Czuję. Zawrót głowy - W.G. Sebald - ebook

Czuję. Zawrót głowy ebook

Sebald W.G.

4,0

Opis

Czuję. Zawrót głowy” to cztery teksty o podróży. Autor wędruje szlakiem Stendhala, sprawdza, jaki dzień wybrał Casanova na ucieczkę z więzienia, z Kafką przebywa u wód i idzie do kina, okrężnymi drogami trafia w głąb swojego dzieciństwa. Proza Sebalda kocha się w szczegółach. Warto zatrzymać uwagę na mijanym wzgórzu, na przechodniu spacerującym pod parasolem, na współpasażerach w przedziale pociągu, na kloszardach z dworca kolejowego. Literacka podróż nasączona konkretem służy zachowaniu w pamięci wydarzeń teraźniejszych i przypomnieniu minionych, zarówno z historii prywatnej sprzed kilku czy kilkunastu lat, jak i dawniejszej, wspólnej wszystkim ludziom, przekazywanej w listach i dziennikach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 220

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału Schwindel. Gefühle
Copyright © 1990, Eichborn AG, Frankfurt am Main. All rights reserved
Copyright © for this edition by Zakład Narodowy im. Ossolińskich, 2019
Copyright © for the Polish translation by Małgorzata Łukasiewicz
Posłowie: Copyright © Małgorzata Lebda, 2021
Wydanie I elektroniczne
Wrocław 2021
Seria Sebald
Redaktor prowadzący: Karol Poręba
Korekta: Izabela Poręba, Piotr Królak
Redakcja techniczna: Renata Łukaszewska
Projekt okładki i stron tytułowych: Agnieszka Pasierska | Pracownia Papierówka
Opracowanie typograficzne, łamanie wersji papierowej: manufaktura | manufaktu-ar.com
Przygotowanie wydania elektornicznego: eLitera s.c.
Nieupoważnione powielanie lub wykorzystywanie utworu stanowi naruszenie praw autorskich.
ISBN 978-83-66267-67-1
Wydawnictwo Ossolineum
ul. Szewska 37
50-139 Wrocław
www.wydawnictwo.ossolineum.pl

Beyle albo osobliwy fakt miłości

.

W połowie maja roku 1800 Napoleon z 36 000 ludzi przeprawiał się przez Wielkiego św. Bernarda – przedsięwzięcie, które do tej pory uchodziło na dobrą sprawę za wykluczone. Przez blisko dwa tygodnie nieprzejrzana kolumna ludzi, zwierząt i sprzętu posuwała się z Martigny przez Orsières doliną Entremont, a następnie niekończącymi się, jak się zdawało, serpentynami w górę, ku leżącej dwa i pół tysiąca metrów nad poziomem morza przełęczy, kiedy to ciężkie lufy armat osadzone na wydrążonych pniach trzeba było ciągnąć częściowo po śniegu i lodzie, częściowo po sterczących gołych skałach.

Do niewielu uczestników legendarnej przeprawy przez Alpy, którzy nie pozostali bezimienni, należał Henri Beyle. Miał wówczas siedemnaście lat, zdawał sobie sprawę, że oto głęboko mu nienawistne

dzieciństwo i młodość

dobiegają końca, i nie bez entuzjazmu szykował się do rozpoczęcia kariery wojskowej, która, jak wiemy, miała go jeszcze zawieść w niejeden kąt Europy. Zapiski, w których Beyle pięćdziesięciotrzyletni – przebywał wtedy w Civitavecchia – usiłuje wydobyć z pamięci udręki tamtych dni, demonstrują dobitnie rozmaite trudności wspominania. Niekiedy zachowana wizja przeszłości składa się wyłącznie z szarych pól, potem znów pojawiają się obrazy tak niezwykle wyraziste, że nie ośmiela się im dowierzać, na przykład postać generała Marmonta, którego widział, jak mu się wydaje, w Martigny po lewej stronie sunącego taboru, w błękitno-szafirowym stroju radcy stanu, i którego, jak nas zapewnia, nadal tak właśnie widzi, gdy zamykając oczy, wywołuje tę scenę w pamięci, jakkolwiek Marmont, o czym Beyle doskonale wie, musiał nosić podówczas mundur generalski, a nie modry strój radcy.

