Czekanie na sen psa - Jerzy Ficowski - ebook

Czekanie na sen psa ebook

Jerzy Ficowski

3,8

Opis

38  refleksyjnych, poetyckich opowiadań wybitnego poety. 

"Te opowieści nie są takie zabawne, jak się wydaje - przestrzega autor na każdym kroku. A jednak, choć się nie wydaje, są one również zabawne. I na tym polega ich urok". Anna Kamieńska

"... zdegradowane, pośmiertne krajobrazy wypełniają niemałą część [...] ogłoszonego w 1970 roku zbioru [...]. Zagłada, czujemy instynktownie, skrywa się tu za niejednym zdaniem. Właśnie tak, jakby pisarz umyślnie przesłonił ją welonem innego języka". Piotr Paziński

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 144

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (4 oceny)
1
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




SZTUCZNA KURA,CZYLI KOCHANKA GRABARZA

To jest to miasto, które znam najlepiej. Obłaskawione długą zażyłością, nie ma dla mnie grozy, której nie umiem się oprzeć w żadnym innym mieście. To miasto pojmuję instynktem, nie muszę go rozumieć ani tłumaczyć sobie. I właśnie tutaj, zwykłą późną jesienią, właśnie w tym mieście!...

W godzinach urzędowania biur, w czasie pracy, na wyludnionym placyku – wrzask kury. Wrzask stokroć przeraźliwszy niż spłoszone gdakanie. Gwałtowne podmuchy wiatru zmiatają sypki śnieg. Kura unosi w górę swoją suto upierzoną szyję i wrzeszczy. Szyja wydłuża się w tym wrzasku, rośnie, staje się coraz cieńsza, coraz bardziej naga – jak sztywna gałąź. Już tylko z rzadka trzepoczą na jej gołej, napiętej skórze rude piórka – jak ostatnie jesienne listki, które nie zdążyły opaść. Kura biega w lewo, w prawo, miota się w zaśnieżonej pustce, milknie na chwilę, kurczy szyję, chowa ją w skrzydła, by nagle utknąć w jakimś miejscu bez ruchu, uderzając o niewidoczną ścianę swego strachu, i znów wydłużyć szyję do wrzasku.

Zza węgła narożnego domu wyskakuje sprawczyni tego przerażenia: druga kura, mniejsza, poruszająca się długimi, lotnymi susami, całkowicie milcząca. Każdy jej sus potęguje wrzask drugiej kury, wydłużając jej szyję do ostatecznych granic. Jeszcze chwila, a szyja zerwie się jak zbyt mocno naciągnięta guma procy.

Widzę nagle, że susy milczącej kury nie są samodzielne: to porywy wiatru tak gwałtownie przenoszą ją z miejsca na miejsce. Widzę też, że milcząca kura jest w istocie kuropodobną kukłą, uszytą z wiechci pierza, na sztucznych nóżkach z gęsich piór, związanych u nasady sznurkiem. A więc jest to sztuczna kura, niepodległa dającym się przewidzieć prawom biologii. Zanim strach mnie unieruchomi, muszę złapać Sztuczną Kurę.

Rzucam się za nią w pogoń. Wiatr przenosi ją długimi susami w kierunku, skąd słychać wspinające się na coraz wyższe tony wrzaski niewidocznej już kury przerażonej. Sztuczna Kura jednym susem przesadza świeżo wykopany rów i znika mi z oczu za usypiskiem ziemi.

Jestem w rowie, chcę się wydostać z niego, ale zatrzymuje mnie dziecko, które mówi:

– Daj spokój, zostań. W całym mieście prowadzone są wykopy magistrackie, powstaje ich cały labirynt. Jesteśmy właśnie w takim wykopie. A robotnicy drogowi, niewykwalifikowani, i kablowcy powyjeżdżali. Więc ściągnięto do tych robót wszystkich grabarzy z okolicznych cmentarzy z własnymi łopatami. Daj spokój, zostaw Sztuczną Kurę. To jest kochanka Grabarza; on by ci nie darował.

