Czerwony śnieg na Etnie - Jarosław Mikołajewski, Paweł Smoleński - ebook + audiobook + książka

Czerwony śnieg na Etnie ebook i audiobook

Jarosław Mikołajewski, Paweł Smoleński

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Leonardo Sciascia nie mylił się, pisząc, że „Sycylia jest metaforą”. Bo jak inaczej mówić o miejscu uwodzącym różnorodnością odziedziczoną po wszystkich, którzy w ciągu wieków żeglowali przez Morze Śródziemne? W sycylijskich krajobrazach i miasteczkach jak w zwierciadle odbija się skomplikowana historia wyspy, a kontrasty nie dają o sobie zapomnieć: Wschód i Zachód, turyści i uchodźcy, mafia i praworządność, historia i nowoczesność.

Jarosław Mikołajewski i Paweł Smoleński, „jeden z Rzymu, drugi z Krymu”, zabierają nas w wyjątkową podróż po Sycylii. Spotkanie poetyckie w więzieniu, gwarny targ rybny, stare świątynie, wyludnione centra miasteczek, dzielnice imigrantów – to tylko kilka z licznych przystanków na trasie tej niezwykłej wyprawy.

Czerwony śnieg na Etnie to pełna głębokiego humanizmu opowieść o złożonej naturze sycylijskiego świata i sycylijskiej duszy – opowieść, w której poetycka czułość Mikołajewskiego i reporterska wnikliwość Smoleńskiego współtworzą barwny portret wyspiarskiej rzeczywistości.

„Pierwszy raz pojechaliśmy na Sycylię, ponieważ Jarek, który zna wyspę jak własną kieszeń, tak długo przekonywał Pawła, aż przekonał. Bo we dwóch lepiej się jeździ niż samemu. Bo dwie pary oczu więcej widzą niż jedna. A wino lub averna pite z przyjacielem lepiej smakują niż do lustra.

Drugi raz pojechaliśmy na Sycylię, by ostatecznie sprawdzić, że powody, które skłoniły nas do pierwszego razu, były wystarczające, ale też najlepsze na świecie. No i z kim, jak nie z kumplem, można zażarcie debatować na temat kamiennego słonia z Katanii? Albo drogi wiodącej gdzieś w góry, która w oczywisty sposób jest drogą z Mazur lub Podlasia, tylko prowadzącą gdzie indziej?”

Autorzy

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 358

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 21 min

Lektor: Bartosz Głogowski

Oceny
4,1 (170 ocen)
72
55
28
12
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
prorok2310

Nie oderwiesz się od lektury

Fascynująca opowieść
10
just_ka1986

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonała ❤️
10
aapiwowar

Nie oderwiesz się od lektury

Dla wszystkich, którzy wybierają się na Sycylię i dla tych, którzy z niej wrócili. Doskonała.
10
DorotaRybitwa1

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonały reportaż! W czasach gdy podróżowanie jest ograniczone można w wyobraźni przenieść się w cudowne miejsce, by potem skonfrontować z rzeczywistością
10
Valril

Dobrze spędzony czas

Niektóre rozdziały są interesujące, inne do bólu nudne. Nierówna książka.
10

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © by Carlos Spottorno / Panos Pictures / Forum

Copyright © by Jarosław Mikołajewski i Paweł Smoleński, 2021

Niektóre fragmenty tej książki ukazały się w podobnej lub innej formie w „Gazecie Wyborczej”, „Lente”, „Newsweeku”, „W Drodze”, „Tygodniku Powszechnym”.

Opieka redakcyjna Przemysław Pełka

Redakcja Wojciech Adamski

Mapa d2d.pl

Korekta Elżbieta Krok, Iwona Łaskawiec

Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8191-207-5

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Wołowiec 2021

Wydanie I

O Sycylii powiem ci słów tylko parę i więcej nie mam rzeczywiście do powiedzenia. Statek parowy uwiózł mnie zbyt szybko, nie widziałem nawet Syrakuz. Sławny huragan afrykański, o którym wiesz z gazet, nakrył chmurą piaszczystą wyspę, ujął nam widok Etny. Trzęsienie ziemi w Messynie raz przespałem, nic o nim nie wiedząc; drugi raz, trzęsąc się na koniu w okolicach, nie dostrzegłem wcale, że się ziemia trzęsła. Urwałem w górach gałązkę pieprzu, ażeby potem powiedzieć w Litwie, że mię los zapędził tam, gdzie pieprz rośnie…

Adam Mickiewicz, z listu do Franciszka Malewskiego, 27 czerwca 1830

O dwóch takich

Nie do końca pamiętamy, jak powstał pomysł napisania i złożenia wspólnej książki o Sycylii. Wynikało to na pewno z zawieszenia wyspy pomiędzy Półwyspem Apenińskim, którym od lat zajmuje się jeden z nas, a Afryką i, dalej, Bliskim Wschodem, które poznaje i opisuje drugi; dryfowania Sycylii po Śródziemnomorzu, gdzie mieści się większość rzeczy, które nie tylko nas interesują, przede wszystkim zaś skupiają się archaiczne, odkrywane w każdym pokoleniu na nowo tęsknoty, napięcia, konflikty. I marzenia o humanistycznej wspólnocie.

Wyzwalaczem było oczywiście samo życie. Dyskomfort płynący z egzystencjalnego zawieszenia, rozczarowanie środowiskiem, zdradzającym kruchość fundamentów i hołdującym nowej poetyce, z którą coraz trudniej nam się utożsamiać. Postanowiliśmy więc przeżyć przygodę. Nie z gatunku tych awanturniczych. Raczej pewien moment bliskości na tle pejzaży, ludzi i zdarzeń, od wieków udowadniających swoją historią własną witalność i zdolność odradzania się w coraz to innych wcieleniach.

Z początku może miała to być opowieść o spotkaniu ludzi przypływających na Sycylię z ludźmi, którzy już tutaj są. I nasza książka traktuje także o tym. Lecz z upływem czasu i wraz ze zmiennymi kolejami naszych losów stawała się coraz bardziej książką nie na z góry założony temat. Raczej mówiącą o nas samych w obliczu wszystkiego, co nam się przytrafia, kojarzy, narzuca.

Jesteśmy bardzo różni. Jeden z nas bywał na Sycylii dość często, drugi nie był nigdy. Ta dwoista perspektywa dawała nam szansę na rzecz jakoś zaskakującą i nieprzewidywalną. Przez zestawienie różnych oczekiwań, różnych charakterów.

Bo, jako się rzekło, różnimy się od siebie bardzo. Także w stosunku do świata, w skrajnie odmiennych rekwizytach i poetykach myślenia i odczuwania, w sposobach, w jakie to wszystko wyrażamy. Różnice te łatwo odkryje czytelnik kolejnych tekstów składających się na książkę. Niektóre pisał jeden – ostatnio lub dawno temu, kiedy był innym człowiekiem, niektóre publikował, potem poprawiał. Inne pisał drugi – w trakcie dwóch podróży, które odbyliśmy razem, albo po powrocie.