Beyle, który twierdzi, że na skutek całkiem opacznego, nastawionego wyłącznie na wykształcenie mieszczańskich przymiotów wychowania miał w tym czasie konstytucję czternastoletniej dziewczynki, pisze też, że tak był poruszony widokiem mnóstwa końskich trupów na poboczu drogi i wszelkich rupieci militarnych, znaczących ślad posuwającej się naprzód armii, iż to, co wtedy napełniało go zgrozą, zaledwie utrwaliło mu się w pamięci. Wydaje mu się, że siła wrażenia zniszczyła samo wrażenie. Poniższy rysunek należy zatem traktować tylko jako środek, za którego pomocą Beyle próbuje uprzytomnić sobie, jak to było, gdy część oddziału, z którą się poruszał, dostała się niedaleko wsi i twierdzy Bard w ogień.

B to wioska Bard. Trzy C na wzniesieniu po prawej oznaczają działa twierdzy, ostrzeliwujące punkty L L L na drodze ciągnącej się stromym zboczem P. Tam, gdzie umieszczono X, leżą konie, które w panicznym strachu runęły z drogi w przepaść, a H oznacza Henri, własną pozycję narratora. Oczywiście Beyle, znajdując się w tym punkcie, nie widział rzeczy w ten sposób, bo w rzeczywistości, jak wiemy, wszystko jest zawsze zupełnie inaczej.

Poza tym Beyle pisze, że nawet gdy człowiek rozporządza bardziej wiernymi wspomnieniami, nie można im zaufać. Podobnie jak wspaniała postać generała Marmonta w Martigny, przed rozpoczęciem wspinaczki, niezatarte wrażenie piękna wywarło na nim, zaraz po przebyciu najtrudniejszego odcinka drogi, zejście z przełęczy i otwierająca się ku wschodowi słońca Dolina Świętego Bernarda. Nie mógł się napatrzeć do syta i wciąż przelatywały mu przez głowę pierwsze włoskie zwroty – quanti sono miglia di qua a Ivrea orazdonna cattiva – jakich poprzedniego dnia nauczył się od proboszcza, u którego stał na kwaterze. Beyle pisze, że przez długi czas żył w przekonaniu, iż zapamięta tę jazdę ze wszystkimi szczegółami, zwłaszcza moment, gdy przy mierzchnącym już dniu po raz pierwszy ujrzał z odległości trzech czwartych mili miasto Ivrea. Leżało tam, gdzie dolina rozszerza się i z wolna przechodzi w równinę, nieco na prawo, na lewo zaś, w głębi perspektywy, wznosiły się góry – Resegone di Lecco, która później tyle jeszcze miała dla niego znaczyć, a całkiem z tyłu zapewne Monte Rosa.

Beyle doznał, jak pisze, wielkiego rozczarowania, gdy przed kilku laty, przeglądając stare papiery, natknął się na rycinę przedstawiającą prospetto d’Ivrea, i musiał przyznać w duchu, że jego wspomnienie zasnutego zmierzchem miasta jest jedynie kopią tej ryciny. Toteż, zaleca, nie należy kupować rycin pięknych widoków oglądanych w podróżach. Albowiem rycina niebawem zajmuje całe miejsce wspomnienia, jakie w sobie nosiliśmy, ba, można wręcz powiedzieć, że je niszczy. Na przykład cudownej Madonny Sykstyńskiej, którą oglądał w Dreźnie, mimo wszelkich wysiłków nie może już sobie przypomnieć, ponieważ przesłoniła ją rycina wykonana przez Müllera, natomiast liche pastele Mengsa z tejże samej galerii, na których imitacje nigdy nie natrafił, nadal ma wyraźnie przed oczyma.

W Ivrei, gdzie wszystkie domy i miejsca publiczne zajęte były przez biwakującą armię, Beyle zdołał dla siebie i dla kapitana Burelvillera, w którego towarzystwie wjechał do miasta, znaleźć kwaterę w magazynie jakiejś farbiarni, pośród beczek i miedzianych kotłów, gdzie powietrze przesiąknięte było dziwnie kwaśną wonią, i ledwie tam stanąwszy, musiał bronić się przed gromadą maruderów, którzy chcieli wyrwać z zawiasów okiennice i drzwi, aby wrzucić je w ognisko rozniecone na dziedzińcu. Nie tylko z racji tego wyczynu, ale w ogóle po przeżyciach ostatnich dni Beyle miał poczucie, że osiągnął pełnoletność, i w przypływie ochoty udał się, nie bacząc na głód, wyczerpanie ani protesty kapitana, do Emporeum, gdzie, jak obwieszczały liczne afisze, dawano tego dnia Il matrimonio segreto Cimarosy.