Dobrze, dam spokój. Wycofam się. Dziecko ostrzega mnie szeptem: wzdłuż rowu nadchodzi Grabarz. Muszę się ukryć, zanim mnie zauważy. Kładę się na wznak na dnie rowu – tuż koło ceramicznej ścianki z owalnym otworem. Ścianki takie co kilka metrów przegradzają wykop i stanowią zapewne podstawę jakichś instalacji podziemnych. Abym nie został dostrzeżony przez owalny otwór w ściance, dziecko zasłania go znalezionym w rowie kawałkiem tej samej co ścianka barwy, wielkości i kształtu.

Dziecko chwilę dopasowuje do otworu znaleziony owal z wypalonej gliny, a ja, leżąc, drżę na myśl, że nadchodzący Grabarz zauważy tę manipulację. Pocieszam się, że jeśli nawet by mnie zobaczył, nic nie będzie wiedział o mojej przerwanej pogoni za Sztuczną Kurą. Wątpliwe to pocieszenie: przecież grabarze zasypują leżących. Zabije mnie więc, zasypując ziemią, już nie z zazdrosnej zemsty, ale z grabarskiego obowiązku.

Niezauważony wyczołguję się wzdłuż wykopu i uciekam. Na peryferiach jest już całkiem pusto, jestem chyba jednym z ostatnich mieszkańców opuszczających miasto. Jeszcze się zmieszczę w jedynym środku lokomocji: jest to używany zwykle na peronach dworców kolejarski wehikuł do przewożenia paczek. Zajmuję na nim miejsce wśród kilku innych przypadkowo i barwnie ubranych ludzi bez palt. Ruszamy bezszelestnie zaśnieżoną gładką szosą biegnącą wzdłuż rzeki. Droga jest nieco pochyła, zjeżdżamy w dół, pędząc wraz z biegiem rzeki, ścigając się z jej nurtem. Szum rzeki zastępuje nam motor, motorniczy korbką reguluje natężenie tego szumu. Mgła przesłania widoczność, jedziemy coraz szybciej.

Przyszedł czas, że wróciłem do miasta, ale miasta już nie było. Pozostało po nim pogorzelisko i pełno piór unoszących się w powietrzu – piór z rozprutych pierzyn i poduszek. Zbiera je jakaś kobieta do worka. Przygląda mi się i mówi:

– Mieszkam, proszę pana, na ulicy Czapraka. To na przedmieściu, dom ocalał. Pan zamawiał u nas letnie spodnie. Są gotowe.

Idę za kobietą. W samotnej pracowni krawieckiej otrzymuję parę spodni zamówioną przed tym wszystkim. Są za krótkie o kilka centymetrów. Czyżbym urósł? Obiecują przerobić: doszyją mankiety i będzie w sam raz. Płacę, a kobieta wraz z dwojgiem dzieci szyje z uzbieranego pierza niewielkie Sztuczne Kury.

OSADA PRZEJEZDNA

Nie znam i nigdy nie znałem jej nazwy. Ale łatwo można poznać tę osadę po jej krótkotrwałości, po szybkim mijaniu, kiedy witamy ją, przelotną, niemal w tej samej chwili, w której musimy się z nią rozstać. Pociąg wiezie nas tędy zbyt szybko, by można było zaliczyć ją do kategorii miejscowości uświetnionych topograficznymi nazwami; jest zapewne tylko jedną z tych drobnych atrakcji zorganizowanych dla rozproszenia nudy przez Koleje Państwowe dla nas, pasażerów pociągów dalekobieżnych.

Widziałem ją wielokrotnie, zmierzyłem nawet jej długość: rozciąga się wzdłuż torów na szesnaście prędkich łomotów kół; na siedemnastym już jej nie ma i tylko wiorsty łąk zaklepują na płask puste miejsce po niej. Nie wiem nawet, czy widywałem ją na linii Warszawa–Białystok, czy też i gdzie indziej. Mam wrażenie, że mijałem ją zawsze, dokądkolwiek bym jechał, na tych odcinkach podróży, kiedy pociąg osiąga największą szybkość – w połowie drogi między dwiema odległymi od siebie stacjami.

