Czas mroku. Cykl Czerwony świt. Tom 5 - Pierce Brown - ebook

Czas mroku. Cykl Czerwony świt. Tom 5 ebook

Pierce Brown

0,0
79,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zerwał okowy, a potem zniszczył świat... Dziesięć lat temu Darrow pokierował rewolucją i stworzył fundament dla nowego świata. Teraz jest wyjęty spod prawa.

Odrzucony przez Republikę, która stworzył, dysponując zaledwie połową swojej floty prowadzi na własną rękę wojnę na Merkurym. Wróg ma przewagę liczebną i zbrojną, ale Darrow zawsze ma asa w rękawie? Czy pozostanie bohaterem, który zerwał okowy? Czy stanie się powodem zniszczenia własnego świata? Czy nadszedł czas, aby inna legenda zajęła jego miejsce? Lysander au Lune, usunięty dziedzic starego imperium, powrócił do Rdzenia.

Najpierw musi przetrwać wśród skłóconych Złotych, a potem przeżyć spotkanie z Darrowem. Czy swoim mieczem przyniesie rodzajowi ludzkiemu pokój? Na Lunie Mustang – trapiona przez wrogów Suwerenka Republiki – musi ratować demokrację i swojego męża, który znajduje się na wygnaniu miliony kilometrów od niej. Jedyną pewną rzeczą w Układzie Słonecznym jest zdrada. Oraz to, że Powstanie wkracza w nowy czas mroku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1128

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dedykacja

Lily.

Mapa

Dramatis personÆ

Dra­ma­tis personÆ

Republika Solarna

Dar­row z Lykos / Żni­wiarz – były arcy­im­pe­ra­tor Repu­bliki Solar­nej, mąż Vir­gi­nii, Czer­wony

Vir­gi­nia au Augu­stus / Mustang – aktu­alna Suwe­renka Repu­bliki Solar­nej, żona Dar­rowa, pry­mus domu Augu­stus, sio­stra Sza­kala z Marsa, Złota

Pax – syn Dar­rowa i Vir­gi­nii, Złoty

Kie­ran z Lykos – brat Dar­rowa, Wyjec, Czer­wony

Rhonna – bra­ta­nica Dar­rowa, córka Kie­rana, lan­sjer, Szcze­niak nr Dwa, Czer­wona

Deanna – matka Dar­rowa, Czer­wona

Sevro au Barca / Goblin – impe­ra­tor Repu­bliki, mąż Vic­try, Wyjec, Złoty

Vic­tra au Barca – żona Sevro, z domu au Julii, Złota

Elec­tra au Barca – córka Sevro i Vic­try, Złota

Dan­cer, sena­tor O’Faran – sena­tor, nie­gdyś jeden z dowód­ców Synów Aresa, mąż Deanny, try­bun bloku Czer­wo­nych, Czer­wony

Kavax au Tele­ma­nus – pry­mus domu Tele­ma­nus, klient domu Augu­stus, Złoty

Niobe au Tele­ma­nus – żona Kavaxa, klient domu Augu­stus, Złota

Daxo au Tele­ma­nus – dzie­dzic domu Tele­ma­nus, syn Kavaxa i Niobe, sena­tor, try­bun bloku Zło­tych, Złoty

Thraxa au Tele­ma­nus – pre­tor Wol­nych Legio­nów, córka Kavaxa i Niobe, Wyjec, Złota

Ale­xan­dar au Arcos – naj­star­szy wnuk Lorna, dzie­dzic domu Arcos, sprzy­mie­rze­niec domu Augu­stus, lan­sjer, Szcze­niak nr Jeden, Złoty

Cadus Har­nas­sus – impe­ra­tor Repu­bliki, zastępca dowódcy Wol­nych Legio­nów, Poma­rań­czowy

Orion xe Aqu­arii – nawar­cha Repu­bliki, impe­ra­tor Bia­łej Floty, Wyjec, Nie­bie­ska

Col­lo­way xe Char – pilot z naj­więk­szą liczbą zestrze­leń we flo­cie Repu­bliki, Wyjec, Nie­bie­ski

Gli­ra­stes Mistrz Stwórca – archi­tekt i wyna­lazca, Poma­rań­czowy

Holi­day ti Naka­mura – dux Lwiej Gwar­dii Vir­gi­nii, sio­stra Trigga, klient domu Augu­stus, cen­tu­rion Legionu Pegaz, Szara

Żywe Sre­bro / Regu­lus ag Sun – naj­bo­gat­szy czło­wiek w Repu­blice, szef Sun Indu­stries, Srebrny

Publius cu Cara­val – try­bun bloku Mie­dzia­nych, sena­tor, Mie­dziany

The­odora – przy­wód­czyni agen­tów zwa­nych Drza­zgami, klient domu Augu­stus, Różowa Róża

Zan – arcy­im­pe­ra­tor Repu­bliki po usu­nię­ciu z tej pozy­cji Dar­rowa, dowódca floty obron­nej Luny, Nie­bie­ski

Bła­zen – Wyjec, klient domu Barca, Złoty

Pestka – Wyjec, klient domu Barca, Złota

Min-Min – Wyjec, snaj­per i eks­pert od uzbro­je­nia, klient domu Barca, Czer­wona

Brzy­dal – Wyjec, klient domu Augu­stus, Złoty

Kulki – Wyjec, haker, Zie­lony

Bez­ję­zyk – były wię­zień w Gro­bowcu w Otchłani, Obsy­dia­nowy

Felix au Daan – ochro­niarz Dar­rowa, klient domu Augu­stus, Złoty

Wspólnota

Ata­lan­tia au Grim­mus – dyk­ta­torka Wspól­noty, córka Pana Popio­łów Magnusa au Grim­musa, sio­stra Ai i Moiry, były klient domu Lune, Złota

Lysan­der au Lune – wnuk byłej Suwe­renki Octa­vii, dzie­dzic rodu Lune, były patron domu Grim­mus, Złoty

Atlas au Raa / Rycerz Stra­chu – brat Romu­lusa au Raa, legat Legionu Zero („Gor­gony”), daw­niej pod kura­telą domu Lune, klient domu Grim­mus, Złoty

Ajax / Rycerz Burzy – syn Ai au Grim­mus i Atlasa au Raa, dzie­dzic domu Grim­mus, legat Żela­znych Lam­par­tów, Złoty

Kalin­dora au San / Rycerz Miło­ści – Olim­pij­ski Rycerz, ciotka Ale­xan­dra au Arcosa, klient domu Grim­mus, Złota

Julia au Bel­lona – matka Cas­siusa, który nie utrzy­muje z nią kon­tak­tów, nie­przy­ja­ciółka Dar­rowa, pry­mus ostat­ków domu Bel­lona, Złota

Scor­pio au Votum – pry­mus domu Votum (magnaci, wła­ści­ciele kopalni metali i budow­ni­czy Mer­ku­rego), Złoty

Cicero au Votum – dzie­dzic domu Votum, syn Scor­pio, legat Legionu Skor­pion, Złoty

Asmo­deus au Car­thii – pry­mus domu Car­thii (stocz­niowcy z Wenus), Złoty

Rhone ti Fla­vi­nius – pod­pre­tor rodu Lune, były zastępca dowódcy XIII Straży Pre­to­riań­skiej Dra­go­nów (którą dowo­dziła Aja), Szary

Seneca au Cern – dux Ajaxa, cen­tu­rion Żela­znych Lam­par­tów, Złoty

Magnus au Grim­mus / Pan Popio­łów – były arcy­im­pe­ra­tor za rzą­dów Octa­vii au Lune, Nisz­czy­ciel Rei, Złoty, zabity przez Wyj­ców i Apol­lo­niusa au Valii-Rath

Octa­via au Lune – była Suwe­renka Wspól­noty, babka Lysan­dra, Złota, zabita przez Dar­rowa

Aja au Grim­mus – córka Pana Popio­łów Magnusa au Grim­musa, Złota, zabita przez Sevro

Moira au Grim­mus – córka Pana Popio­łów Magnusa au Grim­musa, Złota, zabita przez Ragnara

Dominium Obrzeża

Dido au Raa – współ­kon­sul Domi­nium Obrzeża, żona byłego Suwe­rena Domi­nium Obrzeża Romu­lusa au Raa, z domu au Saud, Złota

Dio­me­des au Raa / Rycerz Burzy – syn Romu­lusa i Dido, tak­sar­cha Falangi Bły­ska­wicy, Złoty

Sera­phina au Raa – córka Romu­lusa i Dido, locha­gos Jede­na­stej Jazdy Pyłu

Helios au Lux – współ­kon­sul Domi­nium Obrzeża dzie­lący urząd z Dido

Romu­lus au Raa / Władca Pyłu – były pry­mus domu Raa i Suwe­ren Domi­nium Obrzeża, Złoty, popeł­nił rytu­alne samo­bój­stwo

Obsydianowi

Sefi Mil­cząca – kró­lowa Obsy­dia­no­wych, przy­wód­czyni Wal­ki­rii, sio­stra Ragnara Vola­rusa, Obsy­dia­nowa

Val­dir Nie­ścięty – wódz wojenny, part­ner kró­lo­wej Sefi, Obsy­dia­nowy

Ozgard – sza­man ogni­stych kości, Obsy­dia­nowy

Fre­ihild – skuggi wojow­niczka ducha, Obsy­dia­nowa

Gud­kind – skuggi wojow­nik ducha, Obsy­dia­nowy

Xeno­phon – doradca Sefi, Białe logos

Ragnar Vola­rus – były przy­wódca Obsy­dia­no­wych, Wyjec, Obsy­dia­nowy, zabity przez Aję

Inni

Eph­raim ti Horn – wolny strze­lec, były czło­nek Synów Aresa, mąż Trigga ti Naka­mura, Szary

Volga Fjor­gan – wolny strze­lec, współ­pra­cow­niczka Eph­ra­ima, Obsy­dia­nowa

Apol­lo­nius au Valii-Rath / Mino­taur – dzie­dzic domu Valii-Rath, wie­lo­mówny, Złoty

Książę Rąk – czło­nek Syn­dy­katu, mistrz zło­dziei, Różowy

Lyria z Laga­los – Gamma z Marsa, klient domu Tele­ma­nus, Czer­wona

Liam – sio­strze­niec Lyrii, klient domu Tele­ma­nus, Czer­wony

Har­mony – przy­wód­czyni Czer­wo­nej Ręki, była człon­kini Synów Aresa, Czer­wona

Pytha – pilotka, towa­rzyszka Cas­siusa i Lysan­dra, Nie­bie­ska

Fig­ment – wolny strze­lec, Brą­zowa

Fitch­ner au Barca / Ares – były przy­wódca Synów Aresa, Złoty, zabity przez Cas­siusa au Bel­lona

Suwerenka

Suwe­renka

– Oby­wa­tele Repu­bliki Solar­nej, mówi wasza Suwe­renka.

Wpa­truję się na wpół ośle­piona w plu­ton egze­ku­cyjny obiek­ty­wów kamer podob­nych do muszych oczu. Po dru­giej stro­nie ilu­mi­na­tora za moją sceną sta­cje bojowe i okręty wojenne uno­szą się ponad górną atmos­ferą Luny.

Patrzy na mnie osiem miliar­dów oczu.

– W ubie­gły pią­tek wie­czo­rem, trze­ciego dnia men­sis Mar­tius, otrzy­ma­łam raport, z któ­rego wynika, że Wspól­nota prze­pro­wa­dza na orbi­cie Mer­ku­rego ope­ra­cję woj­skową na dużą skalę. Od czasu bitwy o Marsa pięć lat temu nie zgro­ma­dzono podob­nej ilo­ści wypo­sa­że­nia i rów­nie licz­nych sił. Pono­simy odpo­wie­dzial­ność za ten kry­zys. Zwa­bieni fał­szy­wymi obiet­ni­cami peł­no­moc­nika wroga, pozwo­li­li­śmy, aby nasza deter­mi­na­cja osła­bła. Uwie­rzy­li­śmy w szla­chet­ność naszego nie­przy­ja­ciela. Uwie­rzy­li­śmy, że można zawrzeć pokój z tyra­nami. Praw­dziwa natura tego kłam­stwa, jakże kuszą­cego, została ujaw­niona: to okrutne intrygi na pozio­mie władz, obmy­ślone, popeł­nione i prze­pro­wa­dzone przez nowo wyzna­czoną Dyk­ta­torkę Ostat­ków Wspól­noty, Ata­lan­tię au Grim­mus, córkę Pana Popio­łów. Ule­gł­szy jej cza­rowi, poszli­śmy na ugodę z rzecz­ni­kami tyra­nii. Zwró­ci­li­śmy się prze­ciwko naszemu naj­więk­szemu gene­ra­łowi, mie­czowi, który prze­ciął okowy nie­woli, i zażą­da­li­śmy, aby zgo­dził się na pokój, w któ­rym on sam roz­po­znał kłam­stwo. Kiedy odmó­wił, krzyk­nę­li­śmy: „Zdrajca!”, „Tyran!”, „Pod­że­gacz wojenny!”. W oba­wie przed nim przy­wo­ła­li­śmy z powro­tem z Mer­ku­rego na Lunę część Bia­łej Floty: Straż Cen­tralną. Zosta­wi­li­śmy impe­ra­tor Aqu­arii połowę sił, nara­ża­jąc ją na atak. Uczy­ni­li­śmy ją na wpół bez­bronną. Teraz z jej floty, floty, która oswo­bo­dziła nasze domy, pozo­stały szczątki. Dwie­ście waszych okrę­tów wojen­nych zostało znisz­czo­nych. Tysiące waszych mary­na­rzy zgi­nęły. Miliony waszych braci i sióstr zostały porzu­cone na wro­giej pla­ne­cie. Straty się­gają setek miliar­dów, wasze straty. I jest to wina sprze­czek w waszym sena­cie, a nie sił wroga. Sły­sza­łam, jak mówiono w ostat­nich mie­sią­cach, w kory­ta­rzach Nowego Forum, na uli­cach Hype­riona, w wia­do­mo­ściach nada­wa­nych w całej Repu­blice, że powin­ni­śmy porzu­cić tych synów i córki wol­no­ści, te Wolne Legiony. Sły­sza­łam, jak nazywa się je publicz­nie, bez wstydu, „Utra­co­nymi Legio­nami”. Zostali skre­śleni przez was mimo odwagi, jaką oka­zali, mimo wytrzy­ma­ło­ści, jaką w sobie zna­leźli, mimo potwor­no­ści, jakie wycier­pieli dla was. Zostali skre­śleni, ponie­waż boimy się, że roz­sta­jąc się z naszymi okrę­tami, ścią­gniemy inwa­zję na wła­sne światy. Ponie­waż boimy się ponow­nie ujrzeć żelazo Wspól­noty na naszych nie­bach. Ponie­waż boimy się zary­zy­ko­wać wygodę i wol­ność, które męż­czyźni i kobiety z Wol­nych Legio­nów zdo­byli dla nas za cenę wła­snej krwi… Powiem wam, czego ja się boję. Boję się, że czas roz­wod­nił nasze marze­nie! Boję się, że pośród wygód uwie­rzy­li­śmy, że o swo­body nie trzeba wal­czyć!

Pochy­lam się do przodu.

