Izrael już nie frunie - Paweł Smoleński - ebook + książka

Izrael już nie frunie ebook

Paweł Smoleński

4,3

Opis

Pasjonująca opowieść o państwie Izrael. W dwudziestu kilku znakomitych reportażach Paweł Smoleński prowadzi nas po zaułkach izraelskich miast, po miasteczkach i kibucach, po plażach, knajpach i świątyniach. Wszędzie, gdzie się da, w salonach i na bazarach, rozmawia z ludźmi. Słucha ich opowieści. I pisze: o Fatimie i innych kobietach ze stowarzyszenia Sziruk jadących z misją do kobiet izraelskich, o życiu osadników w Strefie Gazy i o likwidacji żydowskich osiedli, o chorobie zwanej syndromem Jerozolimy, o rozpaczy i nadziei, o kibucu Beverly Hills na pustyni Negew, o murze oddzielającym Izrael od terytoriów palestyńskich i powszednim życiu po obu jego stronach, o rabinach i sprzedawcach marihuany, o chasydach i tych, którzy przyjechali budować nowe państwo, o wierze i odchodzeniu od wiary, o polityce i codziennym życiu, o lęku i jego przełamywaniu, o konfliktach i podziałach, o Izraelu Amosa Oza i Etgara Kereta, o zapachach i kolorach, o Żydach z Polski, Maroka, Rumunii, Jemenu, Ukrainy, Etiopii, o tym niezwykłym, unikatowym tyglu kultur, religii, czasów, obyczajów. Pisze o "idei, która była najpierw" i o ziemi, na której przyszło ją urzeczywistnić.

"Paweł Smoleński ma oko reportera, umysł naukowca i serce poety. Ta specyficzna anatomia rodzi wyjątkowe teksty, które wykraczają daleko poza dziennikarstwo".

Etgar Keret

"Smoleński nie pisze o zmyślonym Izraelu z pierwszych stron gazet, w którym tylko terroryzm i okupacja. Nie pisze też o wyobrażonym Izraelu politycznych ideologów, wcieleniu prawicowej czy lewicowej utopii. Pisze o Izraelu ze straganu z falafelem. Z nocnej rozmowy. Z przystanku autobusu. Bo przecież tylko taki Izrael istnieje".

Konstanty Gebert

"W 1983 roku Amos Oz napisał 'Na ziemi Izraela' - świetny zbiór reportaży o ówczesnym Izraelu. Książka Pawła Smoleńskiego w zadziwiający sposób przypomina dzieło Oza. Dwadzieścia trzy reportaże, eseje i rozmowy Smoleńskiego, jakże bystrego obserwatora, to kwintesencja współczesnego Izraela. Intifada, konflikt między religijnym a świeckim, przeszłość, teraźniejszość i przyszłość Izraela, syndrom świętych miejsc... Jerozolima, Tel Awiw, Aszdod, Gaza, Ramallah, kibuce są areną akcji tej jakże pięknej i mądrej książki".

Michał Sobelman

"Reportaże autora 'pokolenia kryzysu' powstały z miłości do Jerozolimy, Tel Awiwu, z podziwu dla determinacji Izraelczyków, żeby urzeczywistnić mit. Martin Pollack, austriacki eseista, który przygotował i przełożył na niemiecki antologię polskiego reportażu, podkreśla, że Polacy mają najlepszy reportaż na świecie. Ta książka tylko to potwierdza".

Agnieszka Wolny-Hamkało

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 383

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (24 oceny)
13
7
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ollutkao

Nie oderwiesz się od lektury

Państwo Izrael. Spacer ulicami, pogaduszki w sklepie, rozmowy z ludźmi. Żydzi i Palestyńczycy. A w tle, chociaż może jednak na pierwszym planie, konflikt, który trudno rozsądzić. Kto ma większe prawo mieszkać przy tej czy tamtej ulicy? Do kogo należy sklep? Kto zdecydował o postawieniu muru? Komu wolno czynić zło (pod szyldem dobra) w imię obrony przed złem? To pytania które mają co najmniej dwie odpowiedzi, zależy kto odpowiada. Zbiór dwudziestu kilku reportaży. Próba przedstawienia różnych racji, bez ich wartościowania. Racji, którymi kierują się dyplomaci ale konsekwencje decyzji ponoszą Ci, którzy mogą stracić dach nad głową lub zginąć w samobójczym zamachu. Książka nie przynosi rozstrzygnięcia. Zamiast tego rysuje obraz dwóch narodów stojących naprzeciw siebie, które za wszelką cenę chcą wygrać tą wojnę a winą obarczyć stronę przeciwną. Dla mnie najsmutniejsze jest to, że nadziei na pokój próżno wypatrywać
10
julia_al

Z braku laku…

Autor chodzi i rozmawia to z tym, to z tamtym. Czasem skomentuje nieprzychylnie. Zabrakło danych czy map obrazujacych skale opisywanych zjawisk. Sądząc po warsztacie, myślałam że to początkujący autor, jednak sprawdzilam i wychodzi na to, że lepiej nie będzie. A moje osobiste wrazenia z Izraela są zgoła odmienne niz zawarte w książce.
00
magdalenaonly

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo ciekawa bardzo
00
MonikaKlepka1

Całkiem niezła

Książka dla osób. które niewiele wiedzą o Izraelu. Dla tych co się interesują Bliskim Wschodzem, raczej zbędna.
00
nikoletta1

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo dobra książka.
00

Popularność




WYDAWNICTWO CZARNE SP. z o.o.

www.czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice tel./fax +48 18 353 58 93

e-mail: [email protected], [email protected], [email protected], [email protected], [email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa tel./fax +48 18 351 02 78, tel. +48 18 351 00 70

e-mail: [email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Andersa 21/56, 00-159 Warszawa tel./fax +48 22 621 10 48

e-mail: [email protected], [email protected], [email protected], [email protected]

Dział marketingu: [email protected], [email protected]

Dział sprzedaży: Beata Motyl, MTM Firma ul. Zwrotnicza 6, 01-219 Warszawa tel./fax +48 22 632 83 74

e-mail: [email protected]

Skład: D2D.PL ul. Morsztynowska 4/7, 31-029 Kraków, tel. +48 12 432 08 52 e-mail: [email protected]

Projekt okładki AGNIESZKA PASIERSKA / PRACOWNIA PAPIERÓWKA

Fotografia na okładce oraz fotografie wewnątrz tomu © by PIOTR JANOWSKI / AGENCJA GAZETA

Fotografia autora © by SŁAWOMIR KAMIŃSKI / AGENCJA GAZETA Copyright © by PAWEŁ SMOLEŃSKI, 2006

Copyright © for (Ahmed II, Jehuda) by PAWEŁ SMOLEŃSKI, 2011

Redakcja ELŻBIETA KALINOWSKA

Korekta PIOTR MOCNIAK

Projekt typograficzny i skład ROBERT OLEŚ

ISBN 978-83-7536-386-9

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

I.

W jerozolimskiej dzielnicy Geuli jedna z metalowych pokryw studzienki kanalizacyjnej na ulicy Rabina Meira ma wyryty angielski napis «City of Westminster» – ślad po brytyjskim mandacie w Palestynie. Sklep spożywczy, który stał tu czterdzieści lat temu, dalej tu stoi. Siedzi w nim inny człowiek i studiuje Pismo Święte.

Takie pokrywy były w Jerozolimie jeszcze ćwierć wieku temu. Nie znalazłem ani jednej, choć pilnie baczyłem pod nogi. Sklep z Geuli owszem. Ale nie wiem, czy to ten sam.

A i tamten mężczyzna ślęczący nad Pismem (łapałem się nie raz, że ukradkiem przyglądam się jakiemuś staremu chasydowi: siedzi za sklepową ladą i czyta, wpatrując się wodnistymi oczami skrytymi za szkłem grubych okularów w poplamione, wytarte strony starej księgi) musiał się przez te ponad dwadzieścia lat bardzo posunąć.