Jeden z nas jest zdecydowanie bardziej sentymentalny, drugi – ironiczny. Z góry cieszyliśmy się na te odmienności. Chcieliśmy, żeby książka była inna niż wszystkie. Pisana wieloma głosami, czyli również gatunkami. Czytelnik znajdzie tu wywiad, rozmyślania, reportaż, poezję, a nawet fikcję.

Zaznaczyliśmy, który z nas pisał który fragment, lecz co jakiś czas wpisywaliśmy też sobie nawzajem do tekstów dzikie wtręty. Nie zaznaczaliśmy ich, żeby nie siekać czytelniczej uwagi.

Tym, co nas łączyło najbardziej, była – i jest – radość bycia jednego z drugim, drugiego z jednym. I obu z innymi.

Jarek i Paweł / Paweł i Jarek

Najstarsza z żyjących pamięci

Najstarsza pamięć, której nikt nie pamięta, opowiedziałaby pewnie o spotkaniu wody i ziemi, bóstwa i ludzi. Może o trzech nimfach, które błąkały się po morzu, zbierając kamienie wymieszane z najżyźniejszą glebą na ziemi. Aż widząc nad sobą niebo wyjątkowo błękitne i czyste, cisnęły to wszystko w wodę. Trzy garstki, trzy rogi Sycylii: Faro, Passero, Boeo. W ich obrys nimfy wysypały z chust owoce i kwiaty, a morze przyjęło ich dar, malując się tęczą i rodząc wyspę, trójkątny brzuch zawsze gotowy uwodzić, płodzić i rodzić. Trzy przylądki, trzy przypadkowe rymy, nieprzypadkowo skupione w sens. Kilkadziesiąt Sycylii, których nie potrafimy połączyć w całość – my dwaj: jeden od Sasa, drugi od Lasa, jeden z Rzymu, drugi z Krymu.

Ale dobrze nam tutaj razem. Ciekawie.

Najstarszą pamięć żywą, którą wciąż widzi niewidzącymi od kilku lat oczami, ma Andrea Camilleri, pisarz. Spośród żywych on właśnie pamięta Sycylię najdawniejszą, sięga najdalej wstecz. Umarli Leonardo Sciascia, Vincenzo Consolo, Gesualdo Bufalino. Od lat nie żyje poeta Ignazio Buttitta. Camilleri właśnie skończył dziewięćdziesiąt lat. Urodził się w 1925 roku w Porto Empedocle na południu wyspy. Niedaleko Agrigento, gdzie mieszkał Luigi Pirandello.

Kiedy wyjechał do Rzymu, miał dwadzieścia lat. Potem często wracał. Wciąż tkwi na Sycylii po uszy, bo większość swoich książek pisze w języku, jaki pamięta z dzieciństwa. W vigatese – od Vigaty, miasta, które wymyślił, a którego pierwowzorem jest Porto Empedocle.

Był reżyserem teatralnym i radiowym, włoskim odkrywcą Becketta. Bywał poetą, którego do swojej antologii wpisał sam Giuseppe Ungaretti. Autor kryminałów o komisarzu Montalbano, powieści historycznych, komentarzy do Pirandella, wspomnień, esejów od dwudziestu lat bije we Włoszech wszystkie rekordy sprzedaży i płodności twórczej. Wydaje trzy książki rocznie, czasem więcej. Tyle tylko, że dziś już nie pisze, lecz dyktuje. Wzrok zabiła mu jaskra.

Z Andreą Camillerim przyjaźniłem się, o ile mogą się przyjaźnić dziewięćdziesięcioletni pisarz i jego tłumacz, młodszy o trzydzieści pięć lat. Przełożyłem kilka jego książek. Do mojego kryminału Herbata dla wielbłąda, który wyszedł we Włoszech, napisał wstęp. Kiedyś w Rzymie, na swoim wieczorze autorskim, zamiast swojej prozy czytał moje wiersze.

Kiedy przyjechała do Rzymu Wisława Szymborska, przyszedł na spotkanie w ambasadzie i wyrecytował przy stole z pamięci Uprzejmość niewidomych. Wyraźnie wzruszony. Rozmawiali sobie rozkosznie przy stole, z Bożą i moją pomocą, bo oboje nie mówili językiem innym niż własny.

Kiedy wyjeżdżałem z Rzymu po sześciu latach kierowania Instytutem Polskim, przyszedł na pożegnalną kolację. Zanim wysiadł z samochodu, podeszła do mnie jego żona.

– Prosi, żebyś mu pomógł – powiedziała.

Podszedłem, podałem mu rękę. Powiedział, że prawie nie widzi. Położył mi dłoń na barku. Szedł za mną bardzo powoli.

Rozmawialiśmy wielokrotnie. O literaturze, o polityce, o historii. O oczach i o jedzeniu. O Janie Pawle II – mówił o nim, że stał się przykładem walki do kresu sił i w czasach wojny w Iraku przywódcą antywojennych buntów nawet dla niego, byłego komunisty, wciąż człowieka lewicy.

Camilleri przez dwie dekady był najbardziej znanym włoskim pisarzem. O jego nakładach Umberto Eco mógł tylko pomarzyć. Stał się komentatorem życia publicznego i głosem sumienia, liderem opozycji wobec Silvia Berlusconiego.

Kiedy przyjeżdżałem do Rzymu, zawsze go odwiedzałem.

– On cię kocha – śmiała się Valentina, jego siostrzenica i sekretarka, przez którą się umawiałem. – Gdyby tak nie było, na pewno byś to odczuł.

Lubiłem czystość jego wypowiedzi, jego moralizatorstwo, dziadkową mądrość. Wyraziste obrazy, powolność i porządek mowy. Sycylijski akcent. Słoniową sylwetkę. To, że palił. Uprzejmość i uważność. Gruby głos, który wszyscy Włosi rozpoznawali z zamkniętymi oczami – ulubiony głos telewizyjnych parodystów, zwłaszcza Fiorella, słynnego aktora i komika z Katanii.

W drzwiach witała mnie żona Andrei, Rosetta, też Sycylijka, jak on, robiąca mnóstwo wesołego, przyjaznego jazgotu.

– Idę po zakupy, ale czekałam, aż przyjdziesz…

Przyniosłem jej sycylijskie pomarańcze, jak zawsze.

– Jaro przyniósł pomarańcze, z listkami! – wołała Rosetta.

– Jakżeby inaczej! – Andrea wyciąga rękę, trochę w próżnię. Jakby wkładał ją w Usta Prawdy.

– Już nic nie widzę, Jaro – powiedział za którymś razem, kiedy zostaliśmy sami.

Nie wstał z krzesła, jak miał dotychczas w zwyczaju. Czasami dotykał mnie ręką, żeby sprawdzić, gdzie jestem. I ustawiał nogę tak, żeby czuć mnie kolanem.

– To dla mnie rok wielkiej zmiany – zażartował. – Zacząłem dyktować książki. Podyktowałem już drugą.

Szczerze mówiąc, od dawna myślałem, że dyktuje. Inaczej nie umiałem sobie wytłumaczyć tych trzech, czterech książek rocznie.