Przejezdna osada nigdy nie była moim celem i nigdy nie będzie dla mnie miejscem postoju. Nawet wspominając, z trudem wyobrażam ją sobie, rozsiadłą na równinie wśród drzew zakorzenionych sztywno w nieruchomej ziemi. Zapamiętałem ją w przelocie, umykającą do tyłu zielonymi kłębami bliskich akacji, na tle dalekiego lasu, który przez parę chwil, wbrew płochliwym akacjom pierzchającym w przeciwnym kierunku, próbuje podążyć w ślad za pociągiem. Ale w końcu zostaje wraz ze swoją osadą jak malejący w oddaleniu brzeg wyspy, obmywany gwałtownym prądem naszych pospiesznych przemijań.

Dzięki swej nieosiągalności osada jest obiektem moich najśmielszych hipotez i domniemań, tym prawdziwszych, że niesprawdzalnych. Efemeryczna, powoływana przeze mnie do istnienia na jedną chwilę za oknem pociągu, weryfikuje każde moje przypuszczenie, każdy domysł o niej, niczemu bowiem nie jest w stanie zaprzeczyć. I tak pusta początkowo, gotowa przyjąć każdą interpretację, wypełnia się stopniowo sensem, który jej zasugerowałem – nadal skłonna wyrzec się go w każdej chwili w imię moich nowych zachcianek.

W pierwszej z brzegu chałupie mieszka, jak sądzę, stara Miłowicka; ma żylaki, wysiaduje przy oknie, nie wychodzi z domu. Znikła kiedyś jako ostatnia z moich nianiek. Nie widać jej zza gęstwiny szybkich akacji, ale jest tam, zapatrzona w niebo i tory kolejowe. Dla niej pociąg należy do kategorii zjawisk atmosferycznych, pokrewnych burzy, zwłaszcza nocą. Poprzedza go światło reflektorów, jak błyskawica, a potem nadbiega grzmot i cichnie stopniowo w ciemności. Miłowicka za brzęczącą szybą dziękuje Opatrzności, że burza znów przeszła bokiem. Za niewielkim sadem jest hangar szybowcowy z czasów, kiedy jeszcze raz na tydzień zatrzymywał się tu pociąg specjalny. Teraz hangaru pilnuje stary człowiek, którego w osadzie wołają Sierżant Józiuk; nie wiem, czy to imię, czy nazwisko. Sierżant nie ma palców u lewej ręki i zajmuje się oswajaniem zdziczałych koni, które trzyma w starym hangarze. To jeszcze we wrześniu trzydziestego dziewiątego, po bitwie, niedobitki koni siódmego pułku kawalerii poszły do lasu, niektóre ranne. Potem klacze źrebiły się i źrebiły i stąd się wziął ten zdziczały przychówek, bardzo ciężki do oswojenia. Sierżant Józiuk zapewnia, że spotkał kiedyś starą klacz – jeszcze ze zbutwiałym siodłem i resztką oficerskiego buta w strzemieniu. To była pewno sama matka, najstarsza tego dzikiego rodu.

Albo nie. Czyż nie jest bowiem zastanawiające i symptomatyczne, że tylko drzewa osady wybiegają pociągom na spotkanie? Że nigdy jeszcze nie zjawił się, choćby na oka mgnienie, umorusany chłopak, by pozdrowić nas, wymachując ręką nad głową? A ten dym nad osadą rozwleczony to zawsze tylko dym lokomotyw; tamtejsze kominy nie dymią. Nic dziwnego: osada wymarła w czterdziestych latach zeszłego wieku w czasie epidemii cholery. Tam nie ma żadnego hangaru, jest tylko cmentarz choleryczny, zupełnie zaniedbany. Ludzie z odległej parafii rzymskokatolickiej stronią od tych miejsc. Epidemie cholery należą do przeszłości, nazwa moru zachowała się tylko w przekleństwie. Toteż dalecy sąsiedzi bezludnej osady mają tutejszych zmarłych za bezbożnych wyznawców jakiejś bluźnierczej sekty. Domy są puste i rozkradzione; gnieżdżą się w nich gawrony i kawki. Przez sto kilkadziesiąt lat z braku środków transportu nie opłacało się nikomu rozbierać zabudowań i wywozić budulca; zresztą nadaje się on już tylko na opał. Mizerne resztki osady podupadają i tylko akacje rozkrzewiają się niepowstrzymanie, a w czerwcu silna woń ich kwiatów wieje przez otwarte okna pociągów.