Fantazję Beyle’a, już silnie poruszoną na skutek powszechnie panującego zamętu, muzyka Cimarosy podnieciła jeszcze bardziej. Gdy w pierwszym akcie potajemnie zaślubieni Paolino i Carolina łączą głosy w pełnym lęku duecie Cara, non dubitar: pietade troveremo, se il ciel barbaro non è, wierzył, że sam się znajduje nie tylko na deskach prymitywnej sceny, ale faktycznie w domu przygłuchego kupca bolońskiego i trzyma w ramionach jego najmłodszą córkę. Serce zadrgało mu tak gwałtownie, że do końca przedstawienia do oczu wciąż napływały mu łzy, a opuszczając Emporeum, był przekonany, że aktorka, która grała Carolinę i która, co dostrzegł był, jak mu się zdawało, ponad wszelką wątpliwość, kilkakrotnie spojrzała specjalnie na niego, mogłaby obdarzyć go szczęśliwością, jaką przyobiecywała muzyka. Nie przeszkadzało mu wcale, że lewe oko sopranistki przy pokonywaniu trudniejszych koloratur uciekało trochę ku skroni ani że brakowało jej prawej górnej trójki; przeciwnie, jego egzaltowane uczucia lgnęły właśnie do tych defektów. Wiedział teraz, gdzie szukać szczęścia; nie w Paryżu, gdzie się go spodziewał, będąc jeszcze w Grenoble, i nie w górach Delfinatu, do których nieraz tęsknił z Paryża, ale tu, we Włoszech, w muzyce, w obecności takiej aktorki. Przekonania tego nie zdołały zmienić nawet wulgarne żarty na temat wątpliwych obyczajów dam z teatru, czym drażnił go następnego ranka kapitan, gdy pozostawiając za sobą Ivreę, jechali w kierunku Mediolanu, a Beyle czuł, jak serce w nim wzbiera i ogarnia cały rozległy krajobraz wczesnego lata, witający go zewsząd nieprzebraną obfitością drzew w świeżej zieleni.

23 września 1800 roku, mniej więcej trzy miesiące po przybyciu do Mediolanu, Henri Beyle, który dotychczas wykonywał prace kancelaryjne w biurach poselstwa Republiki w Casa Bovara, zostaje przydzielony jako podporucznik do 6. Pułku Dragonów. Niezbędne dla skompletowania munduru sprawunki szybko pochłaniają pieniądze, wydatki na spodnie z łosiowej skóry, hełm ozdobiony biegnącą od karku po czubek głowy kitą z końskiego ogona, buty, ostrogi, klamry, pas z koalicyjką, epolety, guziki i dystynkcje daleko przewyższają pozostałe koszty utrzymania. Ale Beyle, kiedy teraz ogląda się w lustrze albo zgoła mniema dostrzegać w oczach mediolanek odblask wrażenia, jakie sprawia, czuje się jak odmieniony. Jakby nareszcie udało mu się wyskoczyć z przysadzistego ciała, jakby wysoki haftowany kołnierz wydłużył zbyt krótką szyję. Nawet uciekające na bok

z których powodu na jego nieszczęście często nazywają go le Chinois, wydają się nagle śmielsze, wyraźniej skierowane ku fikcyjnemu środkowi. Siedemnastoipółletni dragon, przywdziawszy nowy strój, całymi dniami chodzi w stanie erekcji, nim się odważy pozbyć przywiezionej z Paryża niewinności. Imienia czy twarzy owej donna cattiva, która mu w tej sprawie asystowała, nie może sobie potem przypomnieć. Potężne doznanie, pisze, wygasiło w nim wszelkie wspomnienia. W następnych tygodniach Beyle tak gruntownie oddaje się nauce, że z późniejszej perspektywy wejście w świat zlewa mu się z wizytami w burdelach, i nim rok dobiegnie końca, doświadczyć musi dolegliwości infekcji oraz kuracji rtęcią i jodkiem potasu. Nie przeszkadza mu to jednocześnie pracować nad wykształceniem dużo bardziej abstrakcyjnej namiętności. Obiektem jego potrzeby uwielbienia jest Angela Pietragrua, kochanka jego kolegi Louisa Joinville’a, która jednak brzydkiego młodego dragona zaledwie czasem muśnie ironiczno-litościwym spojrzeniem.