– Jako pierwszą książkę – ciągnął – podyktowałem kolejnego Montalbana, La rete di protezione [Sieć protekcji]. Z Valentiną pracuję już od czternastu lat, więc nauczyła się wspaniale pisać narzeczem Vigaty. Moim vigatese. Nawet mnie nieraz poprawia. Ta mówiona opowieść o nowym dochodzeniu komisarza Montalbano zajęła mi więcej czasu, ale co robić…

– Sam rozumiesz – mówił – że stracić wzrok to dla pisarza rozpacz. Valentina wiedziała o tym, więc kiedyś powiedziała: „Spróbuj dyktować, zobaczysz, że nam się uda”. I się udało. Tego lata, kiedy Valentina była na wakacjach, pracowałem z dziewczyną z Toskanii, więc dyktowałem nie w dialekcie, tylko po włosku. Książka nazywa się Certi momenti [Pewne chwile]. Opowiadam w niej o różnych spotkaniach, głównie z młodości, z ludźmi słynnymi i całkiem nieznanymi, których łączy jedno: że powiedzieli mi kiedyś zdanie, które zostało we mnie na zawsze. Teraz znowu dyktuję Valentinie Montalbana, doszliśmy do siódmego rozdziału. To bardzo ważne, że dalej pracuję. W przeciwnym razie moja sytuacja byłaby tragiczna. Co miałbym robić w życiu?…

– Jaskra – ciągnął po chwili – posunęła się do stanu skrajnego. W pół roku całkiem bym oślepł. Szukałem pomocy w Rzymie, ale lekarze rozkładali ręce. Kiedy prosiłem o operację, mówili, że to zbyt ryzykowne… „O jakim ryzyku mówicie?”, krzyczałem. „Co za różnica, czy oślepnę od razu, czy za sześć miesięcy?! Spróbujmy!” Nikt, Jaro, w całym Rzymie nie chciał się jej podjąć. Ale miałem szczęście, bo córka przeczytała przez przypadek artykuł o chirurgu, specjaliście od jaskry. Pisano w nim, że jest najlepszy we Włoszech, jednym z najlepszych w Europie. Córka pojechała do niego do Parmy, zawiozła dokumenty. Przeczytał, poprosił o kolejne trzy dokumenty od okulisty, który mnie leczył. Po czym powiedział córce: „Gdyby chodziło o mojego ojca, operowałbym go. Mogę zatrzymać chorobę w punkcie, do którego doszła. Ale wzroku nie mogę przywrócić”. Przyjeżdżał do mnie trzykrotnie, powiedział, jakie jest ryzyko i że się czuje na siłach operować. Na co ja: „Profesorze, kiedy mam przyjechać do Parmy?”… Co teraz widzę? Twoją rękę, która się porusza. Widzę, że ją położyłeś na czole. Widzę twoją twarz. Że zeszczuplałeś. Światła takie jak te, które zawiesili nade mną, stosuje się w kinie, pracują przy nich operatorzy filmowi. Sprawiają, że wieczorem widzę lepiej niż w dzień. Mogę nawet czytać coś z komputera. Czyli teoretycznie mógłbym też pisać, ale bardzo szybko męczą mi się oczy. Więc wolę dyktować. A prócz oczu nie dolega mi nic.

Jestem u niego w grudniu 2015 roku. Po raz nie wiem który. Jak zawsze przynoszę dla Rosetty sycylijskie pomarańcze z listkami.

Zwykle rozmawiamy o polityce, teraz jednak o tym, o czym ma być owa książka: o jego sycylijskich spotkaniach i niespotkaniach.

Pytam, kiedy po raz pierwszy spotkał się z innymi. Z nie-Sycylijczykami.

Zamyka oczy, śmieje się swoim słynnym na całe Włochy śmiechem palacza z podrzynanym gardłem, który na późną starość przeszedł na e-papierosy.

– Pierwszymi nie-Sycylijczykami – mówi – byli, ma się rozumieć, Amerykanie.

A oto dalszy ciąg jego opowieści:

– Rok ’43, lipiec. Amerykanie lądowali na Sycylii, z czego cieszyli się po trosze wszyscy. Nawet mafia, której za faszyzmu było trochę za ciasno. Miałem osiemnaście lat, byłem po maturze, którą dostałem bez egzaminów, jak wszyscy moi rówieśnicy, bo trudno było zdawać je pod bombami. Łaziłem wtedy po wyspie w poszukiwaniu Bóg wie czego. Chciałem oglądać świat, jaki był wówczas dla mnie dostępny, ledwie przeczuwając, że jakaś ziemia jest również za morzem. I zobaczyłem pierwszy amerykański pluton. Szli dwójkami, ale na początku właściwie nie dostrzegłem żołnierzy, bo przed nimi jechał ogromny czołg. Stałem sam na poboczu drogi. Widziałem tylko ten czołg. Do chwili, gdy nagle odbił w prawo, a z lewej wyprzedził go jeep. Pierwszy, jaki w życiu zobaczyłem. Prowadził go czarnoskóry żołnierz. Obok niego siedział inny żołnierz amerykański, a za nimi, oparty o metalowy drążek, stał oficer w mundurze. Zaskoczyło mnie, że przy pasku miał dwa rewolwery, jak w westernach. Patrzyłem już tylko na niego. W pewnej chwili jeep zrównał się z grobem niemieckiego żołnierza po mojej stronie drogi. Oficer poklepał kierowcę po hełmie. Samochód zatrzymał się momentalnie, a wtedy oficer wyskoczył, wyrwał drewniany krzyż i zaczął tłuc nim o barierkę. Kiedy z krzyża zostały drzazgi, wyrzucił jego kikut i dał znak do odjazdu. Przez tych kilka chwil, kiedy jeep stał na poboczu, zauważyłem na hełmie trzy srebrne gwiazdki. Potem dowiedziałem się, że był to generał George Patton, dowódca 7 Armii. Jeep ruszył w drogę, minął mnie ogromny czołg i dopiero wtedy zobaczyłem żołnierzy maszerujących dwójkami, z karabinami na piersiach. Po chwili ujrzałem, że na szyi mieli coś w rodzaju hawajskich naszyjników, tyle że zamiast kwiatów na sznur nawleczone były granaty. Nieśli je tak, żeby w razie potrzeby móc je zrywać jak dojrzałe pomarańcze i rzucać. Przedefilowali przede mną całkiem obojętnie, tylko ostatni z nich podszedł i powiedział: „Salutamo paesa”. Powitał mnie w nieskazitelnie czystym dialekcie. Odpowiedziałem tak samo: „Salutamo”. Na co on, wciąż po sycylijsku: „Słuchaj, rodaku, muszę cię poprosić o uprzejmość… Masz może trochę oliwy? Bo zebrałem po drodze rozmaite zioła, żeby przyrządzić sobie miskę dobrej, swojskiej, sycylijskiej sałaty. Ale jak tu jeść sałatę bez oliwy?… Będziemy wracać tędy za dwie godziny. Możesz zdobyć dla mnie trochę oliwy? Niedużo, tak na cztery palce”. Obiecałem, że za dwie godziny będę czekał z oliwą. Ledwie odszedł, zacząłem szlochać. A rozpłakałem się chyba wskutek dziwnego pomieszania uczuć. Po pierwsze, obcy zajmowali naszą ziemię. Już wtedy nie byłem faszystą, którym myślałem, że jestem jako mały chłopak. Chciałem, żeby zakończyła się wojna, ale było mi nieswojo widzieć przemarsz cudzoziemców przez moją ojczyznę. Po drugie, ten obcy, ten cudzoziemiec, przemówił do mnie w moim domowym języku. Jak nie cudzoziemiec. Ogarnęły mnie emocje tak sprzeczne, że poczułem bezradność i nie mogłem powstrzymać płaczu. Nic już nie rozumiałem. Koniec końców znalazłem mu tę oliwę i dałem dwie godziny później. Nie masz pojęcia, Jaro, jak oni się cieszyli. Zatrzymali się, wyłożyli sałatę, polali oliwą i zjedli. Siedziałem z nimi i wiem, co mówię: wszyscy, powiadam, wszyscy pochodzili z Sycylii. Byli emigrantami. Mówili w moim dialekcie. Jeden z nich spytał, czy wiem, gdzie jest Montedoro. Powiedziałem, że o jakieś trzy kilometry. „To ja wezmę przepustkę”, zawołał, „i pójdę na chwilę odwiedzić rodzinę”. Potem przyszli oczywiście również Amerykanie amerykańcy. Amerykanie, którzy mówili tylko po angielsku.

