Człowiek w poszukiwaniu sensu. Wersja dla młodych czytelników - Victor E. Frankl - ebook

Człowiek w poszukiwaniu sensu. Wersja dla młodych czytelników ebook

Victor E. Frankl

4,9
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Poruszająca książka Viktora E. Frankla w wersji dla młodych czytelników!

Człowiek w poszukiwaniu sensu to klasyczne dzieło literatury obozowej, które od lat nie schodzi z list bestsellerów. Dzieło Frankla jest ponadczasowym studium życia w nazistowskich obozach zagłady ukazujące okrucieństwo Holokaustu. Jednocześnie to uniwersalna lekcja radzenia sobie z cierpieniem i znajdowania celu w życiu.

Wydanie dla młodych czytelników zawiera wspomnienia autora i skróconą wersję jego pism z zakresu psychologii. Książka została wzbogacona mapą, fotografiami, słownikiem terminów, wyborem listów i przemówień Frankla, a także kalendarium jego życia i ważnych wydarzeń Holokaustu. Dodatkowe materiały są cennym narzędziem do przyswojenia nauki płynącej z jego dzieła.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 178

Oceny
4,9 (18 ocen)
16
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Bomba1500

Nie oderwiesz się od lektury

Porazajaca opowiesc o piekle pobytu w obozie koncentacyjnym,natomiat druga czesc zbior cennych rad,wskazowek dotyczacych tego,w jaki sposob odnalezc siebie po traumie zycia,grunt to sens zycis umiec odnalezc ,miec wiate i byc odpowiedzialnym czlowiekiem.Polecam te niezwykla opowiesc Wielkiego Czlowieka..
00
asia223

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam ciekawą lektura, pogłębiającą tematykę obozu.
00
Ajrinbiel

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo poruszająca książka...
00
szpaczek_czyta1992

Nie oderwiesz się od lektury

⭐RECENZJA⭐ "Człowiek w poszukiwaniu sensu" wersja dla młodych czytelników pisarstwa Viktor E. Frankl to bardzo głęboka, poruszająca i mądra książka. Wiedziałam, że będzie ona trudna, bolesna, jednak nie sądziłam, że tak w nią wsiąknę po raz drugi i nie będę chciała jej odłożyć do końca! Miałam już możliwość przeczytania tej lektury, ale dla dorosłych, dlatego mam porównanie i faktycznie jest to książka odpowiednia do wieku młodego czytelnika. Pisarz w spokojny, ciekawy sposób opisuje swoje życie podczas Holocaustu. Ukazuje nam, jak mimo bardzo ciężkiej sytuacji, szukał sensu w każdej sekundzie, minucie, godzinie, dniu, tygodniu, miesiącu. Ktoś sobie zada pytanie, jak można szukać sensu w tak okropnych czasach? I autor nam na to odpowiada! Bo lepiej jest żyć z jakimś sensem, niż bez niego. Zawsze ten sens mobilizuje nas do walki o siebie, jak i o innych. Naprawdę nie mam się do czego przyczepić! Mimo ciężkiego tematu, to pisarz spisał się na medal i uważam, że zrobił to bardzo dobrze! ...
00

Popularność




PRZEDMOWA

Mia­łem pięt­na­ście lat, gdy w ostat­nim dniu przed waka­cjami nasz nauczy­ciel języka angiel­skiego przed­sta­wił nam listę około czter­dzie­stu ksią­żek. „Chcę, żeby­ście latem prze­czy­tali nie­które z nich – oznaj­mił. – Nie będę was potem z nich odpy­ty­wał, nie inte­re­suje mnie, którą wybie­rze­cie, i nie będę wam zada­wał żad­nych wypra­co­wań na ich temat. Jed­nak każda sta­nowi wyjąt­kowe dzieło lite­rac­kie, które ode­grało w moim życiu ważną rolę. Jeśli tylko dacie im szansę, dopu­ści­cie do sie­bie te histo­rie i wsłu­cha­cie się w opo­wia­da­jące je głosy, być może ina­czej spoj­rzy­cie na świat. Te książki mogą was odmie­nić”.

Więk­szość tytu­łów była mi nie­znana, bo choć osią­gną­łem w swoim życiu etap, na któ­rym zaczy­na­łem odkry­wać lite­ra­turę dla doro­słych i pod­cho­dzić do niej bar­dziej poważ­nie, nie­mal wszystko jesz­cze było dla mnie nowe. Jako nasto­la­tek zafa­scy­no­wany zarówno czy­ta­niem, jak i pisa­niem uzna­łem jed­nak pomysł z listą lek­tur za eks­cy­tu­jący; naza­jutrz z samego rana wsko­czy­łem na rower i pogna­łem do pobli­skiej księ­garni, gotów pod­jąć rzu­cone nam przez nauczy­ciela wyzwa­nie. Długo roz­my­śla­łem, od czego zacząć tę czy­tel­ni­czą przy­godę, i osta­tecz­nie zde­cy­do­wa­łem się na Czy to jest czło­wiek Prima Leviego.

Książka ta wywarła na mnie głę­boki wpływ. Dziś może się to wydać dziwne, ale w Irlan­dii połowy lat osiem­dzie­sią­tych nie uczy­li­śmy się w szkole o Holo­kau­ście. Nie licząc oglą­da­nych w tele­wi­zji fil­mów wojen­nych i poświę­co­nych dru­giej woj­nie świa­to­wej powie­ści dla mło­dzieży, które zda­rzało mi się wypo­ży­czać z biblio­teki, po raz pierw­szy zetkną­łem się wów­czas z tema­tem, który przez kolejne lata miał mnie tyleż fascy­no­wać, co prze­ra­żać. Tema­tem, który stał się nie­od­łączną czę­ścią mojej wła­snej histo­rii, mimo że uro­dzi­łem się ponad ćwierć wieku po wyzwo­le­niu ostat­niego z obo­zów śmierci.