Dopiero w jedenaście lat później, po długiej nieobecności ponownie odwiedzając Mediolan i niezapomnianą Angelę, Beyle zdobywa się na odwagę, by Angeli, która ledwo go pamięta, wyznać wzniosłe uczucia. Angeli namiętność tego osobliwego kochanka niezbyt jest na rękę, próbuje rozładować napiętą sytuację, proponując wycieczkę do Villa Simonetta, gdzie sławne echo powtarza strzał z pistoletu do pięćdziesięciu razy. Ale gra na zwłokę niczego nie załatwia. Lady Simonetta, jak Beyle odtąd nazywa Angelę Pietragrua, zmuszona jest w końcu skapitulować wobec obłąkanej, w jej opinii, wymowności, jaką osacza ją Beyle. Udaje jej się tylko wymóc na nim obietnicę, że dostąpiwszy jej względów, bezzwłocznie opuści Mediolan. Beyle akceptuje ten warunek bez sprzeciwu i jeszcze tego samego dnia wyjeżdża z miasta, z którym tak długo wiązała go tęsknota, nie omieszkawszy zaznaczyć na szelkach daty i godziny podboju: 21 września, wpół do dwunastej. Gdy siedzi znów w dyliżansie, a przed jego oczyma przesuwa się piękna okolica, Beyle, wieczny podróżnik, zawsze w drodze dokądś, zastanawia się, czy będą mu kiedykolwiek dane inne jeszcze zwycięstwa prócz tego, które właśnie odniósł. O zmierzchu nachodzi go dobrze znana melancholia, poczucie winy i niższości podobne do tego, które po raz pierwszy dręczyło go nieustępliwie pod koniec 1800 roku. Przez całe lato owego roku powszechna euforia po bitwie pod Marengo niosła go jak na skrzydłach; z największym przejęciem czytywał w biuletynach napływające relacje z kampanii północnowłoskiej: urządzano fajerwerki, bale i iluminacje, a kiedy nadszedł dzień, gdy po raz pierwszy wolno mu było wdziać mundur, czuł, że jego życie nareszcie ujęte zostało w doskonały albo przynajmniej dążący do doskonałości system, gdzie piękno i groza pozostają względem siebie w ścisłym stosunku. Ale późna jesień przyniosła melancholię. Służba garnizonowa coraz bardziej go przygnębiała, Angela zdawała się faktycznie nie zwracać na niego uwagi, wybuchła choroba, raz po raz przy pomocy lusterka

badał zainfekowane miejsca i wrzody w jamie ustnej i gardle oraz plamy na wewnętrznej stronie ud.

U początku nowego stulecia Beyle raz jeszcze w La Scali obejrzał Il matrimonio segreto, ale chociaż teatralna oprawa była świetna, a aktorka grająca Carolinę bardzo urodziwa, nie udało mu się, jak wówczas w Ivrei, wyobrazić sobie, że należy do czynnych uczestników. Był teraz raczej tak bardzo oddalony od wszystkiego, że muzyka, jak w swoim mniemaniu ponad wszelką wątpliwość odczuwał, złamałaby mu serce. Oklaski, które zatrzęsły gmachem opery po spektaklu, wydały mu się końcowym aktem zniszczenia, niczym huk i trzask kolosalnego pożaru, i przez dłuższy czas nie ruszał się z miejsca, jakby ogłuszony nadzieją, że mógłby go strawić ogień. Jako jeden z ostatnich gości opuścił potem garderobę, wychodząc raz jeszcze spojrzał z ukosa na swe odbicie w lustrze i w obliczu samego siebie zadał po raz pierwszy owo pytanie, z którym miał się borykać przez następne dziesięciolecia – od czego ginie pisarz? Ze względu na te okoliczności wydało mu się faktem pełnym znaczenia, gdy w kilka dni po owym pamiętnym wieczorze przeczytał w gazecie, że 11 bm. w Wenecji, przy pracy nad nową operą Artemisia, Cimarosę zaskoczyła śmierć. 17 stycznia w Teatro La Fenice odbyła się prapremiera Artemisii. Sukces był ogromny. Potem jęły kursować dziwne pogłoski, że Cimarosa, swego czasu w Neapolu uwikłany w ruch rewolucyjny, został na zlecenie królowej Karoliny otruty. Wedle innych domysłów Cimarosa umarł jakoby w następstwie ciężkich przejść w neapolitańskich więzieniach. Pogłoski te, przyprawiające Beyle’a o koszmary, w których wszystko, co przeżył w ciągu minionych miesięcy, mieszało się ze sobą w przerażający sposób, utrzymywały się uporczywie i nie ucichły nawet wtedy, gdy papieski lekarz przyboczny, zarządziwszy specjalnie obdukcję zwłok Cimarosy, oświadczył, że przyczyną śmierci była zgorzel.