Andrea ma wilgotne, żywe oczy. Trudno uwierzyć, że niewidzące. Gotuje mu się w nosie, bierze materiałową chusteczkę.

Pytam go o muzułmanów.

– Mieszkałem już wtedy w Rzymie – wciąż mówi tym łamiącym się głosem, najchętniej podrabianym przez włoskich parodystów. – Któregoś razu, kiedy wróciłem, żeby odwiedzić rodzinę, na polu dziadka zobaczyłem jakichś dziwnych rolników. „Skąd jesteście?”, spytałem. Bo widziałem, że to nie Sycylijczycy. Okazało się, że to ludzie z Maghrebu. I byli to chyba pierwsi muzułmanie nowej generacji, powojennej, którzy pojawili się u nas. Były lata pięćdziesiąte. Nasi rolnicy jeździli na Północ, zostawiając nieuprawiane pola, więc wieś ratowała się tylko dzięki nim, dzięki rolnikom, którzy przyjeżdżali z Maroka albo Tunezji. Na swojej robocie znali się doskonale. Nie byli od wymachiwania motyką. Mieli głęboką wiedzę o czasach zasiewu i zbioru, o nawożeniu, o gatunkach zboża i o tym, czego potrzebują rośliny. Uratowali na jakiś czas nasze rolnictwo, które potem i tak zeszło na psy, bo import zaczął opłacać się bardziej niż produkcja, więc ludzie masowo uciekali do miast.

– Potem, w latach sześćdziesiątych – ciągnie dalej – pojechałem do Mazara del Vallo kręcić film dla telewizji publicznej. Nie było wtedy jeszcze masowej imigracji z Afryki, lecz odkryłem, że jest tam cała arabska dzielnica. Nie była to jednak dzielnica nowa. Arabowie wrócili do rejonu, który tysiąc lat temu, w okresie dominacji arabskiej na Sycylii, stanowił ich ośrodek. Wrócili nie do tych samych domów, ma się rozumieć, bo te już nie istniały, ale na to samo terytorium. Już nie jako pryncypałowie, ale jako biedacy. Podobnie było w Agrigento. Kiedy zaczęła się imigracja masowa, arabskie rodziny osiedlały się tam w dzielnicy nazywanej arabskim słowem rabato. Mieli swojego przywódcę, miejsce modlitw w garażu. Nie słyszałem wtedy o żadnym konflikcie, o incydentach na tle religijnym czy rasowym.

– Na Sycylii mamy to w DNA – tłumaczy.

– Czytałem taką cudowną opowieść – dodaje. – Fryderyk II, Stupor Mundi, odwiedzając w Jerozolimie meczet w towarzystwie dwustu członków swojego dworu, pyta imama: „Dlaczego się nie modlicie? Przecież jest pora modlitwy”. Na co ten: „Bo wy tu jesteście”. „Módlcie się”, odpowiada Fryderyk. „Nie chcemy przeszkadzać. Prosimy, by muzułmanie nie zwracali na nas uwagi, tylko skupili się na modlitwie”. Zaczęli się modlić, a kronikarz opisuje, że połowa dworu Fryderyka padła na kolana. Połowa chrześcijańskich rycerzy to byli muzułmanie.

To, co napisałem powyżej, pisałem w czasie teraźniejszym. Dziś jest to przeszłość. Najstarsza sycylijska pamięć nie żyje. Andrea Camilleri umarł 17 lipca 2019 roku. Ateista bez złudzeń, leży na cmentarzu niekatolickim w Rzymie przy piramidzie Gajusza Cestiusza. Któraś i czyjaś pamięć jest zawsze najstarsza. Także o Sycylii. W tej chwili nie wiem, do kogo należy. Nie znam jej. Nie wiem, jakie nosi nazwisko.

Jarosław

Gdzieś. Kiedyś. Chyba

Pierwszy raz pojechałem na Sycylię chyba w 1986 roku. Ważne jest to „chyba”, bo jakoś wyjaśnia, a może raczej zaciemnia, dlaczego wyspa wydaje mi się bliska, choć nieznana. Bo myślę, że – znowu chyba – właśnie na Sycylii zacząłem pić wino, a kiedy piłem, to codziennie, i dlatego nie pamiętam, co przeżywałem i widziałem, choć widziałem i przeżywałem wszystko w jakimś świętym uniesieniu, fruwając w rozrzedzonym powietrzu jak zajączek puszczany lusterkiem na wiązki promieni słońca, które światła niby przyjmować nie powinny, bo same dają światło, a jednak jakimś cudem zajączek, który jest światłem, brykał po słonecznym ekranie, a słoneczny ekran otulał zajączka przezroczystą kołderką.

Było więc tak: siedziałem przez prawie rok w Neapolu, ucząc włoską młodzież studencką Dantego, chodząc po najbiedniejszych uliczkach w rejonie, gdzie mieszkałem w akademiku, oglądając Chrystusa pod całunem w kaplicy Sansevero i nagich Antinousów w Muzeum Archeologicznym, a wieczorami piłem w samotności wino, czując, że bez niego dotychczasowe dwadzieścia sześć lat było stracone, pozbawione zwiewności awersu i ciężaru rewersu życia – lub na odwrót. Nie wiedziałem jeszcze, że był to mój instynktowny sposób na nerwicę natręctw, okropną przypadłość, przez którą czułem się monstrum sprowadzonym do samego podziemnego życia, z którym trzeba schować się na dno siebie samego. Po prostu – kiedy piłem wino, puszczały ciasne supły zawiązane na myślach i odruchach, nie było oglądania się wstecz, nerwowych spojrzeń w bok i w przód, przyklękania, dotykania, sprawdzania gazu… Długo by mówić, zostawmy to na lepszą okazję.