– Oba­wiam się, że wątłość naszej deter­mi­na­cji, kłót­nie i obmowy, w któ­rych jakże deka­dencko się nurza­li­śmy, ogra­bią nas z jed­no­ści woli, która pozwo­liła światu ruszyć naprzód ku lep­szemu miej­scu, gdzie posza­no­wa­nie dla spra­wie­dli­wo­ści i wol­no­ści zna­la­zło punkt zacze­pie­nia po raz pierw­szy od tysiąca lat. Oba­wiam się, że z powodu z braku jed­no­ści powró­cimy do ohyd­nej epoki, z któ­rej ucie­kli­śmy, i że ten nowy czas mroku będzie bar­dziej okrutny, bar­dziej zło­wiesz­czy i bar­dziej prze­wle­kły z powodu nik­czem­no­ści, jaką roz­bu­dzi­li­śmy w naszych wro­gach. Wzy­wam was, Ludu Repu­bliki, pozo­stań­cie zjed­no­czeni. Nawo­łuj­cie swo­ich sena­to­rów, aby odrzu­cili strach. Aby odrzu­cili otę­pie­nie, w któ­rym dba się tylko o wła­sne korzy­ści. Aby nie drżeli zdjęci pier­wot­nym stra­chem na myśl o inwa­zji. Nie pozwól­cie, aby wasi sena­to­ro­wie gro­ma­dzili dla sie­bie wasze bogac­twa, cho­wali się za waszymi okrę­tami wojen­nymi, lecz obudź­cie w ich duszach bar­dziej gniewne anioły i poślij­cie potęgę Repu­bliki, żeby strą­ciła machinę tyra­nii i uci­sku z nieba Mer­ku­rego i ura­to­wała nasze Wolne Legiony.

W tej chwili trzy­sta osiem­dzie­siąt cztery tysiące kilo­me­trów od mojego serca, z orbity leżą­cej tysiąc kilo­me­trów nad krnąbr­nym kon­ty­nen­tem Pacy­fiki Połu­dnio­wej, poci­ski w zapew­nia­ją­cej nie­wi­dzial­ność dla rada­rów poli­me­ro­wej powłoce Sun Indu­stries pędzą w pustkę z pręd­ko­ścią trzy­stu dwu­dzie­stu tysięcy kilo­me­trów na godzinę. Lecą w kie­runku Mer­ku­rego. Nie niosą jed­nak śmierci, ale zapasy, leki na cho­robę popro­mienną, uzbro­je­nie, a także – o ile mój mąż na­dal żyje – słowa nadziei.

„Nie opu­ści­li­śmy cię. Przy­będę po cie­bie.

A do tego czasu wytrwaj, uko­chany. Wytrwaj”.

Prolog. Darrow

Pro­log

Dar­row

Czerwień Krwi

Dwa miesiące wcześniej

W cie­niu Mer­ku­rego unosi się cmen­ta­rzy­sko okrę­tów wojen­nych Repu­bliki.

Ze zwy­cię­skiej Bia­łej Floty, która wyzwo­liła Lunę, Zie­mię i Marsa, pozo­stały tylko poskrę­cane odłamki i poczer­niałe sko­rupy. Znisz­czone przez potęgę Armady Popiel­nej wraki okrę­tów wirują na orbi­cie wokół pla­nety, którą wyzwo­liły rap­tem kilka mie­sięcy temu. Już nie wypeł­niają ich mar­sjań­scy mary­na­rze i legio­ni­ści wierni marze­niu Eo, zimne kory­ta­rze są otwarte na próż­nię i zamiesz­kane tylko przez umar­łych.

To ostatni śmiech Pana Popio­łów i debiut jego dzie­dziczki.

Kiedy ja razem z Apol­lo­niu­sem i Sevro pali­łem sta­rego wojow­nika w jego łożu na Wenus, jego córka Ata­lan­tia wyszła z cie­nia ojca i prze­jęła urząd Dyk­ta­tora. Dys­kret­nie prze­pro­wa­dziła więk­szość ich armady z Wenus i wyko­rzy­stała znie­kształ­ca­jące wska­za­nia instru­men­tów pro­mie­nio­wa­nie sło­neczne, żeby zaata­ko­wać z zasadzki Białą Flotę na orbi­cie Mer­ku­rego.

Orion, dowódca mojej floty i naj­lep­szy tak­tyk Repu­bliki, nie spo­dzie­wała się tego. To była masa­kra, a ja spóź­ni­łem się trzy tygo­dnie, żeby jej zapo­biec. Sza­leń­cze wezwa­nia pomocy moich przy­ja­ciół drę­czyły mnie, kiedy poko­ny­wa­łem pustkę, odda­la­jąc się coraz bar­dziej od syna i żony i zmie­rza­jąc pro­sto w pasz­czę sza­leń­stwa.

Biała Flota może i prze­pa­dła, ale Wolne Legiony, które prze­wio­zła na Mer­ku­rego, wciąż żyją. Wkrótce dołą­czę do nich na powierzchni pla­nety, naj­pierw jed­nak mam inne zada­nie do wyko­na­nia.

Byłoby łatwiej, gdy­bym miał tu Sevro. Jak zawsze, gdy cho­dzi o prze­moc.

Mój oddech roz­brzmiewa chra­pli­wie w ska­fan­drze próż­nio­wym, kiedy sunę przez cmen­ta­rzy­sko. Moje magne­tyczne buty lądują bez­gło­śnie na zła­ma­nym krę­go­słu­pie repu­bli­kań­skiego dred­nota. Zer­kam przez wiel­kie pęk­nię­cie w kadłu­bie, żeby spraw­dzić, jak idzie praca mojemu lan­sje­rowi. Różne szczątki szy­bują w ciem­no­ści – kawałki metalu, mate­race, dzbanki na kawę, zamar­z­nięte kule pły­nów maszy­no­wych, odcięte koń­czyny. Ni­gdzie nie widać Ale­xan­dra.

Sztywne ciało mary­na­rza w stroju mecha­nika szy­buje sto­pami do przodu. Nogi ma sto­pione w jeden, wygięty, zakrze­pły kikut żarem pro­mieni czą­stek, usta roz­warte w nie­mym krzyku, jakby pytał: „Gdzie byłeś, kiedy nad­szedł wróg? Gdzie był Żni­wiarz, któ­remu przy­się­głem wier­ność?”.

Dał się zwieść wro­gom, sprzy­mie­rzeń­com, samemu sobie.

Pod­czas gdy senat Repu­bliki oszu­ki­wał sam sie­bie, wie­rząc, że można zawrzeć pokój z faszy­stow­skimi wataż­kami, ja uda­wa­łem, że zabi­cie Pana Popio­łów zakoń­czy wojnę jesz­cze za naszego życia. Uda­wa­łem, że mam klucz do przy­szło­ści, w któ­rej mogę odło­żyć sier­pak i wró­cić do dziecka i żony, żeby być ojcem i mężem. Despe­ra­cja pozwo­liła mi uwie­rzyć w to kłam­stwo. Naiw­ność senatu kazała mu uwie­rzyć w kłam­stwo Ata­lan­tii. Teraz jed­nak znam prawdę.

Wojna to jest nasze życie. Sevro myślał, że może przed nią uciec. Ja myśla­łem, że mogę ją zakoń­czyć. Jed­nak nasz wróg jest jak Hydra. Ode­tnij mu jedną głowę, a wyro­sną dwie nowe. Nie będą szu­kać pokoju. Nie pod­da­dzą się. Trzeba im wyciąć serce, bo będą wal­czyć o każdą piędź ziemi, nawet o naj­drob­niej­szy pyłek.

Dopiero wtedy nasta­nie pokój.

W roz­pa­dli­nie pod moimi sto­pami migo­czą świa­tła. Kilka minut póź­niej Złoty w ska­fan­drze kosmicz­nym unosi się do góry, żeby usiąść obok mnie na kadłu­bie. Z obawy przed czuj­ni­kami wroga przy­sta­wia osłonę hełmu do mojej, żeby fale dźwię­kowe miały się przez co nieść.

– Reak­tor gotowy do nekro­man­cji.

– Dobra robota, Ale­xan­drze.

Odpo­wiada mi sto­ic­kim ski­nie­niem głowy.

Ten młody żoł­nierz nie jest już nie­opie­rzo­nym, nie­pew­nym sie­bie mło­dzi­kiem, który zaczął u mnie służbę jako lan­sjer cztery lata temu. Po woj­nie więk­szość ludzi się kur­czy. Jedni z powodu ran na ciele. Inni na sku­tek śmierci towa­rzy­szy. Nie­któ­rzy z powodu utraty auto­no­mii. Jed­nak więk­szość ze wstydu, bo odkry­wają wła­sną nie­moc. W kon­fron­ta­cji ze zgrozą ich marze­nia o wiel­kim prze­zna­cze­niu zała­mują się. Tylko nie­liczni prze­klęci roz­ko­szują się mrocz­nym dresz­czy­kiem, gdy odkry­wają, że są uro­dzo­nymi zabój­cami.

Ale­xan­dar to zabójca. Dowiódł, że jest god­nym spad­ko­biercą spu­ści­zny po swoim dziadku, Lor­nie au Arcos. A ja zaczy­nam się zasta­na­wiać, czy odzie­dzi­czy też moje brze­mię. W poje­dynkę powstrzy­mał napór wroga na szczy­cie wieży Pana Popio­łów, kiedy Thraxa, Sevro i ja zosta­li­śmy powa­leni na kolana. To obu­dziło w nim głód. Teraz pra­gnie zemścić się na Ata­lan­tii za wymor­do­wa­nie naszej floty.

Tęsk­nię za tak jasnym poj­mo­wa­niem celu.

Jak to mawiał Lorn? „Gniew sta­rych jest zim­niej­szy, bo to oni decy­dują, jak posłu­żyć się mło­dymi”.

Ilu jesz­cze muszę wyko­rzy­stać? Ile jest warte życie Ale­xan­dra? Ile jest warte moje wła­sne? Jakby tam kryła się odpo­wiedź, zer­kam w prawo. Za kadłu­bem dry­fu­ją­cego dred­nota wschod­nia kra­wędź Mer­ku­rego pul­suje jak sto­piona kosa.

Pla­neta jest nie­wiele więk­sza od Luny, ale z tak bli­ska wydaje się gigan­tyczna. Cie­nie wykry­wa­cza min Wspól­noty prze­su­wają się po jej tar­czy. Szuka ato­mo­wych min zosta­wio­nych przez Orion na orbi­cie dla osłony sza­leń­czego odwrotu naszych sił, kiedy wpa­dły w zasadzkę Ata­lan­tii. Zostało ich już nie­wiele. Kiedy wszyst­kie zostaną usu­nięte, tylko tro­pos­fe­ryczne tar­cze osła­nia­jące cenny kon­ty­nent Helios będą powstrzy­my­wać gniew Popiel­nej Armady. Czarne okręty czają się po dru­giej stro­nie cmen­ta­rzy­ska, bez­piecz­nie poza zasię­giem naziem­nych dział Repu­bliki. Cze­kają, żeby wystrze­lić Żela­zny Deszcz prze­ciwko mojej porzu­co­nej na Mer­ku­rym armii.

Kiedy tar­cze padną, pad­nie Mer­kury.

Dzie­sięć milio­nów moich braci i sióstr czeka ani­hi­la­cja.

Po to wła­śnie zja­wiła się Ata­lan­tia. Żeby zmiaż­dżyć Białą Flotę. Żeby zabić Wolne Legiony. Żeby ode­brać z powro­tem Mer­ku­rego i jego meta­lami i fabry­kami nakar­mić machinę wojenną Zło­tych na Wenus i przy­go­to­wać się do decy­du­ją­cego, nie­od­par­tego ude­rze­nia w serce Repu­bliki.

Maleńki laser migo­cze na kadłu­bie mię­dzy sto­pami Ale­xan­dra. Znowu przy­su­wam hełm do jego osłony.

– Prze­su­wają go – mówię. Jego spoj­rze­nie staje się surow­sze. – Czas ruszać.

Razem odpy­chamy się od kadłuba i szy­bu­jemy z powro­tem w głąb cmen­ta­rzy­ska. Poko­nu­jemy morze zamro­żo­nych tru­pów i strza­ska­nych myśliw­ców, po czym lądu­jemy dwa kilo­me­try od dred­nota na roz­bi­tym kadłu­bie mar­twego dewa­sta­tora. Prze­ska­ku­jemy po jego powierzchni, aż docie­ramy do ciem­nego han­garu. Wewnątrz czeka pro­to­ty­powy czarny prom – Nekro­manta, oso­bi­sty waha­dło­wiec Pana Popio­łów zdolny do lotów w głę­bo­kim kosmo­sie, który ukra­dłem z jego for­tecy i na któ­rym przy­le­cia­łem z Wenus na Mer­ku­rego. Dzi­siaj dopil­nuję, żeby zasłu­żył na swoje imię.

– Mrów­ko­jad do Czar­nego Tango, sły­szysz mnie? – Głos Ryce­rza Stra­chu nie­sie się echem w gło­śni­kach han­garu. Jest lodo­waty i zdra­dza inte­li­gen­cję.

Głos pasuje do czło­wieka. Atla­sowi au Raa, naj­sku­tecz­niej­szemu polo­wemu dowódcy Ata­lan­tii, daleko do jego hono­ro­wego brata, Romu­lusa. Wysłany na powierzch­nię ze swo­imi par­ty­zan­tami z Legionu Zero, sieje chaos na naszych tyłach i odpo­wiada za opóź­nie­nie, z jakim połą­czę się z moimi siłami – które nawet nie wie­dzą, że tu jestem. Podob­nie zresztą jak wróg.

Armada Popielna utrzy­my­wała blo­kadę wokół pla­nety, kiedy przy­le­cia­łem na Mer­ku­rego trzy tygo­dnie temu. Na szczę­ście tech­nika masku­jąca Nekro­manty nie ma sobie rów­nych w całej arma­dzie Wspól­noty, a szczątki okrę­tów sku­tecz­nie osło­niły nasz przy­lot.

Ukry­wa­jąc się na cmen­ta­rzy­sku, wyko­rzy­sta­łem opro­gra­mo­wa­nie deszy­fru­jące na Nekro­man­cie, żeby pod­słu­chi­wać Ryce­rza Stra­chu. Składa raporty ze swo­ich okru­cieństw, mel­duje o nabi­ja­niu na pale i oka­le­cze­niach z obo­jęt­no­ścią leka­rza poda­ją­cego lek pacjen­towi. Dzi­siaj oma­wia inny temat.

– Tu Czarne Tango. Mrów­ko­jad, mel­duj. – Cie­niutki głos Mie­dzia­nego odpo­wiada w imie­niu Ata­lan­tii. Jakiś zło­wiesz­czy admi­ni­stra­tor od taj­nych ope­ra­cji na Anni­hilo.

– Nie­wol­nik Dwa jest zapa­ko­wany i gotowy do prze­sła­nia – prze­ciąga zgło­ski Atlas. – Krwawa Meduza gotowa. Par­kiet wygląda na zatło­czony, potwierdź­cie lądo­wa­nie eskorty i obec­ność przy­zwo­itki.