Musiało upłynąć sporo czasu, nim Beyle po tych wydarzeniach odzyskał jaki taki spokój. Przez całą wiosnę cierpiał na ataki gorączki i skurcze gastryczne, leczone już to chininą, już to ipekakuaną i winnikiem wymiotnym, co pogorszyło jego stan do tego stopnia, że nieraz zdawało mu się, iż koniec jest bliski. Dopiero z nadejściem lata obawy stopniowo ustąpiły, a wraz z nimi gorączka i okropne bóle żołądka. Doszedłszy po trosze do siebie, Beyle, który jeśli pominąć chrzest bojowy w Bard, nie brał jeszcze udziału w żadnej potyczce, zaczął interesować się miejscami, gdzie rozegrały się wielkie bitwy ostatniego roku. W związku z tym wciąż na nowo przemierzał krajobraz lombardzki, do którego, jak stwierdza, przylgnął już całym sercem, osnuty smugami szarości i błękitu, rozdzielającymi się na coraz to delikatniejsze pasemka, by wreszcie na horyzoncie rozpłynąć się we mgle.

Tak więc Beyle, przybywając od Toronty, we wczesnych godzinach porannych 27 września 1801 roku zatrzymuje się na rozległym, cichym polu – słychać jedynie wzbijające się w niebo skowronki – gdzie 25 prairiala poprzedniego roku, dokładnie piętnaście miesięcy i dwa tygodnie temu, jak zauważa, miała miejsce bitwa pod Marengo. Decydujący zwrot w tej bitwie, spowodowany brawurowym atakiem konnicy Kellermanna, który gdy wszystko zdawało się już stracone, w blasku zachodzącego słońca rozpruł z flanki austriackie siły główne, był mu znany w licznych wariantach z opowieści, i sam go sobie rozmaicie i w różnych barwach odmalowywał. Teraz jednak miał przed sobą równinę, widział sterczące pojedynczo uschłe drzewa i widział rozrzucone, po części już pobielałe i lśniące od nocnej rosy kości około 16 000 ludzi i 4000 koni, którym przyszło tu zginąć. Różnica między obrazami bitwy, jakie nosił w głowie, a tym, co miał teraz przed sobą na dowód, że bitwa faktycznie się wydarzyła – ta różnica wywołała w nim nieznane dotąd, przyprawiające o zawrót głowy uczucie rozdrażnienia. Może dlatego pomnik, który wzniesiono na polu bitwy, wydał mu się, jak pisze, bardzo marny. Mizerny pomnik bowiem nie odpowiadał ani jego wyobrażeniom o zamęcie bitwy, ani kolosalnemu polu trupów, na którym się teraz znajdował, sam jeden, niczym ginący.

Gdy potem wracał myślą do owego wrześniowego dnia na polu Marengo, wydawało mu się często, że przewidział był wówczas lata, które miały nastąpić, wszystkie kampanie i katastrofy, a nawet upadek

i wygnanie Napoleona, oraz że w tym momencie pojął jasno, iż nie ma co szukać szczęścia w służbie wojskowej. W każdym razie gdzieś w tych jesiennych tygodniach zdecydował, że zostanie największym pisarzem wszech czasów. Ale stanowcze kroki w kierunku spełnienia tych marzeń podjął nie wcześniej niż w chwili, gdy rozpad cesarstwa począł się już rysować, a naprawdę wkroczyć do literatury udało mu się właściwie dopiero rozprawą O miłości, pisaną wiosną 1820 roku jako coś w rodzaju podsumowania tyleż pełnego nadziei, co nieszczęsnego okresu, który pracę tę poprzedzał.

Beyle, w tych latach jak zawsze często podróżujący między Francją a Włochami, w marcu 1818 roku zawarł znajomość z Metyldą Dembowski Viscontini, a stało się to w jej mediolańskim salonie. Metylda, zamężna z prawie trzydzieści lat starszym od niej polskim oficerem, miała lat dwadzieścia osiem i wielką melancholijną urodę. Po upływie mniej więcej roku, w ciągu którego należał do stałych gości w domach przy piazza delle Galline i piazza Belgioioso, już zdawało się, że swą dyskretnie okazywaną namiętnością zyska niebawem przychylność Metyldy, gdy sam przekreślił swoje szanse wskutek niedającej się naprawić, jak musiał później przyznać, gafy.