Jak to czę­sto z książ­kami bywa, pierw­sza, która mi się spodo­bała, spra­wiła, że się­gną­łem po kolejną, a potem po następną; wkrótce lista nauczy­ciela poszła w kąt, ja zaś pozwo­li­łem, aby to pisa­rze i ich opo­wie­ści dyk­to­wali mi, w któ­rym kie­runku mam pójść. Pochło­ną­łem więk­szość auto­bio­gra­ficz­nych pism Prima Leviego, a także dzien­nik Anny Frank i wspo­mnie­nia Eliego Wie­sela, dorzu­ciw­szy do tego kilka ksią­żek histo­rycz­nych i – cie­ka­wostka – bio­gra­fię Hitlera. Waka­cje zbli­żały się ku koń­cowi, zdjęto ze mnie miarę na nowy mun­du­rek szkolny, aż nagle pew­nego dnia odkry­łem książkę Vik­tora E. Fran­kla Czło­wiek w poszu­ki­wa­niu sensu. Jej tytuł mnie onie­śmie­lił, wydała mi się jed­nak natu­ralną kon­ty­nu­acją mojej edu­ka­cji i próby zro­zu­mie­nia tego naj­strasz­niej­szego okresu w histo­rii ludz­ko­ści, gdy zda­wało się, że czło­wiek osią­gnął szczyty okru­cień­stwa.

Książka Fran­kla, podob­nie jak wcze­śniej dzieła Leviego, Wie­sela czy Anny Frank, zro­biła na mnie olbrzy­mie wra­że­nie, zarówno po pierw­szej lek­tu­rze w 1986 roku, jak i trzy­dzie­ści lat póź­niej, gdy prze­czy­ta­łem ją ponow­nie, przy­go­to­wu­jąc się do napi­sa­nia tej przed­mowy. Ude­rzyła mnie w niej prze­ni­kli­wość ana­lizy doznań więź­niów pod­da­nych naj­bar­dziej dehu­ma­ni­zu­ją­cemu z doświad­czeń – zaska­ku­jąco pozba­wiona wszel­kiej gory­czy, a zara­zem poucza­jąca w opi­sach szoku, dez­orien­ta­cji i stra­chu ofiar wyrwa­nych z rodzin­nych domów i prze­wie­zio­nych do nie­zna­nego, prze­ra­ża­ją­cego miej­sca. Frankl pisze o zacho­dzą­cych w umy­słach pro­ce­sach, dzięki któ­rym więź­nio­wie byli w sta­nie przy­sto­so­wać się do egzy­sten­cji za pod­łą­czo­nymi do prądu ogro­dze­niami z drutu kol­cza­stego, o pod­sta­wo­wych instynk­tach zmu­sza­ją­cych ludzi do uczy­nie­nia abso­lut­nie wszyst­kiego, co w ich mocy, aby po pro­stu pozo­stać przy życiu, a także o nisz­czą­cym wpły­wie obo­zów na psy­chikę tych, któ­rzy prze­żyli pie­kło, a po wyzwo­le­niu odna­leźli się w nowym, innym świe­cie i nie­raz potrze­bo­wali dzie­się­cio­leci, żeby pogo­dzić się z tym, co ich spo­tkało.

Każe nam także zasta­no­wić się nad tym, co wła­ści­wie zna­czy „prze­żyć”. Czy ktoś rze­czy­wi­ście „prze­żył” obóz kon­cen­tra­cyjny? Nie jestem tego taki pewien: doświad­cze­nie to oka­zało się dla wielu tak przy­tła­cza­jące, wspo­mnie­nia tak maka­bryczne, a żałoba po utra­co­nych bli­skich tak wszech­ogar­nia­jąca, że w ich świa­do­mo­ści musiał to być cię­żar nie do udźwi­gnię­cia.

Każde świa­dec­two osoby oca­la­łej z obozu jest inne i subiek­tywne, lecz u Fran­kla naj­bar­dziej zasko­czyło mnie jego głę­bo­kie prze­ko­na­nie, że każda chwila ludz­kiej egzy­sten­cji – szczę­śliwa, smutna, szla­chetna czy okrutna – składa się na nasze życiowe doświad­cze­nie i jako taka powinna zostać zaak­cep­to­wana. U pod­staw tej kon­cep­cji leży sto­icyzm, który wymaga czasu, aby go w pełni pojąć – myślę wręcz, że w tym celu trzeba by naj­pierw przejść przez to wszystko, co było udzia­łem Fran­kla – jed­nak to wła­śnie dzięki sto­ic­kiej posta­wie autor miał odwagę prze­trwać codzien­ność obozu, a następ­nie wyko­rzy­stać swoje doświad­cze­nia dla dobra innych. Tym samym dołą­czył do grona nie­zwy­kłych męż­czyzn i kobiet goto­wych bez lęku zagłę­bić się w naj­więk­szy mrok po to, by móc podzie­lić się ze świa­tem swo­imi prze­ży­ciami – bez gory­czy i uża­la­nia się nad sobą, a jedy­nie z gorą­cym pra­gnie­niem, aby­śmy coś zro­zu­mieli i w przy­szło­ści zapo­bie­gli podob­nym wyda­rze­niom.

Vik­tor Frankl wyprze­dził swoje czasy, gło­sząc kon­tro­wer­syjną tezę, że nie­od­łącz­nym ele­men­tem życia więź­nia jest wol­ność wyboru. W naj­bar­dziej eks­tre­mal­nych sytu­acjach utrata nadziei ozna­czała według niego pod­da­nie się siłom ciem­no­ści. Jego ana­liza róż­nych typów ludzi – czy to straż­ni­ków obo­zo­wych, czy więź­niów – rów­nież zaska­kuje; w swo­ich bada­niach kli­nicz­nych obu tych grup wyka­zał się praw­dziwą odwagą, która musiała szo­ko­wać, a może nawet razić nie­któ­rych czy­tel­ni­ków w 1946 roku, gdy wspo­mnie­nia Fran­kla uka­zały się dru­kiem po raz pierw­szy.