Może więc to ten sam, którego widział autor cytatu, a ja zobaczyłem wiele lat później, w sklepiku przy ulicy Królów Izraela?

Ultraortodoksyjna kobieta, młoda, bardzo ładna, pcha wózek dla bliźniaków pełen plastikowych toreb z chlebem, warzywami, puszkami, rybą owiniętą w gazetę, butelkami wina, oleju, sokami. Włosy ma skromnie przykryte, a jej palce są bogato przyozdobione pierścionkami. Przystaje przy jednym z podwórek, aby pogawędzić z jakąś kobietą w mieszaninie jidysz, hebrajskiego i angielskiego.

– Er iz a meszugener, on oszalał. Powrócił tu z Brukseli mit di gance miszpohe – z całą swoja rodziną. Biedna Ester. Brookliński akcent na ustach osoby wyglądającej tak, jakby pochodziła z Łodzi albo z Krakowa.

Nie mógłbym podsłuchać takiej rozmowy. Nie znam jidysz ani hebrajskiego. Choć wiem z Polski, że meszuge to wariat. I widziałem wiele młodych, pięknych kobiet w długich sukniach i ze skromnie przykrytymi włosami, jak pchały przed sobą dziecięce wózki pełne szabatowych zakupów.

Rabin Israel Jaakov Kravesky ogłasza: «Róg wzywa śpiewającą społeczność, tak mężczyzn jak i kobiety, by wystrzegała się brzydoty oraz wszystkiego, co ją przypomina, ukrytej pod płaszczykiem świętości i pobożności, prowadzącej, niech Bóg broni, do grzechu lekkomyślności i nieskromności. Nawet jeśli wszystko będzie koszerne, oni i tak błądzą, albowiem teraz, gdy Świątynia, z powodu wielu naszych przewinień, uległa zniszczeniu, śpiewanie jest zakazane, zwłaszcza podczas zgromadzeń z instrumentami muzycznymi. Radość można znaleźć tylko w przykazaniach zalecanych przez Boga, niech będzie pochwalony, bez kpin i rozpusty, które są trucizną dla ducha dążącego do pobożności. Ten, kto dba o swoją duszę, niech nie bierze w tym udziału».

O tak. Opowiadano mi o grzeszności śpiewu. Siedzieliśmy wtedy na murku przy Ben Jehuda, a z pobliskiego pubu dobiegały dźwięki ciężkiego rocka, ortodoksyjnie ubrane dziewczyny piły piwo z ogromnych, plastikowych dzbanków, w wózku płakało niemowlę, a jego ojciec, chasyd (sądząc po długich pejsach i kapeluszu na głowie) popychał kijem bilardowe kule i klął czystą angielszczyzną, kiedy nie wyszło mu uderzenie.

«Nie dotykaj moich pomazańców» (cytat z Psalmów, znaczący najwyraźniej «Nie profanuj niewinnych dzieci Izraela»). Obok niego czarna swastyka. (…) «Śmierć syjonistycznym hitlerowcom». A także – «Komisarz policji Komfort jest nazistą» i «Do diabła z Teddym Hitlerem Kollekiem» (…) oraz – «Nie ma innego królestwa oprócz królestwa Mesjasza».

Hitler i Mesjasz. Obaj panują na tutejszych murach, panują w tutejszych duszach. Wszystko inne jest przejściowe, z czasem pokrywające się bujnym, wygłodniałym podszyciem, dopóki nie zniknie tak, jakby nigdy nie istniało, wszystko, z wyjątkiem tych dwóch, szepczących w otchłaniach męczarni i wściekłości: Hitlera i Mesjasza. Z powodu Hitlera nie masz prawa wykłócać się z tego rodzaju judaizmem.

Widziałem takie napisy w Mea Szarim; inne były tylko nazwiska komisarzy i niewiernych apostatów. Ale Hitler i Mesjasz ciągle istnieli tu obok siebie, jak syjamscy bracia, nierozłączni sprawcy dziejów.

I tak dalej.

Ta książka wpadła mi w ręce wiele lat temu. Lekko przykurzona, stała na półce w niewielkiej księgarni, której dziś nie ma. Opublikowało ją nieistniejące już wydawnictwo. Nie uświadczysz jej nawet w zasobnych antykwariatach.

Liczy ledwie dwieście dwanaście stron, format nieduży, w sam raz do kieszeni, więc może to bardziej książeczka niż książka. Na okładce zdjęcie fragmentu starego muru z nierównego, białego kamienia, otwór bramy bez wrót i ubrana na czarno postać anonimowego chasyda. To „Na ziemi Izraela” Amosa Oza.

Pytałem znajomych i nieznajomych, zagadywałem ludzi zafascynowanych jego pisarstwem, czy ją znają. Najczęściej odpowiadali, że nie.

Kiedy pojechałem do Izraela, książka Oza była dla mnie ważniejsza niż przewodnik. Chciałem być w miejscach, które opisał. Szukałem ludzi, z którymi rozmawiał. Włóczyłem się po zaułkach jerozolimskiego Starego Miasta i po rozgrzanych letnim słońcem ulicach Mea Szarim. Jeździłem wedle tych samych tropów po Zachodnim Brzegu i według podobnego klucza po Strefie Gazy. Wysiadywałem z nią na plażach Tel Awiwu, w kibucach i w moszawach na pustyni Negew, choć żaden jej rozdział tam się nie dzieje.

„Na ziemi Izraela” zawsze mi towarzyszyła.

Oz notował rozmowy, w których była namiętność, pasja, duże litery i wykrzykniki. Choć sam, jak często mógł, stawiał znaki zapytania. Tak samo pełen znaków zapytania był dla mnie dzisiejszy Izrael. Pisał: Nie uważam, aby te artykuły były «reprezentatywnym obrazem» lub «typowym przekrojem» Izraela; nie wierzę w reprezentatywne obrazy lub typowe przekroje. Każde miejsce jest jednocześnie całym światem i każdy człowiek jest światem samym w sobie, a ja dotarłem tylko do kilku miejsc oraz kilku osób i nawet wtedy mogłem zobaczyć, a także usłyszeć jedynie niewielki fragment tego świata.

I tak tam jest. Bo Izrael to „cały świat”.

Przyjaciel przyjaciela zawiózł mnie pewnego dnia do Bezalel, instytutu sztuki i znamienitej szkoły wzornictwa, zawieszonej nad Jerozolimą na górze Scopus. Było upalne lato, akurat skończył się rok akademicki, więc kilka pięter sal wystawowych zamieniono w jedną wielką wystawę. Prezentowano odkurzacze o futurystycznych kształtach i meble, ponoć wygodniejsze od tych, które uznajemy za bardzo wygodne. Były i kubki, i zabawki dla dzieci, i rowery wyposażone w silniczki. Słowem – wszystko, co może wyobrazić sobie młody artysta.

Były też fotografie-obrazy. Wielkie na całe ściany, pokręcone i nadrzeczywiste, w czerni i bieli oraz w nienaturalnych kolorach.

A między nimi i taka:

Na trzecim planie rozlana szeroko rzeka (gdzie taka rzeka w Izraelu?) i zieleń, rozkrzewiona, bujna, jakby ktoś nieustannie podlewał zbyt żyzną glebę.

Na drugim – niemal pornograficzna orgia: kilka par w przedziwnych uściskach, nadzy, podnieceni mężczyźni i rozpalone, wyuzdane kobiety w skórzanych, czarnych bikini i z pejczami w dłoniach.

Na pierwszym – dziewczyna i chłopak wyglądający, jakby przyszli na plan zdjęciowy wprost z zakurzonych ulic ortodoksyjnej Mea Szarim. Skromni, zakłopotani, bo muszą patrzeć w obiektyw, a przecież fotografowanie się to występek, grzech, czyn wymierzony w Boga i Jego Prawo. Nic ich nie obchodzi, co dzieje się za plecami. Ani rzeka, a takiej – wiem z całą pewnością – nie ma w Erec Israel. Ani rozbuchana, soczysta zieleń. Ani perwersje nagich chłopców i dziewczyn.

