Czarny tulipan - Aleksander Dumas (ojciec) - ebook

Czarny tulipan ebook

Aleksander Dumas ojciec

0,0

Opis

Czarny tulipan” to powieść Aleksandra Dumasa (ojca), francuskiego pisarza i dramaturga, autor “Hrabiego Monte Christo” i “Trzech muszkieterów”.

Głównym bohaterem powieści jest holenderski hodowca tulipanów, Korneliusz van Baerle, postanawia on wyhodować czarnego tulipana, co jeszcze nikomu się nie udało. Za to dokonanie przeznaczona jest nagroda 100 000 florenów. Akcja powieści toczy się w drugiej połowie XVII w., na terenie Niderlandów.


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 236

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-367-1
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

I

WDZIĘCZNOŚĆ LUDU

Dnia 20 sierpnia 1672 miasto Haga miało wygląd tak wspaniały, ożywiony i czysty, iż każdy dzień w nim spędzony wydaje się świątecznym, ta Haga z parkiem cienistym, zarosłym drzewami pochylającemi się nad domami gotyckiemi, z zwierciadlanemi kanałami, w których się odbijają dzwonnice z kopułami wyglądu orjentalnego, ta stolica siedmiu prowincyj zjednoczonych, była przepełniona tłumami obywateli, cisnącymi się, dyszącymi, niespokojnymi, którzy dążyli z nożami za pasem, z muszkietami na ramieniu lub z pałkami, w kierunku Buitetnhof, więzienia warownego, którego okna zakratowane do dni naszych widzieć się dają i gdzie od czasu obwinienia o zabójstwo przez chirurga Tyckelaera, osadzony był Korneljusz de Witt brat wielkiego Pensjonarza Holandji.