Pomieszkiwałem więc w Neapolu, i jakoś tak wczesną wiosną przyjaciele z Mediolanu zadzwonili i powiedzieli, że lecą na Sycylię, czemuż więc nie miałbym dołączyć do nich i pobyć przez kilka dni u ich znajomych w Lentini.

Lentini – znane, choć nie najsłynniejsze przecież miasto na wschodzie wyspy – to była dla mnie wtedy ogromna pokusa, i wcale nie dlatego, że leży na Sycylii, na której jeszcze nie byłem, a która wydawała mi się jednolitą taflą słonecznego lodu dryfującą po Morzu Śródziemnym, tylko dlatego, że niejaki Jacopo da Lentini, notariusz, dworzanin Fryderyka II i jego syna Manfreda, jakoś w połowie XIII wieku wymyślił sonet. Tak, sonet – ten twór, który z dwóch czwórek przechodzi w dwie trójki i który poprzez stilnovistów, Cavalcantiego, Dantego, Petrarkę, przedestylował się do Michała Anioła, do Szekspira, potem do Mickiewicza, by dotrwać do czasów współczesnych w dość anachronicznej obecnie, choć wciąż modernizowanej formie. Owszem, fascynował mnie wówczas sonet, jednak nie tłumaczy to aberracyjnej zagadki umysłu, która komuś, kto kocha sonety, każe jechać do miejsca, gdzie ktoś inny je wymyślił, jak gdyby gatunek poetycki to był okaz miejscowego gada czy owoc rosnący tylko w jednym miejscu na ziemi. Cóż, zagadki mojego pierwotnego zafrapowania miastem Lentini nie rozstrzygnę, muszę więc potraktować ją jako pretekst do krótkiego zdania sprawy, jak zacząłem poznawać Sycylię i dlaczego.

Pamiętam, że wypytując o drogę z półwyspu – Neapolu, w którym chwilowo bytowałem – na wyspę, dowiedziałem się, że najlepszym i najtańszym środkiem transportu jest pociąg, który na dolnych krańcach lądu wjeżdża na prom do Mesyny i tak kontynuuje swą podróż, a po drugiej stronie jest ta podróż już ściśle sycylijska.

Uległem tej podpowiedzi, bo cóż miałem robić. Pamiętam, że wsiadłem do pociągu, wieczorem dałem się wwieźć na prom, wysiadłem z wagonu, stanąłem na pokładzie i miałem wielką ochotę podziwiać coś, co w mgle, deszczu i mroku było niewidoczne. A przecież robiło na mnie wrażenie to, że jestem pomiędzy Scyllą a Charybdą, że wpływam na wody Wielkiej Grecji, po których błąkał się Odys-Ulisses, odkrywając niespotykane kształty nieznanych istot, ich zasadę i głosy, cyklopów, syreny i innych mieszkańców wyobraźni poszukującej klucza do człowieczeństwa bogów i bóstwa ludzi. Pamiętam też, że z wózka na pokładzie jakiś człowiek (czy on jeszcze żyje, ten Bezimienny? czy mnie wspomina? czy pisze gdzieś „nie zapomnę takiego Polaka…”?) sprzedawał arancini – gałki nasączonego sosem pomidorowym ryżu z zatopioną w nich mozzarellą (albo śledzioną czy ragù – to zależy)…

Wciąż mam w oczach spontaniczną radość lentińskich przyjaciół moich przyjaciół z Mediolanu na mój widok, kiedy w końcu wysiadłem w stolicy, a raczej w Betlejem sonetu. Przypominam sobie, że zabrali mnie na obiad, i od tej pory pamiętam i nie pamiętam. Zadziwiająco dobrze pamiętam, że na tym pierwszym sycylijskim obiedzie jadłem miecznika z brunatnymi żebrami po rozżarzonych prętach, posypanego natką, skropionego cytryną, i pamiętam, że piłem regaleali. Od tej pory już zawsze na Sycylii, dopóki nie stałem się bytem bezmięsnym, czyli także bezrybnym, kiedy tylko mogłem, jadłem miecznika. A co do wina, jeśli miałem wybór, okwaszałem go w ustach właśnie regaleali lub odkrytym dzień później corvo duca di salaparuta, w którym to napoju nie wiem już (nie pamiętam), czy bardziej lubiłem chłód, smak czy też nazwę.

Przyjaciele moich przyjaciół, od dnia przyjazdu także i moi przyjaciele, ludzie dobrzy, gościnni i szczodrzy, byli nauczycielami, on już tylko z wykształcenia. Ona o nieczystym, bardziej niż ochrypłym głosie, zdartym sycylijską raszplą miejscowego morskiego powietrza. Perła i ozdoba rodziny – ale nie jej głowa, bo nią, głową, był jej mąż, człowiek aż niepokojąco spokojny i wyważony, cechujący się tą sycylijską, usypiającą łagodnością, która zdawała się kryć wężowe sekrety. Zajmował się hodowlą pomarańczy, reprezentował jakieś pomarańczowe konsorcjum, które zamierzało sprzedawać owoce także do Polski. Pytał, czy nie chcę się zająć handlem cytrusami, które dla mnie miały zmieniać się w kokosy, tyle że biedak trafił na osobnika zajętego morfologią sonetu i jego archimedesowym rodowodem, na nic zatem się zdały jego czułe namowy wsparte argumentami w postaci kolejnych mieczników, win białych schłodzonych i wycieczek za miasto. Pamiętam, jak prosił, żebym zainteresował pomarańczami mojego tatę, dyrektora centrali handlu „artykułami metalowymi i elektrotechnicznymi”, ale trafił najgorzej, jak mógł – prywatne interesy należały do ostatnich z rzeczy, jakie miał ochotę robić mój ojciec.

Mój gospodarz był pierwszym człowiekiem, od którego usłyszałem z pierwszej ręki o mafii. A usłyszałem, bo o nią spytałem mniej więcej w ten sposób:

– Powiedz mi, czy mafia istnieje naprawdę.

– Tak mówią.

– No ale istnieje, czy nie.

– Słyszałem kiedyś to słowo.

– A co to jest mafia?

– Jeżeli istnieje, to mówią, że to taka firma ochroniarska, ale w chwili, kiedy ktoś odmawia ochrony.

– Czyli?…

– Nooo, na przykład te sady pomarańczowe są bardzo duże i hodowca sam może nie widzieć, kiedy ktoś kradnie mu owoce z drzewa. Więc przychodzą do niego ludzie, którzy widzą. I on im płaci, żeby pilnowali…

– I co w tym złego?

– Nic, dopóki on płaci.

– A kiedy on jednak woli sam pilnować?

– Przecież mówię: właśnie wtedy firma ochroniarska staje się mafią.

– Czyli?