– Lądo­wa­nie potwier­dzone. Eskorta: Miłość, Śmierć i Burza zostaną dostar­czone na kredę za dwa­dzie­ścia. Prze­wi­dy­wany czas potwier­dze­nia: czter­dzie­ści. Nad­zór przy­zwo­itki zapew­niony. Pro­simy o potwier­dze­nie kon­taktu z eskortą. Dostawa rusza na twój sygnał.

– Zro­zu­miano. Potwier­dzę kon­takt. Mrów­ko­jad bez odbioru.

Prze­kaz audio się koń­czy.

Nie­wol­nik Dwa, tak nazy­wają moją przy­ja­ciółkę, Orion. Od dnia, kiedy z Sevro upro­wa­dzi­li­śmy jej sta­tek pod­czas ucieczki z Luny, była moją powier­niczką, lojalną sojusz­niczką, jedy­nym atu­tem w star­ciu z nie­wia­ry­god­nym wyra­fi­no­wa­niem Zło­tych pre­to­rów floty. A teraz jest ich jeń­cem.

Nie­wol­nik Dwa. Skur­wy­syny.

Zanim przy­le­cie­li­śmy, Orion została porwana przez Ryce­rza Stra­chu ze swo­jej kwa­tery w sto­licy Mer­ku­rego – Tyche. Jej oso­bi­stą ochronę wyrżnęli w pień. Na łóżku zosta­wili jej palce, żeby zakpić z Wol­nych Legio­nów.

Rycerz Stra­chu nie mógł wywieźć jej na orbitę, ale zdo­łał wymknąć się tro­pi­cie­lom, któ­rych moi dowódcy wysłali jego śla­dem. Słu­cha­łem rapor­tów łaj­daka, kiedy odzie­rał niektó­rych z nich żyw­cem ze skóry i tor­tu­ro­wał Orion w swo­ich ukry­tych gór­skich bazach. Dzi­siaj spró­buje prze­nieść ją na orbitę, gdzie będzie musiała sta­wić czoło nie­prze­nik­nio­nym psy­cho­tech­ni­kom Ata­lan­tii. To będzie neu­ro­ek­strak­cja – nauka, w któ­rej Ata­lan­tii dorów­nuje tylko moja żona. Orion mogła opie­rać się tor­tu­rom, ale kiedy Ata­lan­tia zacznie zdzie­rać war­stwy jej umy­słu, archi­tek­tura obrony pla­ne­tar­nej Repu­bliki zosta­nie odsło­nięta.

Nie mogę pozwo­lić, żeby do tego doszło.

– Faszy­stow­skie dupki – mru­czy moja bra­ta­nica, Rhonna, i wyciąga synap­tyczne ręka­wiczki w kie­runku Ale­xan­dra.

– To Czer­wone kmiotki wydały Orion, nie Złoci – odpo­wiada Ale­xan­dar, zajęty wyci­na­niem brzy­twą bojo­wego iro­keza na ogrom­nej gło­wie Thraxy au Tele­ma­nus.

Mam taką samą fry­zurę. Thraxa podzi­wia się w odbi­ciu wyszczer­bio­nego młota bojo­wego: Dzie­wuszki.

– Cała ta pla­neta jest gów­niana – odpo­wiada Rhonna. – Zasta­nów się, czy nie kupić tu sobie willi, Księż­niczko.

W odpo­wie­dzi Ale­xan­dar posyła jej całusa.

– Ata­lan­tia ma przy­naj­mniej odro­binę polotu – rzuca prze­cią­gle Col­lo­way. Naj­lep­szy pilot myśliw­ców w Repu­blice, który unika wszel­kiego nie­po­trzeb­nego wysiłku, wyciąga się na skrzynce ze zbroją impul­sową i pali szluga. Smu­kłe koń­czyny roz­rzu­cił we wszyst­kich kie­run­kach, bla­do­nie­bie­skie oczy spo­glą­dają marzy­ciel­sko na wijącą się smużkę dymu. – Pamię­ta­cie Młot Grozy albo Świe­tli­stą Zagładę? Wiel­kie nieba, Pan Popio­łów miał nosa. O ile nazy­wał to coś nosem. Prę­dzej „Poże­ra­czem Tchnie­nia” albo „Spo­żywcą Gazów Życia”…

Dzie­wuszka Thraxy wali w pokład i zosta­wia w nim dwa wiel­kie zagłę­bie­nia.

Wszy­scy milkną.

Moja naj­lep­sza zabój­czyni pali się do walki. Twarz ma poma­lo­waną na poma­rań­czowo. Pochyla sze­roką jak udo szyję niczym sło­necz­no­kr­wi­sty ogier w blo­kach star­to­wych Hipo­dromu. O ile ja żałuję swo­jego zami­ło­wa­nia do prze­mocy, prze­peł­niony Czer­wo­nym poczu­ciem winy, o tyle Złoci sta­rej krwi pła­wią się w jej wrza­wie. To nie chwałę kochał Cas­sius, nie za szla­chetną walką goni Ale­xan­dar i nie katar­tycz­nej zemsty potrze­buje Sevro, ale pier­wot­nej esen­cji samej walki. Thraxa ni­gdy nie czuje się bar­dziej żywa niż po trzy­dzie­stu dniach walki, ze skórą pokrytą otar­ciami od sio­dła, i potem, gdy poluje na ludzi, któ­rzy ni­gdy nie byli zwie­rzyną.

– Lubię zabi­jać ludzi, któ­rych nie lubię – powie­działa kie­dyś, gdy Pax zapy­tał, czemu za mną podąża. – A twój tata przy­ciąga ich jak muchy.

Przy­glą­dam się resz­cie moich skrom­nych sił. Wszy­scy poza Col­lo­wayem noszą iro­kezy, które roz­sła­wił Sevro. Ale­xan­dar, Col­lo­way i Thraxa są gotowi. A Rhonna i Bez­ję­zyk? Stary Obsy­dia­nowy sie­dzi ze skrzy­żo­wa­nymi nogami na pod­ło­dze.

Po awan­sie ze straż­nika wię­zien­nego do pozy­cji nie­pew­nego atutu dowiódł swo­jej war­to­ści na wyspie Pana Popio­łów. Jest praw­dzi­wym patriotą, jeśli idzie o Repu­blikę, ale oba­wiam się, że nie jest gotowy na to, co nas czeka. Oba­wiam się, że nawet my nie jeste­śmy na to gotowi. Bez part­nera Sefi, Val­dira, i jego Obsy­dia­no­wych, bez Sevro, Vic­try, Pestki, Bła­zna i Holi­day nasza dru­żyna wydaje się mniej­sza, niż powinna. Bra­kuje mi mojej naj­lep­szej broni i naj­lep­szych przy­ja­ciół.

– Wróg wyru­szył – mówię. – Rycerz Stra­chu spró­buje dostar­czyć Orion na Anni­hilo w ciągu godziny. Ura­tu­jemy ją, jeśli zdo­łamy. W prze­ciw­nym wypadku musimy ją zli­kwi­do­wać. Nie zdo­będą tych infor­ma­cji. – Patrzę każ­demu w oczy, mie­rząc siłę ich woli. – Zna­cie plan. Każde z was ma pozwo­le­nie na zabi­cie. Pamię­taj­cie, po co tu jeste­śmy. Naszą misją nie jest rato­wa­nie sie­bie, ale chro­nie­nie Repu­bliki za wszelką cenę.

Kiwają gło­wami, lecz ja zasta­na­wiam się, czy rozu­mieją, do jakiego stop­nia ocze­kuję, że będą prze­strze­gać tej zasady. Znajdą się wśród nich tacy, któ­rych sumie­nie zwie­dzie i skłoni do uzna­nia wyż­szo­ści innych zasad.

Potrze­buję rdze­nia, na któ­rym mogę pole­gać.

– Nasze infor­ma­cje suge­rują, że napo­tkamy co naj­mniej trzech Ryce­rzy Olim­pij­skich i agen­tów Gor­gon. – Gor­gony to legion Ryce­rza Stra­chu do zadań spe­cjal­nych. W ich sze­re­gach są Pohań­bieni Złoci z Insty­tu­tów oraz Sza­rzy i Obsy­dia­nowi o skłon­no­ściach aspo­łecz­nych, któ­rych uznano za zbyt destruk­cyj­nych dla ducha walki, aby słu­żyli w nor­mal­nych legio­nach. – Niech żadne z was nie wcho­dzi do walki z Ryce­rzem Olim­pij­skim, o ile nie będzie ze mną.

– Strach przy­bę­dzie tam oso­bi­ście? – pyta Thraxa.

– On ma na imię Atlas – odpo­wia­dam. – To moż­liwe, ale wąt­pię, żeby Ata­lan­tia ujaw­niła swo­jego naj­lep­szego agenta w tere­nie przed Desz­czem. Wysyła jed­nak Ajaxa.

Ale­xan­dar i Thraxa sztyw­nieją.

– Otrzy­ma­li­śmy potwier­dze­nie od Brzy­dala? – pyta Rhonna.

– Brzy­dal na­dal mil­czy.

Rhonna spusz­cza wzrok. Oba­wia się, że Brzy­dal nie żyje. To praw­do­po­dobne, skoro nasza jedyna wtyczka na Anni­hilo nie zdo­łała ostrzec nas przed zasadzką Ata­lan­tii.

– Jesz­cze jakieś pyta­nia? – Żad­nych. Miła odmiana. – Świet­nie. Na miej­sca. Ura­tujmy naszą dziew­czynę.

Rhonna pod­nosi worek próż­niowy, przy­bija żół­wika z Col­lo­wayem i Bez­ję­zy­kiem, a potem zsuwa się po dra­bi­nie do komory z astro­Pan­ce­rzami. Ogar­niają mnie wyrzuty sumie­nia. Powie­dzia­łem bratu, że zadbam o jej bez­pie­czeń­stwo. Gdy­bym nie miał tak mało ludzi, wymy­ślił­bym powód, żeby zatrzy­mać ją na Nekro­man­cie. Jed­nak dla Orion warto zary­zy­ko­wać życie mojej bra­ta­nicy, zwłasz­cza że dzi­siaj może ode­grać waż­niej­szą rolę nawet ode mnie.

Łapię Ale­xan­dra za rękę, gdy pozo­stali wycho­dzą, i wska­zuję nale­żący do Thraxy pisto­let natry­skowy. Pro­szę go, żeby czy­nił honory.

– Wiem, że dobrze zna­łeś Kalin­dorę – mówię, gdy pod­nosi przy­rząd.

Kiwa głową, gdy wspo­mi­nam Ryce­rza Miło­ści, młod­szą sio­strę jego matki.

Prze­łą­cza opcje na pisto­le­cie.

– Spę­dzała z nami w Eli­zjum każde lato, wiecz­nie bła­gała dziadka, żeby ją tre­no­wał. Jed­nak przy­jaź­niła się z Ata­lan­tią i Ana­sta­sią i dzia­dek nie chciał dać Octa­vii kolej­nej broni do ręki. – Ale­xan­dar pod­nosi wzrok. – Kiedy prze­niósł ród na Europę, ona wolała Suwe­renkę od wła­snej rodziny. Nie łączy nas krew. – Celuje z pisto­letu w moją twarz. – To co będzie? Czerń Goblina, błę­kit Wal­ki­rii, fio­let Mino­taura, nefry­towa zie­leń Julii…

– Czer­wień Krwi.

* * *

Znowu w wyrzutni.

Cze­kam na zabi­ja­nie.

Nie cier­pię tej chwili.

Umysł w ruchu jest zawsze syty. W spo­czynku mój umysł zaczyna poże­rać sam sie­bie.

Ile razy tu byłem? Zamknięty w meta­lo­wym łonie, w któ­rym nie cze­kam na naro­dziny, ale na to, by poże­rać żywych? Zamknięta prze­strzeń napeł­nia mnie zgrozą. Zgrozą, która nie wiąże się z tym, co czeka mnie poza nią – na to czło­wiek ni­gdy nie zdoła się przy­go­to­wać – ale z myślą, że to może być mój wieczny grób.

Zosta­łem prze­klęty – mam żyć dla zabi­ja­nia. Czy już zawsze tak będzie?

Czy takiego życia pra­gnę? Wsta­wać przed świ­tem? Reago­wać uśmie­chem na żarty o kuś­kach i pier­dach opo­wia­dane przez zabój­ców, któ­rzy są coraz młodsi, pod­czas gdy ja jestem coraz star­szy? Spać pod czoł­gami, w zglisz­czach miast, pośród tru­pów?

Już nie wie­rzę w Dolinę. Jestem cho­dzą­cym tru­pem.

Biada tym, któ­rzy prze­tną mój cień.

Bra­kuje mi obiet­nic życia. Zapa­chu desz­czu. Pomruku fal na brzegu. Hała­sów peł­nego domu. To było życie, które wyna­ją­łem, ale ni­gdy nie mia­łem go na wła­sność.

Moja żona i syn są praw­dziwi. To nie są duchy w mojej gło­wie. Gdzieś tam ist­nieją w tej chwili, oddy­chają. Gdzie jesteś, Pax? Czy jest jasno tam, dokąd idziesz? Czy się boisz? Czy matka cię zna­la­zła? A wuj? Zasta­na­wiasz się, czy twój ojciec się zjawi? Czy nie­na­wi­dzisz mnie za to, że odsze­dłem? Czy kie­dy­kol­wiek zro­zu­miesz?

Mam skra­dzione kawałki jego matki i jego samego, które trzy­mam dla okupu, obie­cu­jąc, że pew­nego dnia wrócę. Wiem, że to kłam­stwo. Mer­kury będzie moim koń­cem.

Się­gam po klu­czyk od Paxa, zapo­mi­na­jąc, że zosta­wi­łem go w swoim bagażu trzy tygo­dnie temu. Wędruję myślami do jego matki. W prze­ci­wień­stwie do Sevro Vir­gi­nia nie zarzu­ciła mi, że jestem złym ojcem. Wie, jakie siły roz­ry­wają mi serce. Jak mogę być ojcem dla Paxa, jeśli porzucę miliony ludzi, któ­rzy zde­cy­do­wali się podą­żyć za mną na Lunę? Odpo­wie­dzial­ność wobec wielu prze­waża nad odpo­wie­dzial­no­ścią za jed­nego, nawet jeśli to łamie mi serce. Czuję się samotny, bo wiem, że Sevro nie zło­żyłby takiej ofiary. Jestem osa­mot­niony w swo­ich prze­ko­na­niach czy osza­la­łem?

Kore­spon­do­wa­łem z żoną w cza­sie prze­lotu z Wenus na Mer­ku­rego, zanim musia­łem zaprze­stać wszel­kiej komu­ni­ka­cji, gdy zbli­ży­łem się do celu. Teraz to byłoby zbyt nie­bez­pieczne. Odtwa­rzam koń­cowe słowa z jej ostat­niej wia­do­mo­ści. Jej głos dudni mi w heł­mie: „Zaufaj swo­jej żonie, że znaj­dzie naszego syna. Zaufaj swo­jej Suwe­rence, że spro­wa­dzi armadę. Zaufaj mi na tyle, żeby zostać przy życiu”.

Ufam mojej żonie. Nie ufam mojej Suwe­rence.