Ci młodzi i zażenowani stoją nieporadnie, mają przekrzywione głowy, tępe, choć miłe uśmiechy i beznamiętnie wpatrują się przed siebie.

Wszystko.

Jeśli nie liczyć garstki zwiedzających.

Pod zdjęciem siedział chłopak bez butów. Miał przepocony podkoszulek, wytarte dżinsy. Na nadgarstkach nosił sznurki koralików. Powiedział, że jest jego autorem. Fotografia – zaznaczył – budzi żywe zainteresowanie. Jest z tego bardzo rad.

– O czym ona jest? – spytałem.

– To nasze życie – wymamrotał. – Nie chce mi się więcej tłumaczyć; już się nagadałem.

– Jak się nazywasz?

– Mów do mnie Cukierman – odrzekł.

I zaraz spytał: – A ty skąd jesteś?

– Polin.

– Z Polski – zaśmiał się. – Więc znasz moje artystyczne nazwisko.

– Znam.

– Ale ja nie jestem Cukierman przez pamięć na żołnierza z warszawskiego getta. Jestem stąd. Wolę nazywać się jak izraelski bajkopisarz. To zdjęcie jest bajką. Prawdziwą.

Przyjechałem do Izraela, kiedy było już pewne: żydowscy osadnicy opuszczą Gazę. Tę decyzję podjął Ariel Szaron, prawicowy polityk, który wcześniej powiedział jedno zdanie: okupacja nie jest dobra dla Izraela. Nikt nie wie, kiedy zaczął tak myśleć. Ponoć – zarzekali się moi rozmówcy – nawet on sam nie zna dnia, od którego datuje się zmiana. Po prostu się zdarzyło.

W tym zdaniu nie było nic odkrywczego. Gdy w 1967 roku umilkły ostatnie strzały wojny sześciodniowej, a żołnierze Icchaka Rabina, wówczas generała, a później premiera, który podpisał pokojowe porozumienie z Jaserem Arafatem, zatknęli w zjednoczonej Jerozolimie biało-niebieskie flagi z Gwiazdą Dawida, znaleźli się w Izraelu ludzie, również pośród wojskowych, którzy uznali, że okupacja to zło konieczne i kiedyś musi się skończyć.

Ich głos utonął w narodowej euforii. Roztańczone, szczęśliwe tłumy wołały, że Izrael jest mocarstwem. Nawet niektórzy rabini, uznający istnienie państwa Izrael za czyn wymierzony w wolę Stwórcy (wszak państwo – mówią Święte Księgi – ma powołać Mesjasz), głosili, że zwycięska wojna to cud i palec boży, a żołnierze są osiołkami Pana, spełniającymi jego zamysły.

A jednak okupacja była dla Izraela zła. Tak przynajmniej myślała znaczna część opinii publicznej. Wskazywano, że co innego być żołnierzem broniącym granic, a co innego żandarmem pacyfikującym palestyńskie protesty. Że okupacja demoralizuje i psuje charaktery. Zdarzało się, że poborowi odmawiali służby na terytoriach okupowanych. Niektórzy szli za to do więzienia.

Ziemia za pokój – wołano. To piękne hasło. Jednak pokoju jak nie było, tak nie ma. Choć spora część ziemi została oddana.

W tych dniach Izrael przybrał dwa kolory: pomarańczowy i niebieski. Pomarańczowi nie chcieli ewakuacji. Niebiescy byli z niej zadowoleni. Pomarańczowi organizowali wielotysięczne marsze protestacyjne i podpierali się starodawnymi nakazami Prawa. Wielu niebieskich mówiło, że to faszyzm.

Pomarańczowi odmawiali niebieskim prawa do bycia Izraelczykami. Niebiescy twierdzili, że pomarańczowi to rasiści.

Pierwszy raz na tak wielką skalę żydowskie wojsko miało wysiedlać żydowskich osadników, rozjeżdżać buldożerami ich domy, zaorywać pola obsiane warzywami, niszczyć szklarnie, przecinać wodociągi i burzyć puste mury synagog. Ewakuowano nawet psy, koty i domowe kózki. Wykopywano palmy.

Pierwszy raz w historii żydowskiego państwa radykalni rabini wzywali żołnierzy, by odmówili wykonania rozkazu. Jak możecie – pytali – wysiedlać Żydów z żydowskich domów? Czy nie boli was serce, kiedy burzycie synagogi? Tak wielkiej zbrodni nie uczynili nam nawet goje. Niektórzy żołnierze poszli za głosem rabinów.

Nigdy – tłumaczono – Izrael nie był aż tak rozdarty. Ale takie rozdarcie jest możliwe tylko na tej ziemi, która jest darem opatrzności, wywalczonym w kilku wojnach z całym światem arabskim.

Ziemi obiecanej i naznaczonej.

Jedynej takiej ziemi na świecie.

Opowiedziano mi to w Gazie, w osiedlu Netzer Hazani, na godzinę, a może dwie przed ostateczną ewakuacją. Staliśmy na placyku pod synagogą; kilka tysięcy osadników żegnało się z opuszczanymi domami i ogrodami założonymi w suchym, żółtym piasku. Yossi, jeden z oficerów kierujących wysiedleniem, już obiecał, że wszyscy mieszkańcy pojadą z osiedla wprost pod Ścianę Płaczu. Potem wziął mnie na stronę.

– Działo się to wiele, wiele lat temu, gdy Mojżesz wyprowadzał lud Izraela z niewoli egipskiej – mówił. – Pewnego dnia wędrówki objawił się mu Najwyższy.

Mojżesz – wiemy to doskonale – od wczesnego dzieciństwa cierpiał na pewną przypadłość. Uznany za nadzwyczajne niemowlę, został okazany faraonowi. Władca Egiptu chciał sprawdzić, cóż wyjątkowego kryje się w tym żydowskim dziecku. Rozkazał więc położyć przed nim dwie bryłki: błyszczące złoto i rozpalony do czerwoności węgiel.

Mojżesz wyciągnął rączkę po złoto. Lecz anioł podsunął mu węgielek. Chłopiec podniósł rozpaloną bryłkę, oparzył się, poranione palce wsunął do buzi tak nieszczęśliwie, że uszkodził sobie język i gardło. Dlatego przez całe życie się jąkał i nie lubił publicznych przemówień.

Ale co miał zrobić, kiedy Pan zapytał go: Mojżeszu, jaką część świata chcesz dla swojego ludu? Mojżesz zdobył się na odwagę i zaczął mówić: – Kanaaa…

Pan przerwał jąkale: – Zgoda, dostaniesz Kanaan. To będzie ziemia Izraela, Erec Israel.

– Kana-adę, Panie, chcę Kanadę – błagał Mojżesz.

Za późno.

Niektórych wyroków nawet Wszechmocny nie może odwrócić.

Zaś w Warszawie pewien Żyd z Australii postawił pytania, których sam nie umiałem sformułować: – Izrael? A cóż to jest? Państwo? A może stan ducha i umysłu? Po dłuższej chwili odpowiedział sam sobie: – Najpewniej jedno i drugie.

Inez

Inez miała kiedyś takiego pacjenta. Był wysokim, przepięknym, jasnym chłopakiem około dwudziestki. Nic wcześniej nie wskazywało, że zrobi to, co zrobił. Pewnego dnia założył białe szaty, powiesił sobie na szyi wielki krzyż i zaczął krążyć po zaułkach starej Jerozolimy. Miał poczucie, że jest Mesjaszem, pojawił się w Świętym Mieście, gdzie jest początek wszystkiego, po to, by zbawić świat. Nie był agresywny, nikomu nie zagrażał. Recytował wersety ze Świętych Ksiąg.