Jeżdżę tamtędy w różnych porach roku, ale osadę dostrzegam tylko latem, najwyżej jesienią. Nie dlatego, by jej nie było kiedy indziej w miejscu, w którym zwykła się znajdować. Po prostu zimą gruba warstwa szronu na szybach przesłania wszelki widok. Jednak osada jest z całą pewnością, nie w śniegu, ale zawsze zielona dzięki bardzo ciepłym pasatom, które wieją tędy. Toteż trwają tu nieustające wakacje. Pod żurawiami studziennymi siedzą na kolorowych leżakach grupki letników, a niektórzy w piżamach spacerują wzdłuż nasypu kolejowego. Osada nie rozporządza pensjonatami ani domami noclegowymi; wszystko dzieje się prościej: każda szopa, izba, stryszek służy sezonowym lokatorom. Pochodzą oni w przeważającej części z domów, których już nie ma, z dzielnic i miast zrównanych z ziemią w czasie wojny. W tych okolicznościach sezon ferii znacznie się przedłuża, dzień za dniem mija przy lekturze starych gazet i wróżbach z akacjowych liści. Tutejsi gospodarze oddali przybyszom do użytku każdy zakamarek swoich domostw, a sami zagnieździli się w ziemiankach podobnych do nor borsuczych. Nie brak też pewnych urozmaiceń słonecznej monotonii. W remizie straży ogniowej, podobnej do starego hangaru, wybrano nawet w swoim czasie miss osady. Jest nią Rebeka Klajn, miedzianowłosa, opalona też na kolor miedzi, w obcisłej sukience, zielonej jak grynszpan. Siedzi na leżaku, w słońcu, z zamkniętymi oczami i przez powieki widzi kolory. Ładnie tutaj. Nie pamięta już, czy miała gdzieś jakieś rodzeństwo albo choćby stryja. Pochłonięta jest całkowicie kolorami spod powiek: na pomarańczowym dużym tle turkusowe serduszko do góry nogami w obwódce fiołkowej. Najładniej jest pod powiekami Rebeki Klajn.

To dobrze, że pociąg nie zatrzymuje się tutaj. Dawno już wyrzuciłem ze swoich sekretnych marzeń pragnienie, żeby choć raz zrobił wyjątek – na przykład w wyniku niespodziewanego uszkodzenia torów. Znam osadę z okamgnienia, nie chcę jej zagłady, życzę jej wszystkiego najlepszego. Zresztą gdyby nawet los zrządził, wbrew moim chęciom, przymusowy postój i skłonił mnie do wędrówki za rząd pierwszych akacji, nie dogadałbym się z nikim w osadzie, zamieszkanej przecież przez samych cudzoziemców. Jechali tędy przed ćwierćwieczem w zaplombowanych wagonach aż spod Pirenejów. Zapomniani szczęśliwie na bocznym torze, zbudowali na pustkowiu osadę przejezdną z podkładów kolejowych i starych wagonów – i jakoś żyją. Życzę im wszystkiego najlepszego z okna wagonu drugiej klasy.

STAROŚWIECKA ENTOMOLOGIA

Za czarną szybą – znieruchomiałe i trzepoczące ćmy, ciemki, skrzydlaki, wąsatki – cały kaligraficzny alfabet nocy. Lgną z szeptem skrzydeł do mojego światła.

Czasem gong: nagłe uderzenie w szybę zawisaka albo tęgopokrywego rohatyńca. Po krótkiej serii tych uderzeń szyby czernieją jak tablica, z której pospiesznie starto litery. Potem wszystko cichnie i tylko powraca monotonny szelest: to noc zapisuje znów czarne tło setkami swoich wersetów, pełnymi fikuśnych zawijasów, jak podpis Emila Wedla. Entomologia jest staroświecka.

Otwieram okno. Od razu znajduję się w centrum łaskotania, w bezwietrznej zawiei, wśród trzepotu i opukiwania sufitu i ścian. Bezskutecznie oganiam się od wirującej chmary, chcę już uciekać z tego szalonego insektarium, kiedy do pokoju wpada para wielkich łopoczących owadów. Jeden – kosmaty, o skrzydłach ostrych jak jaskółcze, którymi trzepoce z rzadka, po czym szybuje bez drgnienia, zataczając precyzyjnie odmierzane koła, ósemki i elipsy. Drugi – z koronkowo-ażurowymi skrzydłami, miękko wachlującymi w locie dookoła lampy, powolniejszy i jakby nieporadny.