Znaj­dzie Paxa z Vic­trą i Sevro, ale żadna flota nie przy­bę­dzie z odsie­czą dla mojej porzu­co­nej armii. Więk­szość zapo­mniała, że sier­pak moich ludzi nie został stwo­rzony do zabi­ja­nia żmij jaski­nio­wych. Słu­żył do odci­na­nia koń­czyn uwię­zio­nych gór­ni­ków. Mój dawny nauczy­ciel, Dan­cer, nie zapo­mniał. Teraz jest głów­nym sena­to­rem prze­wo­dzą­cym ruchowi Vox Populi i ampu­tuje nas, żeby rato­wać Repu­blikę.

Ata­lan­tia spo­dziewa się tego. Jeśli znisz­czy tu Wolne Legiony, jeśli zaso­bami z Mer­ku­rego nakarmi swoją machinę wojenną, kto dorówna w kosmo­sie jej i Atla­sowi, a dowód­com Legio­nów Popio­łów na lądzie, kiedy wyru­szą prze­ciwko mojej matce, bratu, sio­strze, synowi i żonie, moim przy­ja­cio­łom i mojemu domowi?

Wiem, że nie prze­żyję Mer­ku­rego. Wolne Legiony nie prze­żyją Mer­ku­rego. Możemy jed­nak zmu­sić Ata­lan­tię, żeby zapła­ciła tak słoną cenę za nasze życie, że zła­miemy krę­go­słup woj­sku Zło­tych i zapew­nimy szansę prze­trwa­nia naszym rodzi­nom, Repu­blice i jej kru­chemu marze­niu.

Odkła­dam twarz mojej żony, tak jak odło­ży­łem klu­czyk do gra­wi­cy­kla, który dał mi syn, kiedy lecia­łem na Mer­ku­rego, i wpa­truję się w czer­wone świa­tło.

Komu­ni­ka­tor wroga ożywa z trza­skiem:

– Mrów­ko­jad do Czar­nego Tango. Potwier­dzam kon­takt z eskortą. Wcho­dzimy za trzy, dwa…

* * *

Furia roz­pala się na pla­ne­cie od jed­nej iskry. Samotna fre­gata wznosi się z han­garu ukry­tego pośród pustyn­nych gór. Za nią wyla­tuje eskorta w postaci sze­ściu myśliw­ców Gor­gon; pędzą nisko nad pusty­nią w kie­runku Morza Syko­raks, gdzie nie się­gają lądowe tar­cze. Na orbi­cie nad pla­netą pięć dred­no­tów, któ­rym prze­wo­dzi Anni­hilo Ata­lan­tii, nur­kuje ku zachod­niej pół­kuli.

W odpo­wie­dzi nad morzem malują się smugi kon­den­sa­cyjne jed­no­stek Wol­nego Legionu. Dred­noty – siła ude­rze­niowa Ata­lan­tii – bom­bar­dują nie­osło­nięty skra­wek pla­nety. Działa naziemne odpo­wia­dają, pod­czas gdy eska­dry Repu­bliki zbli­żają się do ucie­ka­ją­cej kor­wety. Z Anni­hilo spa­dają myśliwce Wspól­noty. Nad zachod­nią pół­kulą zapo­wiada się iście sza­leń­cza zabawa.

Nie weź­miemy w niej udziału. Podob­nie jak Ryce­rze Olim­pij­scy.

Pod­czas gdy w tle roz­grywa się bitwa, ja ana­li­zuję obser­wa­cje Pust­ko­wia Ladona prze­pro­wa­dzane przez Col­lo­waya.

– Mam tu sygnał na wschod­nim krańcu. To nasz pta­szek. Kor­weta klasy Her­mes.

– Pocze­kaj, aż dotrze do cmen­ta­rzy­ska. – Oczy­wi­ście kor­weta w ogóle nie inte­re­suje się prze­py­chanką nad zachod­nią pół­kulą. Prze­cina orbitę nad wschod­nią i pędzi ku cmen­ta­rzy­sku wra­ków. – Bierz ich, Char.

– A teraz jon zrobi bum.

Tysiąc ton wyso­kiej klasy sil­ni­ków i uzbro­je­nia ożywa w sko­ru­pie mar­twego nisz­czy­ciela. Tłu­miki bez­wład­no­ściowe pul­sują, kiedy Nekro­manta wyska­kuje z kry­jówki.

– Pod­bró­dek do piersi – przy­po­mi­nam swoim Wyj­com. Col­lo­way klu­czy przez cmen­ta­rzy­sko w kie­runku zwie­rzyny. Nie dostrze­gli nas jesz­cze wśród szcząt­ków. – Ja jestem gro­tem włóczni. Leć­cie w moim tem­pie. Zabi­jaj­cie wszyst­kich prze­ciw­ni­ków. Impet jest klu­czowy. Kiedy się zatrzy­mamy, umrzemy.

Trzę­sie nami, kiedy nasz okręt ude­rza w jakieś szczątki. Widzę otwartą linię komu­ni­ka­cyjną mię­dzy Ale­xem i Rhonną. Włą­czam się.

– Miejmy nadzieję, że to będzie warte wil­czego płasz­cza – mówi Ale­xan­dar.

– E tam, przez niego zgi­niemy jako szcze­niaki – odpo­wiada Rhonna. – Uwa­żaj na sie­bie, Księż­niczko.

– I ty, Rdzawa.

Wyłą­czam się.

– Widzę cel – cedzi Col­lo­way. – Kuśki i kuciapki, pil­nuj­cie się, bo zaraz wyska­ku­je­cie.

Okręt dudni: to odpa­liły działa. Dostrze­gli nas. Teraz czeka nas wyścig przez cmen­ta­rzy­sko ku cze­ka­ją­cej już arma­dzie wroga. Wiru­jemy jak bąk. Poci­ski arty­le­rii odbi­jają się od kadłuba: to Krwawa Meduza odpo­wiada ogniem. Sekundy prze­cią­gają się w nie­skoń­czo­ność. Każda z nich pod­daje cier­pli­wość pró­bie. Cze­ka­łem trzy tygo­dnie. Trzy tygo­dnie tor­tur. Trzy tygo­dnie, żeby teraz zabić.

Czuję, jak nara­sta za mną ładu­nek magne­tyczny.

Świa­tełko robi się zie­lone.

Żółte.

Czer­wone.

Gra­wi­ta­cja mówi dzień dobry.

Wyla­tuję z wyrzutni.

Pęd i świa­tło sło­neczne, i wiru­jący metal. Nasza zwie­rzyna kręci beczki wśród odłam­ków dewa­sta­tora, ostrze­li­wuje się z Nekro­mantą. Col­lo­way sie­dzi im na ogo­nie jak prze­klęty cień.

Sygna­tury Wyj­ców gubią się wśród wra­ków. Przej­muję ste­ro­wa­nie sil­ni­kami manew­ro­wymi pan­ce­rza i namie­rzam się na kor­wetę, ufa­jąc, że moja dru­żyna podąży za mną. Jesz­cze pięć­set metrów. Szczątki okrę­tów prze­la­tują obok mnie w pędzie. Glo­bulki zamro­żo­nej krwi i wody zamie­niają się w roz­ma­zane plamy. Moni­tory pracy serca Wyj­ców dud­nią jak młoty, kiedy pró­bują za mną nadą­żyć.

– Dopa­suj­cie się do mnie – mówię. – Dopa­suj­cie się.

Meduza roz­pacz­li­wie pró­buje uciec Nekro­man­cie i pra­wie zde­rza się z blo­kiem sil­nika nisz­czy­ciela. Wyci­ska całą moc z sil­ni­ków manew­ro­wych na ster­bur­cie i odska­kuje pod kątem pro­stym. Pie­kiel­nie dobry pilot. Ale ludzie w środku roz­płasz­czą się na ścia­nach, jeśli nie sie­dzieli przy­pięci.

Wyko­rzy­stuję oka­zję.

– Wyłom – mówię.

Przy­śpie­szam w gra­wi­Bu­tach i ska­czę do przodu. Kadłub Meduzy rośnie w oczach. Celuję w linię środ­kową, kie­ru­jąc Col­lo­waya do punktu, gdzie zro­bimy wyłom.

Ogar­nia mnie szał, kiedy przy­go­to­wuję się na zde­rze­nie.

Ata­lan­tia myślała, że może ukraść mojego impe­ra­tora.

Że jej Rycerz Stra­chu może zatrzy­mać sobie moją przy­ja­ciółkę, żeby tor­tu­ro­wać ją dla zabawy.

Że po pro­stu ucieknę z powro­tem na Lunę i pozwolę moim ludziom umrzeć.

Że może ukraść mi syna i nie ponie­sie żad­nych kon­se­kwen­cji.

Oto jestem, zde­pra­wo­wana suko. Oto, psia­ju­cha, jestem.

Oto twoje kurew­skie kon­se­kwen­cje.

– Pięć sekund do wyłomu.

Kadłub kor­wety otwiera się: to Col­lo­way oddaje nie­praw­do­po­dobny strzał – i tra­fia. Z wystrze­lo­nej gło­wicy wyla­tuje mole­ku­larna sieć bez­pie­czeń­stwa.

Dwie sekundy.

Jedna.

Wcho­dzę.

Wla­tuję przez wyto­pioną w kadłu­bie dziurę. Czarna, roz­ma­zana plama mole­ku­lar­nej sieci bez­pie­czeń­stwa roz­ciąga się jak lśniący, namna­ża­jący się grzyb.

Wpa­dam w sieć. Zagry­zam ochra­niacz w zębach. Moje organy wewnętrzne pul­sują. Sieć absor­buje mój pęd, ale szybko staje się utrud­nie­niem, tak jak ostrze­gał Ale­xan­dar. Zamyka wyłom i więzi mnie w swo­ich obję­ciach. Nie mogę dosię­gnąć roz­pusz­czal­nika na udzie zbroi impul­so­wej.

Kiedy sieć roz­ciąga się sze­rzej, widzę tylko czerń. Czoł­gają się przez nią zama­sko­wani wro­go­wie w zszar­ga­nych stro­jach pustyn­nych. Chwilę wcze­śniej Gor­gony wyla­ty­wały przez wyłom w prze­strzeń kosmiczną. Teraz są uwię­zione tak samo jak ja. Nie mogę dosię­gnąć brzy­twy na nad­garstku. Nie­całe pół metra dalej spa­lony słoń­cem Obsy­dia­nowy w lustrza­nych goglach pustyn­nych celuje z pisto­letu w moją głowę. Odpy­cham lufę i spo­wol­niony przez sieć wbi­jam lewą rękę w jego brzuch, aż ciało ustę­puje. Wrzesz­czy, gdy się­gam pod żebra i ści­skam mu wątrobę.

– Mel­duj­cie się – war­czę.

– Wyjec Trzy – mówi Thraxa. – Widzę wroga. Wyle­wam roz­pusz­czal­nik.

– Szcze­niak Dwa, wylą­do­wa­łam – mel­duje Rhonna. – Na twój sygnał zaczy­nam wier­cić.

– Szcze­niak Jeden? Bez­ję­zyk?

W odpo­wie­dzi sły­szę tylko zakłó­ce­nia.

Sieć bez­pie­czeń­stwa pieni się. Thraxa wypu­ściła roz­pusz­czal­nik. Pasy zamie­niają się w czarną zupę, która syczy na pokła­dzie. Uno­szą się płachty pary. Moja zbroja, naresz­cie oswo­bo­dzona, ude­rza z brzę­kiem o pod­łogę. Rękę wciąż trzy­mam we wnętrz­no­ściach wrzesz­czą­cego nie­wol­nego ryce­rza. Wycią­gam brzy­twę i wbi­jam mu ją w twarz.

Pozo­stali poru­szają się w kłę­bach pary. Obsy­dia­no­wym wstrzą­sają śmier­telne kon­wul­sje. Szóstka prze­ciw­ni­ków, wszy­scy kie­rują się na mnie. Z tru­dem się pod­no­szę. A potem jeden po dru­gim sześć kształ­tów roz­pada się na dwa­na­ście. Smu­kła postać sunie przez nich jak tan­cerz z Lykos.

– Szcze­niak Jeden, mel­duję się.

Ale­xan­dar, który dopiero co prze­po­ło­wił pół tuzina naj­lep­szych ludzi Ryce­rza Stra­chu, pada przede mną na kolano. Ociera krew z rodo­wego ostrza i pomaga mi wstać.

Dziura, którą zro­bił w statku Col­lo­way, sięga trzy pokłady w głąb. Iskry sypią się z uszko­dzo­nych instru­men­tów. Mole­ku­larne opan­ce­rze­nie na kadłu­bie pobrzę­kuje, łata wyłom za nami, zamy­ka­jąc nas w środku.

Bez­ję­zyk włą­cza sys­tem komu­ni­ka­cji i wynu­rza się dwa pokłady niżej. Pod­la­tuje i mon­tuje działko z myśliwca wiel­ko­ści czło­wieka, które zabrali z Rhonną z cmen­ta­rzy­ska. Pod­łą­cza je do wła­snej roboty egzosz­kie­letu nało­żo­nego na zbroję. Thraxa odpy­cha się od pokie­re­szo­wa­nej ściany. Jej hełm w kształ­cie lisa jest wgnie­ciony. Ostry kawał metalu prze­bił jej dolną część brzu­cha i wycho­dzi przez plecy. Thraxa wygina końce odłamka w dół i ogląda się w stronę dźwię­ków zwia­stu­ją­cych nadej­ście wroga z niż­szych pokła­dów i głów­nego kory­ta­rza.

Rzu­cam gra­nat na dolne pokłady. Roz­bły­skuje białe świa­tło, a potem nad­cho­dzi wstrząs. Wyglą­dam do głów­nego kory­ta­rza.

Zama­sko­wani męż­czyźni w pan­cer­zach tak­tycz­nych suną jak jedno zgar­bione stwo­rze­nie. Pochy­lam głowę, aku­rat kiedy kule orzą ścianę, która zaczyna się topić.

– Bez­ję­zyk, daj im przed­smak.

Bez­ję­zyk mie­rzy z działka do przodu, korzy­sta­jąc z hydrau­licz­nego wspo­ma­ga­nia ręki, a Thraxa łapie go z tyłu. To działko zostało stwo­rzone z myślą o stat­kach, nie ludziach. Ciska toro­idami ener­gii w głąb kory­ta­rza. Odrzut wbija Obsy­dia­no­wego w Thraxę. Wyświe­tlane wokół mnie klatki rze­czy­wi­sto­ści gubią rytm. Za ple­cami Bez­ję­zyka Thraxa wyciąga młot bojowy z magne­tycz­nej kabury. Ale­xan­dar salu­tuje mi ostrzem i odwraca się do głów­nego kory­ta­rza.

Roz­wija się przed nami kalej­do­skop rzezi.

– Szcze­niak Dwa, wierć – mówię do Rhonny.

– Przy­ję­łam.

– Obrót – roz­ka­zuję. Wszy­scy z wyjąt­kiem Bez­ję­zyka kie­rują buty na sufit. – Sto metrów do Prze­syłki. Napie­ramy.