W końcu trafił w ręce psychiatrów. Przez kilka dni był na obserwacji. Wyjechał z Jerozolimy i natychmiast wrócił do rzeczywistości, znów był przepięknym, jasnym chłopcem, lekko zawstydzonym, że przytrafił mu się taki odjazd. Pastylki podawano mu tylko po to, żeby wyciszyć duszę rozkołataną w tym niezwykłym mieście. Później nie musiał już nic łykać.

Dom Inez otacza niewielki ogródek, co w tym ciasnym mieście, zbudowanym z białego, połyskującego w słońcu kamienia, jest wyjątkowe. Stoi u zbiegu Ha-Nasi i Itmar Ben-Avi, opodal siedziby prezydentów Izraela. Ha-Nasi to szeroka ulica, tego dnia rozpalona i zupełnie pusta, podobna do innych reprezentacyjnych ulic w całym świecie Lewantu. Ani ładniejsza, ani brzydsza, ani bardziej wyludniona w świąteczne popołudnie. Na tej ulicy z pewnością nie można oszaleć.

Inez – szczupła, średniego wzrostu, z nitkami siwizny w czarnych, skręconych włosach – jest psychiatrą i psychoterapeutką. Zajmuje się przede wszystkim terapią rodzinną i dziecięcą. Pewnie dlatego mówi z pewnym lekceważeniem: -Syndrom Jerozolimy? Nic specjalnego, jeden pacjent na tyle lat praktyki. Ta choroba – wyjaśnia – to zwyczajna psychoza. Gdyby – dodaje – w przeszłości lekarze znali tak dobre leki jak dziś, idę o zakład, że nie mielibyśmy tu tylu proroków. I może dziś życie byłoby łatwiejsze.

– Czy prorocy byli szaleńcami? – pytam. – Chciałabyś zamknąć Jezusa i Mojżesza, Izaaka i Mahometa w domu wariatów?

– Musieli być ludźmi nawiedzonymi – odpowiada – skoro wierzyli, że głoszą Słowo Boże. Musieli nosić wysoko głowę, choć lubili przedstawiać się jako skromni i pospolici, skoro powiadali, że to przez nich przemawia Najwyższy. A może byli narcyzami, jak wielu mężczyzn; chcieli zwrócić na siebie uwagę innych. Zobacz, jak rzadko kobiety zapadają na Syndrom.

I dopiero niebawem okaże się, że Inez, racjonalna do bólu, urodziwa i mądra, też szuka znaczeń w Tajemnicy.

Słońce jest tutaj tak nachalne, tak białe i jaskrawe, że często wydaje się, iż między nim a ziemią nie ma ani grama powietrza. Oślepia, wciska się pod powieki, świdruje oczy jak ostre, diamentowe wiertło, mocno, cierpliwie, aż boli w środku głowy. I nagle, bez żadnych półcieni, niczym po cięciu żyletki gubi się w ciemnościach, otulających zaułki Starego Miasta. Może to być środek dnia, rześki poranek albo senne południe. Ale tam, w arkadach i w ciasnych uliczkach, o każdej godzinie jest po prostu czarny mrok, rozdzierany niekiedy niebieskim blaskiem tandetnych jarzeniówek. Słońce ginie, chyba nigdy tu nie dociera. Tylko duchota i skwar przypominają, że to Bliski Wschód, Jerozolima, miasto otoczone bezwodną pustynią i wyschłymi, białymi górami. Tak, to niezwykłe światło jest tym, co najbardziej charakteryzuje Jerozolimę.

Ale co z murami? Czyżby były mniej ważne od słońca? Jasne, chropowate, nierówne, szorstkie jak gruby papier ścierny. Już wiem, że z innego kamienia nie wolno postawić w Jerozolimie żadnego domu.

Zieleń? Nie warta nawet pół słowa, jeśli nie liczyć sosnowych i cyprysowych lasków otaczających Święte Miasto; wszystko inne zostało zgładzone przez słoneczny blask. Między pniami pordzewiałe wraki samochodów pancernych; pozostałość z wojny o niepodległość w 1948 roku, gdy zjednoczone armie pięciu arabskich państw postanowiły utopić Izrael w Morzu Śródziemnym.

I wreszcie chodniki. Śliskie, gładkie, błyszczące, wychodzone przez tysiące pielgrzymów i handlarzy, turystów i świątobliwych mnichów, żołnierzy, żołdaków i terrorystów, ludzi ufających w boską dobroć i oszalałych fanatyków. Są tacy, którzy powiadają, że po tych brukach dreptali święci i prorocy. Ale i tacy, którzy wiedzą z całą pewnością, że chodniki dzisiejszej Jerozolimy to fikcja; prawdziwy kamień sprzed wieków został wywieziony poza stare mury, zbudowano z niego nowe ulice, albo ktoś, człowiek paskudny i podstępny, przemielił go na szary, banalny beton.

Gdzieś na poziomie chodników czają się zapachy. Mięso surowe i mięso pieczone, kardamon, pieprz, mięta i szałwia, świeże pomarańcze i nadgniłe pomarańczowe skórki, herbata, kawa, błoto, piasek i kurz. Ktoś nawet poczuł zapach szafranu. Choć szafran nie pachnie.

A teraz ludzie. Wszystkich kolorów skóry, o oczach czarnych, zielonych i wodniście niebieskich, blondyni, bruneci, rudzi. Okutana chustą stara Arabka obok uzbrojonego po zęby izraelskiego żołnierza w oliwkowym mundurze i sandałach na bosych stopach; kobieta sprzedaje marchew, żołnierz stuka w bruk drewnianą pałką. Chasyd w staromodnym surducie, w czarnych pończochach i w lisiej czapie; za chwilę zapadnie piątkowy zmrok, początek szabatu. Dziewczyna w kusej spódniczce i w bluzeczce kończącej się tuż pod biustem; choć judaizm, wiara jej przodków, zabrania zdobienia skóry, na lędźwiach ma wytatuowane celtyckie runy. Mężczyzna w kipie i z karabinem na plecach idzie ku Ścianie Płaczu. Palestyńczyk, najpewniej chrześcijanin, rozmawia z prawosławnym mnichem na schodkach sklepu z alkoholami. Chłopaczek w kipie sprzedaje pomarańczowe opaski; znak protestu przeciwko likwidacji osiedli w Gazie. Inny, w zniszczonych portkach, pcha dwukołowy wózek. Żeńskie domy zakonne przytulone do minaretów. Mnich prawosławny i mnich etiopski. Franciszkanin w brązowym, przykrótkim habicie. Wysoka Szwedka, która już jutro będzie opalać się topless na plażach Ejlatu.

I dźwięki. Awantura w sklepie; ktoś nie chce zapłacić tyle, ile chce sprzedawca. Cichutkie szepty: bakszysz, bakszysz. Rytm chrześcijańskich modlitw zgrywa się z nawoływaniem muezinów. Wycieczka rozśpiewanych pielgrzymów z Ameryki obok rozmodlonych pątników z Korei. Grupa rozwrzeszczanych Rosjan przed kramem z zegarkami. Polacy w kafeterii u progu Bazyliki Grobu: – Dlaczego obsługa taka tu marna?

A w tym wszystkim, na przekór hałasom, krótkim spodniom i sukienkom bez pleców, wbrew podkoszulkom wyżej pępka i aparatom cyfrowym, przeplatają się Dzieje. Nie banalna historia; ta staje się w każdym miejscu świata.

Tu, w tym porażającym świetle, między białymi murami, na wytartych chodnikach, między ciężkim odorem jatek i duszącą wonią cynamonu, jest początek wszystkiego. Tak przynajmniej wierzy znaczna część dzisiejszego świata. Istnieje przekaz, że żydzi zawędrowali nawet do dalekich Indii, gdzie ludzie kłaniają się obcym bogom, tym w kształcie słoniątka lub wielorękiej, żądnej krwi kobiety. Albo, że Indie stały się przytuliskiem Chrystusa. Jezus uniknął – wierzą niektórzy – męczeńskiej śmierci na krzyżu. Gdzieś nad Indusem szukał spokoju i bezpiecznego miejsca dla siebie i swojej kobiety, Marii Magdaleny, która miała powić mu potomka.