Poznaję: to wąsy dziadka Karola i żabocik babuni Łucji. Siadają mi na dłoni. Prędko przenoszę je do sąsiedniego, ciemnego pokoju. Znam je przecież dobrze z rudawych zdjęć na sztywnych kartonach ze złotą sygnaturą kijowskiego fotomistrza. Musiały tu lecieć z bardzo daleka: z odległości 800 kilometrów i 60 lat. Zdumiewająca jest siła fototaksji i świętej pamięci.

Nie wiem, czy przyleciały z samego Gorczakowa, czy z Taraszczy. W każdym razie na pewno z gorczakowskich stron. Sadzam je na obrusie, w półmroku. Zapalam świece, nie mam nafty do starej, pamiątkowej lampy. Czuję, że światło elektryczne byłoby teraz nietaktem. Ale cóż im mogę dać oprócz tych świec? Cząstkowi, zredukowani do tak szczątkowej postaci, czego mogliby pragnąć?

Na brzegu stołu, w blasku świec furkoczą nieruchome, ale pełne jeszcze wiatru, potrząsającego im skrzydła drobniutkim dreszczem... Tak, trzeba zapomnieć o gorczakowskich opowieściach, ich już nie dotyczą. Zapomnieć o samowarze, o krowiarzu Setnenie, co wyplatał kapelusze, o rudym stolarzu Pejsachu, o babie Susanie „wiedzącej” i jej małpoludzie Ołeksym Basarabie, o Kozaku katorżniku, czarnym Sawie Morozie, co przynosił dzieciom cedrowe orzeszki, o lasach, o pampuszkach z czosnkiem, o wszystkim.

Te dwa skrzydlaki nocne – to wszystko, co pozostało z tamtych spraw. Mój Boże, jak długo można być cząstką nieistniejącego? Wreszcie zaczyna się być czymś, czymkolwiek, byle osobnym. Ten instynkt samozachowawczy miewają nawet rupiecie. Nie mam do was żalu, dziadkowie. Przyniosę floksów z ogródka, wszystkie ćmy lubią floksy.

Z bukietem staję z powrotem w drzwiach. Nie ma moich gości. Płomyki świec skwierczą, czuć zapach spalenizny. Na obrus opadają popielejące w ognistych migotach strzępki, wznosząc się jeszcze chwilami w rozgrzanym powietrzu, jakby ostatkiem sił próbowały lotu.

REKREACJE U PARALITYKÓW

To, co wiem o tym murze, jest moją wiedzą obecną. Kiedyś stawałem przed nim, przed jego zawiłymi, wielokierunkowymi inskrypcjami jak Champollion przed hieroglifami, zanim – pełne milczącej zdolności – obnażyły mu swój starożytny sens. Obserwowałem nakreślone kredą kółka o pionowo wyznaczonych średnicach, kółka obrośnięte kolcami koncentrycznych promieni, znaki ulicznej wiedzy tajemnej. Nie należałem do wtajemniczonych; to pismo odrapanych tynków, jawne jak miejskie obwieszczenia, było mi niedostępne w swej istocie. Mijałem je codziennie w drodze do pierwszego oddziału szkoły powszechnej pani Tomaszewskiej, emerytowanej nauczycielki. Była czcigodna oraz bogobojna i nosiła odwieczny siwy koczek, zapewne wyniesiony szczęśliwie jeszcze z pożogi powstania styczniowego. W jej kilkupokojowym mieszkaniu w kamienicy, na piętrze mieściła się prywatna trzyklasowa szkółka.