Pędzimy w ślad za zawie­ru­chą, jaką urzą­dza Bez­ję­zyk. Wszystko jest do góry nogami. Samo powie­trze drży od żaru. Bucha­jące parą czę­ści ciał walają się po całej pod­ło­dze. Na wpół sto­pione drzwi wiszą prze­krzy­wione. Główny kory­tarz bie­gnie wzdłuż grzbietu statku. To naj­krót­sza droga do cel wię­zien­nych. To jed­nak ozna­cza, że za parę sekund wróg nas oskrzy­dli. Musimy się prze­bić, bo ina­czej wszystko będzie zale­żeć od Rhonny.

Na końcu kory­ta­rza poja­wia się roz­ma­zana plama. Drony rzu­cają się w naszą stronę, plu­jąc poci­skami. Nasza trójka odpo­wiada pię­ściami impul­so­wymi. Odłamki lecą na wszyst­kie strony. A potem przy­cho­dzą Gor­gony, żeby się poba­wić.

Dzie­siątki eli­tar­nych żoł­nie­rzy par­ty­zantki strze­lają zza rogów, ale my suniemy pod sufi­tem jak zawie­szona do góry nogami kula do roz­bió­rek zro­biona z ener­gii, brzy­tew i mło­tów.

Strze­lam pro­sto w pierś jed­nej Gor­gony i zabi­jam też sto­ją­cego za nią męż­czy­znę w zbroi. Trzeci wygina się w nie­moż­liwy spo­sób i oddaje trzy strzały w moją głowę, ale ja już go miną­łem i strze­lam z pię­ści impul­so­wej w Obsy­dia­no­wego.

Samo­na­pro­wa­dza­jący gra­nat tra­fia mnie w prawe udo. Ści­nam go brzy­twą, Ale­xan­dar odko­puje go dalej. Wybu­cha dzie­sięć metrów przed nami i nas odpy­cha.

– Napie­ramy!

Byłem zabójcą w wieku szes­na­stu lat, dowódcą zosta­łem przed dwu­dziestką. Jed­nak moja młod­sza wer­sja była inna. To był deli­katny chło­piec, nie­na­wy­kły do wojny. Jeśli on był pie­kło­nur­kiem, to ja jestem świ­droSz­po­nem.

Prze­wier­cam się przez rdzeń z wete­ra­nów Legionu Zero jak przez cia­sto. Mimo to wciąż wyle­wają się z każ­dego kory­ta­rza. Całe ist­nie­nie spro­wa­dza się do dymu i ognia. Moja zbroja popi­skuje. Wrzesz­czą wewnętrzne alarmy. Włą­czam i wyłą­czam tar­cze impul­sowe, żeby je schło­dzić i nie ugo­to­wać się za nimi. Gor­gony nie umie­rają łatwo i jest ich naprawdę dużo.

Przy­szpi­lili nas. Oto­czyli z trzech stron. Nie możemy posu­wać się naprzód. Bez­ję­zyk strzela w głąb głów­nego kory­ta­rza, uprzą­ta­jąc go. Coś tra­fia go z pra­wej. W jego zbroi zieje dymiąca dziura. Potyka się, a ja strze­lam do napast­nika i prze­su­wam tar­czę tak, aby nało­żyła się z tar­czą Bez­ję­zyka, i daję mu czas na otrzą­śnię­cie się.

– Zmiana.

Ale­xan­dar płyn­nie wycho­dzi na szpicę i strzela w kory­tarz. Thraxa obraca się, żeby wejść na jego pozy­cję. Bez­ję­zyk docho­dzi do sie­bie i zaj­muje jej miej­sce. Ale­xan­dar migo­cze w kory­tarzu jak opę­tany pło­mień, wyma­chuje brzy­twą, urzą­dza­jąc praw­dziwą rzeź, mani­pu­luje gra­wi­ta­cją jak żaden inny czło­wiek, któ­rego widzia­łem, może z wyjąt­kiem Sevro. Pró­buje się prze­drzeć przez eli­tarny oddział ogniowy, który stoi nam na dro­dze.

– Kadłub prze­bity – mel­duje Rhonna. – Wcho­dzę.

Oddział Gor­gon prze­pro­wa­dza bez­błędny atak na zbroję Ale­xan­dra w stylu Fla­vi­niusa. Trzech tra­fia go elek­trycz­nymi poci­skami, zanim zbliży się do nich, wyłą­cza­jąc jego tar­czę impul­sową. Dwóch strzela poci­skami kine­tycz­nymi, które go ogłu­szają. Ale­xan­dar chwieje się jak pijany. Cen­tu­rion wroga zadaje osta­teczny cios. Lufa jego broni roz­bły­skuje. Trzy poci­ski prze­ciw­pan­cerne z wyciem celują pro­sto w głowę Ale­xan­dra.

Thraxa rzuca się do przodu i poci­ski skwier­czą, ryko­sze­tu­jąc od jej nie­tknię­tej tar­czy impul­so­wej. Jeden prze­cho­dzi i wyrywa dziurę w jej lewym ramie­niu. Thraxę rzuca w bok.

– Zmiana!

Prze­cho­dzę na jej miej­sce. W gra­wi­Bu­tach mknę naprze­ciw tego prze­klę­tego oddziału ognio­wego, żeby zabić całą tę bandę. Kiedy ich ciała ście­kają z mojej zbroi, a za moimi ple­cami wal­czą przy­ja­ciele, zer­kam w wypeł­niony dymem kory­tarz i widzę pło­nące w pół­mroku czer­wone serce. Dołą­cza do niego biała czaszka.

Dwie postaci zagra­dzają nam drogę do wię­zie­nia. Brzy­twy Ryce­rzy Olim­pij­skich lśnią jak zęby. Serce i czaszka, sym­bole ich urzę­dów, jarzą się na ich napier­śni­kach. Rycerz Miło­ści i Rycerz Śmierci.

Gdzie Rycerz Burzy?

Gdzie jedyny syn Ai?

Modlę się do mil­czą­cego boga, żeby nie pil­no­wał Orion.

Zer­kam w lewo. Gor­gony. W prawo. Gor­gony. A potem oglą­dam się za nas i widzę trzy­sta pięć­dzie­siąt fun­tów dra­pież­nika pierw­szej klasy, który przy­kuca w kory­ta­rzu. Spu­ścił na twarz czarno-szary hełm lam­parta i jest gotowy do łowów.

Ajax.

– Szcze­niak Dwa, mamy Olim­pij­czy­ków. Droga wolna. Do mnie! – war­czę.

Odska­ku­jemy od Ajaxa w stronę Miło­ści i Śmierci. Obie strony mają gra­wi­Buty i mogą dowol­nie odwra­cać gra­wi­ta­cję. Zde­rzamy się. Metal dźwię­czy. Śmierć i ja ude­rzamy o ścianę, sufit, pod­łogę, miaż­dżąc Gor­gony, które mają tylko pustynne mun­dury. Jed­no­cze­śnie strze­lamy z pię­ści impul­so­wych i sta­piamy je sobie wza­jem­nie. Ode­pchnięci siłą odrzutu wpa­damy na Ryce­rza Miło­ści i Ale­xan­dra, któ­rzy toczą o wiele bar­dziej ele­gancki poje­dy­nek na ostrza. Ale­xan­dar wpy­cha Miłość na Thraxę, która wła­śnie koń­czy potężny zamach mło­tem. Wtedy Śmierć tara­nuje Thraxę z boku, żeby osło­nić towa­rzyszkę.

Za nimi Bez­ję­zyk strzela z działka w Ajaxa. Jesz­cze ni­gdy nie widzia­łem, żeby ktoś tak szybko dopadł prze­ciw­nika jak syn Ai. Odbija się ryko­sze­tem od sufitu w stronę Bez­ję­zyka, a potem ścina w dół i sunie po pod­ło­dze na ple­cach, krze­sząc iskry. Odrzut spy­cha lufę działka ku górze. Bez­ję­zyk potrze­buje chwili, żeby pochy­lić je z powro­tem.

I na to wła­śnie liczył Ajax.

Prze­śli­zguje się za plecy Bez­ję­zyka. Jego nad­gar­stek wyko­nuje drobny ruch. Ajax zatrzy­muje się i obraca, przyj­mu­jąc pozy­cję Pod­ci­na­cza Korzeni z Drogi Wierzby. Jedna z ostat­nich i naj­bar­dziej skom­pli­ko­wa­nych form, jakich matka nauczyła go, zanim z moim przy­ja­cie­lem ją zabi­li­śmy.

Bez­ję­zyk pada w czte­rech kawał­kach, mar­twy zanim ude­rzy o pod­łogę.

– Thraxa! Zacze­kaj na mnie! – krzy­czę, kiedy rzuca się na Ajaxa.

Jest szybka, nie­moż­li­wie silna, twarda jak skała, ale Ajax wywo­dzi się z dia­bel­skiej gene­tycz­nej unii dwóch nad­zwy­czaj­nych rodów: Raa i Grim­mus. Prze­wyż­sza ją w walce pod każ­dym wzglę­dem z wyjąt­kiem doświad­cze­nia, a i w tej kwe­stii szybko ją doga­nia.

Prze­pływa obok jej młota i zali­cza dwa tra­fie­nia w jej zbroję. Thraxa zata­cza się do tyłu, zaszo­ko­wana jego szyb­ko­ścią. Pędzę jej na pomoc, ale Ale­xan­dar, przy­szpi­lony przez Śmierć i Miłość, blo­kuje mnie. Ajax powa­lił Thraxę na pod­łogę. Zbija jej młot na bok.

Przy­wo­łuję Krwawą Czer­wień.

Ciosy brzy­twą niosą się drże­niem przez moją rękę, kiedy poświę­cam całą uwagę Ryce­rzowi Śmierci. Wytrzy­muje całe sie­dem sekund. Otwar­cie jest małe i nie­ele­ganc­kie. Odpiera potężny cios znad głowy, pró­buje go zbić na bok, zamiast przy­jąć jego siłę. Zapo­mina o zakrzy­wie­niu ostrza. Moja klinga nie daje się odtrą­cić i całym cię­ża­rem ciała wpy­cham jego wła­sne ostrze w jego zbroję. Zanim zdąży je odsu­nąć, wykrę­cam piruet i ści­nam mu głowę.

Odwra­cam się. Ajax był pięt­na­ście metrów dalej w kory­ta­rzu, kiedy ostatni raz go widzia­łem. Teraz pra­wie ścina mi głowę, kiedy prze­la­tuje nade mną. W ostat­niej mili­se­kun­dzie paruję jego ude­rze­nie, ale na widok naszej wymiany cio­sów jego matce zabły­słyby oczy.

Bar­dzo dobry zabójca potrafi połą­czyć ciąg trzech ruchów w jeden: trwa­jący sekundę zestaw zapro­gra­mo­wa­nych, sta­ran­nie wyćwi­czo­nych ata­ków. Każdy ma swoje popi­sowe zagrywki. Jako jeden z naj­lep­szej pięć­dzie­siątki w Rdze­niu Cas­sius potra­fił połą­czyć pięć takich ruchów. Widzia­łem raz Lorna, jak zdo­łał połą­czyć osiem. Ajax też robi osiem. Nie chcę powie­dzieć, że jest tak dobry jak Lorn, ale jest szybki. Wal­cząc z nim, czło­wiek czuje się, jakby wpadł do lodo­wa­tej wody.

Czy­sty szok.

W tej chwili wła­ści­wie nie widzę jego ruchów. Nawet oczy Zło­tego nie są w sta­nie śle­dzić tak szyb­kiego ostrza. Zanim zesko­czy, żeby zablo­ko­wać mi przej­ście do bloku wię­zien­nego, zostaję dra­śnięty trzy razy. Tak samo jak on. Macha ostrzem jak laską, kiedy Rycerz Miło­ści wyko­rzy­stuje oka­zję i staje razem z nim w pozy­cji Hydry. Ale­xan­dar kuś­tyka i staje przy mnie. Za naszymi ple­cami jęczy Thraxa, idąc ku nam chwiej­nie.

Patrzymy po sobie w wąskim kory­ta­rzu. Wszy­scy krwa­wią. Rhonna, pośpiesz się. Nie chcę już teraz pła­cić myta.

– Mia­łem nadzieję, że to tak się ułoży – mówi przez hełm Ajax. Głos ma pra­wie tak samo basowy jak dzia­dek. – Naj­pierw ty, a potem zejdę w dół łań­cu­cha pokar­mo­wego. Twoja żona. Twój cień. Twój Bel­lona.

Cho­ciaż ogrom­nie chcę odciąć Ata­lan­tii prawą i lewą rękę w postaci jej dwóch naj­lep­szych Ryce­rzy, cho­ciaż bar­dzo chcę zała­twić Ajaxa, zanim sta­nie się czymś, z czym nie zdo­łam sobie pora­dzić, moja śmierć tutaj nie zakoń­czy wojny.

Wywo­łuję Rhonnę.

– Szcze­niak Dwa: sta­tus – pytam, nie odry­wa­jąc oczu od Ajaxa.

– Prze­syłka zapa­ko­wana. Pre­zent zde­po­no­wany. Pod­łą­czam prze­wód. Char: kiedy tylko będziesz mógł, z łaski swo­jej.

– Lecę w te pędy. Robi się tu wesoło. Nad­la­tują dwa nisz­czy­ciele i cztery dewa­sta­tory.

– Wyska­kuję. Trzy, dwa, jeden.

Odwra­cam się od Ajaxa i obej­muję Ale­xan­dra i Thraxę. Mia­łem nadzieję, że moja obec­ność przy­cią­gnie Ryce­rzy Olim­pij­skich. Każdy chce być tym, który mnie zabije. Myśla­łem, że mimo to zdo­łam się prze­bić. Jed­nak w wypadku ryce­rzy, jakimi dys­po­nuje w dzi­siej­szych cza­sach Rdzeń, zawsze trzeba mieć wyku­pione ubez­pie­cze­nie.

Kiedy przy­cią­ga­łem ich wzrok, Rhonna w astro­Pan­ce­rzu wylą­do­wała na kadłu­bie za blo­kiem wię­zien­nym i prze­biła się prze­zeń, żeby za ich ple­cami wykraść Orion.

Buuuuuuuuum.

Za ple­cami Ajaxa i Ryce­rza Miło­ści wypa­ro­wuje cała rufowa część okrętu: to wybu­cha bomba Rhonny. Pasz­cza roz­wiera się na prze­strzeń kosmiczną i ciśnie­nie statku porywa ich w próż­nię. Lecimy razem z nimi w głąb cmen­ta­rzy­ska. Wszystko wiruje, a my możemy tylko trzy­mać się wza­jem­nie. Widzę roz­bły­ski nad­la­tu­ją­cych wro­gich okrę­tów. Myśliwce suną przez ciem­ność, a Nekro­manta pędzi ku nam. Kiedy już myślę, że w nas ude­rzy, unosi dziób, obraca się i zasysa nas do tyl­nego han­garu. Drzwi zamy­kają się bły­ska­wicz­nie, a my ryko­sze­tu­jemy po wnę­trzu jak szklane kulki. Mech Rhonny przy­wiera do pod­łogi dzięki blo­ka­dom magne­tycz­nym, a jego ramiona obej­mują torbę jak małe dziecko.