Lecz biografia Nazarejczyka, również ta głoszona w Ewangeliach, to dla tego miasta tylko fragment dziejów. Przyszedł na świat dwa tysiące lat temu, na jerozolimski czas to ledwie wczoraj. Gdyby ta ziemia stanowiła jedność, miejsce jego narodzin, palestyńskie Betlejem, byłoby dziś północnym przedmieściem izraelskiej Jerozolimy.

Wieki temu żył tu Dawid, który w nierównej walce pokonał Goliata, Filistyna. Zaś po nim jego syn, Salomon, król słynący z pobożności i mądrości; to on wzniósł Pierwszą Świątynię. Została po niej tylko pamięć najwspanialszej budowli, jaka stanęła w tym mieście, z dziedzińcami, z podcieniami i z salą, gdzie przechowywano Arkę Przymierza. Tę komnatę, ukrytą przed wzrokiem niepowołanych, raz w roku, w święto Jom Kipur, odwiedzał najwyższy kapłan.

Stąd szli hebrajscy jeńcy do babilońskiej niewoli. Tu knuł przeciwko Rzymianom powstaniec Bar Kochba. I wskutek tego, dwadzieścia lat po ukrzyżowaniu Jezusa, imperator Tytus nakazał zburzyć Drugą Świątynię, a naród żydowski rozbiegł się po całym świecie, przybrał dziesiątki twarzy, kolorów skóry oraz włosów, kształtów nosa i wykrojów oczu, nauczył się różnych języków, podpisał się polskimi, niemieckimi, hiszpańskimi lub serbskimi nazwiskami oraz polubił najdziwniejsze smaki potraw. Tak powstała diaspora.

A i później sam Prorok Mahomet wszedł ze Wzgórza Świątynnego po kamiennych schodach wprost do Nieba, a może – jak mówią inni – odleciał tam na koniu ze skrzydłami orła i ogonem pawia. Dlatego pobudowano tu najświętsze meczety.

Opodal nich wiedzie Via Dolorosa, kamienne świadectwo – jak wierzą chrześcijanie – męczeństwa Bożego Syna, poczętego z żydowskiej dziewczyny, dziewicy.

Byli w Jerozolimie krzyżowcy. Przegnał ich wielki Saladyn, kurdyjski władca islamskich plemion, którego – Jerozolima płata takie figle – błogosławią po dziś dzień nienawidzący Kurdów Arabowie. Byli egipscy mamelucy i otomańskie imperium. Przez dziesięciolecia byli tu Brytyjczycy. Niedaleko stąd utknęły w pustynnych piaskach pancerne kolumny generała Rommla; gdyby przesunęły się kilkadziesiąt kilometrów dalej, w Jerozolimie najpewniej dokonałby się fragment Holocaustu.

Słowem – byli tu wszyscy i wszyscy zostawili swój ślad.

Jeruszalaim, Jerozolima, Jerusalem, Al-Quds. Dla mnie symbolem tego miejsca jest niewielki, kamienny dom. Stoi wewnątrz murów Starego Miasta, ani świetniejszy, ani bardziej widoczny w miejskim pejzażu, ani strojniejszy niż inne domy. Na najniższym poziomie jest sarkofag króla Dawida, proroka Izraela. W rogu grobowca znajdują się wąskie schodki. Wchodzimy wyżej, spoglądając pod nogi, bo schodki są bardzo strome. I już jesteśmy tam, gdzie Jezus, otoczony apostołami, spożywał ostatnią wieczerzę.

Lecz to nie koniec; jest jeszcze jeden poziom. Sterczy tam smukła wieżyczka minaretu ze skromnym balkonikiem, skąd muezin wzywał wyznawców Allaha na codzienne modły.

Chorobę zdiagnozowano już w latach trzydziestych ubiegłego stulecia, ale nazwano ją dopiero w latach osiemdziesiątych; zrobił to izraelski psychiatra, dr Jair Bar-El. Lecz – wnosząc ze średniowiecznych, a nawet starszych przekazów – występowała w Jerozolimie od początku dziejów.

Każdego roku izraelscy psychiatrzy stwierdzają ją u stu pięćdziesięciu, dwustu osób. Z reguły dotyka ludzi między dwudziestym a trzydziestym rokiem życia, dwukrotnie częściej mężczyzn niż kobiety. Podobno protestanci są bardziej podatni na działanie Syndromu niż katolicy i żydzi, choć niekiedy można spotkać się ze zdaniem przeciwnym. Nie wiadomo nic o muzułmanach. Ale tylko dlatego, że nie ma ich wśród pacjentów izraelskich szpitali psychiatrycznych, zwłaszcza jerozolimskiej kliniki Kfar Szaul.

Jeden z chorych dotkniętych Syndromem – to prawdopodobnie pierwszy przypadek opisany w specjalistycznych publikacjach – chciał poruszyć kamienie w Ścianie Płaczu i przesunąć mur we właściwe – jego zdaniem – miejsce. Był pewien, że jest biblijnym siłaczem Samsonem. Gdy lekarze powiedzieli mu, że Samson nigdy nie był w Jerozolimie, zareagował złością i uciekł ze szpitala przez wybite okno.

Australijczyk Dennis Rohman to zapewne przypadek najbardziej brzemienny w skutkach. Podłożył ogień pod meczet Al-Aksa, by wygnać z Jerozolimy muzułmanów, czym sprowokował wielodniowe i krwawe zamieszki.

Jeszcze inny rażony Syndromem zniszczył ikony, figury i świeczniki w Bazylice Grobu, twierdził, że tylko w ten sposób można wypędzić ze świętego miejsca bezbożnych chrześcijańskich mnichów.

Psychiatrzy zdiagnozowali też pewną Angielkę, przekonaną, że lada dzień nadejdzie Mesjasz. Każdego poranka ta nobliwa dama szła na Górę Oliwną witać go filiżanką herbaty.

Dr Jair Bar-El podzielił dotkniętych Syndromem Jerozolimy na trzy podgrupy. Pierwsza to ludzie, którzy nosili w sobie ziarno szaleństwa przed przyjazdem do Świętego Miasta, z reguły chowali się w bardzo religijnych rodzinach, gdzie Biblia była najważniejszą książką, czytaną wspólnie co najmniej raz w tygodniu. Należał do nich pewien protestant z Ameryki Południowej, który umyślił sobie zniszczenie świętych miejsc islamu i zastąpienie ich świętościami judaizmu. Lecz i te miały niebawem zniknąć, by w ten sposób umożliwić powtórne nadejście Chrystusa. Gdy wyjawił swoje zamiary, stanął przed sądem. Nie został skazany. Uznano, że w szaleństwie nie umie odróżnić dobra od zła i odesłano do rodzinnego kraju.

Do cierpiących na pierwszy rodzaj Syndromu dr Bar-El zaliczył również Mikołaja Gogola. Kiedy choroba psychiczna nie pozwoliła mu dalej pisać, Gogol doznał objawienia.

Głos z Nieba: jedź do Jerozolimy, zmów specjalne modlitwy a talent wróci.

Gogol przyjechał do Świętego Miasta w 1848 roku. Modlił się, oddawał pokucie, pościł. Choroba nie ustąpiła. Cztery lata później zagłodził się na śmierć.

Są ludzie – to drugi typ Syndromu opisany przez dr Bar-Ela – tak chrześcijanie jak i żydzi, którzy w Jerozolimie szukają natchnienia wiodącego ku odrodzeniu wiary. To z zasady niewielkie wspólnoty, dwudziesto-, trzydziestoosobowe, z własnym prorokiem i własnymi obrządkami. Często osiedlają się w pobliżu miejsc opisanych przez Stary i Nowy Testament. Noszą charakterystyczne, dziwaczne przyodziewki, które – wierzą – były codziennym ubiorem w czasach opisywanych przez Święte Księgi.