 Gdyby historja tej epoki, a mianowicie tego roku, w którym rozpoczynamy naszą powieść, nie było ściśle związaną z dwoma imionami, które przytoczyliśmy, to być może, że ustęp objaśniający poniższy, wydawałby się zbytecznym; lecz uprzedzamy przedewszystkiem czytelnika, że to jest koniecznem równie dla dokładnego zrozumienia treści powieści, jak i dla zgłębienia znakomitego wypadku politycznego obejmującego nierozdzielnie całość naszego opowiadania.  Korneljusz de Witt Ruart z Pulten, to jest inspektor tam i szluz tej prowincji, były burmistrz Dordrechtu, gdzie się rodził, deputowany do stanów Holandii, miał lat 49, gdy naród holenderski sprzykrzywszy sobie rząd rzeczypospolitej ustanowiony przz Jana da Witt Wielkiego Pensjonarza Holandji, upodobał sobio statudarat, pomino wydanego edyktu zwanego wiecznym, mocą którego na zawsze miał być zniesionym. Rzadko się zdarza w podobnych przewrotach porządku rzeczy, ażeby opinja publiczna nie upatrywała uosobienia systemu i tak za obrębem rzeczypospolitej lud przedstawiał sobie dwie surowe postacie braci Wittów, tych Rzymian Holandji, lekceważących pochlebiać skłonnościom narodowym, przyjaciół swobód w ścisłych granicach porządku i pomyślności umiarkowanej; równie jak za odbrębem statuderatu widział poważnego i roztropnego młodego Wilhelma Oranji, którego współcześni nazwali małomównym i który to przydomek potomność zachowała.  Bracia Wittowie starali się zachować dobre porozumienie z Ludwikiem XIV, którego wpływ moralny na Europę umieli ocenić, a nadto uczuli przewagę materjalną w czasie tej cudownej kampanji Reńskiej, wsławionej przez bohatera romansu zwanego hrabią de Guiche i opiewanej przez Boala; kampanji, która w przeciągu trzech miesięcy zniweczyła potęgę stanów zjednoczonych.  Ludwik XIV był od dawna nieprzyjacielem holendrów, którzy się z niego naigrywali i znieważali, przyznać wprawdzie należy przez pośrednictwo francuzów zbiegłych do Holandjii. Duma narodowa nadawała nazwę Mitrydata Rzeczypospolitej. Tak więc zjednoczyła się podwójna nienawiść przeciw Wittom.  Ten wódz, gotowy mierzyć się z Ludwikiem XIV, którego przyszłość wydawała się i urzeczywistniła olbrzymią był Wilhelm książę Oranji, syn Wilhelma VI i wnuk z Henryki Stuart Karola I króla angielskiego, to dziecię, o którym wspomnieliśmy, że cień jego spostrzegano za statuderatem. Ten młodzieniec miał lat 22 w 1672 r. Jan de Witt był nauczycielem. Pomimo przywiązania, jakie miał do swego wychowańca, uważając korzystnem dla dobra powszechnego, wyjednał edykt wieczny pozbawiający go nadziei statuderatu. Lecz Opatrzność odrzuciła zarozumiałość ludzką, która tworzy i niweczy władze ziemskie bez Jej pośrednictwa; przez zmienność holendrów i obawę wzbudzoną przez Ludwika XIV, zniewoliła Wielkiego Pensjonarza, że zniósł wieczny edykt przywracając startuderat dla Wilhelma Oranji, którego powołała do celów ukrytych, dotąd w tajemniczych otchłaniach przyszłości pogrążonych.  Wielki Pensjonarz uczynił żądaniom swych złomków, lecz Korneljusz okazał się uporczywszym i pomimo pogróżek oranżystów, którzy trzymali go w oblężeniu w Dordrechcie, odmówił podpisać akt przywracający statuderat.  Nakoniec na prośby żony zalanej łzami podpisał, dodając przy umieszczeniu swego nazwiska dwie zgłoski V.C. (vi coactus), co oznaczało, zmuszony przemocą. Cudem prawie ocalał tego dnia przed razami swych nieprzyjaciół. Co się tyczy Jana de Witt, jego przyzwolenie lubo było rychlejsze i bez ograniczeń, jednakże nie zabezpieczyło go od prześladowań. W kilka dni potem, zamierzano go zamordować. Pomimo kilku razów nożem zadanych, pozostał przy życiu.  Oranżyści uważając, że do spełnienia swych zamiarów, dwaj bracia będą im zawsze na zawadzie postanowili zmienić taktykę dla zgładzenia ich ze świata; spróbowali zatem innej broni, gdy ich sztylet zawiódł, to jest użyli potwarzy. Często się zdarza, że w chwili stanowczej znajdzie się mąż wiedziony ręką Stwórcy, wielki człowiek do wykonania wielkiego czynu i dlatego, gdy się trafi to zjednoczenie Boskie, historja zapisuje imię tego wybrańca i podaje uwielbieniu potomności.  Lecz gdy zły duch miesza się do spraw ludzkich dla zguby jednej osoby lub przewrotu w społeczeństwie, rzadko kiedy nie znajdzie się natychmiast pod jego ręką jaki nikczemnik, któremu dostatecznem jest jedno słowo, ażeby go użył według swego celu.  Tym nikczemnikiem był Tycklear, jak już nadmieniliśmy, był to chirurg z powołania.  Zeznał on, że Korneljusz de Witt, miotany rozpaczą, jak tego dowiódł przez swoją apostylę z powodu zniesienia wiecznego edyktu i pałający nienawiścią przeciw Wilhelmowi Oranji, ugodził mordercę dla oswobodzenia Holandji od nowego Statudera, i że tym zabójcą miał być on, Tycklear, lecz dręczony wyrzutami sumienia na samo wspomnienie zbrodni, do której go chciano nakłonić, przekłada raczej uczynić wyznanie zbrodni, jak ją spełnić. Teraz osądźmy jakie wrażenie musiało to sprawić na Oranżystach. Prokurator fiskalny kazał uwięzić Korneliusza 16 sierpnia 1672; Ruart z Pulten szlachetny brat pana de Witt, osadzony w Buitenkof dręczony był na torturze przygotowawczej jak najnikczemniejszy zbrodzień dla wybadania o mniemanym spisku przeciw Wilhelmowi!  