Dla mnie jed­nak naj­bar­dziej fascy­nu­ją­cym wąt­kiem jego książki jest zgłę­bia­nie losów ofiar obo­zów po ich wyzwo­le­niu – oso­bi­ście wolę słowo „ofiara” niż „wię­zień”, to dru­gie suge­ruje bowiem zasłu­żoną karę, pod­czas gdy „ofiara” pod­kre­śla nie­win­ność osoby mal­tre­to­wa­nej. Nikt z mojego poko­le­nia i śro­do­wi­ska nie jest w sta­nie wyobra­zić sobie emo­cji, jakie musiały wal­czyć ze sobą w umy­śle kogoś takiego: poczu­ciu ulgi towa­rzy­szyły dez­orien­ta­cja i gniew. Myślę, że nikt z nas już tego nie zro­zu­mie. Emo­cje i oso­bo­wość tych ludzi zła­mano w takim stop­niu, że po trau­mie obozu czer­pa­nie przy­jem­no­ści z jakie­go­kol­wiek aspektu życia sta­no­wiło ogromne wyzwa­nie. Jak żyć wśród ludzi, gdy było się świad­kiem naj­po­dlej­szych ludz­kich zacho­wań? Każda z ofiar musiała się z tym zmie­rzyć; jed­nym uda­wało się to lepiej, innym gorzej, Frankl nato­miast pora­dził sobie z tym na swój wła­sny spo­sób: pisał.

Vik­tor Frankl zmarł, kiedy byłem dziec­kiem, lecz jako autor podej­mu­jący w swo­ich książ­kach próby zro­zu­mie­nia Holo­kau­stu mia­łem przy­wi­lej nale­żeć do ostat­niego bodaj poko­le­nia pisa­rzy, któ­rzy mogli oso­bi­ście zetknąć się z oca­la­łymi z obo­zów. Pod­czas wie­lo­let­nich podróży odby­łem bar­dzo dużo takich spo­tkań. Chwile, gdy w domach kul­tury, salach, teatrach i na sce­nach festi­wa­lo­wych na całym świe­cie różne osoby z widowni wsta­wały, aby podzie­lić się z innymi swo­imi wspo­mnie­niami, należą do naj­bar­dziej poucza­ją­cych doświad­czeń w moim życiu zawo­do­wym. Na zawsze zacho­wam w pamięci póź­niej­sze roz­mowy w cztery oczy z takimi oso­bami, zaszczyt obco­wa­nia z nimi oraz lek­kie poczu­cie zaże­no­wa­nia na myśl, że pod­czas gdy ja piszę, odwo­łu­jąc się tylko do wyobraźni, ich histo­rie są praw­dziwe, o wiele bar­dziej auten­tyczne i wstrzą­sa­jące. W roz­mo­wach tych, obok auto­rów innych dzieł, które poma­gają nam zacho­wać pamięć tam­tych cza­sów, raz po raz prze­wi­jało się nazwi­sko Vik­tora Fran­kla oraz tytuł jego książki: Czło­wiek w poszu­ki­wa­niu sensu. I tak już pozo­sta­nie – to prze­cież jego spu­ści­zna.

„Dla­czego wciąż tyle się o tym pisze?” To pyta­nie zdaje się czę­sto powra­cać. Myślę, iż dzieje się tak dla­tego, że choć wszyst­kie wiel­kie dzieła bele­try­styki, lite­ra­tury faktu i pamięt­niki wywo­łują dys­ku­sje, emo­cje, a nawet kry­tykę, piękno lite­ra­tury, w prze­ci­wień­stwie zwłasz­cza do poli­tyki czy reli­gii, polega na tym, że akcep­tuje ona odmienne poglądy, zachęca do debaty i pozwala nam pro­wa­dzić oży­wiony dia­log z przy­ja­ciółmi i naj­bliż­szymi. Nikomu nie dzieje się przy tym krzywda, nikt nie traci życia ani dachu nad głową. Vik­tor Frankl musiał to rozu­mieć, bo jego Czło­wiek w poszu­ki­wa­niu sensu jest wła­śnie taką książką: można ją czy­tać, cenić, można o niej dys­ku­to­wać, a przede wszyst­kim dzięki niej pamięć o ofia­rach pozo­staje wiecz­nie żywa.

John Boyne

John Boyne jest auto­rem kilku powie­ści dla doro­słych i pię­ciu ksią­żek dla młod­szych czy­tel­ni­ków, w tym Chłopca w pasia­stej piża­mie.

PRZEDMOWA DO WYDANIA Z 1992 ROKU

Niniej­sza książka może się już poszczy­cić nie­mal setką wydań w języku angiel­skim – nie licząc prze­kła­dów, które uka­zały się w dwu­dzie­stu jeden języ­kach. Same zaś wyda­nia anglo­ję­zyczne roze­szły się w licz­bie ponad trzech milio­nów egzem­pla­rzy.