– Nie dalej niż wczoraj samochód jednego z hodowców pomarańczy stoczył się do wąwozu.

– Jak to?

– Normalnie: stał na poboczu i się ześliznął.

– Bo?…

– Nikt nie wie. Stał sobie zaparkowany i nagle spadł… Wiesz, na Sycylii są czasem trzęsienia ziemi. Od wulkanu albo od ruchu płyt tektonicznych. I wtedy może się zdarzyć, że samochód spadnie w przepaść.

– Aha…

Przez nich poznałem Starego Malarza. Około siedemdziesięcioletni, wyglądał wypisz wymaluj jak malarz – może bardziej bohemiczno-francuski niż sycylijski, wszelako zgodny z moim wyobrażeniem artysty. Miał długie siwe włosy i baskijski beret. Miał też żonę, która co chwilę powtarzała, że musi zawieźć mnie do Piazza Armerina, żebym zobaczył najpiękniejsze mozaiki na świecie, ale co drugą chwilę piła, więc do Piazza Armerina nie pojechaliśmy. Luigi, bo tak artysta miał na imię, narysował wtedy flamastrami mój jarkopodobny do dzisiaj portret, który przypomina mi, że nosiłem w tamtym czasie brodę i wąsy. Żadne tam rewolucyjne. Raczej kapryśnie młodzieńcze. Trochę jak z fotografii terrorysty, który uczy się włoskiego na uniwersytecie dla cudzoziemców, żeby zamordować papieża. Narysował mi też wejście do jakiejś kopalni, którą podobno oglądaliśmy razem. Podobno, bo nie pamiętam. A nie pamiętam, bo bez ustanku piłem to corvo czy regaleali.

Jednym z moich nowych przyjaciół stał się nauczyciel w pobliskim Carlentini, który w wolnych chwilach był devoto spingitore, czyli pobożnym „popychaczem” feretronu z figurą świętego Alfia, który podczas uroczystości ku czci tego męczennika, patrona Lentini, obnoszono po mieście. Lektykarzy było czterech, może ośmiu, nosić świętego było wielkim zaszczytem – i ja niezasłużenie go dostąpiłem. Jakimś czytaniem młodzieńczych wierszy wzbudziłem taki entuzjazm przyjaciela przyjaciół, że oddał mi swoje miejsce przy feretronie. Nigdy przedtem ani nigdy potem nie zostałem tak wygnieciony przez tłum. Nigdy przedtem ani nigdy potem nie widziałem tak gęstych kropel ekstazy w obłoku religijnego upojenia. Pamiętam, że nazajutrz moi gospodarze doliczyli się na moim niewielkim wówczas ciele trzydziestu dwóch siniaków. Byłem jak obtłuczone ze wszystkich stron jabłko, jego spad w czystej postaci. Nie wiedzieli, czy nie zawieźć mnie do szpitala, żebym nie umarł z zasinienia. – Nie martw się – żartowali przy tym. – Pójdziesz prosto do nieba.

Ale nie było mi dane.

Co pamiętam z tamtej pierwszej Sycylii…

Pamiętam poetę Sebastiana Addama, który był kiedyś dyrektorem liceum w Lentini. A w chwili, kiedy go poznałem, znakomitością w skali nie tylko sycylijskiej, lecz także włoskiej. Zmarł w 2000 roku, i z niejakim przejęciem zobaczyłem później, że w samym centrum Katanii jego imieniem nazwano ładny placyk. Dostałem od niego dwie książki: wiersze i prozę. Niewiele z nich we mnie zostało prócz kilku zapamiętanych wersów tomu Palinsesti borghesi i poczucia, że mam do czynienia z poetą gorzkiego rozpoznania świata. Lecz bardziej niż Addamo zainteresował mnie i zadziwił twórca znacznie młodszy, Corrado Peligra. A szczególnie zadziwiło mnie to, że po pierwszym zbiorze wierszy, całkiem ciekawych, zrezygnował z publikowania, bo uznał, że mnożenie poezji w kraju, gdzie „nikt nie czyta” takiego giganta, jak jego zdaniem (i moim) Eugenio Montale, oznacza mnożenie chaosu. Właśnie tak mówił: że dopóki ludzie, w tym jego uczniowie w liceum w ojczyźnie sonetu nie wrócą do czytania Montalego, on sam publikować nie ma zamiaru…

Jedną z najlepszych sycylijskich rzeczy, jaka mi się przytrafiła, była przyjaźń z Pietrem Buttittą, synem wielkiego poety Ignazia – nieżyjącym już reporterem, pisarzem, który z wyspy przeprowadził się do Rzymu i Chianti. Jego lakoniczna trafność do dziś jest dla mnie wyróżnikiem sycylijskiej zagęszczonej mądrości. Noszę w sobie na przykład takie pierwsze zdanie z jednej z jego książek: „Mówi się, że ktoś pali jak Turek, a Turcy nie mają na papierosy”.

Pamiętam pewną kolację, podczas której zaproponowano mi jedzenie jagnięcej głowy. Odmówiłem, ale nie mogłem oderwać oczu od Starego Malarza, który wysysał z niedużego łebka, co tylko dało się wyssać. Do dziś, kiedy czytam scenę z Boskiej komedii, kiedy to hrabia Ugolino della Gherardesca zatapia zęby w głowie swojego oprawcy biskupa, staje mi przed oczyma tamta sycylijska kolacja. W przekładzie Mickiewicza tak wyglądała średniowieczna scena, powtórzona niejako w uczcie dobrego, choć krwawego artysty:

Dwóch potępieńców ujrzałem w parowie:

Wyższy niższemu głową legł na głowie;

A jak łakomie szarpiemy chleb z głodu,

Tak on zatopił kły w ciało sąsiada,

Tam, kędy czaszka do barków przypada…

I dalej:

Od strawy dzikiej oderwał paszczękę

Ów potępieniec, i krew z ust ocierał

Włosami czaszki, której mózg pożerał…

Tak zapamiętałem tamtą scenę. Taki też horror łączy się we mnie od tamtej pory – choć wcale tego nie chcę i choć tyle łagodnych, słodkich, roślinnych obrazów widziałem później pod Etną – ze słowem Sycylia.

Pamiętam z tamtej wyprawy sprzed ponad trzydziestu lat urodę cytrusów rosnących na drzewie. Fotografowałem je parami, myśląc w chwili ich uwieczniania i potem, po wywołaniu, w oparach winnej tęsknoty, że para cytryn czy para pomarańczy wygląda jak moi rodzice. Czyli jak pompejańscy małżonkowie na fresku przechowywanym w Muzeum Archeologicznym w Neapolu. Harmonijni. Łagodni. Patrzący w jednym kierunku. W stronę kojącego słońca.