Łapię się szcze­bla dra­binki, żeby pod­cią­gnąć się do ilu­mi­na­tora, w tym samym momen­cie, w któ­rym włą­czają się reak­tory, przy któ­rych maj­stro­wa­łem z Ale­xan­drem. Nagle tuzin mar­twych okrę­tów jarzy się jasnym świa­tłem. Ich kadłuby zaczy­nają zapa­dać się do środka, a potem docho­dzi do prze­cią­że­nia reak­to­rów w powo­dzi ośle­pia­ją­cego świa­tła.

Dwa nad­la­tu­jące nisz­czy­ciele i dewa­sta­tory falują, kiedy fale ener­gii zale­wają cmen­ta­rzy­sko. Trupy moich mar­twych gwiezd­nych okrę­tów oży­wają, szar­pane sza­leń­czymi kon­tor­sjami. Wyję wraz z Ale­xan­drem i Thraxą, kiedy kadłuby wra­ków eks­plo­dują i osła­niają nasz odwrót, obsy­pu­jąc dłu­gimi na setki metrów odłam­kami wro­gie jed­nostki, które Ata­lan­tia wysłała na cmen­ta­rzy­sko.

Z dru­giego końca pola wra­ków jej flota patrzy, jak ich dłu­gie potężne nisz­czy­ciele płoną, a my pędzimy z rykiem ku Mer­ku­remu. Col­lo­way zawia­da­mia wszyst­kie jed­nostki Repu­bliki, że nad­la­tuje Żni­wiarz. Potrze­bu­jemy osłony.

Ocie­ka­jąc potem, zeska­kuję na pod­łogę. Ale­xan­dar pomaga wycią­gnąć Rhonnę z mecha. Thraxa krzywi się, kiedy wyj­muje z objęć mecha wór próż­niowy. Odkła­damy go deli­kat­nie na pod­łogę. Zamy­kam oczy, zanim roz­pie­czę­tuję torbę. Bez­ję­zyk zgi­nął za to. Cho­ciaż zna­łem go sła­biej, niż na to zasłu­gi­wał, ura­to­wał dzi­siaj wię­cej ludzi, niż kie­dy­kol­wiek by się dowie­dział.

Otwie­ram torbę.

W środku leży zasu­szona kobieta w stroju wię­zien­nym. Ma kulę tle­nową zamkniętą wokół głowy. Zdej­muję ją. Kobieta ma zie­mi­stą skórę. Stra­ciła połowę twa­rzy. Jakby coś ją wyżarło. Oczy jed­nak ma tak nie­bie­skie, jak to zapa­mię­ta­łem. Napeł­niają się łzami, kiedy Orion wyciąga rękę, żeby dotknąć mojej twa­rzy kiku­tami pal­ców.

– Ave Żni­wiarz – cedzi szy­der­czo przez znisz­czone usta.

Część I. Zbrodnie

Część I

Zbrod­nie

Cytat

W końcu nastał wiek, twar­dym prze­zwany żela­zem,

Z nim wszyst­kie na świat zbrod­nie wylały się razem.

Wstyd, nie­win­ność i wiara i prawda ucie­kła;

Ich miej­sce wzięła chy­trość, zdrada, zemsta wście­kła,

Gwałt i grzeszne łakom­stwo, wszech zbrodni przy­czyna.

Owi­diusz, Prze­miany1

1. Darrow

1

Dar­row

Aż po Dolinę

Stoję pośród ślep­ców. Mętne oczy w znisz­czo­nych przez słońce twa­rzach spo­glą­dają w niebo, na kamienny obe­lisk, na nędzne pro­te­inowe kostki w pokry­tych pęche­rzami rękach, na przy­wódcę, który spro­wa­dził ich do tego prze­klę­tego miej­sca i nie widzą niczego poza ciem­no­ścią. Ich siat­kówki zostały usma­żone przez amu­ni­cję naszych wro­gów.

Wycią­gają ręce, żeby dotknąć mojej czer­wo­nej pele­ryny, jakby to mogło ich uzdro­wić. To Czer­woni, Brą­zowi, Mie­dziani i paru Obsy­dia­no­wych, któ­rzy zde­cy­do­wali się nie posłu­chać wezwa­nia swo­jej kró­lo­wej do powrotu na Zie­mię. Legio­ni­ści, któ­rzy prze­żyli zasadzkę Ryce­rza Stra­chu na zachod­nim Lado­nie tylko po to, żeby stać się dwoma tysią­cami trzy­sta i jedną ofiarą, które musimy na­dal kar­mić, dostar­czać im pomocy medycz­nej i chro­nić. Dla­czego Atlas au Raa miałby zabi­jać, skoro oka­le­cza­nie przy­nosi dodat­kowe korzy­ści? Moi ludzie patrzą na żywe ofiary z roz­pa­czą. Inni odwra­cają głowy, jakby patrze­nie na nie mogło ścią­gnąć na nich taki sam los. Kro­pla za kro­plą Rycerz Stra­chu pogłę­bia czerń w naszych duszach.

Pochy­lam się nad Sza­rym z dwoma przy­że­ga­nymi kiku­tami zamiast nóg.

– Wyglą­dasz, jak­byś wylą­do­wał mię­dzy Tele­ma­nu­sem a kwartą whi­sky, legio­ni­sto.

– Oba­wiam się, że tak było, dowódco. Wró­cił­bym do walki, gdy­by­śmy mieli sprzęt.

Gdyby był Złoty albo Obsy­dia­nowy, wró­ciłby do walki przed koń­cem mie­siąca, ale nie możemy mar­no­wać pra­wie cał­kiem wyczer­pa­nych zapa­sów pro­tez na zwy­kłych żoł­nie­rzy pie­choty. To kiep­ska inwe­sty­cja. Kie­dyś myśla­łem, że naj­więk­szym grze­chem wojny jest prze­moc. Nie­prawda. Jej naj­więk­szym grze­chem jest to, że wymaga od dobrych ludzi, aby stali się prag­ma­tyczni.

– Na­dal to widzę, dowódco. Jak wid­mowy powi­dok. – Szary trze oczy, przy­po­mi­na­jąc sobie żagiew Ryce­rza Stra­chu. – Jasna jak dzień. Nie mogę zasnąć nawet na chwilę.

– Tak samo jak ja, ale kiedy następ­nym razem otwo­rzysz oczy, zoba­czysz Marsa. Jesteś z Hip­po­lity, zga­dza się?

– Uro­dzi­łem się i wycho­wa­łem w nefry­to­wym mie­ście.

– Wkrótce razem tam zjemy ostrygi i zapa­limy po cyga­rze. Obie­cuję.

Pokle­puję go po ramie­niu, pomru­ku­jąc coś bła­hego, i ruszam dalej. Zatrzy­muję się przed sta­rym Czer­wo­nym, który ma narzu­coną na ramiona cienką koł­drę mimo skwaru. Jest łysy, jeśli pomi­nąć prze­rze­dzony wia­nu­szek siwych wło­sów, zwija szluga z dużą wprawą. Zerka to w tę, to we w tę, kiedy orien­tuje się, że stoję przy nim. Nabiera gwał­tow­nie powie­trza w płuca.

– To ty?

Wyciąga rękę. Chwy­tam ją. Szlug zaczyna mu drżeć ze zde­ner­wo­wa­nia. Kładę rękę na jego dłoni i daję znać jakiejś kobie­cie, żeby rzu­ciła mi swoją zapal­niczkę. Koniu­szek szluga dymi się, kiedy go zapa­lam Czer­wo­nemu. Odrzu­cam zapal­niczkę z powro­tem.

– Wygląda na to, że mia­łeś nie­zły dzień – mówię.

Zaciąga się głę­boko. Ręce prze­stają mu drżeć.

– Jestem Czer­wony, dowódco. Byłem ślepy przez więk­szość życia. Świet­nie sobie pora­dzę. Jeśli są inne gęby do wykar­mie­nia, nie mar­tw­cie się o mnie, ja nie umrę.

Jego akcent…

– Z któ­rej kopalni jesteś, legio­ni­sto?

Szcze­rzy zęby w uśmie­chu.

– Tak się składa, że z two­jej.

– Z Lykos? – Przy­glą­dam mu się. Kurze łapki w kąci­kach oczu upstrzone ugry­zie­niami krwa­wych gzów. – Jak się nazy­wasz?

– Nie pozna­jesz mnie, dowódco?

Znowu zaciąga się szlu­giem. Koniu­szek jarzy się, pło­nąc szybko i jasno. Trzyma go w taki sam spo­sób jak w dniu śmierci Eo, mię­dzy ser­decz­nym i małym pal­cem. Czuję ruch powie­trza napły­wa­ją­cego z głę­bin kopalni. Zapach rdzy i gorzały. Sły­szę echo śmie­chu Eo. Minęło tyle czasu.

– Dago – szep­czę. – Dago Gamma.

Czy to naprawdę może być pie­kło­nu­rek, któ­rego uwiel­bia­łem i nie­na­wi­dzi­łem jako dziecko? Czło­wiek, który nauczył mnie sensu porażki? Który wygrał trzy­dzie­ści dwa Waw­rzyny? A teraz jest tutaj, na Mer­ku­rym, w mojej armii. Pięt­na­ście lat póź­niej – choć patrząc na niego, można by pomy­śleć, że minęło czter­dzie­ści. Jego wiek spra­wia, że sam czuję brze­mię lat.

– We wła­snej par­szy­wej oso­bie, dowódco.

Drży z powodu ran, ale udaje mu się uśmiech­nąć pół­gęb­kiem. Zostało mu nie­wiele zębów.

– Co… Jak długo…

– Od Marsa, dowódco. Pięć lat.

– I ni­gdy nie pomy­śla­łeś, żeby mnie odszu­kać.

– Tylko gówno warty czło­wiek pod­pina się do pie­kło­nurka, który ma na oku Waw­rzyn. – Jego śmiech zamie­nia się w kaszel. – Ale teraz go zdo­by­łeś, dowódco. Niech to szlag, naprawdę go zdo­by­łeś.

– Dowódco. – Za moimi ple­cami staje Felix, nie­ska­zi­telny Złoty będący moim ochro­nia­rzem.

Wywo­dzi się z pomniej­szego rodu, który zło­żył przy­sięgę wier­no­ści domowi Augu­stus. Jest posęp­nym cyni­kiem. Ma nie­wiele ponad czter­dziestkę i nie pała wielką miło­ścią do pod­Ko­lo­rów. Pozo­stał jed­nak wierny mojej żonie i jest Mar­sja­ni­nem. W dzi­siej­szych cza­sach trudno o bar­dziej god­nych zaufa­nia ludzi. Dwa tuziny kolej­nych Zło­tych ochro­nia­rzy, czy­stych i sil­nych jak bogo­wie, stoją przy skraju morza ślep­ców. Zenit i męty ludz­ko­ści. Mam wyrzuty sumie­nia, że na ochro­nia­rzy wybie­ram zenit, a nie wła­snych ludzi. Znowu: prag­ma­tyka.

– Pań­ski prom jest gotowy do lotu. Pań­ski… towa­rzysz podróży zaczyna się nie­po­koić.

Chcę zostać, zadać Dago tysiąc pytań, ale nie mogę. I bez tego led­wie mam czas, żeby odwie­dzić tych ludzi. Były takie czasy, kiedy idąc wśród ran­nych, można było zna­leźć Sevro, który pił z nimi i kiep­sko grał w kara­chi. Na każ­dym kroku odczu­wam jego nie­obec­ność, nie tylko na polu walki. Tak wiele dziur muszę wypeł­nić.

– Żni­wiarz…

Dago przy­wo­łuje mnie gestem. Przy­ku­cam z powro­tem. Otwiera kie­szeń na udzie. W środku ma dwa meta­lowe pojem­niki: jeden napeł­niony zie­mią z Marsa, drugi pusty, na jego pro­chy. Więk­szość mar­sjań­skich żoł­nie­rzy boi się śmierci na obcej pla­ne­cie. Ile skur­czo­nych tru­pów widzia­łem po bom­bar­do­wa­niach, ści­ska­ją­cych w ręku ojczy­stą zie­mię? Ile puszek z popio­łami wysła­łem na Marsa, żeby zostały roz­sy­pane w morzu? Dago daje mi swoją zie­mię. Nawet pach­nie Mar­sem, ma tę żela­zi­stą nutkę.

– Nie mogę tego przy­jąć – mówię.

– Gdzie jest twoja puszka, co?

– Została na Lunie. To były nie­pla­no­wane waka­cje.

Bie­rze garść ziemi i pod­suwa ją mnie.

– Jest z Lykos. – Kaszle krwią w koł­drę. – Jest tak samo twoja jak moja. Przy­wieź ją z powro­tem, a wypi­jemy razem kie­li­szek i coś prze­ką­simy, dobra? – Sięga po moją rękę i roz­płasz­cza ją, żeby mógł mi oddać połowę garstki. – Mars jest z tobą aż po Dolinę.

Inni sły­szą jego słowa i zaczy­nają bić się w piersi, wybi­ja­jąc rytm Gasną­cego Trenu, tyle że na odwrót. Nie wybi­jają szyb­kiemu rytmu, który spo­wal­nia, aż urywa się w śmierci, ale powolny, który przy­śpie­sza sza­leń­czo. Już mam coś powie­dzieć Dago, kiedy zapala następ­nego szluga i dmu­cha mi dymem w twarz jak za sta­rych cza­sów.

– Nie ma czasu na słowa, dowódco. Musisz zająć się zabi­ja­niem.

Zaci­skam pięść na gar­ści ziemi.

– Aż po Dolinę.

* * *

Scho­waw­szy zie­mię z Lykos bez­piecz­nie do sakiewki, opusz­czam pusty­nię. Rwę się do walki.

Mój prom leci ponad pustynną kredą. Za nami na znie­kształ­co­nym hory­zon­cie drży Helio­po­lis. Potężny mur z tarcz, wysoki na kilo­metr i długi na pięt­na­ście, blo­kuje przej­ście mię­dzy dwoma zbie­ga­ją­cymi się pasmami gór­skimi. Dom Votum wzniósł go, żeby chro­nić Helio­po­lis przed pustyn­nymi burzami, które nad­cią­gały, kiedy wio­senne cyklony nawie­dzały Morze Syko­raks na dale­kiej pół­nocy, i pędziły na połu­dnie ponad Pust­ko­wiem Ladona wprost na mia­sto. Wzdłuż szczytu muru drżą iskry: inży­nie­ro­wie przy­spa­wują tam działa ze znisz­czo­nych okrę­tów.

Opła­kuję takie mar­no­tra­wie­nie sprzętu. Działa są tam tylko po to, żeby zaspo­koić żąda­nia miesz­kań­ców Helio­po­lis i Mistrza Stwórcy Gli­ra­stesa, a nie żeby zapo­biec inwa­zji. Helio­po­lis to dru­gie pod wzglę­dem zamoż­no­ści mia­sto na Mer­ku­rym, bogate w archi­tek­turę i sły­nące z wyści­gów rydwa­nów; otwiera doj­ście do kopalni na wybrzeżu, ale stra­te­gicz­nie nie ma zna­cze­nia dla moich celów. To na pół­nocy zła­mię wroga.