Takie są suche fakty; nie powinno zatem dzi­wić, że dzien­ni­ka­rze ame­ry­kań­skich gazet, a zwłasz­cza ame­ry­kań­skich sta­cji tele­wi­zyj­nych, wymie­niw­szy uprzed­nio owe impo­nu­jące liczby, z reguły roz­po­czy­nają wywiady ze mną od pyta­nia: „Dok­to­rze Frankl, pań­ska książka to abso­lutny best­sel­ler; co pan sądzi o tak spek­ta­ku­lar­nym suk­ce­sie?”, na co zwy­kle stwier­dzam, że nie trak­tuję powo­dze­nia swo­jej książki jako oso­bi­stego suk­cesu ani osią­gnię­cia, lecz raczej jako potwier­dze­nie ducho­wej nędzy naszych cza­sów; skoro setki tysięcy ludzi się­gają po książkę, któ­rej tytuł wyraź­nie nawią­zuje do kwe­stii sensu życia, musi to być dla nich niezwy­kle aktu­alny i palący pro­blem.

Jesz­cze coś może tłu­ma­czyć skalę oddźwięku mojej publi­ka­cji, a mia­no­wi­cie fakt, że jej druga, teo­re­tyczna część („Pod­stawy logo­te­ra­pii”) zawiera ponie­kąd te same wnio­ski, do któ­rych czy­tel­nik może dojść samo­dziel­nie po lek­tu­rze poprze­dza­ją­cej ją auto­bio­gra­ficz­nej rela­cji („Moje prze­ży­cia w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym”), która z kolei jest niczym innym jak egzy­sten­cjalną pod­bu­dową mojej teo­rii. Tym samym obie czę­ści uwia­ry­god­niają się wza­jem­nie.

Powyż­sze kwe­stie nie zaprzą­tały jed­nak mej głowy, gdy w 1945 roku zasia­da­łem do pisa­nia tej książki. A napi­sa­łem ją w ciągu dzie­wię­ciu dni, wielce zde­ter­mi­no­wany, aby uka­zała się ano­ni­mowo. Tak też się stało i na okładce pierw­szego, ory­gi­nal­nego nie­miec­kiego wyda­nia nie wid­nieje moje nazwi­sko, cho­ciaż w ostat­niej chwili, tuż przed publi­ka­cją, ule­głem pre­sji przy­ja­ciół nale­ga­ją­cych, aby autor został przy­naj­mniej wymie­niony na stro­nie tytu­ło­wej pierw­szego wyda­nia. Bez wąt­pie­nia pisa­łem ją jed­nak z głę­bo­kim prze­ko­na­niem, iż jako dzieło ano­ni­mowe ni­gdy nie przy­nie­sie mi sławy lite­rac­kiej. Zale­żało mi przede wszyst­kim na tym, aby posłu­gu­jąc się kon­kret­nym przy­kła­dem, prze­ka­zać czy­tel­ni­kom, że życie ma sens w każ­dych oko­licz­no­ściach, nawet tych naj­bar­dziej nie­ludz­kich. Sądzi­łem, że jeśli przed­sta­wię swoje prze­my­śle­nia w kon­tek­ście sytu­acji tak skraj­nej, jaką jest pobyt w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym, zyskam dodat­kowy posłuch. Czu­łem, że moim obo­wiąz­kiem jest wierne odtwo­rze­nie swo­ich doświad­czeń, uwa­ża­łem bowiem, że może to pomóc ludziom skłon­nym do depre­sji.

Jest więc dla mnie czymś zaska­ku­ją­cym i wyjąt­ko­wym zara­zem, że wśród kil­ku­dzie­się­ciu ksią­żek, które wyszły spod mego pióra, wła­śnie ta jedna, którą zamie­rza­łem wydać ano­ni­mowo, aby za jej ewen­tu­al­nym suk­ce­sem nie stała kon­kretna osoba autora – że to wła­śnie ona stała się best­sel­le­rem. Raz za razem pouczam więc swo­ich stu­den­tów, zarówno w Euro­pie, jak i w Ame­ryce: „Nie goń­cie za suk­ce­sem – im bar­dziej ku niemu dąży­cie, czy­niąc z niego swój jedyny cel, tym czę­ściej on was omija. Do suk­cesu bowiem, tak jak do szczę­ścia, nie można dążyć; musi on z cze­goś wyni­kać i wystę­puje jedy­nie jako nie­za­mie­rzony rezul­tat naszego zaan­ga­żo­wa­nia w dzieło więk­sze i waż­niej­sze od nas samych lub efekt uboczny cał­ko­wi­tego odda­nia się dru­giemu czło­wie­kowi. Szczę­ście po pro­stu musi samo do nas przyjść i doty­czy to też suk­cesu: suk­ces »przy­da­rza się« nam, kiedy o niego nie zabie­gamy. Trzeba słu­chać, co nam pod­po­wiada sumie­nie, a następ­nie reali­zo­wać jego nakazy zgod­nie ze swoją naj­lep­szą wie­dzą. Dopiero wtedy prze­ko­na­cie się, że na dłuż­szą metę – powta­rzam: na dłuż­szą metę! – suk­ces przy­cho­dzi wła­śnie do tych, któ­rzy o nim nie myśleli”.