Pamiętam wrażenie, jakie robiła na mnie fizyczna różnorodność mieszkańców Lentini: to, że wśród ciemnych, rosłych Sycylijczyków oraz wśród Sycylijczyków także ciemnych, ale niskich co i raz zdarzali się Sycylijczycy jasnowłosi i błękitnoocy. Z wielką uwagą słuchałem opowieści o tym, iż przez Sycylię przeszły wszystkie etnie i nacje świata: Arabowie, Normanowie, Grecy, Galowie… Wszyscy. Ktoś powiedział mi, że za Fryderyka II także dwaj polscy rycerze, czego dowodzić miała precyzja cesarskiej mapy w miejscu, gdzie leży dziś Rzeczpospolita. Pod pretekstem kolonizacji, wojen krzyżowych, podbojów, ucieczek, turystyki wreszcie przybywał tu, kto mógł. Pamiętam, jak na zdumienie wywołane obrazem wszystkich narodów świata, wśród nich polskich krzyżowców i bohaterów Wielkiego Tour, nałożyła się chwila, kiedy dziewczyna, z którą piłem wino, powiedziała: „Jestem Żydówką, wiesz?”. Nie, nie wiedziałem, że na Sycylii byli i są również Żydzi. Mogłem to sobie łatwo wyobrazić, było to oczywiste, ale nie uzmysłowione. Jednak potem już co jakiś czas słyszałem i czytałem o starożytnych mykwach pod chrześcijańskimi kościołami, o sycylijskich gettach i o tym, jak w 1492 roku Hiszpanie wypędzali Żydów, żeby odbierać im majątki potrzebne na wyprawę do Nowego Świata.

Pamiętam, iż w tamtych dniach ktoś mi powiedział, że na świecie co i raz ktoś zastanawia się nad jednoczącą mieszkańców Sycylii – tak różnookich, mnogowłosych, wielopostaciowych – kategorią sycylijskiej rasy. Nie rasy śródziemnomorskiej, o której z dumą mówił Mussolini, lecz właśnie sycylijskiej. Gorszej. Antropologicznie upośledzonej. I nigdy nie chciało mi się, i wciąż mi się nie chce, o tym myśleć, a kiedy pomyślę, burzy mi się w żyłach krew, i w te chwile kocham Sycylię miłością najmiłośniejszą.

Pamiętam, że także w tym czasie do mojego świata wdarły się migdały. Na przykład migdałowe ciastka w Navarrii – najlepszej, jak twierdzili moi gospodarze, cukierni w Lentini. I migdałowe wino, które piliśmy w Castelmoli – mieście wyglądającym niczym gniazdo uwite nad Taorminą. Wino strawne tylko wtedy, kiedy jest schłodzone. W Castelmoli przy słodkim, zimnym winie migdałowym czytałem niewielką rzecz sycylijskiego pisarza Vitaliana Brancatiego, opowiadanie, którego akcja rozgrywa się w tym właśnie miasteczku. Historię Mili, córki sycylijskiego marynarza i Norweżki – dziewczyny tak pięknej, że nikt nie miał śmiałości się do niej zbliżyć, a ona z onieśmielenia chłopców wyciągnęła wniosek, że jest aż tak brzydka, że męża tu nigdy nie znajdzie…

Czy tak właśnie było? Chyba tak. Ale nie wiem. Interesuje mnie pamięć, nawet jeśli nie odpowiada prawdzie lektury. I na to moje „zawsze”, którym teraz jestem, pozostało wspomnienie o Mili, o pięknie nieświadomym własnego piękna – jednej z kategorii, które uważam za specyficznie sycylijskie. Sycylijskie genetycznie, kulturowo, autorsko.

To w ogóle był czas odkrywania literatury sycylijskiej i unikatowego repertuaru jej pojęć, przestrzeni, wymiarów. Elia Vittoriniego, który pokazał mi siłę intuicji – prawdy nieumotywowanej samym rozumem, płynącej z przeczucia, wyobraźni, poczucia tragizmu. Przekonanie, że „ziemia jest obrażona”. Że „człowiek zabity jest jeszcze bardziej człowiekiem”. I że nie można bezkarnie opuścić Sycylii. Kiedy po latach wywalczyłem sobie tydzień na pobyt w Syrakuzach, z wielkim wzruszeniem wracałem pod dom Vittoriniego odwrócony tyłem do morza na wschodnim wybrzeżu miasta, nieopodal Hotelu Gutkowski.

Do dziś jedną z najważniejszych i najbardziej olśniewających, rozjaśniających opowieści, jakie znam, pozostaje przeczytana mniej więcej wtedy nowela Luigiego Pirandella Wir. Treść, którą zapamiętałem (nie wiem, czy dobrze), jest mniej więcej taka: kobieta skarży się przyjaciółce, że jej mąż oszalał, ta sugeruje, że dostał obłędu z zazdrości wywołanej tym, że ją – żonę, z nią samą, tą przyjaciółką – zdradził. Jak to? Zdradził i zwariował z zazdrości? Otóż tak, drogie panie i drodzy panowie. Bo zdrada wynikła z klimatu: z pogody, może ze scirocco, które wówczas wiało. Krótko mówiąc – zdrada była poza jego (i przyjaciółki) wolą. A skoro tak, to równie dobrze, z powodu aury, z powodu klimatu, może się zdarzyć i jej, żonie. Może przyjść poza kontrolą – dlatego, że szumi morze, świeci słońce, wieje wiatr. Nałożyła się ta moja lektura na młodzieńczo przestudiowany esej Stanisława Przybyszewskiego o zazdrości, inspirowany bodaj Zazdrością Edwarda Muncha – grafiką czy obrazem, na którym na pierwszym planie jest twarz, pokrewna tej z Krzyku, jak wychłodzona z zazdrosnego przerażenia twarz samego Przybyszewskiego, a w tle zapatrzona w siebie para.

Zazdrość – wyjaśnia Przybyszewski – rodzi się z tego, że komuś przypisujemy nasze własne myśli. Przekładając na język Pirandella: mąż, który bezwiednie, za sprawą klimatu, zdradził żonę, zakłada, że ona może zrobić to samo, i nikt nie ma na to najmniejszego wpływu. Aura to aura. Scirocco to scirocco. Każe więźniom wyć do księżyca. Nawet więzienni klawisze wiedzą, że trzeba wtedy otworzyć cele. „Scirocco – pisał wielki toskański twórca Mario Luzi, mój Stary Poeta i przyjaciel – doprowadza do obłędu obłąkanych i więźniów”.

Z jakiejś sycylijskiej bezsenności tamtego czasu pozostał mi przekład wiersza Pirandella (autor Sześciu postaci w poszukiwaniu autora bywał też poetą) o bezsennym staruszku, który przed świtem przyrządza sobie kawę:

Pochyla się nad żarem

i dmucha z całych sił.

Aż codziennym zwyczajem

sposobi filiżankę,

tę co zawsze, białą:

cukru aż trzy kostki,

bo smak kawy się zdaje

zawsze cierpki i gorzki.

Iskra rozprasza ciemność.

(Staruszku,

choć na mnie nie czekasz,

niedługo pójdziesz ze mną).

Na rozległym placu

śpią jeszcze niskie cienie.

Ciemna postać

umyka

pod jutrzenki schronieniem.

Na niebie ciągle migocą

gwiazdy na wpół omdlałe.

Koguty pieją

hejnały

na cześć bladego poranka.