Izraelski psychiatra nie wie z całą pewnością, czy osobliwe stroje, wierzenia i zachowanie są objawem choroby umysłu. Być może – pisze – to efekt kulturowych poszukiwań. Miał szansę – ubolewa – badać tylko trzech członków takich grup. Akurat byli to ludzie agresywni. Jednak choć rzucali się z pięściami na niewiernych sąsiadów, sąd uznał ich za niewinnych.

Niekiedy – referuje psychiatra – odnowiciele wiary to samotnicy. Jak ten naukowiec z Niemiec, który porzucił uniwersytecką posadę i przez pięć lat studiował różne nurty chrześcijaństwa, a także ezoteryczne religie starożytnej Persji, Chin i Japonii. Nie odnalazł w nich Prawdy, więc zwrócił się ku judaizmowi. Uczył się na izraelskim uniwersytecie i w ortodoksyjnej jesziwie. Ale dopiero kiedy przyjechał do Jerozolimy zrozumiał, że prawdziwą wiarą jest „prymitywne chrześcijaństwo”, religia – jak tłumaczył – wyznawana przez Jezusa, póki nie zepsuli jej apostołowie Piotr i Paweł.

To właśnie on zniszczył obrazy w Bazylice Grobu, krzycząc do prawosławnych, katolickich i ormiańskich mnichów, że są barbarzyńcami i poganami. I znów jerozolimski sąd uniewinnił chorego.

Niemiecki prorok już nigdy nie wrócił do równowagi psychicznej – zaznacza dr Bar-El. – To niezwykłe, bo Syndrom zwykle mija, gdy człowiek wyjedzie z Jerozolimy.

Jest wreszcie trzeci rodzaj Syndromu, zapewne najbardziej rozpowszechniony. Może – uważa dr Bar-El – porazić każdego, kto przejdzie próg Bramy Jaffskiej lub stanie pod Ścianą Płaczu. Człowiek zdrowy na umyśle, racjonalnie opisujący rzeczywistość przekracza jerozolimskie, białe mury i naraz wydaje mu się, że jest postacią z Biblii. Chodzi po ciasnych ulicach starówki, wystaje w podobnej do amfiteatru Bramie Damasceńskiej lub obok Bazyliki Grobu i głosi Słowo Boże. Często – powiadają lekarze zajmujący się Syndromem – pierwszą oznaką obłędu jest pragnienie czystości; chorzy obsesyjnie się myją i obcinają paznokcie, jakby w ten sposób chcieli usunąć ze swoich ciał także duchowy brud.

Następnie izolują się od przyjaciół i znajomych, na kilka dni stają się samotnikami, zatopionymi we własnych myślach i uczuciach. Jeśli twój towarzysz – przestrzegają lekarze i przewodnicy wycieczek – nagle powie ci, że chce sam zwiedzać Jerozolimę, może to być jeden z pierwszych sygnałów, że dopadł go Syndrom. Chorzy wyglądają, jakby cierpieli na ból głowy czy brzucha, pragną odosobnienia, dlatego bliscy nie mają pojęcia, że trawi ich choroba duszy. Aż nagle, ni z tego, ni z owego, wychodzą na jerozolimskie ulice, ubrani w białe szaty zrobione z hotelowych prześcieradeł (to charakterystyczne ubranie dostrzegł również dr Bar-El), zaczynają przemawiać, wieszczyć, nawracać, oczyszczać z grzechów.

Kiedyś w szpitalu Kfar Szaul w jednym pokoju zamknięto dwóch chorych. Wiadomo było, co im dolega. Wiedziano również, że kiedy stąd wyjadą, choroba zapewne minie, a po płomiennych przemowach i religijnych wizjach zostanie w ich pamięci – to również zdiagnozowano bez większych kłopotów – tylko osad wstydu i poczucie, że przez kilka, kilkanaście dni robiło się coś niestosownego. Dotknięci Syndromem Jerozolimy na ogół są spokojni i wyciszeni, choć wydaje się im, że dzierżą w dłoniach losy ludzkości i świata, jak pewien Joe z Fortu Bragg w amerykańskiej Karolinie, który czuł w sobie powołanie, by codziennie recytować wersety Księgi Ezechiela i w ten sposób sprawić, że odrodzi się starożytny naród Hebrajczyków. Tymczasem z tamtego szpitalnego pokoju dochodziły odgłosy namiętnej kłótni. Pomyłka lekarzy czy niedopatrzenie sanitariuszy? Nie wiadomo, bo dziś nikt tego nie umie wyjaśnić. Grunt, że w jednej sali zamknięto dwóch Mesjaszów; nie umieli zgodzić się między sobą, który z nich jest Odkupicielem, który naprawdę wieszczy nadejście Królestwa Bożego.

W Izraelu są również psychiatrzy, którzy nie wierzą w wyjątkowość Syndromu Jerozolimy. Twierdzą, że podobne schorzenie może występować w innych świętych miastach. Nikt nie sprawdził i nie przebadał – powiadają – czy w wielotysięcznym tłumie pielgrzymów obchodzących święty kamień w muzułmańskiej Mekce i modlących się w meczetach, jeden, powiedzmy, na kilkadziesiąt tysięcy wiernych nie odlatuje od rzeczywistości i przez kilka dni nie czuje się Mahometem.

Myślałem, że do takich psychiatrów należy Inez.

Inez powtarza, że Syndrom Jerozolimy to rodzaj megalomanii; pacjent, zanim uderza choroba, uważa się za kogoś o niezwykłych talentach. Trzeba mocno wierzyć w siebie, wywyższyć się, poczuć namaszczonym, żeby przyrównać się do tych, którzy rozmawiają z Bogiem. Zresztą, czy taka rozmowa jest w ogóle możliwa, jeśli ktoś stąpa mocno po ziemi i ogląda rzeczy takimi, jakie są? Bóg jest dla wierzących. Dla niewierzących go nie ma. Duchowość wysoka, jak szczyty Himalajów, ekstatyczne wizje, najbardziej intensywne uczucia, światłość, odkrycie, wiara to doznania niedostępne dla zwyczajnych śmiertelników. Lecz – powiada Inez – z punktu widzenia psychiatrii to tylko świr. Najczęściej niegroźny. Dlatego niedawne przepowiednie dr Bar-Ela, że w ostatnie dni tysiąclecia w Jerozolimie pojawi się nawet czterdzieści tysięcy ludzi mniej lub bardziej dotkniętych obłędem, niebezpiecznych włożyła między bajki. Miała rację. Nic takiego się nie stało.

Przed laty – wspomni z przekąsem – Syndrom był również wstępem do grubego portfela. Psychiatra diagnozował chorego, leczył go, a potem musiał odwieźć gdzieś do zimnej Finlandii lub nawet na dalekie Antypody. Za wszystko brał pieniądze; kilku chorych, których trzeba było eskortować do domu, zapewniało całoroczny zarobek. Dziś sprawę załatwia ubezpieczenie dla podróżujących, wyspecjalizowane firmy odebrały chleb jerozolimskim psychiatrom.

Istnieje – wyjaśnia Inez – grupa lekarzy, którzy jeżdżą po świecie z wykładami o istocie tej choroby. Przedstawiają ją jako coś niezwykłego, właściwego miejscu i atmosferze jerozolimskiego Starego Miasta. Ale – powtarza – to zwykła psychoza reaktywna. Nic nadzwyczajnego; o takich chorobach uczą się adepci psychiatrii na pierwszym roku studiów. Zaprawiona odrobiną przerostu własnej wartości. Przynależna miastu, gdzie historia wyznacza rytm teraźniejszości, miastu nerwowemu, radykalnemu i stawiającemu jasne diagnozy. Miastu – nie myślałem, że to usłyszę z ust pani doktor, oczytanej racjonalistki – gdzie rzeczywiste miesza się z iluzją, wiara z dziejami, nadprzyrodzone z profanum.

