnieniu rzeczywistości, których nauka nie umie wyjaśniać, jest sugestia, że tak naprawdę wszelka wiedza płynie z czegoś, co nazywamy krytycznym myśleniem, a co charakteryzuje się rozmaitymi zaletami logicznymi i praktycznymi, jak falsyfikowalność czy obiektywność. Argument ten często obejmuje tezę, że nawet jeśli dyscypliny spoza nauk ścisłych nie mogą się poszczycić ową powtarzalnością, która – jak powiedziałem – jest w nauce nieodzowna, to i tak są one w jakimś sensie „empiryczne” i posiadają wiele atrybutów epistemicznych, w tym możliwość predykcji. A zatem dyscypliny te są równie naukowe jak nauki przyrodnicze.
Jest to argument zasadniczo semantyczny, zabawa terminologią. Według tej tezy powinniśmy trzymać się pierwotnego sensu słowa scientia i odnosić je do wszelkiego rodzaju usystematyzowanych badań. Debata o charakterze semantycznym nie prowadzi jednak do prawdziwego rozumienia. Ja stwierdzam jedynie coś, co uważam za oczywiste – że gdy większość ludzi, w tym ja, posługuje się dziś w tego rodzaju dyskusjach bezprzymiotnikowym słowem „nauka”, to ma na myśli nauki przyrodnicze. Jeśli ktoś obstaje przy nazywaniu nauką dyscyplin spoza nauk ścisłych, mogę dostosować się do jego wrażliwości i pieczołowicie używać określenia „nauki przyrodnicze”, ilekroć mówię o tym, co rozumiem przez naukę. Lecz nazywanie nauką ogółu tego, czym jest scientia, zaciera rzeczywiste różnice między podejściem nauk przyrodniczych a podejściem dyscyplin spoza nauk przyrodniczych.
Jak podchodzić do materiałów historycznych, skoro historia nie jest nauką ścisłą?
[Pewien znany bloger] twierdzi, że dobrzy historycy dokonują predykcji dokładnie tak samo jak naukowcy, czy więc historia nie jest nauką ścisłą?
Przez ponad 100 lat niewielka grupa historyków twierdziła, że historia jest nauką w takim samym sensie, co fizyka i że rządzą nią „prawa przyrody [...], które trzeba przyjąć i liczyć się z nimi tak samo jak z prawami grawitacji”[10]. Ten argument opiera się na scjentyzmie. Jeśli odrzucimy scjentyzm i uznamy, że istnieje wiedza spoza obszaru nauk ścisłych, to owo niemożliwe – mówiąc szczerze – do utrzymania twierdzenie staje się zbędne i żenujące.
Twierdzenie, że historycy dokonują predykcji, może się wydać zaskakujące, jako że historycy zajmują się przecież przeszłością, a nie przyszłością, ale jeśli dopuścimy, że retrodykcje stanowią rodzaj predykcji, to jest w tym nieco prawdy. Rzeczywiście historycy stosują to, co nazywamy rozumowaniem abdukcyjnym albo krócej – abdukcją, czyli wnioskowaniem do najlepszego wyjaśnienia.
Oznacza to, że proponują oni hipotezy, które – jeśli są zgodne z prawdą – prowadziłyby do rezultatów bądź wydarzeń faktycznie zaobserwowanych, a zatem wyjaśniałyby dane naukowe, którymi obecnie dysponujemy. Historycy starają się zrozumieć, która z możliwych hipotez jest najbardziej prawdopodobna jako prawdziwe wyjaśnienie. Nauki ścisłe również uprawiają ten rodzaj rozumowania. Istnieją zatem pewne podobieństwa między metodami dociekań w historii i w naukach ścisłych. Jednak predykcje historyków nie są „takie same” jak predykcje w naukach ścisłych. Hipotezy historyczne dotyczą na ogół wpływów wyższego rzędu, takich jak polityka, ambicja, zazdrość, zemsta, strach, opinia publiczna, bunty, poczucie przynależności plemiennej, chciwość czy miłość. Stosowanie podobnych narzędzi logicznych w odniesieniu do tych opisów wyższego rzędu nie redukuje ich do opisów niższego rzędu, jakie występują w prawach przyrody.
Skąd wiadomo, że naprawdę istnieją odrębne wyższe poziomy wyjaśniania?
Czy znaczenie muzyki nie sprowadza się jedynie do tego, że pobudza w nas pewne emocje?
Smutek jest uczuciem pozbawionym zewnętrznej weryfikacji, czy jednak możemy nie uwierzyć komuś, kto mówi, że go odczuwa?
Muzyka jest również dyscypliną z obszaru wyższych poziomów opisu. Rzeczywiście porusza ona w nas pewne emocje i z tego powodu ma wielką moc i wpływ, lecz takie stwierdzenie nie oznacza, że istota muzyki sprowadza się do poruszania emocji. Skomplikowana polifonia Bachowskiej fugi ma pewną logikę i spójność intelektualną, która owszem, dostarcza słuchaczowi bezpośredniej przyjemności niezależnie od tego, czy jest ich świadomy. Przez muzyków ta logika i spójność są również postrzegane jako zaspokajające głębokie zasady harmonii i estetyki. Nie są one „jedynie” wyzwalaczami emocji. Co więcej, samych emocji nie sposób zredukować „jedynie” do odpalania neuronów i uwalniania dopaminy. Nasze wewnętrzne stany umysłu mają realne znaczenie i treść wykraczające poza samą fizyczność. Jest to coś, co człowiek może powiedzieć wprost o własnych uczuciach, na przykład smutku. Wyższe poziomy wyjaśniania mają zasadnicze znaczenie w wielu dyscyplinach.
2.5 CO SIĘ DZIEJE, GDY NAUKA WYJAŚNIA MÓZG?
Można przewidywać, co ludzie zrobią. Poziom niższy definiuje poziom wyższy. Można wiedzieć dokładnie, które elektrony się uaktywnią [...], i można w dużej mierze prognozować.