Po trudach zgłębiania abecadła szliśmy całą klasą na dużą pauzę do ogrodu, którego oficjalnie nigdy nie było w tej części miasta. Bocznym przejściem, przez podwórzową furtkę, przyprowadzano nas tutaj. Mieliśmy odpoczywać, oddychać świeżym powietrzem, a jesienią zbierać kasztany. Sztukę czytania i pisania posiadłem już grubo wcześniej, lekcje nie przydawały mi się na nic, a jednak i ja odczuwałem znużenie – nie abecadłem, ale zeszłowiecznymi sprzętami i bibelotami, które wypełniały lokal pani Tomaszewskiej. Wbrew pozorom to one tak naprawdę prowadziły lekcje, przygotowywały nas, uczniaków, do czasu przeszłego. I bałem się, że nieuchronnym rezultatem tej edukacji, jej jedynym skutkiem, będzie siwa czcigodność, która obrośnie mnie na samym progu życia, zatarasowanego ze wszystkich stron pokracznymi stolikami o inkrustowanych blatach, pośród wspomnień przemieszanych z imaginacją, za które trzeba płacić tysiącami wyszłych z obiegu papierowych rubli, zabłąkanych między kartkami mszałów i brewiarzy. Oczywiście nie zdawałem sobie w pełni świadomie sprawy z tego przytłaczającego niebezpieczeństwa, raczej przeczuwałem je instynktem. Toteż pogrążony w obawach, które broniły mnie przed nudą, wyczekiwałem pory wyjścia na spacer jak wybawienia.

Zdaje mi się – choć z dystansu lat mogę się mylić – że w ogrodzie była zawsze jesień i niezależnie od pory roku, kiedykolwiek tam przyszedłem, na trawie leżały świeżo opadłe kasztany. Niektóre zaraz po upadku wyskakiwały z rozpękniętej skorupy i połyskiwały świeżą politurą jak toczone drewniane gałki w mahoniowym kredensie pani Tomaszewskiej. Z boku jednak miały ślepą łatkę bielma, piętno swego niemowlęctwa. Inne wychylały się tylko ledwo, ledwo przez szczelinę w zielonej, kolczastej skorupie – i te właśnie natrętnie przypominały mi owe znaki wypisywane na murze. I właśnie w nieustającej porze kasztanów pewnego dnia zapomniano o mnie i zostałem w ogrodzie sam. Z kieszeniami objuczonymi kasztanowym łupem, rozejrzałem się strachliwie, popatrzyłem wokoło po raz pierwszy. Dotychczas rozglądała się za nas wychowawczyni, a ja całą swoją uwagę kierowałem w dół, w trawę, w legowiska opadłych kasztanów i dlatego pewnie sądziłem, że ogród nie ma końca. Teraz dopiero zauważyłem jego bliskie pobrzeża, jego ograniczoność. Za parą wyniosłych kasztanowców widniał fronton dwupiętrowego domu z napisem: PRZYTUŁEK DLA STARCÓW I PARALITYKÓW. Tuż przy wejściu do ogrodu tłoczyła się tam gromadka pensjonariuszy zakładu – o kulach i na wózkach, jakby w obawie przed ogrodem, zagrażającym co chwila kasztanowym pociskiem, sygnalizowanym z wysoka szamotaniną liści, przez które się przedzierał. Obok, u drzwi kaplicy, kręciły się zakonnice, istoty o biało uskrzydlonych głowach – jak główkoskrzydłe aniołki zlatujące się do wigilijnych choinek. Ze wszystkich trzech stron – bo ogród miał kształt trójkąta – wznosiły się ledwo otynkowane ślepe ściany kamienic i chyba tylko dzięki potężnym zaporom kasztanowców nie mogły stratować ogrodu do końca i zrosnąć się ze sobą na mur.

Nagle przekonałem się, że to, co nazywało się tutejszym powietrzem, świeżym powietrzem, w rzeczywistości nie było nawet zapachem butwienia, więdnącym powiewem października, ale wonią świątobliwości, klimatem sakralnym. W tym aromacie bezwładu i samarytaństwa zwolnione gesty chorych, wsparte hieratycznymi ruchami zakonnic, odgrywały bezustanne misterium jesieni, celebrowały roraty kasztanowego zmierzchu. Kawałek murowanego ogrodzenia, oddzielający ogród od ulicy Lwowskiej, był od wewnętrznej strony cały obrośnięty dzikim winem i wróblami. Ich świergot łączył się z chóralnymi zaśpiewami dochodzącymi z kaplicy: być może nawet zastępował zbędne w tych okolicznościach dzwonki ministrantów. Przez mały owalny witrażyk przesączało się na ogród różnokolorowe światło; stawało się coraz chłodniej; nad zatajającym oddech ogrodem ciągnęły górą wielkomiejskie dymy.