Lecz Korneljusz obdarzony był nie tylko wzniosłym umysłem, lecz i mężnem sercem. Był on z tego rodzaju ludzi, którzy przejęci wiarą polityczną podobnie jak ich przodkowie religijną, uśmiechali się na widok katuszy; jakoż gdy go wzięto na tortury, powtarzał donośnym głosem zachowując miarę wierszy, pierwszą strofę ody Justum et tonacem Horacjusza; nie przyznał się do niczego i znużył nie tylko siłę, lecz i fanatyzm swych katów.  Sędziowie pomimo tego uwolnili Tyckleara od wszelkiego zarzutu wspólnictwa, wydawszy wyrok przeciw Korneljuszowi skazujący go na utratę praw i godności, na koszta procesu i wieczne wygnanie z rzeczypospolitej.  Było to już żadnem zadowoleniem dla ludu, którego dobru stale się poświęcał Korneliusz de Witt, jednakże jak się przekonamy, nie było to dostatecznem.  Ateńczycy pozostawili wprawdzie piękny przykład niewdzięczności, lecz holendrzy ich przewyższyli w tym względzie. Pierwsi wygnali tylko Arystydesa.  Jan de Witt dowiedziawszy się o obwinieniu brata, pospieszył złożyć dostojeństwo Wielkiego Pensjonarza.m Ten również godnie był wynagrodzony za swoje poświęcenia. Pozostali mu nieprzyjaciele i rany, jedyne korzyści osiągnięte, które bywają udziałem ludzi zacnych, poświęcających się bezinteresownie dobru ogólnemu.  W tymże czasie Wilhelm Oranji oczekiwał, nie przyspieszając wypadku przez środki zależne od niego, ażeby lud, którego był bożyszczem, utorował mu wstęp do statuderatu, usuwając dwóch braci Wittów.  Tak więc 20 sierpnia jak na wstępie tego rozdziału nadmieniliśmy, prawie wszyscy mieszkańcy biegli do Buitenhof dla przypatrzenia się wyjściu z więzienia Kornela de Wtti udającego się na wygnanie i jakie znaki pozostawiły fortuny na człowieku, który tak dokładnie pamiętał wiersze Horacjusza. Należy tu dodać, że te tłumy gromadzące się przed Builtenhof nie zebrały się jedynie w niewinnym celu zaspokojenia ciekawości, było bowiem wielu pomiędzy ich zastępami, którzy zamierzali mieć czynny udział, czyli raczej uważając niedostatecznie spełnione zadanie, postanowili ja dokonać.  Rozumie się, że to byli niezadowoleni z kata.  Byli wprawdzie i tacy, którzy przybywali zamiarami mniej nieprzyjaznemu. Dla tych bowiem było to poprostu widowisko zawsze powabne dla motłochu, pochlebiające jego instynktownej dumie, napawać się widokiem poniżenia tego, który tak długo stał wyżej od innych.  Ten Korneljusz de Witt, ten człowiek nieustraszony, mówiono, czyliż nie był więziony, dręczony torturami? a więc ujrzymy go bladym, cierpiącym, zawstydzonym? Nie byłoż to pięknym triumfem dla mieszczan baz porównania zawistniejszych od pospólstwa, gdyż każdy prawie obywatel Hagi nie omieszkał spieszyć na to widowisko.  A przytem, szeptali, między sobą agitatorowie oranżyści zręcznie wciskający się pomiędzy gromady, tusząc sobie, że potrafią nimi kierować jak narzędziem ostrem i silnem zarazem, czyliż nie zdarzy się sposobność rzucania błotem, a nawet kamieniami na tego Ruarta z Pulten, który niedość, że podpisał na akcie przywracającym statuderat vicoactus, lecz nadto targnął się na życie Wilhelma Oranji.  Oprócz tego dodawali zawzięci nieprzyjaciele Francji, że gdyby obywatele Hagi byli dobrze myślący i odważni nie dozwoliliby udać się na wygnanie Kornelemu Witt, gdyż bezwątpienia zawiąże intrygi z Francją i będzie żyć za złoto margrabiego Luvois wraz z drugim zbrodniarzem bratem Janem. W podobnych usposobieniach widzowie nie idą lecz biegną. Dlatego też mieszkańcy Hagi pospieszali tak szybko do Buitenhof.  Pomiędzy najgorliwszymi, dążył z wściekłością w sercu lecz bez zamiaru w umyśle zacny Tyklaer, oprowadzany przez oranżystów jako bohater nieskażonej poczciwości, zaszczyt narodu i wzór miłości chrześcijańskiej.  Ten odważny nikczemnik opowiadał, przyozdabiając kwiatami swego rozumu i wszelkiemi środkami swej wyobraźni, usiłowania, które Korneljusz de Witt czynił dla przezwyciężenia jego cnoty, wyliczał znakomite sumy, które mu obiecywano i opisywał piekielny podstęp, mający ułatwić jemu środki bezkarnego zamordowania Wilhelma Oranji.  Słowa jego z chciwością pochłaniane przez pospólstwo obudzały zapał dla statudera, wzniecając zarazem wściekłe przekleństwa przeciw braciom Wittom.  Nakoniec motłoch doszedł do tego, że przeklinał tych niesprawiedliwych sędziów, którzy wydali wyrok dozwalający oddalić się zdrowym i wolnym podobnemu zbrodniarzowi jakim był Korneliusz.  Przytem podburzyciele powtarzali zcicha:  — On odjedzie!... umknie nam.  