Helio­po­lis jest cier­niem w moim bucie. Wylę­gar­nia loja­li­stycz­nych rebe­lii, intryg, mor­dów w zauł­kach. Za swoim murem wynio­słe mia­sto z wapie­nia peł­znie ku Zatoce Syren i dalej ku Morzu Kali­bana. Uchodźcy i żoł­nie­rze tło­czą się na zaku­rzo­nych uli­cach i napeł­niają mia­sto ostrym smro­dem lata. Jed­nak w tym pustyn­nym mie­ście unosi się jesz­cze jeden zapach. Nie mewiego guano, tar­gów ryb­nych ani spa­lin z machin wojen­nych, ale cze­goś innego, cze­goś pod­stęp­nego, co czai się z tyłu głowy.

Stra­chu.

Stra­chu, który poja­wia się w oczach moich legio­ni­stów, kiedy patrzą na orbitę, gdzie Ata­lan­tia szli­fuje swoje plany inwa­zji, w głąb cie­nia gór, gdzie Rycerz Stra­chu i jego par­ty­zantka ostrzą pale do nabi­ja­nia, albo na ulice wypeł­nione Mer­ku­ria­nami, z któ­rych każdy może być szpie­giem albo skry­to­bójcą.

Jeśli śmierć floty była ampu­ta­cją, to oblę­że­nie jest śmier­cią przez wykrwa­wie­nie. Kawa­łek po kawałku bez­po­śred­nie nara­że­nie na potwor­no­ści, jakich dopusz­czają się par­ty­zanci Ryce­rza Stra­chu, i cze­ka­nie na Deszcz dła­wią ducha. Moi wierni Mar­sja­nie patro­lują pusty­nie i góry, wzno­szą machiny wojenne i umoc­nie­nia, cze­ka­jąc, aż zostaną zastrze­leni przez snaj­pera albo usły­szą owa­dzi wrzask – to budzące prze­ra­że­nie wycie sygna­li­zu­jące, że wła­śnie akty­wo­wała się paję­cza mina. Taki los jest i tak lep­szy od poj­ma­nia przez Gor­gony, doświad­czo­nych palow­ni­ków Ryce­rza Stra­chu z Legionu Zero.

Strach ogra­bia moich ludzi z god­no­ści, szla­chet­no­ści celu, wiary w sprawę. Kto może wie­rzyć w rze­czy nie­uchwytne, mając garotę zaci­śniętą wokół szyi? Cze­kają na śmierć, powoli duszeni przez Ata­lan­tię i Atlasa.

Nie­któ­rzy cze­piają się nadziei, że Repu­blika przy­śle flotę. Ist­nieje na to nie­wielka szansa, ale jeśli przy­siądę w kucki i będę cze­kać, aż moja żona uru­chomi prze­kład­nie demo­kra­cji, nie zosta­nie z nas nic, kiedy wróg ude­rzy. Będziemy umie­rać jak muchy i strach będzie się sze­rzył, kiedy cień floty Ata­lan­tii pad­nie na schody Nowego Forum, a tyta­niczne buty jej ludzi zdep­czą brzegi mojego domu.

Zatem to ogrom­nie uprasz­cza sytu­ację.

Muszę znisz­czyć strach, zanim on znisz­czy nas.

* * *

Nasza droga pro­wa­dzi ponad Pust­ko­wiem Ladona, sło­necz­nym pasem, który dławi śro­dek głów­nego kon­ty­nentu Mer­ku­rego, Heliosa. Po czę­ści pogrze­bane w jego pia­skach leżą tam pozo­sta­ło­ści trzech armii, które Pust­ko­wie połknęło w swoim cza­sie. Wkrótce nakar­mię je czwartą.

Gdzieś pośród ostrza cen­tral­nych gór Pust­ko­wia moje Wyjce zaga­niają Ryce­rza Stra­chu w stronę poty­ka­cza, który uru­chomi moją pułapkę – ku gór­ni­czemu mia­steczku Eleu­sis. Sevro powi­nien nimi dowo­dzić. Do walki z Atla­sem wysła­łem czte­rech dowód­ców na dwóch pla­ne­tach. I czte­rech zwró­cono mi nabi­tych na pale. Tylko Sevro i ja jeste­śmy w sta­nie dorów­nać bru­tal­no­ści Ryce­rza Stra­chu. Ja jed­nak dźwi­gam za duży cię­żar jak na jedną osobę. Dla­tego wysła­łem swo­jego naj­lep­szego dowódcę małej grupy, jaki mi został – Thraxę – żeby ich popro­wa­dziła, i swój naj­lep­szy miecz, Ale­xan­dra, na wypa­dek gdyby doszło do kon­fron­ta­cji.

Na połu­dniu, za Helio­po­lis, na tro­pi­kal­nych archi­pe­la­gach i głę­boko w dżun­glach ota­cza­ją­cych Morze Kali­bana, koman­dosi insta­lują sys­temy rakie­towe, miny, prze­ciw­pie­chotne działa mikro­fa­lowe. Na pół­noc­nym wscho­dzie wokół pół­wy­spu Peta­sos cią­gną się wznie­sie­nia i umiar­ko­wany kli­mat tiary, na którą skła­dają się ludne mia­sta zwane Dziećmi.

Sto­lica pla­nety i sztab mojej armii pozo­stają w Tyche. Zamie­ni­li­śmy hołu­bioną nad­mor­ską sie­dzibę domu Votum w for­tecę. Nawet kiedy prze­la­tu­jemy nad rol­ni­czymi laty­fun­diami na wschód od sto­licy, możemy dostrzec błysk jej iglic i kojący widok strze­gą­cej mia­sta góry: Gwiazdy Zaran­nej.

Dzięki manew­rowi Orion, która zde­cy­do­wała się na spa­dek swo­bodny, okręt fla­gowy mojej floty prze­trwał zasadzkę Ata­lan­tii – którą żoł­nie­rze nazy­wają bitwą Kali­bana, ponie­waż wszyst­kie statki spa­dły przez atmos­ferę do morza – i teraz strzeże Tyche. Przez cały czas jest napra­wiany w nadziei, że pew­nego dnia wróci mię­dzy gwiazdy.

Tyche jest klu­czowe nie tylko jako cyta­dela, do któ­rej można się wyco­fać w kry­zy­so­wej sytu­acji, lecz także z powodu gra­wi­Pę­tli, która bie­gnie na połu­dnie pod Hespe­ry­dami i łączy Tyche z Helio­po­lis. Ponie­waż nie zagraża jej bom­bar­do­wa­nie, będzie jedyną arte­rią dla wspar­cia, jeśli walki dotrą do sto­licy, a także naszą drogą ucieczki do Helio­po­lis, jeżeli mia­sto pad­nie. Poza nią jedyna droga pro­wa­dzi przez Pust­ko­wie Ladona, a ja wolał­bym zjeść kola­cję z Ryce­rzem Stra­chu, niż odwa­żyć się prze­kro­czyć pia­ski, które poże­rają woj­ska.

Zaj­muję się rapor­tami w sali narad na Nekro­man­cie. Prom leci na pół­noc. Na ekra­nie dowo­dze­nia roz­bły­skują sygna­li­za­tory zanu­rzo­nych dewa­sta­to­rów, kiedy docie­ramy do pół­nocnych krań­ców Morza Syko­raks. Po dru­giej stro­nie ekranu Srebrny doradca glę­dzi o nie­do­brze leków prze­ciw­ra­dia­cyj­nych na połu­dniu. Więk­szość medy­ka­men­tów jest gro­ma­dzona w Tyche z myślą o nie­unik­nio­nym opa­dzie radio­ak­tyw­nym.

– Wkrótce będziemy mieli ich w nad­mia­rze – mówię.

– Odkrył pan nowe zapasy?

– Nie.

Mruga, kiedy dociera do niego sens moich słów.

Duszę się. Moja dusza chce, żeby ją uwol­nić od tego nie­koń­czą­cego się stru­mie­nia infor­ma­cji na temat logi­styki zaopa­trze­nia i opóź­nień w budo­wie. Potrze­buję świe­żego powie­trza.

Znaj­duje Rhonnę przed wej­ściem do han­garu. Orion musi być w środku. Bra­ta­nica mi salu­tuje. Po tym, jak ode­grała klu­czową rolę w ura­to­wa­niu Orion, wzro­sła jej popu­lar­ność w armii, zwłasz­cza wśród Nie­bie­skich i Poma­rań­czo­wych mary­na­rzy i ofi­ce­rów. Na razie woda sodowa nie ude­rzyła jej do głowy. To zasługa jej ojca, Kie­rana.

– Jak się miewa? – pytam.

– Mil­czy, dowódco – odpo­wiada. – Je samot­nie, o ile w ogóle. Spę­dza wię­cej czasu pod prysz­ni­cem niż w mesie. Jakby nie mogła się oczy­ścić. Unika męż­czyzn, na ile tylko może. Z powodu kosz­ma­rów sen­nych bie­rze leki, żeby zasnąć. Ni­gdy nie śpi u sie­bie, codzien­nie w nowym miej­scu. Ochrona led­wie jest w sta­nie ją upil­no­wać.

– Atlas zabrał ją z jej kwa­tery – mówię. – Też nie był­bym w sta­nie zasnąć w łóżku. Mówi­łaś komuś, jakie dosta­łaś roz­kazy?

– Nie, dowódco. Wiem, że powie­dzia­łeś impe­ra­to­rowi Har­nas­su­sowi, że prze­szła pomyśl­nie ocenę psy­cho­lo­giczną. Że odosob­nie­nie to tylko gra.

– Dobrze, bar­dzo dobrze. Zauwa­żyła cię?

– A ty zauwa­ży­łeś mnie wczo­raj, kiedy słu­cha­łeś holo­gramu ciotki V, zamiast spać, jak zaor­dy­no­wali medycy, dowódco?

Marsz­czę brwi.

– Okno?

– Krzewy.

Pocie­ram oczy.

– Szlag… Sta­rzeję się.

– Albo ja staję się cich­sza.

To pew­nie była tylko kwe­stia czasu, zanim pozo­stali zaczną mnie doga­niać. Myślę nad tym, jak młodo wygląda Rhonna i jak stary ja muszę się jej wyda­wać.

– Wiesz, że jestem star­szy niż mój ojciec, kiedy zmarł? A wciąż myślę o nim jak o sta­ruszku. – Śmieję się. – Pew­nie bli­żej byłoby mu do two­jego wieku.

Zerka w kory­tarz i zagryza usta.

– Czy mogę mówić, jak­by­śmy byli krew­nymi, dowódco?

– Nie lubisz, kiedy mówię o swo­jej śmier­tel­no­ści? – Czeka na moją odpo­wiedz. – Mów.

– Nie rozu­mia­łam cię, dopóki tu nie wró­ci­li­śmy. Byłeś dla nas mar­twy, dopóki nie skoń­czy­łam pra­wie dzie­wię­ciu lat. W Tinos wszy­scy cią­gle nawi­jali na twój temat. Ale ja nie kuma­łam. Nie rozu­mia­łam tego. – Wska­zuje sier­pak, który śpi jak blady wąż na mojej ręce. – Byłeś po pro­stu moim stry­jem. A potem przy­le­cie­li­śmy z Orion. I wresz­cie to zoba­czy­łam. Każda par­szywa dusza tylko cze­kała, żeby oddać Mer­ku­remu swój węgiel. A potem zoba­czyli, jak wyska­ku­jesz z tego statku. – Dostaje gęsiej skórki na rękach na samo wspo­mnie­nie. – Nie jesteś stary. Musisz tylko dać pozo­sta­łym prze­jąć część two­jego brze­mie­nia. Nawet Żni­wiarz musi spać, dowódco. Zwłasz­cza jeśli ma zabrać nas z powro­tem do domu.

Wciąż wie­rzy, że potra­fię czy­nić cuda. Jed­nak moje wyczer­pa­nie nie wynika z ostat­nich dni. Dopada mnie całe życie spę­dzone na woj­nie. Rhonna nie wie, jaki cię­żar dźwi­gam. Jak bar­dzo liczy­łem na Sevro, że pomoże mi go nieść. Jak bar­dzo osła­bione są w grun­cie rze­czy nasze legiony. Jak wyra­fi­no­wany tak­tycz­nie jest nawet naj­zwy­klej­szy Szary cen­tu­rion pie­choty wroga w porów­na­niu z naszymi, nie wspo­mi­na­jąc już o ich Zło­tych. Zwy­czaj­nie nie dys­po­nu­jemy porów­ny­walną siłą umy­słową. Ani ogniową.

– Dzię­kuję za twoją tro­skę, lan­sje­rze, ale odra­dzam na przy­szłość szpie­go­wa­nie mnie.

Ruszam ku drzwiom.

– Dowódco.

Odwra­cam się, coraz bar­dziej poiry­to­wany. Rhonna znowu staje na bacz­ność.

– Kiedy spad­nie Deszcz, pro­szę o pozwo­le­nie na dołą­cze­nie do mojej kohorty.

– Nie. Potrze­buję cię przy sobie.

– Bo tam jest bez­piecz­niej? – Przy­gląda mi się z tą samą surową badaw­czo­ścią co moja matka. Jeśli pomi­nąć Vic­trę, kobiety z Lykos należą do naj­bar­dziej upar­tych. – Potrze­bu­jesz ludzi, żeby wyko­ny­wali swoją robotę. Dla­tego pozwo­li­łeś Ale­xan­drowi lecieć za tobą na Meduzę. Dla­tego wysła­łeś go z Thraxą. Żeby robił swoje. Nie możesz nas przed tym chro­nić.

– Nie jesteś Ale­xan­drem.

– A mimo to wsa­dzi­łeś mnie do astro­Pan­ce­rza i wysła­łeś na Meduzę. – Pochyla się do przodu. – I teraz masz wyrzuty sumie­nia z tego powodu. Że w ogóle pozwo­li­łeś mi lecieć na Mer­ku­rego.

Tra­fia w dzie­siątkę. Wie, co obie­ca­łem jej ojcu.

– Dowódco, u two­jego boku jestem czter­dzie­sto­ki­lową, wysoką na metr dwa­dzie­ścia kulą u nogi, która poru­sza się cicho i gło­śno pyskuje. W astro­Pan­ce­rzu radzę sobie przy­zwo­icie. W Drachenjäger jestem meta­lo­wym bogiem. – Krew zalewa rumień­cem jej policzki. – Wiem, że mar­twisz się o mojego ojca, ale sama zade­cy­do­wa­łam, żeby dołą­czyć do cie­bie, kiedy Sevro się zmył. To mój wybór, że tu jestem. To mój wybór, żeby wal­czyć. – Jej głos staje się bar­dziej zde­cy­do­wany. – A jeśli prze­biją się przez nas, żelazo zawi­śnie nad głową mojego ojca, nad głową Dio, moich braci i sióstr. Dla­tego w dupie mam twoje wyrzuty sumie­nia. Daj mi robić, co do mnie należy.

Nie mia­łem wyboru, musia­łem wyko­rzy­stać ją w misji ratun­ko­wej. Teraz mam wybór.

– Sta­bi­li­za­tor odrzutu mojej pię­ści impul­so­wej na­dal jest nie­pewny – mówię. – Sprawdź, czy zdo­łasz go wyka­li­bro­wać, lan­sje­rze.