Metylda wyjechała do Volterry, by odwiedzić swoich dwóch synów, umieszczonych w klasztornej szkole San Michele, a Beyle, niezdolny znieść nawet paru dni, podczas których miałby nie widzieć Metyldy, incognito podążył w ślad za nią. Nie mógł po prostu zapomnieć ostatniej chwili spędzonej w obecności Metyldy w przeddzień jej wyjazdu z Mediolanu. Przy pożegnaniu w foyer swego domu pochyliła się, by poprawić coś przy buciku, i nagle wszystko wokół gdzieś się zapadło, widział, jak za nią, w głębokim mroku, niczym przez smugi dymu, rozwiera się czerwona pustynia. Wizja ta wprawiła go w stan bliski transu, i w tym stanie wziął się następnie do przebierania swej osoby. Zakupił nowy żółty surdut, granatowe spodnie, czarne lakierowane buty, bardzo wysoki aksamitny kapelusz oraz parę zielonych okularów, i tak odziany chodził po Volterrze, starając się możliwie jak najczęściej widywać Metyldę, choćby z daleka. Najpierw sądził, że faktycznie go nie rozpoznano, potem jednak z tym większą satysfakcją stwierdził, że Metylda śle mu wiele obiecujące spojrzenia. Gratulował sobie tak wybornego pomysłu i przez cały czas nucił na wymyśloną melodię słowa, które wydawały mu się szczególnie oryginalne: Je suis le compagnon secret et familier. Metylda natomiast, jak łatwo sobie wyobrazić, miała poczucie, że komedia ta ją kompromituje, i gdy jego niewytłumaczalne zachowanie już nazbyt poczęło jej ciążyć, potraktowała go bardzo oschłym bilecikiem, który gwałtownie położył kres nadziejom zakochanego.

Beyle był niepocieszony. Miesiącami robił sobie wyrzuty, i dopiero zdecydowawszy się przetworzyć wielką namiętność w memoriał o miłości, odnajduje psychiczną równowagę. Na blacie biurka leży pamiątka po Metyldzie, gipsowy odlew jej lewej ręki, który szczęściem, jak często myśli przy pisaniu, zdołał był jeszcze uzyskać na krótko przed klęską. Ta dłoń

znaczy dla niego niemal tyle, ile mogłaby kiedykolwiek znaczyć Metylda. Zwłaszcza lekkie skrzywienie serdecznego palca wywołuje w nim nigdy przedtem niedoświadczane gwałtowne emocje.

W rozprawie O miłości mowa jest o podróży, jaką autor rzekomo przedsięwziął z Bolonii, w towarzystwie niejakiej Mme Gherardi, którą niekiedy nazywa tylko la Ghita. Owa Ghita, która kilkakrotnie jeszcze pojawia się na marginesie późniejszych pism Beyle’a, to postać tajemnicza, by nie rzec – widmowa. Są powody do przypuszczeń, że Beyle posługiwał się jej imieniem w charakterze szyfru, pod którym kryją się różne jego kochanki, jak Adela Rebuffel, Angelina Bereyter, a także Metylda Dembowski, oraz że Mme Gherardi, której życie, jak Beyle gdzieś pisze, wystarczyłoby z łatwością na całą powieść, wbrew wszelkim dokumentalnym danym, naprawdę wcale nie istniała, a była jedynie widmem, któremu Beyle latami dochowywał wierności. Niejasne pozostaje też, w jakim momencie swego życia Beyle podjął podróż z Mme Gherardi, jeżeli rzeczywiście ją odbył. Ponieważ jednak zaraz na początku opowieści mówi się dużo o jeziorze Garda, wydaje się rzeczą prawdopodobną, że do relacji o podróży w towarzystwie Mme Gherardi przeniknęło wiele z przeżyć Beyle’a z września 1813 roku, kiedy odbywał rekonwalescencję wśród jezior północnych Włoch.

Jesienią 1813 roku Beyle znajdował się w uporczywym nastroju elegijnym. Poprzedniej zimy uczestniczył w straszliwym odwrocie z Rosji, a następnie przez jakiś czas, obarczony sprawami administracyjnymi, przebywał w Żaganiu na Śląsku, gdzie w pełni lata powaliła go ciężka choroba, w czasie której ustawicznie nawiedzały go obrazy wielkiego pożaru Moskwy oraz obrazy wspinaczki na Śnieżkę, co planował sobie tuż przed wybuchem choroby. Raz po raz widział siebie na szczycie góry, odciętego od świata, pośród miotanych wiatrem płacht śniegu oraz płomieni, które strzelają z dachów dookoła.

Wypoczynkowy urlop, spędzony następnie w północnych Włoszech, przebiegał pod znakiem uczucia słabości i łagodności, które ukazywały mu w całkiem nowym świetle zarówno okoliczną przyrodę, jak i wciąż nurtującą go tęsknotę za miłością. Owładnęła nim dziwna, nigdy przedtem niezaznawana lekkość, i wspomnienie owej lekkości przenika w siedem lat później napisaną relację z być może tylko wyimaginowanej podróży w towarzystwie prawdopodobnie również wyimaginowanej kobiety.