Na co inni odpowiadali:  — Okręt oczekuje na niego w Scheweningu, okręt francuski, Tycklear jego widział.  Poczciwy Tycklear, mężny Tycklear, wołano chórem.  Oprócz tego — odezwał się jeden głos, że i drugi zdrajca, brat jego Jan, podobnież chce nam umknąć.  I obaj złoczyńcy będą tracić we Francji nasze pieniądze, pieniądze za nasze okryty, arsenały, warsztaty sprzedane Ludwikowi XIV.  — Nie dajmy im wyjechać! — wołał jeden z najzagorzalszych.  — Do więzienia, do więzienia — powtarzani. I na te krzyki, mieszczanie biegli z większym zapałem, nabite muszkiety i siekiery błyskały, oczy się zaiskrzyły.  Pomimo tego nie dopuszczono się dotąd żadnego gwałtu i oddział jazdy strzegący przystępów do Buitenhof zachowywał milczącą obojętność, daleko groźniejszą przez umiarkowanie od tych tłumów mieszczan wrzeszczących, wzburzonych, złorzeczących; oddział ten uszykowany we wzorowym porządku, baczny tylko na skinienie swego dowódcy hrabiego de Tilly, kapitana jazdy haskiej, który trzymał w ręku gołą szpadę opuszczoną ku strzemieniu.  Ten hufiec, jedyny szaniec broniący przystępu do więzienia, wstrzymywał przez swoją postawę wojowniczą nie tylko tłumy pospólstwa rozprzężone i hałaśliwe, lecz nadto oddział gwardji miejskiej uszykowany wprost Buitenhofu dla zachowania porządku wspólnie z wojskiem, dający przykład burzycielom przez okrzyki:  — Niech żyje Orainji. Precz ze zdrajcami!  Obecność Tillego i jego oddziału była z początku hamulcem skutecznym dla żołnierzy miejskich; lecz wkrótce, stopniowo podnieceni własnemi okrzykami i nie pojmując, ażeby odwaga mogła być udziałem milczenia, wnieśli przeto, iż jeźdźcy strwożeni nie stawią im oporu i postąpili ku więzieniu wraz z pospólstwem.  Wtedy hrabia de Tilly wyruszył sam naprzeciw nim i podnosząc szpadę, zmarszczywszy czoło odzywa się:  Mości panowie gwardziści! co znaczy ton pochód? w jakim celu?  Mieszczanie szczękając muszkietami powtarzali okrzyki:  — Niech żyje Oranja, umierć zdrajcom!  — Niech żyje Oranja — mówi Tilly — i ja to powtórzę, lecz wolałbym, ażebym to usłyszał od ludzi w dobrym usposobieniu będących. Śmierć zdrajcom i na to się zgadzam, lecz to się ograniczyć powinno do życzeń. Krzyczcie tak długo dopóki się wam spodoba, jestem tu dla zapobieżenia tego i zapobiegnę.  Poczem odwróciwszy się do żołnierzy, zokomenderowa:  — Do ataku broń!  Żołnierze wykonali rozkaz z taką szybkością, że obywatele i lud natychmiast rozpoczęli odwrót z pośpiechem, który wywołał uśmiech na twarzy oficera.  — Bądźcie spokojni — odzywa się tonem właściwym wojskowemu, — moi żołnierze nie dadzą jednego wystrzału, lecz z waszej strony wymagam, ażebyście nie postąpili ani kroku do więzienia.  — Czy wiesz panie oficerze, że i my mamy muszkiety — mówi dowódca gwardji obywatelskiej.  — Widzę to dobrze — odpowiada de Tilly, — gdyż migacie nimi bezustannie przed moimi oczyma; lecz chciejcie uważać, że i my mamy pistolety, które niosą celnie na 50 kroków, a wy jesteście zaledewiena 25.  — Śmierć zdrajcom — zawołali gwardziści z rozjątrzeniem.  — Ba! wy zawsze jedną piosenkę śpiewacie, to jest nużącem.  Poczem zajął stanowisko na czele swego oddziału, gdy tymczasem tłumy się gromadziły około Buitenhof.  Pomimo tego, pospólstwo wzburzone, chciwe krwi jednej ze swych ofiar, nie dostrzegło, że druga spiesząca naprzeciw swemu przeznaczaniu, przejeżdżała o sto kroków za oddziałem jazdy, udając się do Buitenhof.  Był to Jan de Witt, który wysiadł z karety ze służącymi i przechodził spokojnie podwórze więzienne.  Zbliżywszy się do dozorcy więzienia mówi:  — Dzień dobry Gryfus, przychodzę do mego brata Kornela, ażeby go odwieźć za miasto, gdyż jak ci wiadomo skazany został na wyginanie.  Dowódca podobny do niedźwiedzia wyuczonego otwierać i zamykać drzwi więzienia, ukłonił się w milczeniu i wpuścił go do wnętrza budowli, zamknąwszy za nim drzwi.  Uszedłszy kilkanaście kroków spotkał piękną dziewicę osiemnastoletnią w ubiorze fryzyjskim, która mu się powabnie ukłoniła, potem wziąwszy ją pod brodę mówi:  — Dzień dobry zacna i piękna Różo, jak się ma mój brat?  — Oh! pan Korneljusz — odpowiada dziewica — jest zdrów i nie lękam się o to, aby mu się co złego stało, gdyż to już minęło.  — Czegóż się więc obawiasz piękne dziecię?  — Obawiam się tego co się stać może.  — Ah prawda — mówi p. de Witt — te wrzaski pospólstwa.  — Czyś pan słyszał?  — Rzeczywiście lud jest wzburzony, lecz spodziewam się, że gdy nas ujrzy być może, iż się uspokoi, gdyż zawsze staraliśmy się o jego dobro.  — Niestety, nie jest to dostatecznem dla niego, — szepnęła dziewica oddalając się posłuszna nakazującemu znakowi danemu jej przez ojca.  — W istocie mówi do siebie Jan ta dziewczyna, która bezwątpienia i czytać nie umie wyrozumiała w kilku słowach dzieje świata.  I zawsze równie spokojny, lecz posępniejszy od chwili wejścia do więzienia, były Pensjonarz zbliżał się do komnaty brata swego.