Ale tak właśnie powiedziała. I dodała, że może każdy, kto tu przyjeżdża, odkrywa w sobie podatność na taką psychozę.

Pamiętam, jak pierwszy raz stanąłem pod Ścianą Płaczu. Był jasny, upalny dzień, wiał silny wiatr. Założyłem na głowę papierową myckę. Znalazłem ją w drucianym koszu pełnym jednorazowych kip; tu nie wolno przychodzić z odkrytymi włosami. Podszedłem pod kamienny mur, oparłem czoło o wyślizgany piaskowiec. Nagle poczułem, że mogę tu stać i stać, że palące słońce wcale mnie nie dotyka, że wiatr nie jest znowu taki silny, że jestem w miejscu, które daje siłę, choć zapewne w Jerozolimie są starsze kamienie.

Nie wiem, jak długo stałem, może pięć minut, a może pół godziny. Wyjąłem z kieszeni małe karteczki, napisałem na nich prośby. Chciałem wetknąć je w szczeliny muru i wtedy zobaczyłem, że między kamieniami nie ma przerw. Niektóre skrawki papieru wyglądały, jakby włożono je wczoraj. Te starsze upał i rzadkie deszcze zamieniły w zbitą, twardą, celulozową pulpę.

Pomyślałem, że wydłubię długopisem miejsce dla moich życzeń. A potem, że nie wolno mi wyrzucać z najświętszej ściany błagań innych ludzi. Skąd mogę wiedzieć, po co tu przyszli? Może zjawili się, by prosić o zdrowie najbliższych, kiedy lekarze powiedzieli, że już nie ma nadziei? Może błagali Najwyższego, by wreszcie dał im potomka? Wiele tych próśb mogło być – z mojego punktu widzenia – nieważnych, błahych i zupełnie bez sensu, ale kto dał mi prawo oceniać?

Zwinąłem te moje kartki w rulonik wielkości papierosa. Położyłem tuż przy Ścianie, przycisnąłem małym kamykiem. Jeśli Bóg naprawdę tu przychodzi, dostrzeże i moje prośby.

Kilka metrów dalej spoceni chasydzi śpiewali pieśni i wirowali w religijnym uniesieniu. A mężczyzna stojący obok, który zrazu mnie śmieszył, bo zamiast kipy miał na głowie kowbojski kapelusz, powiedział cicho: – Proszę, pożycz mi swój długopis.

Opowiedziałem o tym Inez.

Uśmiechnęła się i odrzekła: – Strzeż się.

Gdy kolejne razy stawałem pod Ścianą Płaczu, zakładałem na głowę kipę dzierganą na szydełku. Zapominałem aparatu fotograficznego i notesu, ale kipę zawsze miałem przy sobie.

Innego dnia wyszedłem na Via Dolorosa obok arabskiej szkoły Al-Omarija, gdzie ponoć kiedyś stała twierdza Antonia; tam skazano Chrystusa. Wyszedłem przy pierwszej stacji Męki Pańskiej, raptem kilkaset metrów od Ściany Płaczu. Można tam dojść tunelem wiodącym pod wzgórzem świątynnym, nad którym góruje wielka kopuła meczetu Al-Aksa. Gdy dziesięć lat temu przebito podziemne przejście, w mieście wybuchły zamieszki, kilkadziesiąt osób straciło życie. Muzułmanie uważali, że tunel naruszy wiekowe fundamenty meczetów. W tym myśleniu nie było żadnej racjonalności. Choć stara Jerozolima znakomicie radziła sobie bez tunelu.

Obok stacji drugiej, tam biczowano Chrystusa, jest klasztor sióstr syjońskich, zakonu założonego przez Żydów, którzy przeszli na katolicyzm. Przy czwartej – jesziwa i sklepik z koszulkami. Napisy na T-shirtach dowolne: „Nie bój się Ameryko, Izrael stoi za tobą”, „Niech żyje wolna Palestyna”, „Pokój na Bliskim Wschodzie”. Ale i takie, jak w każdym pamiątkarskim straganie świata: „Moja siostra pojechała do Jerozolimy, a jedyne, co mi przywiozła, to ta cholerna koszulka”. Są ze sloganami reklamującymi piwo i papierosy. Z rysunkami staromiejskich meczetów i chrześcijańskich świątyń. Z gołymi babami. Fałszowane koszulki wszelkich możliwych firm odzieżowych, które stracą kolor i formę po pierwszym praniu.

Przy stacji siódmej dwa tysiące lat temu kończyło się miasto. Dziś tętni tu życiem pełne turystów arabskie targowisko z mydłem i powidłem. Koło stacji ósmej są kramy z biżuterią i ceramiką. Z ikonami kradzionymi w rosyjskich cerkwiach. Z krucyfiksami z metalu, z drewna i z plastiku, z Chrystusem przybitym malutkimi gwoździkami i przyklejonym szybkoschnącym klejem. Z tabliczkami, na których wypisano „szalom”. Z gwiazdami Dawida.

Opodal jatki; na wystawach wyrwane bydlęce wątroby i splątane baranie jelita. A w kramie z owocami, w plastikowych baniakach, metalowe łopatki mieszają sok wyciśnięty ze świeżych granatów.

Co z tego, że znaków kolejnych stacji trzeba uważnie wypatrywać? Że giną w tym hałaśliwym, rozedrganym mieście? Jakie ma znaczenie, że miejsce, gdzie Piłat powiedział o Jezusie „Ecce homo”, zaznaczone jest kamiennym łukiem łączącym dwa brzegi wąskiego zaułka, który wybudowano ponad sto lat po ukrzyżowaniu? Wielojęzyczny tłum, targowisko pachnące potem i wschodnimi przyprawami, kocim moczem i świeżym mięsem, z którego o poranku spuszczono krew; co z tego wszystkiego wynika?

Całość działa jak dziwny, halucynogenny narkotyk, zbyt silne LSD a może meksykański peyotl. Bo chociaż wiem, że dwa tysiące lat temu nie było ani tych domów, ani jatek, ani straganów z pamiątkami, zaś ulica szła kilka metrów niżej, że Via Dolorosa powstała całe wieki po śmierci Chrystusa, mam wrażenie, że idę najprawdziwszą Drogą Krzyżową. Drogą naznaczoną męką, bólem i upokorzeniem. Że to te same mury, te same stopnie kamiennych schodów, nawet kurz jest ten sam.

Lecz miałem w głowie słowa Inez: – Uważaj, pilnuj swojego rozsądku.

Starałem się o nich pamiętać.

Pięć ostatnich stacji Drogi Krzyżowej znajduje się w Bazylice Grobu, gdzie mieszają się wszystkie style architektoniczne obecne na jerozolimskim Starym Mieście. Franciszkanie opiekują się miejscem, gdzie Jezusa odarto z szat i przybito do krzyża, prawosławni miejscem, gdzie krzyż stanął. Pomiędzy nimi jest stacja trzynasta. Tu Chrystusa zdjęto z krzyża, a ciało oddano Marii. Za czternastą, Grobem Pańskim, jest koptyjska kapliczka. Można tam wejść i pod czujnym okiem mnicha ucałować ścianę grobowca.

Bazyliką Grobu rządzi Status Quo. Prawosławni, ormianie i katolicy mają wyznaczone godziny odprawiania nabożeństw. I miejsca, nad którymi sprawują wyłączną opiekę. Kto wie, czy gdyby nie Status Quo, można by w Bazylice wyznaczyć jakikolwiek porządek, czy obyłoby się bez kłótni?

Zaś klucze do najświętszego miejsca chrześcijan są od pokoleń w rękach rodziny arabskiej. Czyste szaleństwo.

Tłumy w kolejce do Grobu Pańskiego. Tłumy w koptyjskiej kapliczce. Przewodnicy rozprawiają chyba we wszystkich językach świata. Pielgrzymi całują kamienie. Dzień to mało, by zanurzyć się w atmosferze tego miejsca. Nawet pamiętając słowa Inez, żeby uważać.