Czy­tel­nicy mogą być cie­kawi, dla­czego nie pró­bo­wa­łem uciec przed wszyst­kim, co zgo­to­wał mi los – i to zaraz po zaję­ciu Austrii przez Hitlera. Pozwól­cie, że w odpo­wie­dzi przy­to­czę w tym miej­scu pewną histo­rię. Na krótko przed przy­stą­pie­niem Sta­nów Zjed­no­czo­nych do dru­giej wojny świa­to­wej zosta­łem zapro­szony do kon­su­latu ame­ry­kań­skiego w Wied­niu po odbiór wizy wjaz­do­wej. Moi rodzice – starsi ludzie – byli w siód­mym nie­bie; sądzili, że wkrótce uda mi się wyje­chać z Austrii. Nagle jed­nak ogar­nęły mnie wąt­pli­wo­ści. Szcze­gól­nie jedno pyta­nie nie dawało mi spo­koju: czy rze­czy­wi­ście mogę dopu­ścić, aby rodzice samot­nie sta­wili czoła cze­ka­ją­cej ich przy­szło­ści, groź­bie, że – prę­dzej czy póź­niej – zostaną wywie­zieni do obozu kon­cen­tra­cyj­nego, a może nawet do tak zwa­nego obozu zagłady? Co jest moim obo­wiąz­kiem? Czy powi­nie­nem w pierw­szej kolej­no­ści zatrosz­czyć się o swoje inte­lek­tu­alne dziecko, logo­te­ra­pię, wybrać emi­gra­cję i żyzny grunt do pisa­nia ksią­żek? A może raczej powi­nie­nem sku­pić się na obo­wiąz­kach, które jako syn mia­łem wobec swo­ich rodzi­ców, i zro­bić wszystko, co w mojej mocy, aby ich ochro­nić? Roz­wa­ża­łem wszyst­kie argu­menty za i prze­ciw, lecz mimo to nie byłem w sta­nie pod­jąć decy­zji; dyle­mat, z jakim mia­łem do czy­nie­nia, wprost wołał o „znak z nieba”, jak to się cza­sami mówi.

Pew­nego dnia zauwa­ży­łem leżący na stole kawa­łek mar­muru. Kiedy zapy­ta­łem ojca, skąd się tam wziął, odparł, że zna­lazł go w miej­scu, gdzie naro­dowi socja­li­ści spa­lili naj­więk­szą syna­gogę w Wied­niu. Zabrał go ze sobą do domu, ponie­waż był to frag­ment tablicy z dzie­się­cioma przy­ka­za­niami. Na mar­mu­rze wid­niała wyryta zło­cona hebraj­ska litera; ojciec wyja­śnił mi, że sym­bo­li­zuje ona jedno z przy­ka­zań. Natych­miast zapy­ta­łem:

– Które?

On zaś odparł:

– Czcij ojca swego i matkę swoją, abyś długo żył na Ziemi.

W tej samej chwili posta­no­wi­łem pozo­stać razem z rodzi­cami, na tej ziemi, i zapo­mnieć o ame­ry­kań­skiej wizie.

Vik­tor E. Frankl

Wie­deń 1992

CZŁOWIEK W POSZUKIWANIU SENSU

MOJE PRZEŻYCIA W OBOZIE KONCENTRACYJNYM

Niniej­sza książka nie aspi­ruje do tego, aby być wier­nym zapi­sem histo­rycz­nych fak­tów i wyda­rzeń; sta­nowi raczej zbiór oso­bi­stych doświad­czeń – doświad­czeń, które swego czasu stały się udzia­łem milio­nów więź­niów. To naoczna rela­cja z pobytu w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym, spi­sana przez jed­nego z oca­la­łych z pogromu. Jej celem nie jest uwy­pu­kla­nie naj­więk­szych kosz­ma­rów obo­zo­wego życia, ponie­waż te były nader czę­sto opi­sy­wane (choć o wiele rza­dziej uzna­wane za praw­dziwe), lecz przed­sta­wie­nie nie­zli­czo­nych drob­nych udrę­czeń. Innymi słowy, książka ta spró­buje odpo­wie­dzieć na pyta­nie: w jakim stop­niu codzienna rze­czy­wi­stość obozu kon­cen­tra­cyj­nego znaj­do­wała odbi­cie w umy­śle prze­cięt­nego więź­nia?

Do więk­szo­ści opi­sa­nych tutaj wyda­rzeń nie docho­dziło w wiel­kich, dobrze zna­nych obo­zach, lecz wła­śnie w tych mniej­szych, w któ­rych głów­nie doko­ny­wano maso­wej eks­ter­mi­na­cji. Niniej­sza histo­ria nie trak­tuje o kaźni wiel­kich boha­te­rów i męczen­ni­ków, nie opo­wiada też o wszech­wład­nych kapo – zaufa­nych więź­niach obda­rzo­nych szcze­gól­nymi przy­wi­le­jami – ani o posta­ciach zna­nych osób, które tra­fiły do nie­woli. Nie kon­cen­truje się zatem na cier­pie­niach wiel­kich tego świata, ale na poświę­ce­niu, męce oraz śmierci olbrzy­miej armii nikomu niezna­nych i przez nikogo nie­od­no­to­wa­nych ofiar. To wła­śnie ci zwy­kli więź­nio­wie, na któ­rych ręka­wach brak było roz­po­zna­wal­nych emble­ma­tów, byli obiek­tem naj­więk­szej pogardy kapo. Pod­czas gdy zwy­kli więź­nio­wie jadali nie­wiele lub pra­wie wcale, kapo ni­gdy nie cho­dzili głodni; prawdę mówiąc, wielu kapo wio­dło się w obo­zie lepiej niż na wol­no­ści. W trak­to­wa­niu pod­le­głych sobie więź­niów prze­wyż­szali suro­wo­ścią nie­miec­kich straż­ni­ków, a okru­cień­stwem w biciu – eses­ma­nów. Rzecz jasna, byli oni wybie­rani do spra­wo­wa­nia tej funk­cji wyłącz­nie spo­śród więź­niów o odpo­wied­nich skłon­no­ściach i cha­rak­te­rze i jeśli nie wypeł­niali tego, czego od nich ocze­ki­wano, cze­kała ich natych­mia­stowa degra­da­cja. Wkrótce też upo­dab­niali się do eses­ma­nów i straż­ni­ków obo­zo­wych, można więc powie­dzieć, że ich psy­chikę należy oce­niać w tych samych kate­go­riach.