II

DWAJ BRACIA

Piękna Róża przepowiedziała, jak się zdaje rzeczywisty stan rzeczy, gdyż w tym czasie jak Jan de Witt wstępował na schody wiodące do więzienia swego brata, obywatele usiłowali wszelkiemi sposobami oddalić Tillego z jego oddziałem.

 Widząc to pospólstwo, oceniło zgodne zamiary swej milicji ze swojemi skłonnościami, wrzeszcząc z całej siły:  — Niech żyją mieszczanie!  Co się tyczy Tillego, równie roztropny jak stały, parlamentował z oddziałem gwardji obywatelskiej pod wpływem wymierzonych pistoletów swego szwadronu, tłumacząc im dokładnie, iż miał polecenie od stanów strzec więzienia i miejsc okolicznych.  — Dlaczego wydano ten rozkaz? dlaczego strzec więzienia? — wołali oranżyści.  — Otóż — odpowiedział de Tylly — zapytujecie mnie o to czego nie potrafię wam wytłumaczyć. Powiedziano mi — pilnuj i ja pilnuję. Wy moi panowie, którzy jesteście prawie wojskowymi, znać powinniście co to jest rozkaz.  — Lecz ten rozkaz został wydany, ażeby ułatwić ucieczkę zdrajcom.  — Być może ponieważ zdrajcy są skazani na wygnanie — odpowiada Tilly.  — Któż wydał ten rozkaz?  — Stany, już to wam mówiłem.  — Stany zdradzają?  — To mi jest niewiadome.  — I ty, podobnież jesteś zdrajcą.  — Ja!  — Tak, ty.  — No, no. Posłuchajcie mnie moi panowie: kogóż mógłbym odradzić? Stany? Nie mogę ich zdradzić, ponieważ będąc na ich żołdzie, wykonuję ściśle ich rozkazy.  Następnie gdy hrabia Udowodnił dokładnie, iż miał niezaprzeczoną słuszność, wrzawa powiększyła się wraz z pogróżkami, na które hrabia odpowiadał z umiarkowaniem:  — Moi panowie współobywatele! błagam was nie nabijajcie muszkietów, bo gdyby przypadkiem, który wystrzelił i ranił mojego żołnierza, wtedy położylibyśmy na placu przynajmniej 200 ludzi, co dla nas byłoby bardzo dotkliwem, a dla was jeszcze bardziej, gdyż zdaje mi się, że z obu stron nie mamy przyczyny życzyć sobie czegoś podobnego.  — Gdybyście się tego dopuścili i my dalibyśmy ognia — zawołali mieszczanie.  — Przyznaję to, lecz chociażbyście nas wszystkich pozabijali, dlatego nie przywrócilibyście do życia tych, którzyby padli od naszych strzałów.  — Ustąp nam miejsca, a uczynisz zadość obowiązkowi! dobrego obywatela.  — Naprzód nie jestem obywatelem — mówi Tilly — lecz oficerem, co jest zupełnie odmiennem; przytem nie jestem holendrem, lecz francuzem, co jeszcze większą stanowi różnicę. Nie uznaję innej władzy nad stany, które mi za to płacą, przynieście mi rozkaz stanów, ażebym ustąpił, a natychmiast zakomenderuję pół obrotu w prawo, gdyż bardzo mi się tu nudzi.  — Tak, tak! — zawołało ze sto głosów, co powtórzyło natychmiast pięćset innych. — Dalej na ratusz, idźmy do deputowanych, dalej, dalej.  — Otóż dobrze — pomrukuje Tilly, spoglądając na oddalających się zagorzańców, — idźcie, a zobaczymy czy wam dadzą zezwolenie, idźcie przyjaciele.  Zacny oficer liczył na cześć magistratu, który ze swej strony liczył na jego honor żołnierski.  — Zdaje mi się — mówi do ucha Tillego jego porucznik, — że deputowano powinni odrzucić ich żądanie, lecz zarazem należałoby nam przysłać posiłki, to byłoby nieźle.  W tymże czasie, Jan de Witt, którego opuściliśmy wstępującego na schody po rozmowie z Gryfusem, i jego córką, Różą, stanął przed drzwiami izby, w której leżał na materacu brat jego Korneljusz, który był wzięty na tortury przygotowawcze.  Wyrok wygnania zapadł przed rozkazem wydania go na tortury nadzwyczajne.  Korneljus z rozciągnięty na łożu odpoczywał nareszcie po trzechdniowych katuszach mając ręce i stawy wyłamane; pomimo tego nie przyznał się do zbrodni, której zamiar mu przypisywano, oczekując śmierci dowiedział się nakoniec, że skazany został na wygnanie.  Budowy ciała energicznej, ożywionej duszą wzniosłą mógłby zawstydzić swych nieprzyjaciół, gdyby ci przeniknęli pośród głębokiej ciemności więzienia do jego osoby; wtedy ujrzeliby na jego wybladłych policzkach uśmiech męczennika zapominającego o znikomościach ziemskich ad chwili, gdy dostrzegł okazałości niebios.  Korneljusz odzyskał siły wskutek postanowienia silnej woli raczej jak środków pomocniczych i zastanawiał się ile czasu zatrzymywać go będą formy prawne w więzieniu.  W tejże chwili wrzaski milicji i ludu odnoszące się do obu braci, zagrażały kapitanowi de Tilly, który osłaniał ich swoją opieką. Odgłos tej wrzawy odbijający się od murów więziennych podobnie jak przypływ morza, doszedł do uszu więźnia.  Lecz jakikolwiek groźnym wydawał się ten odgłos, Korneljusz był na to obojętnym i nie podniósł się do okna zakratowanego, przez które przenikało światło i dochodziła wrzawa.  Cierpienia jego tak dalece przejęły jego jestestwo, że uważał je za swój stan normalny. Nakaniec doznawał rozkoszy, czując, że dusza jego i władze umysłowe blskiemi są odłączenia od cierpień cielesnych i wydawało mu się, że dusza i rozum pozbywszy się materjalności, unosiły się za jej sferą, podobnie jak się wzbija w powietrzu płomień, ogniska prawie wygasłego, który go opuszcza dążąc do nieba.  Pomyślał o swym bracie.  Bezwątpienia zbliżanie się jego wywarło ten wpływ tajemniczy, który w późniejszym czasie wytłumaczyć możnaby silą magnetyzmu. W chwili, gdy Jan był obecnym w myśli Korneljusza, gdy wymawiał imię jego, drzwi się otworzyły. Jan wchodzi i spiesznym krokiem zbliża się do łoża więźnia, który wyciągnął ręce pokaleczone, obwinięte bandażami! do swego czcigodnego brata, którego przewyższył nie tak w zasługach położonych dla Holandji, jak raczej w nienawiści, którą pozyskał od współziomków. Jan pocałował brata z rozrzewnieniem i złożył zwolna jego ręce na materacu.  — Korneljuszu, drogi bracie, ty jesteś bardzo cierpiącym.  — Już nic nie czuję, gdy ciebie widzę.  — Oh! mój kochany Korneljuszu, jeżeli tak jest, to ja przeciwnie widząc ciebie w tym stanie, cierpię za nas obu.  — I ja podobnież, gdym myślał o tobie pośród katuszy, nie uskarżałem się wcale, raz tylko wymówiłem te słowa: biedny mój brat, lecz otóż jesteś, zapomnijmy o wszystkiemu. — Czy po mnie przybyłeś?  — Tak.  — Mam się dobrze, pomóż mi tylko powstać, a ujrzysz jak chodzę.  — Nie będziesz potrzebował iść daleko, gdyż moja kareta stoi stąd niedaleko, za oddziałem Tillego.  — Tilly stai tu ze swoimi żołnierzami?  — Z jakiej przyczyny?  — Bo mówił Wielki Pensjanarz z posępnym uśmiechem jemu właściwym, — mieszkańcy Hagi objawili żądzę ciekawości wadzenia twego odjazdu, i z tego powodu lękano się zaburzenia.  — Zaburzenia? — powtórzył Konneljusz wpatrując się w oblicze pomieszanego brata — zaburzenia?  — Tak, Korneljuszu.  — A więc ta wrzawa, którą słyszałem nie była urojeniem? — mówił więzień do siebie.  Poczem odwracając się do brata:  — To tedy gromadzą się wokoło Buitenhof... nieprawdaż?  — Tak, mój bracie.  — Lecz jak mogłeś się tu dostać?  — I cóż...  — I przepuścili ciebie swobodnie?  — Wiesz dobrze, iż nie jesteśmy lubiani Korneljuszu — dodaje Wielki Pensjonarz z melancholijną goryczą. — Udałem się więc przez mniej ludne ulice.  — Więc się kryłeś Janie? — Pragnąłem dostać się do ciebie niebawem i czyniłem co mogłem, jak to się zdarza na morzu i w polityce, gdy wiatr jest nam przeciwny, dążyłem wilczym śladem.  W tej chwili wrzawa uliczna dała się słyszeć w więzieniu. Tilly spierał się z milicją miejską.  — Oh, oh, Janie — mówi Korneljusz — wiem, że jesteś zręcznym sternikiem, lecz nie mam nadziei, ażebyś wyprowadził brata twego z Buitenhof pośród motłochu tak szczęśliwie, jak oswobodziłeś flotę admirała Trampa z Antwerpii.  — Za pomocą Boską, Korneljuszu, spróbujemy; lecz naprzód zapytam ciebie...  — O co?  Hałas znów dał się słyszeć.  — Oh, oh, — mówi Korneljusz — jakże ci ludzie są rozjątrzeni. Czy przeciw mnie? lub przeciw tobie?  — Zdaje mi, się, że przeciw nam obu... chciałem ci powiedzieć mój bracie, że oranżyści najbardziej nas o to obwiniają, żeśmy weszli w układy z Francją.  — Zaślepieńcy!  — Przyznaję to, lecz z tem wszystkiem jest to naszem potępieniem.  — Lecz gdyby te układy przyszły do skutku, oszczędziłyby porażek pod Ress d‘Orsay, Weselą, i Reinbergiem; francuzi nie przeszliby Renu i Holandja mogłaby się uważać niezwyciężoną pośród swych bagien i kanałów.  — Wszystko to jest prawdą mój bracie, lecz wiedzieć należy i to jest niezaprzeczenie, iż gdyby znaleziono w tej chwili przy nas korespondencję naszą z panem de Louvois pomimo, że jestem dobrym sternikiem, nie potrafiłbym ocalić wątłego statku, który ma uwieść Wittów z Holandjii. Ta korespondencja zgubiłaby nas będąc odkrytą oranżystom. Spodziewam się zatem Korneljuszu, żeś ją spalił wyjeżdżając z Dordrechtu.  — Mój (bracie — odpowiada Korneljusz — korespondencja twoja z margrabią Louvois najdowodniej przekonywa, żeś w ostatnich czasach okazał się najznakomitszym, najszlachetniejszym obywatelem stanów zjednoczonych. Cenię sławę mego kraju; lecz również i twoją mój bracie i dlatego nie spaliłem tych pism.  — Jeżeli tak, to wkrótce zakończymy nasze doczesne życie — mówi spokojnie były Wielki Pensjonarz zbliżając się do okna.  — Nie, bynajmniej, Janie, gdyż ocalimy nasze ciało i wskrzesimy naszą wziętość u narodu  — Co uczyniłeś z temi papierami?  — Powierzyłem je Korneljuszowi van Baerle mojemu chrzestnemu synowi, którego znasz, i który mieszka w Dordrechcie.  — Biedny młodzian! drogie i niewinne stworzenie, ten uczony, rzecz osobliwa! posiadający tyle wiadomości i poświęcony wyłącznie pielęgnowaniu kwiatów witających Boga i Boga stwórcy kwiatów. Złożyłeś więc w jego ręce ten zakład śmierci, a więc jest zgubiony biedny Korneljusz.  — Zgubiony!  — Tak, gdyż okaże się mężnym lub słabym. Jeżeli jest mężnym (bo lubo jest obcym w naszej sprawie, chociaż żyje na ustroniu w Dordrechtcie, lubo zwykle bywa roztargniony, przecież dowie się kiedyś co się z nami stało) będzie się nami zaszczycał, jeżeli jest słabym będzie się obawiał, że miał z nami stosunki; jeżeli jest mężnym rozgłosi tajemnicę, jeżeli zaś słabym, podejdą go zręcznie. W obu wypadkach Korneljusz ulegnie podobnemu losowi jak my. Tak więc, mój bracie, uciekajmy co prędzej, jeżeli jest czas jeszcze. — Korneljusz podniósł się na łożu i ująwszy rękę brata, który zadrżał dotknąwszy bandaży.  — Czyliż nie mam mego syna chrzestnego — mówi — czyliż nie przywykłem czytać w głębi myśli van Baerla. Zapytujesz mnie czy jest mężnym lub słabym? Nie jestem jednym, ani drugim, lecz cóż stąd? Lecz najgłówniejsza jest, że zachowa tajemnicę, gdyż nawet jej nie zna.  Jam odwróci! się zdziwiony.  — Oh! — mówi Komeljusz ze słodkim uśmiechem — Ruart z Pulten jest politykiem ze szkoły Jana, powtarzam ci, że Korneljuszowi nie jest wiadoma osnowa i znaczenie depozytu, który mu powierzyłem.  — A więc należy pospieszyć — zawołał Jan — ponieważ mamy czas jeszcze, wydać mu polecenie, ażeby papiery spalił.  — Przez kogo?  — Przez mego sługę Kracke, który miał nam towarzyszyć konno, i który tu przyszedł, ażeby ci pomóc zejść ze schodów.  — Zastanów się Janie, czy należy zniszczyć te chlubne dowody?  — Zastanowiłem się przede wszystkiem, mój Komeljuszu, że potrzeba, ażeby bracia Wittowie zachowali życie dla ocalenia swej sławy. Skoro zginiemy, któż nas bronić będzie? Któż nas zrozumie?  — Sądzisz więc, żeby nas zamordowano, gdyby wykryli te papiery?  Jan nic nie odpowiedziawszy wyciągnął rękę w kierunku Buitenhof, skąd w tej chwili dochodziły dzikie okrzyki.  — Tak, tak, słyszę tę wrzawę, lecz przecież o co im idzie?  Jan otworzył okno.  — Śmierć zdrajcom — wyło pospólstwo.  — Czy słyszysz teraz Korneljuszu?  — Zdrajcy... to my! — mówi więzień wznosząc oczy do nieba wzruszając ramionami.  — Tak to my — powtórzył Jan.  — Gdzie Kracke?  — Przy drzwiach jak mi się zdaje.  — Każ mu wejść.  Jan drzwi otworzył, wierny sługa oczekiwał przy progu.  — Zbliż się Krake i zachowaj w pamięci co ci brat poleci.  — Oh to nie jest dostatecznem Janie; muszę na nieszczęście napisać  — Z powodu?  — Ponieważ van Baerle nie odda tych papierów i nie spali uch bez mego wyraźnego zlecenia.  — Lecz czy będziesz mógł napisać, drogi przyjacielu — mówi Jan spoglądając na opalone i jątrzące się ręce brata.  — Oh! gdybym miał pióro i atrament przekonałbyś się.  — Otóż ołówek.  — Czy masz papier, gdyż nic mi tu nie zostawiono.  — Wydrzyj kartę z tej biblji  — Masz słuszność.  — Lecz twoje pismo będzie nieczytelne.  — Co mówisz — zawołał Korneljusz spoglądając na brata. — Te palce, które się oparły wpływowi ognia, ta wola, która poskromiła boleści, zjednoczą się we wspólnem usiłowaniu i bądź spokojny mój bracie, pismo moje nie będzie drżące..  Konneljusz wziąwszy ołówek napisał.  Wtedy dostrzec było można sączącą się krew z palca na obandażowanie.  Pot spływał ze skroni Wielkiego Pensjonarza.  Korneljusz pisał:

Drogi Synu!

 „Spal papiery, które ci powierzyłem, spal je nie spojrzawszy na nie, nawet nie odpieczętuj, niech treść ich będzie ci nieznaną. Tajemnice podobne tym, które one zawierają, mogą się stać przyczyną śmierci. Spal je, a ocalisz Jana i Korneljusza.

Bywaj zdrów i kochaj mnie zawsze.

20 sierpnia 1672.

Korneljusz de Witt.

 Jan ze łzami w oczach, otarł kroplę szlachetnej krwi padłej na papier, poczem oddał go Krackemu przy stosownem zleceniu, powrócił do Korneljusza, który zbladł i zdawał się bliskim omdlenia.  — Teraz, mówi — gdy poczciwy Kracke da znak ze swej piszczałki rotmańskiej, będzie to znakiem, iż znajduje się na drugim brzegu kanału... poczem i my odjedziemy.  Pięć minut zaledwie upłynęło, gdy się dał słyszeć przeciągły świst marynarski, który przeniknął szczyty posępnych wiązów i był donośniejszy od wrzawy panującej na Buitenhof.  Jan podniósł ręce z dziękczynnem gestem ku niebu.  — A teraz jedźmy Korneljuszu.

III

WYCHOWANIEC JANA DE WITTA

W tym czasie, gdy wrzaski pospólstwa zgromadzonego na Buiteinhof dochodziły coraz w groźniejszym sposobie do obu braci, gdy Jan de Witt w skutku tego naglił na odjazd, deputacja obywateli została wysłaną, jak nadmieniliśmy do ratusza z żądaniem oddalenia jazdy Tillego.  Od Buitenhof do Hoogstraat było dość blisko, dlatego można było dostrzec pewnego człowieka, który od początku opisywanej sceny, z ciekawością, śledził wszystkie jej szczegóły i nakoniec udał się wraz z innymi, raczej postępował za orszakiem deputacji zmierzającej do ratusza, dla powzięcia prędzej wiadomości o wypadku poselstwa.  Tan nieznajomy był młodzieńcem od 22 do 23 lat liczącym, wątłej budowy wnosząc z powierzchowności. Zakrywał (mając bezwątpienia powody ku temu) swoją bladą twarz, podłużną chustką płócienną, którą często ocierał pot z czoła lub usta palące.  Oko niewzruszenie, podobne jak u ptaków drapieżnych, nos orli i długi, usta proste i wąskie wpół otwarte, raczej rozdarte jak otwór rany; stanowiły cechy, które byłyby dostarczyły Lawaterowi, (gdyby żył) w tej epoce, przedmiotu do spostrzeżeń fizjologicznych, i które nie wypadłyby korzystnie dla młodzieńca.  Pomiędzy postacią wojownika i rozbójnika morskiego mówili starożytni, zachodzi taka różnica, jak pomiędzy orłem a jastrzębiem.  Pogodne lub posępne spojrzenie.  Tak więc, ta fizjonomja chorobliwa, to ciało wątłe i mieszczące zarody cierpień, krok trwożliwy, którym postępował z Buitenhof do Hoogstraaf za tłumami wyjącego pospólstwa, były to cechy odznaczające podejrzliwego pana lub niespokojnego złoczyńcy; i być może gdyby był dostrzeżony przez urzędnika policyjnego, tenby uważał w nim ostatniego.  Przytem był ubrany skromnie i nie widać było przy nim żadnej brani, ramię jego było szczupłe, lecz nerwowe, ręka sucha lecz biała, arystokratyczna, opierała się o ramię oficera trzymającego dłonią rękojeść szpady.  Stanąwszy na placu Hoogstratu, człowiek z bladą twarzą, posunął swego towarzysza za obszerną okiennicę wpół otwartą, sam zaś zwrócił wzrok na balkon ratusza.  Na krzyki, wściekłości otworzyło się okno Hoogstraatu i ukazał się w nim człowiek pragnący przemówić do ludu.  — Kogo tam widzisz na balkonie? zapytuje młodzieniec oficera wskazując jedynie wzrokiem mówcę, który wydawał się bardzo wzruszonym i utrzymywał raczej równowagę nóg swoich, aniżeli opierał się o balustradę.  — Jest to deputowany Bowelt, odpowiada oficer.  — Co to za człowiek? czy go znasz?  — Jest to zacny człowiek, tak mi się przynajmniej wydawał.  Młodzieniec usłyszawszy podobne zdanie o Bowelcie, okazał poruszenie niezadowolenia tak widoczne, że oficer dostrzegłszy to pośpieszył dodać.  — Tak o nim mówią panie. Co się tyczy mnie, nie mogę tego potwierdzić nie znając osobiście Bowelta.  — Zacny człowiek... powtarza młodzieniec — w jakim rozumieniu można to uważać?  — Wasza Książęca Mość raczy mi przebaczyć, że nic więcej nadmienić nie mogę o człowieku, którego znam tylko z widzenia.  — W istocie — podszepnął młodzieniec, należy cierpliwie oczekiwać wypadku, bo jeżeli ten Bowelt jest rzeczywiście zacnym mężem, to będzie w wielkim kłopocie, gdy usłyszy wymagania tych szaleńców.  To mówiąc przebierał palcami na plecach swego towarzysza podobnie jak na klawiszach fortepianu, co zdradzało jego wrzącą niecierpliwość źle ukrytą w pewnych chwilach, a szczególniej w obecnej, pod lodowatą postacią, którą przybrać usiłował.  W tymże czasie możną było posłyszeć głos naczelnika deputaci i zapytującego Bowelta, gdzie znajdują się jego towarzysze.