A kiedy wreszcie dotarłem do miejsca, gdzie nocowałem i usiadłem na zawieszonym nad ulicą dziedzińcu małego klasztoru, usłyszałem, jak z pobliskich meczetów płyną zaśpiewy muezina, przypominające, że nadszedł czas modlitwy. Sprzedawca herbaty zakręcił kurki w przenośnej kuchence, rozwinął wytarty, lichy dywanik i ukląkł twarzą w stronę Mekki. Zrobiło się cicho. I po raz kolejny przekonałem się, że jestem w najbardziej niezwykłym mieście na Ziemi.

Dziadek Inez ze strony matki był bardzo religijny. Zachował wiarę i obyczaje nawet w stalinowskim Związku Sowieckim.

Ale już ojciec, którego cała rodzina zginęła w Holocauście, pisywał po wojnie do „Tygodnika Powszechnego”. Był świadomym Żydem, syjonistą, lecz kiedy wyjeżdżał z Polski, wybrał kosmopolityczny Paryż. Dlaczego? Inez nie wie. Powie tylko, że między bezsensownym przypadkiem a jasnym wyborem otwiera się bezdenna przepaść, tak głęboka, że nie można dostrzec motywów decyzji.

Więc dlaczego ona jest w Izraelu? To proste. Przyjechała tu niejako na zesłanie; kochała goja, a rodzicom nie w smak był ich związek. I tak zostało.

Gdyby jednak przyszło jej żyć jeszcze raz, z pełną świadomością podjętych decyzji i wiedzą o mocy przypadku, bez namysłu wybrałaby Jerozolimę. Choć to miasto trudne i szalone, nie ma w nim emocjonalnej frywolności, każde uczucie i każde zjawisko, słowa przemówień i polityczne gesty, religijna ekstaza i ostentacyjna bezbożność, brane są tu niezwykle poważnie. Jerozolima – mówi Inez – to ciężar. Ci wszyscy Arabowie i Żydzi, ortodoksyjni, konserwatywni, reformowani i świeccy, ci chrześcijanie w setkach odmian i gatunków. To waży więcej, niż największy kamień świata.

– Gdy tylko tu przyjechałam, poczułam dziwny ucisk w piersiach – tłumaczy.

Czyżby została dla tego ucisku?

Powiada, że nie jest osobą religijną. Ekstaza, uniesienie, wiara – to stany, których nigdy nie doświadczyła. Dziękuje losowi, że pozwolił jej studiować medycynę, naukę racjonalną, gdzie przyczyna rodzi konkretny skutek, choć często nie znamy przyczyny lub nie rozumiemy jej skutków.

Gdy przyjechała do Jerozolimy, pierwszy raz w życiu zobaczyła ortodoksyjnych Żydów. Była pewna, że to atawizm. Myślała: – Zaraz znikną, rozpłyną się w nowoczesności. Nie zniknęli. Przeciwnie, rozplenili się w zaułkach Starego Miasta, w Mea Szarim, nawet w nowych dzielnicach, które obsiadły jerozolimskie wzgórza, w zamyśle świeckich i nowoczesnych.

Inez otwiera praktykę, jest wziętą terapeutką, prowadzi dorosłych i dzieci, szuka problemów w zaburzonych rodzinach, odkrywa zabite uczucia i nieprzepracowane traumy. Już mieszka w domu z ogródkiem w jednej z najlepszych dzielnic miasta. Lecz ciężar w piersiach nie ustępuje. Może dlatego wiesza na ścianie buddyjską mandalę, a na półce stawia posążek brzuchatego, uśmiechniętego Mistrza o lekko skośnych oczach. Tak samo, jak wielu psychiatrów z Nowego Jorku, z Londynu czy z Warszawy.

I przychodzi dzień, gdy zaczyna czytać stare żydowskie teksty. Strona po stronie odkrywa, że dotąd była analfabetką. To nie dotyk Absolutu, lecz świadomość, że doświadcza tajemnicy żydowskiego dna, ukrytego kodu tożsamości. Już wie, że istnieje związek między biologią a duchem. Jaki to związek? Nie trzeba znać odpowiedzi na wszystkie pytania.

Za to lepiej rozumie trudny wybór dziadka, religijnego Żyda, który lekce sobie ważył reżim Stalina, nie bał się łagrów ani represji. I decyzję ojca, który od Jerozolimy wolał Paryż.

Opowiada: – Jedną z tajemnic żydowskiej mistyki jest Pardes, Ogród Zamknięty, ukryty skarb. Tajemne przejście od pełnej jasności do totalnego sekretu, w kierunku przeciwnym, niż ten, który wybiera większość ludzi. Weszło doń tylko czterech nauczycieli, którzy akurat tam byli ledwie uczniami. Każdy doświadczył czegoś innego.

Więc pierwszy zobaczył Ogród i zmarł, bo nie uniósł ciężaru.

Drugi oszalał, a może przeszedł na inną religię.

Trzeci popatrzył i został porażony; może to pierwszy w dziejach przypadek Syndromu Jerozolimy.

Tylko rabbi Akiba doświadczył Tajemnicy Ogrodu i wyszedł zeń spokojnie. Co takiego miał w sobie, jaką siłę i jaką wiarę, że akurat jemu się udało?

Inez zamyśli się: – Może to najważniejsza niewiadoma w opisywaniu Syndromu Jerozolimy? Może trzeba być wielkim uczniem i wielkim nauczycielem, żeby – oglądając Tajemnicę – zostać przy zdrowych zmysłach? I dlaczego Tajemnica pojawia się właśnie tu? Dlaczego, choć w korzeniach żydowska, jest wspólna dla wszystkich?

Wedle jednej z teorii, której nie można udowodnić, Syndrom Jerozolimy leży u podstaw chrześcijaństwa; ofiarą choroby miał być Jan Chrzciciel, w którego dziś często wcielają się nawiedzeni, a nawet Jezus Chrystus.

Lecz jeśli Chrystus był człowiekiem chorym, oglądającym inną rzeczywistość, dlaczego nie miałby być nim Mojżesz? Albo Izaak? Albo Mahomet?

Co poraziło krzyżowców? Dlaczego o Jerozolimę walczył Saladyn, skoro nazwy miasta nie wymienia żadna sura Koranu?

Ale po co szukać tak daleko. Inez powie, że Syndrom Jerozolimy zawarty jest w syjonizmie, ideologii tak mistycznej, jak mitologicznej, choć to z niej powstało państwo Izrael. Może porażeni Syndromem byli żydowscy osadnicy w kibucach, choć nie wierzyli w żadną tajemnicę, a jedynie w ciężką pracę na piaszczystych, nieurodzajnych ugorach? Ci wszyscy emigranci, którym spełniły się słowa modlitwy „następnego roku w Jerozolimie”. Oraz ci ortodoksi, którzy nie uznają państwa Izrael, gdyż – uważają – woli Najwyższego nie może zastąpić pragnienie człowieka.

Ale co zrobić z Palestyńczykami? Z szahidami-samobójcami opasanymi pasami z semteksem? Z powstaniami, z intifadami, z zamachami i z bombami, z porwaniami samolotów? Z dziećmi ciskającymi kamienie? Z urągającym tłumem? To zapewne też Syndrom, choć politolodzy i socjologowie tłumaczą to zupełnie inaczej.

Więc Inez marzy, by pewnego razu, może gdzieś nad brzegiem Morza Martwego, usiedli razem żydzi i chrześcijanie, żydzi i muzułmanie, słowem – ludzie z ludźmi, i studiowali przedwieczne przekazy. Może odkryją, że żydowskie dna różni się od innych łańcuszków tożsamości ledwie pojedynczymi genami?

A może nie zobaczą nic. Jak dzisiaj. Nie tylko w Jerozolimie. Choć tam przede wszystkim.