Oso­bie z zewnątrz łatwo jest wyro­bić sobie mylny obraz obo­zo­wego życia – obraz znie­kształ­cony przez sen­ty­menty i współ­czu­cie. Ktoś taki nie­wiele wie na temat toczo­nej przez więź­niów bru­tal­nej walki o prze­ży­cie. Był to bez­li­to­sny bój o kawa­łek codzien­nego chleba i prze­trwa­nie, o dobro swoje lub naj­bliż­szego przy­ja­ciela.

Za przy­kład niech posłuży nam przy­pa­dek trans­portu, który – jak ofi­cjal­nie ogło­szono – miał prze­wieźć pewną liczbę więź­niów do innego obozu; łatwo się jed­nak było domy­ślić, że celem tej podróży będą komory gazowe. Wybrani pod­czas selek­cji cho­rzy i osła­bieni więź­nio­wie jako nie­zdolni do pracy mieli zostać prze­nie­sieni do jed­nego z wiel­kich zbior­czych obo­zów wypo­sa­żo­nych w komory gazowe i kre­ma­to­ria. Selek­cja sta­no­wiła sygnał do bez­par­do­no­wej walki mię­dzy więź­niami – jed­nostka prze­ciw jed­no­stce, grupa prze­ciw gru­pie. Liczyło się jedy­nie to, aby nasze wła­sne nazwi­sko i nazwi­sko naszego przy­ja­ciela nie zna­la­zło się na liście ofiar, choć wszy­scy zda­wa­li­śmy sobie sprawę, że miej­sce jed­nego oca­lo­nego musi zająć inna ofiara.

Każdy trans­port zabie­rał okre­śloną liczbę więź­niów. Nie było ważne, któ­rych kon­kret­nie, bo i tak każdy z nich był niczym wię­cej jak tylko nume­rem. W dniu przy­jazdu do obozu (przy­naj­mniej taką metodę sto­so­wano w Auschwitz) wraz z innymi rze­czami oso­bi­stymi odbie­rano więź­niom wszel­kie doku­menty. Każdy miał zatem moż­li­wość pod­szyć się pod dowolne nazwi­sko i zawód – i z róż­nych powo­dów wielu tak wła­śnie robiło. Wła­dze obo­zowe inte­re­so­wały wyłącz­nie numery prze­trzy­my­wa­nych. Numery te były zwy­kle wyta­tu­owane na skó­rze, musiały być także naszyte w okre­ślo­nych miej­scach na spodnie, kurtkę lub kapotę więź­nia. Chcąc oskar­żyć kogoś o jakieś wykro­cze­nie, straż­ni­kowi wystar­czył tylko rzut oka na numer (jakże oba­wia­li­śmy się tych spoj­rzeń!) – ni­gdy nie pytał nikogo o nazwi­sko.

Powróćmy jed­nak do mają­cego wyru­szyć kon­woju. W takich chwi­lach bra­ko­wało czasu i chęci, aby roz­trzą­sać kwe­stie moralne czy etyczne. Każdy wię­zień opę­tany był tylko jedną myślą: utrzy­mać się przy życiu przez pamięć cze­ka­ją­cej na niego rodziny i oca­lić naj­bliż­szych. Był zatem gotów na wszystko, by inny wię­zień – inny „numer” – zajął jego miej­sce w trans­por­cie.

Jak już wspo­mnia­łem, pro­ces wyboru kapo opie­rał się na selek­cji nega­tyw­nej; tylko naj­bar­dziej bru­talni mogli spra­wo­wać tę funk­cję (szczę­śli­wie z kil­koma wyjąt­kami). Jed­nak wraz z wybo­rem kapo, doko­ny­wa­nym przez eses­ma­nów, wśród więź­niów przez cały czas trwała swego rodzaju auto­se­lek­cja. Przy życiu pozo­sta­wali z reguły tylko ci, któ­rzy po latach prze­by­wa­nia w róż­nych obo­zach w swo­jej walce o prze­trwa­nie porzu­cili wszel­kie skru­puły; imali się oni naj­róż­niej­szych uczci­wych i nieuczci­wych spo­so­bów, aby rato­wać wła­sną skórę, ucie­ka­jąc się nawet do bru­tal­nej siły, kra­dzieży i zdrady przy­ja­ciół. My, któ­rzy wró­ci­li­śmy z pie­kła, zawdzię­cza­jąc to wielu szczę­śli­wym zbie­gom oko­licz­no­ści lub wręcz cudom – jak­kol­wiek by to brzmiało – my wiemy: naj­lepsi z nas stam­tąd nie powró­cili.

Obec­nie dostęp­nych jest wiele fak­to­gra­ficz­nych rela­cji doty­czą­cych obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych. W przy­padku tej książki fakty będą jedy­nie o tyle istotne, o ile będą sta­no­wiły część ludz­kiego doświad­cze­nia. Niniej­szy esej ma być wła­śnie próbą opi­sa­nia natury owych doświad­czeń. Tym, któ­rzy prze­żyli obóz kon­cen­tra­cyjny, spró­buję wyja­śnić ich prze­ży­cia w świe­tle współ­cze­snej wie­dzy; ci zaś, któ­rych to omi­nęło, być może łatwiej dzięki temu ogarną, a przede wszyst­kim zro­zu­mieją doświad­cze­nia tej jakże nie­licz­nej grupy więź­niów, któ­rzy prze­żyli i teraz nie potra­fią odna­leźć się w życiu. Byli więź­nio­wie czę­sto powta­rzają: „Nie lubimy mówić o tym, czego doświad­czy­li­śmy. Tym, któ­rzy byli tam razem z nami, nie­po­trzebne są żadne wyja­śnie­nia, inni zaś nie są w sta­nie pojąć ani tego, jak się wów­czas czu­li­śmy, ani tego, jak się czu­jemy teraz”.