O, jest

za tamtą firanką.

Siorbie gorącą kawę

poczciwy starzec.

Dmucha, nim się napije,

przeciągle mruży oczy:

być może wspomina

niemądre

sny wyśnione tej nocy.

Znad białych

grobów w oddali

stadami

nadlatywały

gołębie.

Wypełzł

spod poduszki

wąż i ukąsił go w serce,

nie zadając mu bólu.

Napij się jeszcze, mój stary,

i niczym się nie przejmuj.

Rozglądasz się wokół siebie?

Cisza. Biją zegary.

Już piąta. Nikt już na ciebie

nie czeka. Dnieje. Widzisz? Już biały

dzień.

Dopij kawę.

(Potem, kochany staruszku,

odwagi:

pójdziemy razem).

Tak, jakoś wtedy, dzięki sycylijskim poetom, nauczyłem się domyślać samotnego cierpienia starców po drugiej stronie ulicy. I obecność węża, który wychodzi z pościeli i bezboleśnie wpuszcza jad w serce. Wydaje mi się, że dziś coraz lepiej rozumiem, czym jest ów wąż, czym ów ból. I że rozumiejąc więcej, wracam na tamtą Sycylię.

„Wypełzł spod poduszki wąż i ukąsił go w serce, nie zadając mu bólu…” – jakie to prawdziwe i jakie sycylijskie. I o sycylijskim wężu, który jest też wężem Lawrence’a i Miłosza, jeszcze w tej książce wspomnimy.

Mniej więcej w tym czasie zacząłem też tłumaczyć wiersz, który olśnił mnie długo wcześniej: także noblisty, jak Pirandello, Salvatorego Quasimoda. Ed è subito sera – trzywersowy kamyk, który poeta z Sycylii umieścił na samym początku swojego pierwszego zbioru wydanego w 1930 roku. Wiersz tłumaczony na polski co najmniej kilkanaście razy nie tylko przez tych, którzy znają włoski. Również przez poetów, którzy ze słownikiem w ręku, zdumieni siłą tych trzech linijek, postanowili powiedzieć je po swojemu, zmieniając choć jedno słowo w stosunku do wersji poprzedników. Interpretując napięcie, temperaturę, kadencję.

O co toczy się gra w zdumiewającym epigramacie, który w wyborze Poezje, opublikowanym w 1961 roku w PIW, niedługo po literackim Noblu (1959), sam Artur Międzyrzecki oddał takimi słowami:

Niedługo już wieczór

Każdy jest sam pośrodku ziemi,

przebity słonecznym promieniem:

niedługo już wieczór.

Skąd była we mnie potrzeba, by tłumaczyć ten wiersz wciąż na nowo? Skąd pragnienie – nie dość spełnione przez nikogo i nigdy – żeby zaistniał w polszczyźnie trafniej niż u poprzedników, adekwatnie do oryginału?

Przyczyną tego translatorskiego, minimalistycznego uporu, prawie obsesji, wydaje się radykalnie wręcz jasny obraz, jaki wywołuje ten wiersz, jego symboliczna czystość i siła.

Oto jego bohater, każdy z nas. Człowiek samotny, który czuje się pępkiem świata. Jest dumny z owej samotności i jedyności. I z promienia boskości, który go przeszywa. Jego trwanie „pośrodku ziemi”, pod inspirującą, olśniewającą torturą słońca, w stanie „przebicia”, wydaje się trwałe – ta informacja tkwi nie tylko w obrazie, lecz również w wydłużonym spokoju wersu. Człowiek ukazany przez Quasimoda jest jak święty Sebastian na tysiącach przedstawień – myśli, że jest nieskończony, żyje w złudzeniu, że przeszywa go Boże światło, aż odkrywa, z nieludzkim spokojem, że to światło jest śmiertelną strzałą. Nadchodzi „wieczór”.

Salvatore Quasimodo, poeta z miasta Modica na obrzeżach archaicznej ojczyzny Śródziemnomorza, Wielkiej Grecji, uchwycił zasadę życia, jego aspiracje, nadzieje, złudzenia, piękno, wreszcie oszustwo. Przeświadczenie bezkresu i nieoczekiwany koniec. Nie tylko uchwycił, ale też zamknął w maleńkim przedmiocie, który każdy może wziąć i trzymać w dłoni, nosić przez resztę życia po świecie i pokazywać innym, mówiąc: oto my, nasza egzystencja i świat. Wiersz – butelka lejdejska. Wiersz – kropla słonecznej krwi. Wiersz – bursztyn ze znieruchomiałym istnieniem. Wiersz – wszystko zaklęte w trzech doskonałych linijkach.

Otóż znaleźć taki wiersz, taki przedmiot, w innym języku i pragnąć przenieść go do języka własnego, dla sióstr i braci w mowie, to aspiracja zrozumiała, jakoś rozgrzeszająca z błędów. Bo taki wiersz to ulga dla naszego zwierzęcego niezrozumienia. Dla ciemności, którą nosimy w sobie. To dar dla innych i dla nas, którzy pragniemy rozumieć to samo co inni, mieć udział we wspólnej intuicji życia i świata. Poczuć się rodziną nie w triumfie przecież, tylko w świadectwie własnego i wspólnego przemijania.

Lecz jakie problemy ma tłumacz? Co może uwierać go w wersjach poprzedników? Na co może liczyć we własnej próbie?

Zabrzmi to może śmiesznie, lecz główny problem leży w kontraście pomiędzy iluzją i jakością trwania, jego cudownością a szybkim końcem. Zadanie, jakie stawia przed sobą tłumacz słów „Ognuno sta solo…” i następnych, polega na tym, by oddać iluzoryczną trwałość poczucia nieśmiertelności, jego łagodność, i rozsnuć noc – szybko, lecz niegwałtownie. Cała gra toczy się o to. I o to warto w przekładzie walczyć.

Pewnie, że nie jest to problem jedyny. Co zrobić z „sul cuor”? – „na sercu ziemi” brzmi sztucznie, a przecież nie chodzi tylko, albo i w ogóle, o pępek świata, o jego środek. Idzie raczej o serce, które, kiedy przeszywa nas słońce, pulsuje nam pod stopami. Co zrobić z „Ed è subito…”, które bezszelestnie spuszcza zasłonę, w mgnieniu oka odcina od światła, a po polsku jest zawsze natrętnie wydłużone, nazbyt przygotowane? Na pewno moje ostatnie rozwiązanie nie jest ostateczne:

I robi się ciemno

Każdy samotnie tkwi na sercu ziemi,

przeszyty promieniem słońca.

I robi się ciemno.

Tak oto szkoliłem mój węch na Sycylię: zmysłową, skrajną, klimatyczną, lecz także grecką, symboliczną. Nieledwie zarysowaną. Tyle pamiętam. Ile nie pamiętam przez wynalazek wina i nalewek, cytrynówki, averny – nie pamiętam i już. Alkohol pogłębia przeżycia, ale każe gubić się w głębinie, którą otwiera. Trwałości przeżyć nie służy na pewno.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.