Punktem wyjścia opowieści jest Bolonia, gdzie w pierwszych tygodniach lipca roku, jak powiedzieliśmy, dokładnie niedającego się określić, panuje tak nieznośny upał, że Beyle i Mme Gherardi postanawiają spędzić kilka tygodni w bardziej rześkim powietrzu górskim. Wypoczywając za dnia, podróżując nocą, przemierzają górzystą krainę Emilii-Romanii i osnute trującymi wyziewami bagna Mantui, by rankiem trzeciego dnia dotrzeć do Desenzano nad jeziorem Garda. Beyle nigdy w życiu, jak pisze, nie odczuł piękna i samotności tych wód tak mocno jak wtedy. Z powodu przytłaczających upałów spędzali z Mme Gherardi wieczory na jeziorze, na pokładzie łodzi, a o zmroku oglądali całe bogactwo kolorów i przeżywali niezapomniane chwile ukojenia. Beyle pisze, że jednego z tych wieczorów rozmawiali o szczęściu. Mme Gherardi miała przy tym wystąpić z poglądem, że miłość, podobnie jak inne błogosławieństwa cywilizacji, jest chimerą, za którą uganiamy się tym bardziej, im bardziej oddaliliśmy się od natury. Jeśli szukamy natury już tylko w innym ciele, odrywamy się od niej, ponieważ miłość jest namiętnością, która spłaca długi w przez siebie wymyślonej walucie, jest transakcją pozorną i akurat tyle potrzebną do szczęścia, co aparacik do przycinania piór, który Beyle sprawił sobie w Modenie. Nie sądzi pan chyba – miała jeszcze dodać, według relacji Beyle’a – że Petrarca był nieszczęśliwy tylko dlatego, że nie dane mu było pijać kawy?

Kilka dni po tej rozmowie Beyle i Mme Gherardi wyruszyli dalej. Ponieważ nad jeziorem Garda nocą wiatr wieje z północy na południe, a przed brzaskiem z południa na północ, pojechali najpierw wzdłuż brzegu do Gargnano, znajdującego się w połowie długości jeziora, tam wsiedli na łódź i przeprawili się, właśnie gdy wstawał dzień, do małego portu Rivy, gdzie już o tej porze na murku nabrzeża dwóch chłopców grało w kości. Beyle zwrócił uwagę Mme Gherardi na ciężką starą łódź z głównym masztem nadłamanym w górnej trzeciej części oraz sfałdowanymi żółtobrunatnymi żaglami, która widać też dopiero co przybiła i dwóch mężczyzn w ciemnych surdutach ze srebrnymi guzikami znosiło akurat na ląd nosze, na których pod dużą jedwabną chustą w kwiaty, zdobną frędzlami, najwyraźniej leżał człowiek. Mme Gherardi czuła się tak niemile poruszona tą sceną, że nalegała, by bez dalszej zwłoki natychmiast opuścić Rivę.

W miarę jak zapuszczali się w góry, robiło się chłodniej i bardziej zielono, czym Mme Gherardi, której pylna letnia pora w ojczystych stronach tak często dawała się we znaki, była wprost zachwycona. Ponury incydent w Rivie, parę razy jeszcze jak cień nawiedzający ją we wspomnieniach, został wkrótce zapomniany, owładnął nią tak dobry nastrój, że z czystej radości sprawiła sobie w Innsbrucku tyrolski kapelusz z szerokim rondem, taki jaki znamy z obrazków przedstawiających powstanie Hofera, a Beyle, który właściwie chciał już zawracać, urządził się tak, by podążyć z nią dalej w głąb doliny Innu, przez Schwaz i Kufstein aż do Salzburga. W czasie wielodniowego pobytu nie omieszkali zwiedzić sławnych podziemnych galerii kopalni soli w Hallein, gdzie Mme Gherardi otrzymała od jednego z górników w prezencie gałązkę martwą wprawdzie, za to okrytą tysiącami kryształków, które gdy wynurzyli się znów na światło dzienne, skrzyły się w słońcu, wedle opisu Beyle’a, całkiem jak diamenty dam prowadzonych przez kawalerów po jasno oświetlonej sali balowej.

Przewlekły proces krystalizacji, który zmienił martwą gałązkę w iście czarodziejskie cacko, wydał się Beyle’owi, jak sam wywodzi, alegorią narastania miłości w kopalniach naszych dusz. Długo przekonywał o tym Mme Gherardi. Ale Mme Gherardi nie była skłonna wyrzec się dziecinnie błogiego nastroju, który przejmował ją tego dnia, aby roztrząsać z Beyle’em głębszy sens tej, jak kpiąco zauważyła, niewątpliwie bardzo pięknej alegorii. Beyle uznał to za przykład trudności, jakie wciąż napotykał w poszukiwaniach kobiety, która odpowiadałaby jego wyobrażeniom, i zauważa, że zrozumiał wówczas, iż nawet najbardziej skrajne wysiłki z jego strony trudności tych nie usuną. Tym samym dotarł do sprawy, która będzie go jako pisarza przez lata zaprzątała. Tak więc gdzieś w 1826 roku – zbliża się akurat do czterdziestki – siedzi samotnie na ławeczce w cieniu dwóch pięknych

drzew okolonych murkiem w ogrodzie klasztoru Minori Osservanti nad jeziorem Albano i powoli, laską, bo teraz na ogół chodzi z laską, kreśli w pyle inicjały niegdyś kochanych kobiet, jak zagadkowe runy swego życia.

Inicjały te oznaczają Wirginię Kubly, Angelę Pietragrua, Adelę Rebuffel, Melanię Guilbert, Minę de Griesheim, Aleksandrynę Petit, Angelinę („której nigdy nie kochałem”) Bereyter, Metyldę Dembowski, Klementynę, Giulię i Mme Azur, której chrzestnego imienia sobie nie przypomina. Nie rozumie już imion tych gwiazd, które, jak pisze, stały mu się obce, i podobnie, gdy pisał rozprawę O miłości, wydawało mu się ostatecznie niepojęte, dlaczego Mme Gherardi, ilekroć starał się nakłonić ją do wiary w miłość, odpowiadała zawsze już to melancholijnie, już to kpiąco. Ale szczególnie zraniony czuł się przede wszystkim, ilekroć w chwili gdy sam z rezygnacją przekonywał się o racjach jej filozofii, Mme Gherardi przyznawała jednak pewną realną wartość ewokowanym przez krystalizację soli złudzeniom miłości, a zdarzało się tak często. Nachodziła go wówczas nagła świadomość własnych niedostatków i przygnębiające poczucie, że czegoś zaniedbał. Tak właśnie zdarzyło się jesienią roku wspólnej ich podróży w Alpy, jak Beyle przypomina sobie bardzo dokładnie, gdy na przejażdżce przy Cascate del Reno rozważali miłosne cierpienia malarza Oldofrediego, o których mówiło wówczas całe miasto. Beyle wciąż jeszcze nie wyrzekł się nadziei zdobycia względów Mme Gherardi, ceniącej na ogół uroki jego konwersacji, i gdy ta jęła mówić, jak mu się zdawało, do siebie o boskim szczęściu, z którym nic innego w życiu nie da się porównać, uczuł nagle straszliwy lęk i mając na myśli raczej siebie niż Oldofrediego, nazwał go biednym cudzoziemcem. Potem z wolna pozwolił, by jego koń oddalił się od wierzchowca Mme Gherardi, która, jak powiedziano, istniała może tylko w jego wyobraźni, i trzy mile dzielące ich jeszcze od Bolonii przebyli, nie zamieniając ze sobą już ani słowa.

Beyle stworzył swoje wielkie powieści między rokiem 1829 a 1842, wciąż dręczony symptomami choroby syfilitycznej. Szczególnie dokuczały mu trudności z przełykaniem, obrzmienia pod pachami i bolesność kurczących się jąder. W charakterze bacznego obserwatora, jakim się oto stał, rejestrował najdokładniej wahania swego stanu zdrowia i stwierdził wreszcie,

że bezsenność, zawroty głowy, szum w uszach, skaczące tętno i drżenie, czasem tak fatalne, że ledwie mógł utrzymać nóż i widelec, mniej mają wspólnego z samą chorobą, a więcej z bardzo toksycznymi środkami, które przez lata zażywał. Jego stan poprawił się, gdy stopniowo odstawił rtęć i jodek potasu, zauważył jednak, że powoli zaczyna wymawiać mu służbę serce. Coraz częściej wyliczał sobie lata życia, w kryptograficznej formie, jak to miał od dawna w zwyczaju, a te pokrętne rachunki, złowieszczo

abstrakcyjne, wyglądają jak posłania śmierci. W momencie gdy kreśli powyższe, z trudem dające się rozszyfrować liczby, od końca dzieli go jeszcze sześć lat wytężonej pracy. Wieczorem 22 marca 1842 roku, gdy w powietrzu czuje się już wiosnę, atak apopleksji powala go na chodnik rue Neuve-des-Capucines. Zanoszą go do mieszkania przy dzisiejszej rue Danielle-Casanova, gdzie we wczesnych godzinach porannych następnego dnia umiera, nie odzyskawszy przytomności.

All’estero

.