Próba meto­dycz­nego upo­rząd­ko­wa­nia tak sze­ro­kiego tematu sta­nowi wiel­kie wyzwa­nie, jako że psy­cho­lo­gia z natury wymaga swego rodzaju nauko­wej bez­stron­no­ści. Czy jed­nak czło­wiek, który odno­to­wuje swoje obser­wa­cje, samemu będąc w nie­woli, jest w sta­nie zdo­być się na bez­stron­ność? Osoba spo­glą­da­jąca na pro­blem z zewnątrz zdo­bę­dzie się na nią bez trudu, lecz nie­unik­niony dystans odbie­rze jej spo­strze­że­niom jaką­kol­wiek auten­tyczną war­tość. Tylko ten, kto sam był w obo­zie, naprawdę wie. Jego sądy mogą być nie­obiek­tywne, a oceny prze­sadne; to nie­uchronne. Należy zatem pod­jąć świa­domy wysi­łek, aby unik­nąć jakiej­kol­wiek stron­ni­czo­ści, i na tym wła­śnie polega praw­dziwa trud­ność napi­sa­nia książki takiej jak ta. Cza­sami autor musi mieć odwagę opi­sa­nia szcze­gól­nie oso­bi­stych doświad­czeń. Dla­tego też począt­kowo zamie­rza­łem wydać tę książkę ano­ni­mowo, pod­pi­su­jąc ją jedy­nie swoim nume­rem obo­zo­wym. Gdy jed­nak ręko­pis był już gotowy, zro­zu­mia­łem, że jako ano­ni­mowa publi­ka­cja straci ona połowę swo­jej war­to­ści i że muszę zdo­być się na odwagę, aby otwar­cie przed­sta­wić swoje poglądy. Pod­ją­łem wów­czas decy­zję, by nie usu­wać żad­nego frag­mentu swo­jej rela­cji, pomimo głę­bo­kiej nie­chęci do wszel­kiego eks­hi­bi­cjo­ni­zmu.

Moim czy­tel­ni­kom pozo­sta­wiam swo­bodę ana­li­zo­wa­nia tre­ści tej książki i prze­kła­da­nia jej na suchą teo­rię. Być może wnie­sie to coś nowego do psy­cho­lo­gii życia wię­zien­nego, bada­nego tak inten­syw­nie wkrótce po pierw­szej woj­nie świa­to­wej, która dostar­czyła nam wie­dzy na temat „cho­roby dru­tów kol­cza­stych”. Dru­giej woj­nie świa­to­wej zawdzię­czamy nato­miast wie­dzę o „psy­cho­pa­to­lo­gii mas” (jeżeli mogę w ten spo­sób spa­ra­fra­zo­wać znane powie­dze­nie, a zara­zem tytuł książki Le Bona), wojna przy­nio­sła nam bowiem wojnę ner­wów oraz obozy kon­cen­tra­cyjne.

Ponie­waż opo­wieść ta doty­czy moich oso­bi­stych prze­żyć w roli zwy­kłego więź­nia, powi­nie­nem w tym miej­scu zazna­czyć, nie bez dumy, że z wyjąt­kiem ostat­nich kilku tygo­dni pobytu w obo­zie ni­gdy nie byłem tam zatrud­niony jako psy­chia­tra ani nawet jako lekarz. Kilku moich kole­gów po fachu miało szczę­ście pra­co­wać w kiep­sko ogrze­wa­nych ambu­la­to­riach, w któ­rych opa­try­wali rany za pomocą ban­daży zro­bio­nych z kawał­ków maku­la­tury. Ja jed­nak byłem nume­rem 119 104 i więk­szość czasu spę­dzi­łem, kopiąc i ukła­da­jąc tory pod linię kole­jową. Pew­nego razu mia­łem za zada­nie samo­dziel­nie wyko­pać pod drogą tunel pod główny wodo­ciąg. Za jego wyko­na­nie zosta­łem sowi­cie wyna­gro­dzony: tuż przed Bożym Naro­dze­niem 1944 roku otrzy­ma­łem w pre­zen­cie tak zwane bony pre­miowe. Wyda­wało je przed­się­bior­stwo budow­lane, w któ­rym pra­co­wa­li­śmy na zasa­dzie nie­wol­ni­ków; firma pła­ciła wła­dzom obozu usta­loną stawkę dzienną od każ­dego więź­nia. Bony zaś kosz­to­wały ją pięć­dzie­siąt feni­gów za sztukę i mogły zostać wymie­nione na sześć papie­ro­sów, czę­sto dopiero wiele tygo­dni póź­niej, cho­ciaż zda­rzało się, że tra­ciły już wów­czas swą waż­ność. Sta­łem się zatem dum­nym posia­da­czem bonów sta­no­wią­cych rów­no­war­tość dwu­na­stu papie­ro­sów. Lecz co bar­dziej istotne, owe dwa­na­ście papie­ro­sów można było wymie­nić na dwa­na­ście por­cji zupy, a dwa­na­ście por­cji zupy sta­no­wiło czę­sto realny ratu­nek przed śmier­cią gło­dową.

Przy­wi­lej pale­nia papie­ro­sów zare­zer­wo­wany był dla kapo, któ­rzy co tydzień otrzy­my­wali stały przy­dział bonów; zda­rzało się także, że wię­zień pra­cu­jący jako kapo w maga­zy­nie czy w warsz­ta­cie mógł liczyć na kilka papie­ro­sów w zamian za wyko­ny­wa­nie bar­dziej nie­bez­piecz­nych prac. Jedyny wyją­tek od tej reguły sta­no­wili ci, któ­rzy utra­cili już wszelką wolę walki i chcieli „cie­szyć się” swo­imi ostat­nimi dniami. Widząc zatem palą­cego papie­rosa współ­więź­nia, wie­dzie­li­śmy, że nie ma on już siły dalej żyć; zda­wa­li­śmy sobie też sprawę, że raz utra­cona wola prze­ży­cia rzadko kiedy powraca.