Nie mogłem chro­nić mojego syna. Będę jed­nak chro­nił córkę mojego brata, póki mam dość siły. Kiedy nadej­dzie Deszcz, zosta­nie ode­słana do Helio­po­lis, gdzie prze­czeka burzę.

* * *

Zosta­wiam Rhonnę, żeby goto­wała się ze zło­ści, i zastaję Orion sie­dzącą samot­nie w głębi ładowni. Zawsze była tęga; teraz jest chuda jak patyk i ciem­niej­sza od mroku na zewnątrz. Zwie­sza nagie stopy przez otwarte drzwi.

Sły­szy, że wcho­dzę, i ogląda się przez ramię. Jej twarz jest pokryta łatami rege­ne­rantu, który zastą­pił frag­menty odcięte przez Atlasa. Do knykci ma przy­mo­co­wane nowe meta­lowe palce.

– Kło­poty? – pyta.

– Namolni krew­niacy.

Nie uśmie­cha się. Odwraca się, żeby popa­trzeć na polarne niebo. Okręty wojenne Ata­lan­tii czają się tuż poza atmos­ferą, tylko cze­kają, aż wychy­limy głowy poza wiel­kie tar­cze, żeby spu­ścić na nas ste­row­niki masy i zamie­nić w kra­tery.

– Zimno tu – mówię, prze­krzy­ku­jąc świst wia­tru. Nasz sta­tek prze­la­tuje nad kra­wę­dzią lodo­wego szelfu. – Czemu nie pój­dziesz do mesy? Col­lo­way mówi, że nie­do­brze jest syn­chro­ni­zo­wać się na pusty żołą­dek.

– Lubię zimno – odpo­wiada z roz­tar­gnie­niem. – I swoją auto­no­mię.

– W porządku. – Sia­dam obok niej i spusz­czam nogi.

Nie okła­ma­łem Har­nas­susa i swo­ich dowód­ców. Orion rze­czy­wi­ście prze­szła ocenę psy­cho­lo­giczną, ale mam podej­rze­nie, że Col­lo­way pomógł jej oszu­kać w teście. Pięć dni po ura­to­wa­niu mówiła tylko ury­wa­nymi, poszar­pa­nymi zada­niami i przed­kła­dała towa­rzy­stwo swo­jego pro­te­go­wa­nego – Col­lo­waya – ponad wszel­kie inne. A potem popro­siła o pozwo­le­nie na powrót do obo­wiąz­ków. Myśla­łem, że to jej pomoże dojść do sie­bie. Nie pomo­gło. Może i wypeł­nia obo­wiązki zgod­nie z har­mo­no­gra­mem, ale pozo­staje taka jak wszy­scy, któ­rzy prze­żyli spo­tka­nie z Ryce­rzem Stra­chu: odmie­niona.

Mru­żąc oczy, zer­kam na mate­ma­tyczne rów­na­nia wypi­sane na szro­nie pokry­wa­ją­cym kadłub statku.

– Przy­po­mina mi dom. Czę­sto wyłą­czano nam ogrze­wa­nie – mru­czy Orion. – Lubili znaj­do­wać nowe powody, żeby to zro­bić. Począt­ków rachunku róż­nicz­ko­wego uczy­łam się, pisząc na oszro­nio­nym kadłu­bie. Palce mia­łam tak odrę­twiałe, że led­wie mogłam trzy­mać rylec.

– Róż­niczki. Biedna dziew­czynka. Mnie wystar­czała alge­bra – mówię, pró­bu­jąc wyrwać ją z odrę­twie­nia. Chciał­bym móc powie­dzieć, że robię to tylko ze względu na nią. – Spró­buj uczyć się jej jedną ręką, mając tylko mar­ker i ścianę kok­pitu w świ­droSz­po­nie. – Drugą ręką udaję, że kopię w skale. – Bo widzisz, nie można prze­stać wier­cić. Jak zatrzy­masz się na zbyt długo, to się zakli­nu­jesz.

– Rachu­nek róż­nicz­kowy jest potrzebny, żeby nale­ży­cie ope­ro­wać świ­droSz­po­nem – odpo­wiada.

– No wiesz, ojciec powie­dział, że reszta to czy­sty instynkt. Jeśli się nie zga­dasz, to możemy urzą­dzić sobie poje­dy­nek na Mar­sie. Znajdą się nowe bun­kry, które trzeba będzie wyko­pać.

Igno­ruje wyzwa­nie i patrzy na stado bla­dych koni mor­skich poko­nu­ją­cych archi­pe­lag lodu. Potrzą­sają grzy­wami i prze­krzy­wiają płe­twy, gdy odbi­jają się kar­ło­wa­tymi nogami od lodu i wska­kują z powro­tem do wody.

– Ojco­wie są ważni – odzywa się ponow­nie. – Mój rodzaj uważa ten pogląd za per­wer­syjny. – Pod­nosi rękę, żeby zacząć obgry­zać paznok­cie i natra­fia na metal pro­tez. Patrzy na palce, jakby zoba­czyła je po raz pierw­szy. – A mimo to nazy­wają mnie Matką, prawda?

– To ta uprzejma część prze­zwi­ska.

Wzru­sza ramio­nami.

– Dzieci są obrzy­dliwe. Ni­gdy bym ich nie chciała. Nie mogę znieść ego­izmu.

Żaden Złoty ani Czer­wony nie mógłby pojąć empa­tycz­nej łącz­no­ści, jaką nawią­zują umy­sły pod­czas syn­chro­ni­za­cji synap­tycz­nej. Orion komu­ni­kuje się z pilo­tami w bitwie na pozio­mie nie­wer­bal­nym. Powstaje sieć, w ramach któ­rej elek­tryczne prądy jej umy­słu łączą się i wcho­dzą w inte­rak­cję z prą­dami innych. Gdy jeden z koń­ców zostaje odcięty, jest to naj­bar­dziej okrutna ampu­ta­cja. Duchy zmar­łych trwają w jej synap­sach.

Zasta­na­wiam się, czy myśli o mary­na­rzach, któ­rych stra­ciła w zasadzce; czy czuła się jak matka, gdy patrzyła, jak Anni­hilo prze­ła­muje Marze­nie Eo na pół; czy nie może znieść w dzie­ciach ego­izmu, czy raczej obawy, że je utraci.

– Senat odwo­łał za dużo okrę­tów. Nawet gdy­byś prze­wi­działa poja­wie­nie się Ata­lan­tii, zaję­łaby orbitę. To senat prze­grał tę bitwę, nie ty.

Odwraca się gwał­tow­nie w moją stronę.

– Har­nas­sus prze­grał bitwę, kiedy nie splu­nął na roz­kazy senatu i ode­słał połowę mojej floty na Lunę. Twoja żona prze­grała bitwę, kiedy nie narzu­ciła swo­jej woli sena­towi.

– Ona nie zła­mie Nowego Poro­zu­mie­nia…

– I ty uwa­żasz to za zaletę? Jej bez­cenna moral­ność za moich mary­na­rzy? Czy może kie­ruje nią strach przed tym, że sta­nie się wła­snym ojcem? – Kręci głową. – Har­nas­sus i Vir­gi­nia pono­szą winę. Ja nie czuję się winna.

– A ja tak. Czę­sto. Z powodu Synów Aresa z Obrzeża. Z powodu stoczni Gani­me­desa.

– Więc mar­nu­jesz neu­rony.

Zawsze miała twardą sko­rupę – ale nie aż tak. Łatwo zapo­mnieć o korze­niach Orion. Począw­szy od nie­sank­cjo­no­wa­nych naro­dzin, poprzez dzie­ciń­stwo w mrocz­nym mro­zie Ula na Fobo­sie i pisaną jej rolę pilota śmie­cia­rek i życie z rzą­do­wej pen­sji do śmierci, aż po dowo­dze­nie naj­bar­dziej zwy­cię­ską flotą od cza­sów Żela­znej Armady Sile­niusa. Ja mia­łem dom pośród swo­ich ludzi. Orion ni­gdy nie została zaak­cep­to­wana przez swo­ich, dopóki nie wspięła się po ich grzbie­tach na szczyt, nie spoj­rzała w dół i nie zoba­czyła, że teraz wszy­scy udają, że sami ją tam wydźwi­gnęli. Ze wszyst­kich żoł­nie­rzy, któ­rzy zostali w mojej armii, jej naj­bar­dziej ufam, bo ona jedna ni­gdy mnie nie zawio­dła. Każdy inny kosmiczny dowódca – nie wyłą­cza­jąc mnie – stra­ciłby Gwiazdę Zaranną, okręty, które nam się ostały i samą armię.

– Narze­kaj na moją żonę, ile chcesz, ale to ona utrzy­muje Repu­blikę w kupie – odpo­wia­dam. – A Har­nas­sus utrzy­mał moją armię, kiedy mnie tu nie było, a cie­bie poj­mano.

– Har­nas­sus. Bła­gam cię… Poma­rań­czowi to pedan­tyczne małpy z prze­ciw­staw­nymi kciu­kami, któ­rych uży­wają tylko do dwóch rze­czy: obra­ca­nia śru­bek i wspi­na­nia się po dra­bin­kach związ­ków zawo­do­wych. Zro­bił to, co leży w jego natu­rze.

Prze­suwa rękami po gło­wie, jakby chciała wyma­cać szpary w czaszce.

– A jaka jest twoja natura?

– Taka sama jak twoja. Każe zabić wroga. – Patrzy w dal, jej głos łagod­nieje. – Potra­fisz myśleć w kosmo­sie?

– To zależy, kogo zapy­tasz.

– Ja nie mogę myśleć na lądzie. Za duży cię­żar. Zbyt wiele obrzy­dli­wych ludzi i ich odpad­ków. – Ściera rachunki z kadłuba. – Myślisz, że Atlas mnie zła­mał.

– Gdy­bym tak uwa­żał, sie­dzia­ła­byś w izbie cho­rych. Myślę, że zosta­wił wgnie­ce­nie.

To jej się podoba.

– Jest sku­teczny, to jedno jest pewne. Przed­sta­wił mnie ohyd­nemu pustyn­nemu gry­zo­niowi i powie­dział, że ból będzie trwał tylko tak długo, jak długo szczur będzie jadł. Pożarł ciało na moich łyd­kach, nosie i policz­kach, zanim pękł mu żołą­dek i szczur zdechł. To było sku­teczne. Prze­ra­ża­jące. Poni­ża­jące. – Patrzy na mnie. – Nie rozu­miesz?

Marsz­czę czoło i kręcę głową.

– Razem, ty i ja… nisz­czy­li­śmy światy. Kto potra­fiłby doko­nać tego co my? Tego, czego doko­nali nasi ludzie? A jed­nak potem zda­jemy się na łaskę szczu­rów. Uwal­niamy je. Chro­nimy. Umie­ramy dla nich. A gdy odwra­camy się ple­cami, odsła­niają swoje zęby i gryzą nas, kąsek za kąskiem. Kiedy zaś zwra­camy się do nich twa­rzą, wiwa­tują, udają, że ich pogry­za­nie wcale nas nie osła­biło. Szczury nie potra­fią zapa­no­wać nad wła­snym ape­ty­tem. Jak mogłyby rzą­dzić samymi sobą?

– Mówisz jak jedna z nich – zauwa­żam pół­gło­sem, pra­wie war­czę.

– Czy lekarz się myli, kiedy mówi coś, czego nie chcesz sły­szeć? Nie mamy mono­polu na prawdę tylko dla­tego, że nasz cel jest ładny, młody czło­wieku. Gdy­bym się myliła, ta pla­neta przy­ję­łaby nas z otwar­tymi rękami. A ona nas pod­gryza. Gdy­bym się myliła, flota Repu­bliki już by tu była. – Patrzy w niebo. – Gdzie ona jest, Dar­row? Gdzie ta twoja demo­kra­cja?

Się­gam ręką do holo­Kro­pli w kie­szeni. Mała łezka metalu skrywa twarz mojej żony. Aż mnie skręca, żeby znowu obej­rzeć wia­do­mość od niej, spi­jać jej ostat­nie słowa, napa­wać się jej twa­rzą, zmarszcz­kami wokół oczu, w jakiś spo­sób przy­wo­łać cie­pło jej skóry i odde­chu. Jed­nak zara­zem boję się to zro­bić. Sześć­dzie­siąt pięć milio­nów kilo­me­trów prze­strzeni dzieli Lunę od Mer­ku­rego na obec­nej orbi­cie. Jesz­cze więk­sza prze­paść oddziela mnie od niej. Nie zwąt­pię w nią. Wąt­pię jed­nak, czy zrobi to, co konieczne. Orion powie­działa prawdę. Vir­gi­nia za bar­dzo boi się zoba­czyć w lustrze ojca i brata, żeby roz­wią­zać senat. Wiem, że uważa, że jej cnota jest zaraź­liwa. Oba­wiam się jed­nak, że tylko roz­bu­dza chciwą naturę w śmier­tel­ni­kach słab­szego sortu.

– Moja żona obie­cała, że prze­kona sena­to­rów – mówię bez prze­konania. – Że spro­wa­dzi tu armadę.

– To dla­czego obmy­śli­łeś ope­ra­cje Pele­ryna Podróż­nika i Tar­tar? Czemu nie cze­kać na ratu­nek?

Zdej­muję dłoń z holo­Kro­pli.

– Bo nadzieja to opiat, a nie plan.

– Zga­dzam się. Więc jak długo jesz­cze będziesz żywił nadzieję mimo braku dowo­dów, że ludzie Repu­bliki są dobrzy? Że wresz­cie zaczną robić, co do nich należy?

Kiedy nie odpo­wia­dam, wstaje i współ­czu­ją­cym gestem kła­dzie mi rękę na ramie­niu. Gdy Sevro zmiękł, odkry­łem pocie­chę w Orion. Zawsze byli­śmy podobni, zwłasz­cza w rosną­cej podejrz­li­wo­ści wobec demo­kra­cji. Zawsze jed­nak narze­ka­li­śmy tak tylko przy butelce whi­sky. Ni­gdy tak obszer­nie jak dzi­siaj. Jej wąt­pli­wo­ści mar­twią mnie i nie wiem, jaką ją uspo­koić, kiedy sły­szę w sobie echo tych samych nie­wy­po­wie­dzia­nych obiek­cji.

– Ile czasu potrzeba, żeby dostroić two­ich Nie­bie­skich? – pytam.

– Jakieś dzie­więć­dzie­siąt minut, żeby uzy­skać pełną wier­ność.

– Ja zajmę się dzi­siaj Har­nas­su­sem.

Orion krzywi się na dźwięk jego imie­nia.

– Wiesz, jakie jest jego zda­nie na temat Tar­taru – cią­gnę. – Ostat­nie, czego mi trzeba, to żeby wasza dwójka sko­czyła sobie do oczu. Ty tylko zaj­muj się syn­chro­ni­za­cją i wra­caj do swo­ich kwa­ter. Musisz odpo­cząć.

Odcho­dzi jak nadą­sane dziecko. Wstaję.

– Impe­ra­to­rze – wołam za nią. – To mówił twój dowódca.

Zatrzy­muje się i odwraca.

– Według naszego senatu nie jesteś moim dowódcą. Jesteś zdrajcą.

Z wąt­pli­wo­ściami można zro­bić tylko jedną rzecz. Zdep­tać je.