* * *

Ana­li­zu­jąc olbrzy­mią ilość mate­ria­łów doty­czą­cych obser­wa­cji i świa­dectw nie­zli­czo­nych więź­niów, można wyraź­nie okre­ślić trzy etapy psy­chicz­nych reak­cji czło­wieka na pobyt w obo­zie: faza nastę­pu­jąca tuż po przy­by­ciu, sta­dium głę­bo­kiego wej­ścia w rutynę życia obo­zo­wego i okres nastę­pu­jący po wyzwo­le­niu z obozu.

Symp­to­mem cha­rak­te­ry­stycz­nym dla pierw­szego etapu jest szok. W pew­nych warun­kach wstrząs może być odczu­wany jesz­cze przed ofi­cjal­nym przy­ję­ciem więź­nia do obozu. Przy­kła­dem takiej sytu­acji mogą być oko­licz­no­ści towa­rzy­szące mojemu wła­snemu przy­jaz­dowi do Auschwitz.

Kilka dni i nocy pół­tora tysiąca ludzi podró­żo­wało bez prze­rwy w zamknię­tym pociągu, po osiem­dzie­siąt osób w każ­dym wago­nie. Trzeba było leżeć na swoim bagażu, tych kilku oso­bi­stych dro­bia­zgach, które pozwo­lono nam ze sobą zabrać. Wagony były do tego stop­nia prze­peł­nione, że tylko przez górną część okien wpa­dało do środka szare świa­tło świtu. Wszy­scy spo­dzie­wali się, że pociąg zmie­rza do jakiejś fabryki uzbro­je­nia, w któ­rej zosta­niemy zatrud­nieni w cha­rak­te­rze robot­ni­ków przy­mu­so­wych. Nie wie­dzie­li­śmy, czy wciąż jesz­cze znaj­du­jemy się na tere­nie Ślą­ska, czy też jeste­śmy już w Pol­sce. Prze­ni­kliwy dźwięk gwizdka loko­mo­tywy spra­wiał upiorne wra­że­nie; był niczym woła­nie o pomoc, wyraz współ­czu­cia maszyny dla nie­szczę­snego ładunku, jaki przy­szło jej wieźć na zatra­ce­nie. W pew­nym momen­cie pociąg zwol­nił, naj­wy­raź­niej zbli­ża­jąc się do jakiejś sta­cji. Wśród zanie­po­ko­jo­nych pasa­że­rów pod­niósł się krzyk: „Widać tablicę, jeste­śmy w Auschwitz!”. Serca wszyst­kich zamarły na uła­mek sekundy. Auschwitz – ta nazwa zawie­rała w sobie wszystko, co naj­gor­sze: komory gazowe, kre­ma­to­ria, masowe mordy. Pociąg na­dal się poru­szał, wolno, nie­mal z waha­niem, jakby chciał jak naj­dłu­żej oszczę­dzić swoim pasa­że­rom bole­snej prawdy: to rze­czy­wi­ście było Auschwitz!

W świe­tle wsta­ją­cego dnia oczom naszym uka­zały się zarysy olbrzy­miego obozu: cią­gnące się w kilku rzę­dach ogro­dze­nie z drutu kol­cza­stego, wieże war­tow­ni­cze, reflek­tory, a w tle dłu­gie kolumny wynędz­nia­łych ludz­kich postaci, sza­rych w sza­rym świe­tle poranka, zdą­ża­ją­cych dokądś po pro­stych, opu­sto­sza­łych dro­gach, dokąd – tego nie wie­dzie­li­śmy. Od czasu do czasu dobie­gały nas poje­dyn­cze okrzyki i natar­czywe gwizdy. Nie zna­li­śmy jesz­cze ich zna­cze­nia. Wyobraź­nia pod­su­wała mi obrazy szu­bie­nic z cia­łami wisiel­ców. Byłem prze­ra­żony, ale to nie miało więk­szego zna­cze­nia, bo odtąd każdy dzień miał nas przy­zwy­cza­jać do coraz więk­szych i bar­dziej prze­ra­ża­ją­cych potwor­no­ści.

W końcu wje­cha­li­śmy na sta­cję. Począt­kową ciszę szybko prze­rwały gło­śno wykrzy­ki­wane komendy. Od tego dnia mie­li­śmy już stale sły­szeć te szorst­kie, nie­przy­jemne głosy roz­le­ga­jące się raz za razem we wszyst­kich kolej­nych obo­zach. Brzmiały zupeł­nie jak ostat­nie woła­nie ofiary, ist­niała jed­nak pewna róż­nica. Głosy te były zgrzy­tliwe, ochry­płe, jakby wydo­by­wały się z gar­deł ludzi nawy­kłych do krzyku, ludzi mor­do­wa­nych raz za razem. Drzwi wago­nów sta­nęły otwo­rem i natych­miast do środka wpadł nie­wielki oddział więź­niów. Mieli na sobie pasiaki, a ich głowy były ogo­lone, wyglą­dali jed­nak na dobrze odży­wio­nych. Mówili wszyst­kimi moż­li­wymi języ­kami euro­pej­skimi, dość żar­to­bli­wie, co wyda­wało się gro­te­skowe w zaist­nia­łych oko­licz­no­ściach. Jak tonący chwyta się brzy­twy, tak mój wro­dzony opty­mizm (który czę­sto decy­do­wał o moich odczu­ciach nawet w naj­bar­dziej roz­pacz­li­wych sytu­acjach) kazał mi trzy­mać się kur­czowo jed­nej myśli: „Ci więź­nio­wie cał­kiem dobrze wyglą­dają, wydają się mieć dobry humor, nawet się śmieją. Kto wie? Może mi też się tak poszczę­ści”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki