Czarny kogut - Adam Węgłowski - ebook + książka

Czarny kogut ebook

Adam Węgłowski

2,5

Opis

Mroczne dziedzictwo. Jeden fałszywy krok, a wścibski dziennikarz wyląduje w trumnie ... Koniec XIX wieku. Na gorącym, niespokojnym Haiti detektyw Kamil Kord szuka śladów Polaków wysłanych tam przez Napoleona. Kiedy przypadkiem poznaje kobietę, która rzekomo wróciła zza grobu, wpada po uszy w kłopoty! Czy racjonalny umysł wygra ze światem przesądów, trucicieli i fanatycznych poszukiwaczy wiedzy tajemnej? Jakie tajemnice kryją się na wyspie przeżeranej namiętnościami i żądzą władzy? I kim jest Czarny kogut? To trzeci tom stylowej serii retro, której głównym bohaterem jest Kamil Kord, dociekliwy detektyw-amator mierzący się z najbardziej wstrząsającymi zagadkami kryminalnymi swoich czasów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 328

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,5 (2 oceny)
0
1
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Prolog

1871, PARYŻ, FRANCJA

– Właśnie na tym kamieniu skonał ojciec – Barnaba pogładził posąg zgarbionego brodatego starca w spiczastym kapeluszu, który spoglądał z narożnika północnej wieży katedry Notre-Dame. Spierano się, czy to rzeźba alchemika, czy może Żyda Wiecznego Tułacza otoczonego potworami. Tak czy inaczej, trudno było o lepszy nagrobek dla człowieka, który całe życie poświęcił na pogoń za tym, co nieznane, zakazane i ukryte. – Tak, tutaj ojciec dostał zabójczy cios – dopowiedział Barnaba i spojrzał na dwóch gołowąsów, którzy mu towarzyszyli. To dla nich wdrapał się, mimo ponad siedemdziesięciu lat, na dach katedry. Teraz próbował w zapadającym zmierzchu odczytać jakieś emocje z ich twarzy, jednak potrafił tylko dostrzec, że jeden miał jasną skórę, a drugi ciemną. Oni za to bez trudu zauważyli, jak Barnabie ze wzruszenia zmienił się głos. Zwłaszcza Joseph, ów ciemniejszy z młodych mężczyzn. Barnaba opowiadał o jego ojcu, a można było odnieść wrażenie, jakby wspominał własnego. Josepha wcale to nie dziwiło. Wiedział, że obaj wiele wspólnie przeszli dawno temu.

Lecz na dźwięk słowa „ojciec” także drugi z młodzieńców zaczął przyglądać się Barnabie. Ledwie dwudziestoletni, nosił imię Adonis i rzeczywiście miał twarz greckiego bóstwa. Nigdy nie poznał zmarłego. Był on dla niego tylko bratem dziadka, za to często wspominanym w rodzinnych opowieściach.

– Osobliwe, że właśnie tę figurę sobie wybrał – odezwał się Adonis, chuchając w przemarznięte dłonie, bo styczeń tego roku w Paryżu był wyjątkowo mroźny. – Pasuje do jego zainteresowań jak ulał.

– Żałuję, że też wtedy nie zginąłem. Powinienem – stwierdził Barnaba, a głos mu zadrżał.

– Dlaczego? – zdziwił się Joseph.

– Starzy żołnierze nie powinni umierać samotnie – odparł Barnaba. U boku zmarłego służył jeszcze za czasów Napoleona. Tego pierwszego, sprzed lat. Bo wprawdzie Barnaba ze swoimi sterczącymi wąsami i bródką wyglądał jak zaniedbana kopia Napoleona III, upadłego nieszczęśnika niedawno wziętego do niewoli przez Prusaków, ale serce oddał jedynemu prawdziwemu cesarzowi: temu spod Austerlitz, Wagram, Waterloo.

Młodzi mężczyźni patrzyli na niego bez słowa.

– Poza tym… – Barnaba odwrócił się w stronę zasypiającego miasta i oparł się o balustradę okalającą dzwonnicę. – Nie chciałem znów dożyć takiej chwili, gdy Francja upada. Ile jeszcze wytrzyma Paryż w oblężeniu? Nie przeżyję pruskiej defilady pod Łukiem Triumfalnym. Nie chcę.

Barnaba przechylił się nagle w przód, jakby chciał skoczyć z wieży i już w tej chwili zakończyć swe cierpienia. Obaj młodzi rzucili się do niego.

– Mnie ratujecie? – spytał z drwiną w głosie, świdrując oczami Adonisa. – Czy te papierzyska? – wskazał na teczkę z dokumentami, którą ściskał pod pachą, między fałdami grubego płaszcza.

– Ojcu bardzo na niej zależało, nie pamiętasz? – oburzył się Joseph.

– Dostałeś pieniądze, czego chcesz więcej? – dodał Adonis.

– Czego? – stary popatrzył na niego z drwiącym wyrazem twarzy. – Chciałbym znów być młody. Znów mieć przed sobą całe życie. Mieć dom, rodzinę. Te papierzyska mają taką moc? – Nie doczekał się odpowiedzi.

Tymczasem z północy zbliżał się do świątyni aerostat, ledwo widoczny na wieczornym niebie. Od czasu pruskiego oblężenia balony nad Paryżem nikogo już nie zaskakiwały. To dzięki nim stolica zachowywała komunikację z resztą Francji. Ba, kilka doleciało aż do Niderlandów, a jeden przypadkiem nawet do Norwegii! Balony były zawodne, zależne od porywów kapryśnego wiatru. Tym niemniej przewieziono nimi miliony listów, kilkaset gołębi pocztowych, transportowano także pasażerów.

Ten aerostat był szczególny. Poza tradycyjnym palnikiem na gaz zaopatrzono go w śmigło napędzane niewielką machiną parową. Umieszczono ją w podwieszonej pod balonem gondoli, obok miejsc przeznaczonych dla pilota i jego pasażerów. Silnik pracował miarowo, jednakże nie robił aż takiego hałasu, by ściągać uwagę paryżan, z których jedna część już zbierała się do snu, a druga – zaczynała pić i się bawić, by odpędzić smutki. Balon sunął spokojnie, ale całkiem szybko: z niebagatelną prędkością dwudziestu kilometrów na godzinę. Bo i śmiałkowi na jego pokładzie się spieszyło.

– Czas się pożegnać. – Joseph wyciągnął teczkę z kościstych palców Barnaby. – Kuzyn Casimir już czeka.

– Gdzie? – zdziwił się Barnaba, lecz po chwili zrozumiał. – To ten wariat leci po was balonem?

– Ma przecież w tym wprawę z innej wojny, w Ameryce. Teraz jest na rządowej służbie Francji i, jak się domyślasz, poszedł na nią niezupełnie przypadkowo – odparł Joseph.

– Nieźle to zaplanowaliśmy, prawda? – uśmiechnął się Adonis. – Trzeba przecież jakoś wydostać się z Paryża. Nie mamy zamiaru ginąć tu za Francję, cesarską czy republikańską. Czeka na nas własna ojczyzna, daleko stąd.

– Są też ludzie, którzy czekają na listy – skrzywił się Barnaba. – Nie zapomnijcie o nich, uciekając.

Aerostat był już nad Île de la Cité, w sercu miasta. Początkowo młodzi mieli plan niczym bohaterowie książek Juliusza Verne’a. Zakładali, że balon zbliży się do strzelistej dziewięćdziesięciometrowej sygnaturki katedry, a gdy zawiśnie zaledwie kilka metrów nad kogutem wieńczącym iglicę, Casimir zrzuci z gondoli dwie grube marynarskie liny zakończone kotwicami. Chwycą one wieżyczkę niczym haczyk rybę. Po tych linach Joseph i Adonis wdrapią się do gondoli.

To był wspaniały, awanturniczy plan, jednak niewykonalny i, szczerze mówiąc, bezsensowny. Musieliby dostać się w ciemnościach do sygnaturki po śliskim, zmrożonym dachu katedry. Równie dobrze mogli przy okazji skręcić kark. Poza tym w parku za katedrą rozmieszczono stanowiska francuskich dział, jakby przeczuwano, że niedługo może dojść do walk w stolicy. Ktoś mógłby wywołać alarm na widok balonu nad katedrą. A nuż wzięliby ich za pruskich dywersantów?

Brawura nie była nikomu do niczego potrzebna. Joseph i Adonis zobaczyli pamiątkę śmierci sprzed lat, tak jak chcieli. Odebrali dokumenty, jak zamierzali. Nie musieli bawić się w cyrkowców. Na zewnątrz katedry nikt przecież na nich nie czyhał, nic im nie groziło. Prusacy nie ostrzeliwali też okolicy z dział dalekiego zasięgu. W świątyni dawno skończyły się modlitwy, więc nie wzbudzili niczyjego niepotrzebnego zainteresowania. A dzwonnik – mniej garbaty niż ten z powieści – opłacony kilkoma błyszczącymi monetami nie tylko nie przeszkadzał im na dachu, ale też później pobłogosławił ich na drogę.

Zeszli z dzwonnicy. Na pokład aerostatu mieli dostać się w innym, spokojniejszym miejscu na nabrzeżu Sekwany. Machina zniżyła tam lot i zatrzymała się jakieś dwadzieścia metrów nad bulwarem. Pilot zrzucił linę. Joseph przewiązał się nią sprawnie w parę minut, a potem krzyknął, że jest gotowy. Wtedy siedzący w gondoli Casimir uruchomił podłączony do silnika kołowrót. Błyskawicznie wciągnął linę – wraz z Josephem – na pokład. Potem powtórzył tę operację z Adonisem. Najwyższy czas, bo wiatr zaczął wzmagać się i aerostat miałby kłopot, by utrzymać się w miejscu.

– Dobrze, że ciepło się ubraliście, będzie naprawdę zimno – zapowiedział Casimir, gdy obaj pasażerowie znaleźli się na pokładzie. Ten mężczyzna w sile wieku, z rozwianą burzą włosów, krzątał się po gondoli niczym czarnoksiężnik w laboratorium. Niewiarygodne, że był w stanie sam zapanować nad całym oprzyrządowaniem i aparaturą aerostatu, który na owe czasy stanowił cud techniki. W odróżnieniu od tradycyjnych balonów, całkiem dobrze dawało się nim sterować, nawet wbrew wiatrowi. Casimir miał praktykę. Kilka lat spędził w jednostce balonowej na froncie wojny secesyjnej. A ponoć nic tak nie napędza postępu technicznego jak zbrojne konflikty. – Załatwiliście wszystko zgodnie z planem? – spytał Casimir. Upewnił się, że z Josephem i Adonisem wszystko w porządku. Odbyli swoją sentymentalną pielgrzymkę, a przede wszystkim mieli te przeklęte dokumenty, za grube pieniądze wykradzione z archiwum paryskiej policji. To było możliwe tylko w okresie rozprężenia wynikającego z nieuchronności wojennej klęski. Tu już nikt nie myślał o karierze, a w powietrzu wisiała rewolucja. „Nieszczęsny Barnaba – pomyślał Casimir, zerkając w stronę katedry, jakby chciał tam wypatrzeć znajomego sprzed lat. – Żegnaj, stary tarabaniarzu. Pewnie nigdy już się nie zobaczymy”.

Śmigło zaterkotało, machina ruszyła. Lecieli na zachód. Musieli tylko wznieść się wysoko i przelecieć nad liniami pruskich wojsk. Dalej czekała wolność. Casimir zobowiązany był jedynie, zgodnie z obietnicą, dostarczyć rządową pocztę. Kilka worków listów i dwie skrzynie pełne gołębi pocztowych. Za parę dni ptaki te, wypuszczone gdzieś z terenów nieokupowanych jeszcze przez Prusaków, miały przenieść informacje z prowincji z powrotem do Paryża. Wprawdzie pomoże to Francji jak umarłemu kadzidło, ale Casimir zawsze dotrzymywał słowa, nawet gdy nie było mu to na rękę.

Leciał, patrząc w gwiazdy przebijające się wśród chmur jak w przyszłość. Kiedy poczuł, że wiatr robi się silniejszy i zaczyna rzucać aerostatem, obniżył lot. Wtedy znów zapanował spokój. Podróż mijała bez słów, wśród pomruku silnika, szumu palnika i gruchania gołębi w klatkach, jakby zdziwionych, że znalazły się tak wysoko i daleko bez użycia własnych skrzydeł.

Tę chwilę odprężenia Casimira przerwały przekomarzania Josepha i Adonisa. Pomyślał, że młodzi nie mogą się już doczekać, by otworzyć i przejrzeć, nawet po ciemku, tę cholerną teczkę. Legendarną. Za którą ludzie gotowi byli zabijać.

Casimir chciał jakoś przemówić młodzieńcom do rozsądku, gdy gdzieś pod aerostatem gruchnęły strzały. Kompletnie je zlekceważył. „A strzelajcie sobie, Panu Bogu w okno – mruknął. – Tyle razy się udawało…”. Nie dokończył, bo nagle wstrząsnęło całą gondolą. Zajęczał motor. Zatliła się wiklina na rufie kosza. Gdy Casimir próbował zdusić żar, rozległy się kolejne strzały. Przebiły poszycie balonu. Potem pękł jeden ze sznurów gondoli. Aerostatem zabujało tak mocno, że za burtę wypadł leżący na wierzchu worek z listami. Zaniepokojone gołębie trzepotały skrzydłami, jakby chciały się unieść i uciec razem z klatką.

Casimir próbował zapanować nad sytuacją na pokładzie, jednocześnie ciskając pod adresem strzelających z dołu Prusaków głośne przekleństwa, niczym zaklęcia. Jednak sytuacja stawała się coraz gorsza.

Pękły kolejne sznury. Aerostat przechylił się tak bardzo, że cały przewożony ładunek runął na jedną stronę, omal nie przygważdżając zaskoczonych Josepha i Adonisa. Chcieli uskoczyć, lecz w tym momencie machiną zabujał poryw mroźnego wiatru. Adonis krzyknął przerażony. Stracił równowagę i wypadł za burtę gondoli. W ostatniej chwili chwycił się ręką worków z balastem. Joseph rzucił mu się na pomoc, lecz sam z trudem zachował równowagę. Upuścił teczkę z aktami, która zleciała na pakunki spiętrzone przy poręczy gondoli.

Spadali! A z dołu wciąż słychać było strzały.

Casimir miotał się przy silniku i sterach.

Joseph jedną ręką przytrzymywał się krawędzi pokładu, a drugą wyciągnął do krzyczącego Adonisa, wiszącego za burtą. Kątem oka zauważył, że teczka z aktami przesuwa się niebezpiecznie, za chwilę mogła wypaść z gondoli. Nie było czasu do stracenia!

Spadali.

Adonis tracił siły, odebrało mu oddech.

Dłoń Josepha wciąż była od niego zbyt daleko.

Teczka przesuwała się.

Spadali.

Palce Adonisa zaczęły się ześlizgiwać.

Joseph wciąż nie mógł go dosięgnąć.

Akta zatańczyły na krawędzi gondoli.

Joseph rzucił się w stronę teczki i chwycił ją, nim wypadła.

Adonis runął w dół i zniknął w mrocznej otchłani za burtą.

Dla Josepha czas jakby stanął w miejscu.

Gdy doszedł do siebie, Casimir właśnie wyrównał lot. Byli tuż nad wierzchołkami drzew. Omal się nie rozbili. Zdyszany Casimir stał nad Josephem z szablą w dłoni i z żądzą mordu wypisaną na twarzy.

Zaczął padać śnieg.

Płatki spływały na skórzaną teczkę, na której palcami można było wyczuć zatarty grawerunek: „Hrabia de Saint-Germain”.

SNY CZARNEGO KOGUTA

On, Aleksander Macedoński, pan świata, leżał przed balsamistami. Egipscy mistrzowie mieli zmumifikować jego ciało tak, aby jeszcze po tysiącach lat porażał majestatem i urodą. Lecz czy musiało się to stać już teraz, gdy był taki młody? Trzydzieści trzy lata to stanowczo za mało. Ileż jeszcze mógł osiągnąć! Niestety, bogowie uznali inaczej i pewnej gorącej nocy w Babilonie zabrali go do siebie.

Zaczęło się od wieczornego pijaństwa. Tradycyjnego zajęcia młodego macedońskiego wodza i jego współtowarzyszy, z którymi podbił większość świata znanego wówczas Grekom. Wysuszali, jeden za drugim, puchary wina godne Heraklesa. Nagle Aleksander skrzywił się. Jedni mówili, że poczuł ból w plecach, jakby ktoś dźgnął go włócznią. Drudzy, że zrobiło mu się niedobrze po alkoholu, rozbolał go brzuch i dopadła gorączka. Tak czy owak, zachorował. Czuł się źle i przez kolejnych kilka dni było z nim raz lepiej, raz gorzej. Najznakomitsi lekarze, i ci z Grecji, i ci z Indii, usiłowali mu pomóc, jednakże nie potrafili. Wachlujący go nieustannie niewolnicy bardziej władcę denerwowali, niż przynosili ulgę. Za powracające pytania o samopoczucie gotów był skazywać ludzi na śmierć. Co gorsza, czuł, że może z tego już nie wyjść.

Wreszcie przyszedł ostateczny kryzys. Targany gorączką i dreszczami Aleksander leżał całe dnie w wannie i tam rozmawiał ze swoimi oficerami. Nie był w stanie składać ofiar bogom. Czuł się tak fatalnie, że chwytał już nawet za sztylet, gotów popełnić samobójstwo, by przerwać swoją udrękę. Gdy sytuacja stała się beznadziejna, służba przeniosła go do łoża, by tam skonał jak przystało. Największy król swoich czasów; Macedończyk, którego Egipcjanie uczynili faraonem; pogromca Persów i zdobywca Indii; ten, który dotarł do źródła wiecznej młodości i zaczerpnął z niego wody; człowiek, który odnalazł grób Hermesa Trismegistosa ze Szmaragdową Tablicą odwiecznych prawd – umierał w Babilonie, z dala od ojczyzny i z masą niespełnionych planów.

Nim umilkł na zawsze, przekazał swój pierścień jednemu z wodzów. Najpierw pałac, a potem całe państwo Aleksandra pogrążyły się w żałobie. Rozpoczęły się przygotowania do uroczystości pogrzebowych. Ciało króla miało trafić do najlepszych balsamistów. Ciekawe, że mimo panującej wówczas w Babilonie wilgoci i duchoty, wyglądało na czyste i świeże nawet po kilku dniach. W innych okolicznościach nikt by nie powiedział, że król nie żyje...

Pewnie to wtedy po raz pierwszy pojawiła się w otoczeniu Aleksandra myśl, że władcę otruto. Może zrobiła to żona, zazdrosna o romanse z innymi kobietami i mężczyznami? Ktoś zazdrosny o władzę? Albo mszczący się za brak awansu lub obrażony przez młodego króla, który z każdym dniem i wypitym kielichem robił się bardziej gwałtowny i nieobliczalny. Bo przecież trudno było uwierzyć, że powaliła go jedna z paskudnych chorób przenoszonych w tym rejonie świata przez owady. Naprawdę pokonałyby takiego mocarza mucha lub komar? A tym bardziej nadmiar alkoholu, jak sugerowali inni? Bardziej prawdopodobne, że zaszkodziły mu – paradoksalnie – kolejne lekarstwa podawane przez nienawidzących się i stosujących zupełnie odmienne metody medyków. Stąd wzięły się mdłości, wymioty, bóle brzucha.

Wszyscy zastanawiali się, dlaczego odszedł z tego świata, a nikt nie brał pod uwagę, że Aleksander… wcale nie umarł! Chociaż nie mógł się ruszyć, otworzyć oczu i powiedzieć ni słowa, słyszał wszystko, co dzieje się dookoła. Był jednak jak sparaliżowany. Zapadł w śpiączkę. Nie reagował na bodźce. Nie można było dostrzec, że oddycha, ani wyczuć jego pulsu czy bicia serca. Ale żył, na Hermesa i Thota, żył! Starzy mędrcy opowiadali o przypadkach ludzi, którzy budzili się nagle na stosie pogrzebowym, gdy przez pomyłkę uznano ich za zmarłych. Tyle że w przypadku Aleksandra nikt nie brał takiej rzadkiej ewentualności pod uwagę. Wszak otaczali go najlepsi lekarze znanego świata. Przecież rozpoznaliby, że coś jest nie tak.

Chyba że to któryś z owych medyków podał władcy środek wprowadzający w stan letargu. Może była to legendarna lodowata woda przechowywana w kopycie muła, o której wspominali potem starożytni autorzy jako o królowej wszystkich trucizn?

Uwięziony w stanie pozornej śmierci Aleksander to zastanawiał się, kto podał mu zdradliwe paskudztwo, to wpadał w popłoch, że nie uda mu się przebudzić przed przybyciem mumifikatorów. Ale może nawet lepiej, by trafił w ich ręce? Przyszło mu do głowy, że kiedy zaczną go ciąć, organizm zareaguje i cudownie się wybudzi z tego koszmaru.

Władca świata nie widział, gdzie go zabrano. Słyszał tylko miarowe kroki i czuł, jak niewolnicy kładą go na drewniany stół, niczym kawał zwierzęcego mięsa. Słyszał, jak sobie żartują, że na każdego przyjdzie kryska, i poczuł, że nagle zaczyna go dotykać kilkadziesiąt palców, ruchliwych niczym pająki. To służący myli jego ciało. Wciąż dziwili się, w jakim dobrym pozostaje stanie.

Aleksander wiedział, że to ostatnie jego chwile bez bólu. Miał jednak nadzieję, że ów ból go obudzi i wybawi.

Do pracy przystępowali mumifikatorzy. Zapewne najlepsi fachowcy – jak lekarze, którzy zajęli się zdrowiem władcy, gdy ten nagle zaniemógł.

Mumifikatorzy albo nie zauważyli, że kroją żywego człowieka, albo nie chcieli zauważyć. Pierwszy wepchnął Aleksandrowi w nos hak, którym wyszarpać miał z czaszki mózg. Jeszcze nie skończył, gdy drugi balsamista rozpłatał królowi brzuch, by wyrwać jelita, żołądek i pozostałe organy wewnętrzne.

Nawet gdyby Aleksander wybudził się teraz z powodu straszliwego bólu, było już za późno. Ostatnią myślą, jaka mu towarzyszyła w tym koszmarze, nie było jednak przekleństwo. Król nie przeklinał nieznanego mordercy, który zamienił go w żywego trupa. Wzywał swoich bogów, by dali wrócić jego duchowi – choćby w innej skórze.

Kiedy Aleksander żył, chciał władzy nad światem. Teraz wiedział, że to nic w porównaniu z władzą nad życiem i śmiercią.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Ludzie jak duchy

Rozdział pierwszy

1894,

PORT-AU-PRINCE, HAITI

Wokół kobiety stojącej pod kościołem zebrał się niespokojny tłum. Świątynia przypominała chatę na kurzej stopce, a rozczochrana, półnaga postać w łachmanach wyglądała niczym czarownica, ale ta koszmarna baśń rozgrywała się naprawdę, nie na kartach książki. Ludzi wokół przybywało, zrobiło się gwarno jak w ulu. Żaden człowiek nie odważył się jednak zbliżyć do kobiety wyglądającej na otępiałą, oszołomioną. Wreszcie przez ciżbę przebiła się para starszych ludzi, z siwymi włosami mocno kontrastującymi z ich czarną, lśniącą w słońcu skórą. Zaczęli gładzić obszarpaną postać po odkrytych, pociętych świeżymi bliznami, wychudzonych ramionach. Dotykali delikatnie jej twarzy. Za każdym razem kobieta wzdrygała się. Uciekała od dotyku niczym przestraszony pies bojący się kija swego pana. Kuliła się ze strachu, szepcząc coś sama do siebie. Powtarzała po kreolsku „manman, papa, manman, papa”, lecz rodziców nie poznawała. Matka i ojciec lali łzy, ale nic nie mogli zmienić.

Wtedy odsunął ich zdecydowanym ruchem wysoki mężczyzna w białej koszuli i słomkowym kapeluszu. „Doktè” – szeptali ludzie dookoła. „Doktè!” – parsknął ktoś głośno, jakby nie dowierzał, że lekarz coś tu pomoże, i rozległ się szyderczy śmiech.

Doktorowi towarzyszyło dwóch żandarmów. Polecili gapiom, by się rozeszli do domów, a jeszcze lepiej do pracy. Potem w towarzystwie lekarza zabrali kobietę na posterunek. Ruszyli za nimi łkający rodzice. „Claire, Claire…” – powtarzali imię jak zaklęcie, które nie chciało zadziałać.

Po drodze minęli jeszcze proboszcza z kościoła na kurzej stopce, który wracał właśnie do swojej parafii po porannej wyprawie na targowisko. Ksiądz wyglądał na wyraźnie zaskoczonego i zaniepokojonego zbiegowiskiem. Kiedy zobaczył kobietę prowadzoną przez mężczyzn, przeżegnał się bojaźliwie.

***

Haitańczyk w białej koszuli, pan doktor, zamknął drzwi do obskurnej szpitalnej izolatki, a potem spojrzał z uwagą na swojego białego przyjaciela. Przed chwilą pokazał mu ulokowaną w pokoju dziwną młodą kobietę. Teraz wzrokiem domagał się opinii, komentarza.

– To ty jesteś lekarzem, Jean-Jacques, nie ja – odparł biały, wyczuwając ciężar tego spojrzenia. Był lekko po trzydziestce, jednakże wyglądał na dziesięć lat starszego. Wieku przydawała mu rozległa już siwizna na przylizanych włosach i niegolonej od miesiąca brodzie. Miał jednocześnie opaloną twarz, z której lekko schodziła skóra, i dłonie noszące ślady odmrożeń. Dziwne połączenie na tropikalnej wyspie.

– Nie pytam cię przecież jako lekarza, Kamil – odparł Jean-Jacques, który był rówieśnikiem swego gościa z Europy, lecz wyglądał na zdecydowanie młodszego: z gęstymi kręconymi włosami, bystrym spojrzeniem i gładką skórą jak heban.

– A jako kogo?

– Jesteś Kamil Kord, dziennikarz z Europy, bywały w świecie. Człowiek, który studiował dobrych kilka lat w Paryżu…

– Ty też studiowałeś!

– Ale tylko raz. A ty wielokrotnie, na kilku kierunkach…

– No właśnie. Żadnego nie skończyłem, w przeciwieństwie do ciebie, mój drogi. Ja byłem tylko wiecznym studentem – skrzywił się Kord.

– Znam się na ludzkich flakach, Kamil. Ale podejrzewam, że ty więcej wiesz o głowach – odparł z brutalną szczerością Jean-Jacques.

– Co ja ci mogę powiedzieć…

Lecz kiedy przysiedli przy filiżance kawy, Kord coś niecoś jednak powiedział.

Przypomniał sobie doktora Cotarda, z którym miał do czynienia we Francji na początku lat osiemdziesiątych, a więc kilkanaście lat wcześniej. Był neurologiem, borykał się z ciężkimi przypadkami udarów mózgu i chorób przypominających demencję. Opowiadał o swojej niezwykłej pacjentce, którą lojalnie ukrył pod pseudonimem Madame X. W krótkim czasie elegancka kobieta zamieniła się we wrak człowieka. Nie dbała o siebie. Nie chciała jeść. Bała się ludzi. Unikała dotyku. Słyszała jakieś głosy, miała omamy. Nie poznawała znajomych i rodziny. Mąż i dzieci nie budzili w niej żadnych wspomnień. Nie pamiętała nawet podstawowych faktów ze swego życia. Kiedy i gdzie się urodziła, kim byli rodzice, jak poznała męża, kiedy wzięła ślub i została matką…

– I też była obojętna wobec wszystkich i wszystkiego? Nie przejawiała, poza zwierzęcym strachem, żadnych emocji? Tak jak moja pacjentka? – spytał zaintrygowany Jean-Jacques.

– Nie do końca – pokręcił głową Kord. – Oczy Madame X nie były tak puste i pozbawione wyrazu jak tej tutaj. I miała duuużo do powiedzenia. Rozprawiała o piekle i szatanie. Diabłem była dla niej nawet córka. Właściwie to Madame X uważała, że sama już nie żyje. Że jest tylko wydrążonym manekinem, pustą skorupą bez serca. I nic wokół niej też naprawdę nie istnieje. Nie ma Paryża, Francji. Straciła wiarę w Boga. Uważała, że nie czeka jej już nic poza niekończącymi się piekielnymi mękami… Pewnie Cotard uznałby twoją pacjentkę za ciekawą odmianę choroby, którą badał. Niestety, nieszczęśnik zmarł kilka lat temu na błonicę; zaraził się od własnej córki, od której łóżka nie odstępował.

– Hm, moja pacjentka faktycznie nie posunęła się tak daleko jak Madame X… – zaczął lekarz, ale Kord wszedł mu w słowo.

– To dobrze, bo tamtej nie udało się pomóc. Madame X zagłodziła się na śmierć. Nie była przy tym jedynym przypadkiem tej dziwnej choroby, cotardowskiego „syndromu chodzącego trupa”. Czytałem też o przypadku, gdy pewna kobieta wpadła w taką desperację, że wprost kazała zamknąć się w trumnie i zakopać.

– Nie dałeś mi dokończyć – odparł Jean-Jacques, biorąc łyk kawy. – Otóż moja pacjentka faktycznie nie posunęła się tak daleko jak Madame X, aczkolwiek jest jeszcze coś, o czym nie wiesz.

– Mianowicie?

– Ksiądz pod kościołem, przy którym znaleziono tę moją nieszczęśnicę, na jej widok przeżegnał się panicznie. – Doktor odstawił filiżankę, z pedantyczną dokładnością umieszczając ją na samym środku spodeczka.

– Dlaczego?

– Przeżegnał się, bo trzy tygodnie temu sam modlił się nad jej trumną i składał ją do grobu.

– A więc mamy do czynienia z oczywistą pomyłką – wzruszył ramionami Kord. – Z podobieństwem tej biedaczki do denatki, które zmyliło wiele osób.

– Dobrze by było – chrząknął Haitańczyk i wstał od stolika.

Więcej już o kobiecie nie rozmawiali. Lekarza czekały prywatne wizyty u pacjentów, a Polak zajrzał do świeżego wydania „L’Écho d’Haïti”, nowej gazety ukazującej się w Port-au-Prince. Gdy nasycił się lokalnymi informacjami, wrócił do swoich książek i notatek.

***

Kord przed przyjazdem na Karaiby zapoznał się z wydaną niedawno książką Haiti albo Czarna Republika autorstwa dyplomaty, który w latach sześćdziesiątych był brytyjskim chargé d’affaires na wyspie. Opisy zwyczajów panujących na Haiti – zarówno kulturowych, jak i politycznych – mogły wydawać się przeciętnemu Europejczykowi co najmniej zniechęcające. Kamila Korda jednak wcale nie zraziły.

Po pierwsze, Jean-Jacques Fremon, jego kolega ze studiów, wyśmiał zapiski Anglika. Wytknął, że są tendencyjne i pisane na zamówienie wszystkich tych, którym nie w smak była samodzielna „czarna republika” na Karaibach. Zdaniem lekarza książka wyolbrzymiała problemy w kraju, który wprawdzie borykał się z zacofaniem i zabobonami, ale był na drodze postępu. Poza tym, czyż brakowało innych miejsc na świecie, gdzie wciąż żywe były przesądy, a władze nie cofały się przed działaniami kryminalnymi? Kamil Kord, który pochodził z Polski – a więc z kraju formalnie nieistniejącego, podzielonego od lat między potężnych sąsiadów i kulturowo rozbitego – skłonny był przyznać swemu koledze rację.

Po drugie, Polak nie był przeciętnym przybyszem z Europy, zwykłym turystą. Kilka ostatnich lat zmitrężył, drążąc niebezpieczne afery, za co nieraz mógł drogo zapłacić. W ojczystej Galicji nastąpił na odcisk austro-węgierskiej policji, gdy wsadzał dziennikarski nos nie tam, gdzie trzeba. W Londynie spędził kilka miesięcy, tropiąc Kubę Rozpruwacza, czego omal nie przypłacił głową.

Po trzecie, Polak nie przypłynął na Haiti, by szukać problemów. Nie były to też wakacje, lecz praca. Misja, którą sam sobie narzucił. Chciał zrobić coś, czego nikt przed nim (nie wiedzieć czemu) się nie podjął. Zamierzał znaleźć na wyspie mogiły polskich legionistów wysłanych przez Napoleona na początku XIX stulecia do tłumienia powstania niewolników. Wtedy to, po długiej i krwawej walce, czarni wespół z Mulatami wywalczyli sobie niepodległość. Haiti stało się zaś grobem dla kilkudziesięciu tysięcy napoleońskich żołnierzy, w tym kilku tysięcy Polaków. Ich kości wciąż gdzieś tu leżały. I musiały pozostać po poległych jakieś pamiątki.

Wiele lat temu Kamil spotkał w Krakowie blisko stuletniego już weterana, który wspominał, jak Napoleon wysłał jego i kolegów – marzących o walce o wyzwolenie Polski – na kolonialną wojnę prowadzoną w imieniu francuskich finansistów i plantatorów. Kordowi zapadła w pamięć ta historia, bo także w jego własnej rodzinie przetrwała opowieść o świętej pamięci dziadku, który spotkał ocaleńców z wyprawy na Haiti podczas marszu Napoleona na Moskwę. Zabawiali go opowieściami o tropikach, co było dosyć groteskowe, gdy wokół szalała mroźna rosyjska zima, a skostniała Wielka Armia marła z głodu i chłodu.

Kiedy życie Kamila ułożyło się tak, że nic go już w Europie nie trzymało, przypomniał sobie o tej dawnej fascynacji. W misji pomóc mu miały dwie rzeczy: stara znajomość z Haitańczykem Jean-Jakiem, kolegą z przerwanych paryskich studiów Korda, oraz wspomnienia ocalałych polskich legionistów. Część widział w druku, między innymi w starych numerach „Biblioteki Warszawskiej”. Inne, niepublikowane relacje znalazł w archiwach i sekretarzykach znajomych polskich rodzin.

No właśnie, rodzina. Rodzina to ważna rzecz. Swoich bliskich pozostawił Kamil na Starym Kontynencie i nie zamierzał wracać do nich wspomnieniami. Wystarczały mu pieniądze z rodzinnych kopalni i rafinerii. Chciał skupić się na własnych planach. Dlatego wolał też nie myśleć o kobiecie, o której tyle mówił mu dziś Jean-Jacques. O nie, nie da się wciągnąć w kolejną cmentarną aferę!

Wygrzebał zapiski legionistów – Kazimierza Luxa, Bazylego Wierzbickiego i innych – i zaczął czytać. To były długie i szczegółowe relacje. Niektóre fragmenty podkreślał sobie jako bardziej istotne, jak choćby ten historyczny wtręt o lądowaniu na wyspie okrętów Kolumba:

Wylądował na niej 6 grudnia 1492 roku, nazwał ją Hispaniola i wybudował tu małą twierdzę, jako pierwszą osadę Hiszpanów w nowo odkrytej części Ziemi. Przed Kolumbem nazywała się ona Haite (wyspą górzystą) i była podzielona między pięciu kacyków. Później dostała nazwę San-Domingo – od swej stolicy, uświęconej spoczywającymi w niej popiołami Kolumba, a leżącej na południo-wschodnim wybrzeżu. Pierwotnych mieszkańców tej wyspy, Karaibami nazwanych, około miliona dusz wynoszących, wytępili najsroższymi sposobami Hiszpanie. W miejsce tak wytępionych zaczęli wchodzić i osiedlać się biali, czarni, a w końcu kolorowi mieszkańcy. Odtąd krew Afrykanów, zakupywanych do uprawy tamtejszych plantacji, pomieszała się z europejską[1].

Potem do rywalizacji przystąpiła Francja, co z jednej strony doprowadziło do podziału wyspy, a z drugiej napędzało konflikt z Hiszpanami. W siedemnastym i osiemnastym wieku, aż do czasu buntu na Haiti, Francuzi wysłali na Karaiby ponad milion niewolników z Afryki. Po drodze zginęła nawet jedna piąta z nich, ściśniętych na pokładzie jak sardynki, śpiących we własnych odchodach i trujących miazmatach. Ci, którzy przeżyli, trafiali w większości na Haiti, w warunki iście piekielne. Francuzi niby ewangelizowali ich, uczyli europejskich obyczajów i praw, ale tak naprawdę traktowali jak zwierzęta. Afrykańczycy harowali na plantacjach cukru, kawy, indygo, kakao czy bawełny w warunkach, które nie do wytrzymania były dla Europejczyków, a nawet dla Indian.

Kamil wiedział od Jean-Jacques’a, że za francuskich czasów obowiązywał na wyspie zbiór praw zwany Code Noir. Jeśli niewolnik podniósłby rękę na pana, nawet najbardziej okrutnego, czekała go kara śmierci. Kradzieże karano chłostą, po której rany zasypywano popiołem i solą albo zalewano sokiem z cytryn. Po pierwszej ucieczce niewolnikowi obcinano ucho. Po drugiej – nogę na wysokości kolana. Po trzeciej nieszczęśnika zabijano. Jak opowiadał Jean-Jacques, nawet ówcześni wielcy francuscy filozofowie nie protestowali. Monteskiusz, który potrafił krytykować Polskę (gdy jeszcze istniała), że chłopi pańszczyźniani są w niej niewolnikami szlachty, w kwestii kolonii zajmował dużo mniej pryncypialne stanowisko. Pisał, że skoro ludy Europy wytępiły mieszkańców Ameryki, trzeba było obrócić w niewolę mieszkańców Afryki, aby posłużyć się nimi dla karczowania tak rozległego kontynentu. Gdyby nie niewolnicy, cukier byłby za drogi! Zresztą, jak konkludował Monteskiusz, Afrykańczycy byli brzydcy i trudno sobie wyobrazić, aby nieskończenie mądry Bóg umieścił poczciwą duszę w czarnym ciele. To wszystko były słowa wielkiego filozofa, proroka Oświecenia.

Poirytowany Kord odłożył swoje materiały.

Musiał odetchnąć. Postanowił przespacerować się wybrzeżem. Nie bał się. Sąsiedzi, biedni Haitańczycy z przedmieścia, już się do niego przyzwyczaili. Nie wezmą go za francuski desant i nie zasieką maczetami. A całkiem niedaleko domu Jean-Jacques’a była iście rajska plaża. Bez rekinów, meduz i filozofów.

***

Po południu, zgodnie z planem, wybrali się do gallodromu, jak obiecał Jean-Jacques. Nie chciał poskąpić gościowi żadnej z lokalnych tradycji. Jedną z nich były walki kogutów. Gallodromy, czyli areny do tych pojedynków, wyglądały rozmaicie: niektóre mieściły się w szopach, inne w zagajnikach i na plażach pod gołym niebem. Jean-Jacques zabrał Korda na arenę znajdującą się w wysokim namiocie przy drodze do centrum Port-au-Prince.

W środku kłębił się tłum. Byli tu ludzie zewsząd, z bliższego i dalszego sąsiedztwa: z Bel Air, Pétionville, Croix des Bossales, Morne a Tuff, Bourg Anglais. Panował ogólny rozgardiasz, bo sędziowie właśnie ważyli zwierzęta. Nie można było przecież mieszać większych sztuk z mniejszymi. Największe okazy miały ze cztery kilo, najmniejsze były dwa razy lżejsze. Każda para ptaków miała mierzyć się w odpowiedniej kategorii. Jak w angielskim boksie, jak w prawie dżentelmeńskim sporcie.

Widzowie zgromadzili się wokół kręgu z kamieni wypełnionego piaskiem. Część siedziała na ławach ustawionych z przodu, inni tłoczyli się za ich plecami bądź wciskali się w przerwy między siedziskami. Była jeszcze umieszczona z tyłu, na drewnianym podeście, teatralna loża. Wyglądała, jakby faktycznie ktoś wyniósł ją z teatru i postawił w namiocie, przystroiwszy kwiatami, flagami i niewiele Kordowi mówiącymi symbolami. Na kogokolwiek czekała – może na jakiegoś lokalnego polityka? – była pusta. I to właśnie na jej schodkach przycupnęli Jean-Jacques i Kamil.

Tymczasem jeden z trenerów z dumą wyciągnął z worka bajecznie kolorowego koguta. Podobnie postąpił przeciwnik. Z tym że jego ptaszor nie wyglądał jak papuga, raczej jak zebra. Był niemal czarno-biały. Właściciele krzyczeli coś po kreolsku, co podchwycił wiwatujący, jazgoczący tłum. Trenerzy całowali swoje zwierzęta i prezentowali z każdej strony. Chwalili szlachetną rasę i niezwykłe upierzenie ptaków. Powtarzali, że waleczne zwierzęta stanowią dumę ich i całego sąsiedztwa. To był istny teatr.

Widzowie już robili zakłady, który z ptaków wygra. Ktoś przekazywał z rąk do rąk garść monet, jakiś bogacz wręczył komuś zwitek banknotów, a desperat zgrany wcześniej do cna zaczął nawet ściągać buty.

Tymczasem właściciele wypuścili już zwierzęta na ring. Koguty rozłożyły skrzydła. „Papuga” prezentował się wręcz imponująco. „Zebra” nie był wcale mniejszy, ale nie robił tak piorunującego wrażenia. Demonstracja siły jednak szybko się skończyła. W ptaki nagle jakby wstąpiły demony. Nastroszyły pióra i odbiły się w górę z wystawionymi do ataku szponami. Zaczęły skakać po sobie. Przepychać się. Dziobać. Sczepione pazurami wyczyniały piruety w powietrzu. „Papuga” dziabnął „Zebrę” w przystrzyżoną do skóry szyję. Ten zrewanżował się, przejeżdżając szponami po brzuchu napastnika. Na piasku pojawiły się krople krwi.

Mężczyźni wokół areny szaleli. Kobiety – tych kilka, które znalazły się w namiocie – nie wydawały się specjalnie zainteresowane krwawą rozgrywką. To były po prostu bufetowe, które sprzedawały podekscytowanej męskiej widowni jedzenie, alkohol i tytoń. Lecz Kord wypatrzył też jakąś prawdziwą damę. Mignęła mu dosłownie nad głową. Pojawiła się w loży, przy której przysiedli z Fremonem. Z tym że weszła po schodkach z przeciwnej strony. Kamil spojrzał na nią ukradkiem. Ubrana była w białą suknię i kapelusz, kontrastujące z ciemnobrązowym odcieniem jej skóry. Nie zdołał jednak przyjrzeć się lepiej eleganckiej Kreolce, bo po chwili pojawił się przy niej jakiś siwy wojskowy w mundurze i oboje oddalili się.

– Na pierwszy rzut oka może ci się wydawać, że przyjechało tu paru wieśniaków z kogutami na co dzień pilnującymi ich kurnika – wyjaśnił Jean-Jacques.

– Hm... A nie jest tak? – wyszczerzył zęby Kord.

– Nie rozśmieszaj mnie. Koguty są specjalnie hodowane już od małości, szkolone, karmione. Na tym zarabia się poważne pieniądze – odparł Jean-Jacques, nie odrywając wzroku od areny. Chyba miał na niej swego faworyta.

Tymczasem poharatany i srodze w ciągu pięciu minut podziobany „Papuga” zaczął się chwiać. Gdyby ptak po prostu uciekł z ringu, walka natychmiast by się skończyła. Ten jednak walczył uparcie, chociaż wydawało się, że nie ma już szans.

– Koniec z nim – pokiwał głową rozczarowany Jean-Jacques. – Szkoda takiego ptaka.

Kolejne ciosy „Zebry” powaliły „Papugę” na ziemię. Grzmotnął go dziobem raz i drugi, aż przez widownię przebiegły jednocześnie jęki zawodu i okrzyki zwycięstwa. Trenerzy wrzasnęli coś po kreolsku i obaj wbiegli na arenę. Walka była skończona. Właściciel zwycięskiego koguta podniósł go w geście triumfu, a kibice gromko mu odpowiedzieli. Przegrany troskliwie przytulił krwawiącego ptaka i spryskał go wodą, jakby chciał tchnąć w niego życie. Może był do niego przywiązany, a może po prostu żałował pieniędzy i czasu włożonego w jego trening. To była inwestycja, która powinna się zwrócić. Po chwili kogut ożywił się i zaczął wręcz wyrywać się z rąk pana. Ten szybko założył mu na głowę worek i chyłkiem wycofał się z namiotu. Trzeba było zrobić miejsce dla następnej pary.

– Szybko poszło – stwierdził Jean-Jacques. – Czasami walka może trwać i godzinę.

– Walczą wtedy do śmierci? – zapytał Kord.

– A co, mało ci krwi? Wybierz się na zawody organizowane prywatnie, w bogatych rezydencjach. Widziałem kiedyś takie igrzyska.

– Igrzyska?

– A jak inaczej to nazwać? Na arenie był tuzin kogutów. Każdy z zaostrzonym dziobem i z brzytewkami przy szponach. Wszystkie chwyty dozwolone. Oczywiście poza zatruwaniem szponów. Można było nawet odurzyć swojego koguta ziołami. Liczyło się tylko, który ptak z tego tuzina przeżyje. Który zostanie ostatni na ringu. Nawet zwycięzca po takiej dwugodzinnej jatce nadawał się już tylko na rosół, więc stawki po wygranej były naprawdę wysokie.

Kord pokiwał głową. Nie miał zamiaru głośno komentować lokalnej tradycji. W Hiszpanii kochają korridę, w Anglii walki psów, a Haitańczycy mają swoje gallodromy.

Zresztą Fremon już go nie słuchał. Wypatrzył kogoś znajomego. W grupie podchmielonych mężczyzn przy scenie, w towarzystwie jakiegoś brzydala bez oka spostrzegł policjanta Xaviera. To on eskortował odnalezioną Claire. Jean-Jacques chciał z nim porozmawiać o chorej kobiecie. Kamil pożegnał się więc pospiesznie. Miał własne sprawy. Mogłaby go od nich odciągnąć jakaś przystojna Kreolka, ale na pewno nie policjant biesiadujący z grupą obdartusów.

***

Po powrocie do domu Kord wrócił do swoich zapisków. Pamiętniki relacjonowały, w jakich okolicznościach doszło do buntu na Haiti. Jak Francuzi wielokrotnie zawodzili zaufanie kolorowych na wyspie – zniewolonych i wolnych – chociaż była okazja do porozumienia. Jak zmieniały się sojusze. A wreszcie opisywały też, jak na wyspę trafili Polacy. Stało się to w 1802 roku, gdy polskie mięso armatnie chwilowo nie było już Napoleonowi potrzebne w Europie. Tylko zawadzało w negocjacjach z Austriakami, zaborcami Polski. Najprościej było wysłać polskich legionistów na daleką, wyczerpującą wyprawę. Odbyło się to niemal pod bagnetami ich sojuszników Francuzów.

Podróż była trudna, zwłaszcza dla takich szczurów lądowych, jakimi w większości byli Polacy. Kiedy dotarli na wyspę, znaleźli się w tropikalnych warunkach, do jakich nie przywykli. Na dodatek nie mieli odpowiedniego na taką pogodę ekwipunku i zupełnie nie znali się na taktyce walki w dżungli. Ale nie to było, jak się okazało, najgorsze. Wszystkie niebezpieczeństwa i niedostatki przerosła epidemia żółtej febry. Jeden z legionistów wspominał w dramatycznym tonie:

Choroba ta bez najmniejszych poprzedzających oznak, częstokroć jak piorun zabijała na miejscu, czasami zaś wolnym postępem i długim konaniem pastwiła się nad swoją ofiarą. Zaczynała się zazwyczaj od zapalenia mózgu, przy najsilniejszej gorączce, największym pragnieniu, darciach w żołądku i ciągłym zbieraniu się na wymioty. Ogień zdawał się płynąć w żyłach, a lica ciemną, purpurową przybierały barwę. Bywały przykłady, iż chory zachowywał całą przytomność umysłu i mowę aż do ostatniej chwili, częściej jednak zostawał w ciągłym prawie i niespokojnym śnie, przerywanym konwulsjami. (…) Skonanie następowało zwykle dnia trzeciego, czasem jednak do siódmego i jedenastego nawet dnia przedłużone zostawało.

Choroba ta objawiła się najsamprzód w mieście Cap-Français. Przypisywano jej poczęcie wyziewom pochodzącym ze źle utrzymywanych cmentarzy i bagien otaczających miasto. Gdy jednak przeszła do Port-au-Prince i na całej wyspie grasować zaczęła, pokazało się, że była w powietrzu, a jej przyczyną nie mógł być tylko zdradliwy klimat Wysp Antylskich.

Teraz już wiedziano, że to komary rozprzestrzeniały tę śmiertelnie groźną chorobę. Wtedy wszystkie środki zawodziły, a kolejne niepotrzebne ofiary doprowadzały legionistów na skraj rozpaczy.

Demoralizacja największa opanowała wojsko; opuszczony w ubiorze, smutny i zniechęcony żołnierz, choć jeszcze niedotknięty chorobą, przeczuwał, że go nie minie, że daleko od rodzinnej ziemi przyjdzie mu kości położyć i ojczystej strzechy więcej nie zobaczy. Jedni oddawali się wyuzdanej swawoli i bezprawiom, drudzy gotowali się na śmierć. Szpitale napełnione były chorymi, którzy, często leżąc na ziemi, bez najmniejszego zostawali opatrzenia. Subordynacja wszelka ustała, żołnierz był równym generałowi, nikt już nie marzył o sławie i wygranych bitwach. Przyjaźń zamilkła, zlodowaciało serce, nie słyszano więcej ani wojennej piosnki, ani szczęku oręża. Odgłos nawet dzwonu już nie zwoływał wiernych na modlitwę ani godzinę śmierci zwiastował; każdy się podle lękał, nikt nie śmiał westchnąć do Boga.

Ledwo przybywszy na wyspę, Polacy ponosili ciężkie straty. Z jednego z batalionów, liczącego dziewięciuset osiemdziesięciu czterech żołnierzy, po miesiącu została pod bronią mniej niż jedna dziesiąta. W niecałe pół roku z trzech tysięcy siedmiuset ludzi polska półbrygada liczyła już ledwie trzystu. W 1803 roku na wyspę dotarły posiłki – kolejna polska półbrygada z kilkoma tysiącami nieszczęśników. Podzieliła los swojej poprzedniczki.

Tymczasem bunt niewolników narastał. Francuskie dowództwo kazało ich mordować bez litości. Sami Francuzi korzystali przy tym z wyszkolonych przez siebie jednostek złożonych z czarnych i Mulatów. Póki co byli lojalni, lecz wydawało się tylko kwestią czasu, gdy i oni odwrócą się od generałów Bonapartego.

Gdy to nastąpiło, do poskromienia buntowników we własnych szeregach Francuzi wysyłali także Polaków. Raz podczas takiej masakry musieli wykłuć bagnetami aż kilkuset kolorowych żołnierzy.

Dało się jednak zauważyć, że walka z Polakami nie jest dla powstańców tym samym, co walka z Francuzami.

Z początku Murzyni obchodzili się jak najokrutniej z jeńcami polskimi. Dosyć będzie jedno przytoczyć zdarzenie, aby dać poznać czytelnikom moim, jakich męczarni ziomkowie nasi doznawali. Porucznika Madejskiego wziąwszy w niewolę, wsadzili go pomiędzy dwie deski i wzdłuż przepiłowali. Podobne pastwienie się nad nami pochodziło stąd, iż Francuzi ciągle Polakami straszyli Murzynów, nazywając nas potworami karmiącymi się jedynie mięsem ludzkim. Później, gdy się Murzyni dowiedzieli, z jakiego powodu wysłani zostaliśmy do San-Domingo, zmienili postępowanie swoje z nami i odtąd z jeńcami naszymi z największą ludzkością obchodzić się zaczęli. L’Ouverture, dowódca Murzynów, zgromadziwszy pewnego razu Polaków zabranych w niewolę, ofiarował im, ażeby pozostali w San-Domingo z wolnym używaniem wszelkich praw obywatelskich. Pomimo tego żaden Polak nie opuścił sztandarów narodu, pod którymi walczył, i nie korzystał z podobnego dobrodziejstwa. Po oswobodzeniu wyspy przez Murzynów, gdy w nadanej konstytucji zawarowano, iż cudzoziemcom nie wolno będzie posiadać żadnej nieruchomości na wyspie, wyłączono jednak od tego zakazu Niemców i Polaków.

Te ostatnie zdania nieco zdziwiły Korda. Po co dowódcy powstańców mieliby gwarantować jakieś prawa na wyspie Polakom, jeśli żaden z nich nie przeszedł pod ich sztandary? Miejscowi Niemcy dostali takie przywileje, bo wielu z nich pracowało jako lekarze – tak słyszał od Jean-Jacques’a. O co więc chodziło z Polakami?

***

Kiedy dziennikarz w pokoju na poddaszu przebijał się przez sterty notatek, Jean-Jacques wyszedł na werandę domu, usiadł na bujanym fotelu i wbił wzrok w pozbawione chmur nocne niebo. Wyglądało, jakby wpatrywał się w gwiazdy, lecz tak naprawdę rozmyślał. Ta nieszczęsna kobieta… Może logicznie byłoby uznać, że faktycznie to jakaś żebraczka włócząca się po wioskach i miastach, przypadkowo podobna do kobiety zmarłej trzy tygodnie temu. Ale jakie jest prawdopodobieństwo, że znalazłaby się przypadkiem na przedmieściach Port-au-Prince pod kościołem, gdzie chadzają rodzice zmarłej i gdzie sprawuje posługę ksiądz, który ją pochował? Jean-Jacques wyobrażał sobie, że rodzice z bólu po stracie córki – który, jak widać, jeszcze nie przeminął – gotowi byli odnaleźć namiastkę swego dziecka nawet w kimś obcym. Wystarczyłby tylko pretekst, odpowiednie okoliczności. Lecz czy iluzji uległby także ksiądz? Oraz gapie, z których przynajmniej kilku rozpoznało kobietę uznaną za zmarłą?

Jean-Jacques musiał więc przyznać, że istniała też inna, straszna możliwość. Kobieta została pochowana w letargu. Przebudziła się w mogile, wydostała się jakoś na zewnątrz, aczkolwiek z powodu niedotlenienia pomieszało jej się w głowie. Błąkała się, aż w końcu trafiła w miejsce, gdzie ktoś faktycznie ją rozpoznał. Może nawet zapadła na tę chorobę, o której wspominał Kord…

Doktora martwiło coś jeszcze. Wrócił do kraju rok temu po długiej, ośmioletniej przerwie. Najpierw studiował we Francji, potem podróżował po innych europejskich krajach, sporadycznie tylko odwiedzając rodzinną wyspę. Trochę już od niej odwykł. A wiele rzeczy, które tu zaobserwował, wyparł, ponieważ wstydził się za nie. Nędzę prowincji, zaniedbanie przemysłu, krótkowzroczność polityków… Pamiętał też z dzieciństwa opowieści o ludziach, których magią można przywołać zza grobu. Nigdy nie brał ich na poważnie. I nigdy z takim przypadkiem się nie zetknął. Wierzył w naukę, nie w czary.

***

Kordowi przypomniała się ciemnoskóra piękność z gallodromu. Właśnie przeczytał we wspomnieniach legionistów, że wszystkich mieszkańców Antyli urodzonych na Karaibach przezywano Kreolami, aczkolwiek klasyfikowano ich dodatkowo – ze względu na kolor skóry. Mulat był dzieckiem rodziców o białej i czarnej skórze. Quarteron – dzieckiem ojca białego i Mulatki. Griffe – potomstwem ojca białego i matki quarteron. I tak dalej, i tak dalej, aż do szóstego stopnia, gdy Kreol wyglądał już rzekomo całkiem jak biały.

Dziś to czarni i Mulaci rządzili na wyspie. Dawne podziały nie miały sensu, chociaż Haitańczycy wciąż potrafili wprawnym okiem ocenić, czyja skóra jest jaśniejsza i w którym pokoleniu krew uległa zmieszaniu. Kord z jednej strony rozumiał to, z drugiej nie mógł pojąć, dlaczego miało dla kogokolwiek aż takie znaczenie. Zwłaszcza gdy patrzył na kobiety z Karaibów i nie mógł nadziwić się ich różnorodnej urodzie. Nie był w tym odosobniony – także legioniści, przy całym narzekaniu na różne przywary miejscowych (zwłaszcza próżnych i próżniaczych mężczyzn), nie mogli nachwalić się płci pięknej na wyspie:

Podziwialiśmy w białych Kreolkach tej wyspy giętkość organów, zgrabność kibici, wdzięki postawy, zalety ciała, z których Europejki byłyby dumne: zajmujące powaby składnej twarzy, skromność i ten czar przenikających i czarujących wejrzeń. Czułe na głos nieszczęścia, skwapliwe w niesieniu pomocy i ratunku, czyste w miłości, żądają bezwzględnej dla siebie wzajemności od ukochanych, bo są bardzo zazdrosne. Gdy zostają zdradzone, miejsce ognistej namiętności zajmuje rozpacz, a czułość zamienia się u nich w odrętwiałość! Kreolki zbyt prędko dają osychać łzom, zrazu rzewnie wylewanym nad zwłokami mężów, którzy zasłużyli na ich żałobę i czułość. Na zarzuty przez nas im robione odpowiadały: „Niestety, cóż innego i lepszego mamy uczynić, kiedy natura powołała nas do życia w pieszczotach, a cnota nasza musi stygnąć, skoro się nie ogrzewa przy małżeńskim ognisku”.

Gdyby nas zapytano, co to jest Mulatka, co to jest córka białego ojca i czarnej matki, odpowiedzielibyśmy: jest to Wenus, trzymająca całą siłą zalotów swą zdobycz. Mogłoby się zdawać, że Mulatka jest istotą jedynie dla rozkoszy stworzoną. Ona najjaśniej widzi odcienia namiętne kochanka i umie z niemi harmonizować. Wyższa pod tym względem od białej Kreolki, podziela z nią te same czarujące powaby, które na tamtą wylała pełną ręką natura. Jak tamta, tak ta zachwyca wydatną kibicią, zgrabnym ułożeniem, zajmującymi rysami twarzy, czarującym i pełnym ognia spojrzeniem; każda z tą samą łatwością i zwinnością poruszeń, wabnością, kryje żar gwałtownych namiętności. Pomimo uroczego usposobienia tak Kreolki białej, jak Mulatki, ta ostatnia zdaje się być jedynie do rozkoszy stworzoną, gdy w sercu tamtej zazdrość i czułość górują nad wszelką namiętnością. W życiu Kreolki białej nie masz okropniejszego udręczenia nad widok tryumfu nad sobą Mulatki. W życiu znowu Mulatki nie masz większego szczęścia jak odniesione nad śliczną białą Kreolką zwycięstwo: kiedy z jej rąk przewagą swych powabów wyrwie kochanka lub męża.

Kord uśmiechnął się. Był na wyspie dwa tygodnie i nie miał jeszcze okazji poznać owych powabów. A ostatnia kobieta, której się baczniej przyglądał… To była ta nieszczęsna chora łachmaniarka spod kościoła. Trudno było rozpoznać, czy jest quarteron czy griffe. Trudno powiedzieć, czy szybko osychają jej łzy. Na pewno zamiast ognistego spojrzenia miała oczy puste, pozbawione życia. Na samo ich wspomnienie Kord wzdrygnął się. Korciło go, żeby się napić. Rumu, koniaku, wina, jakiegoś miejscowego wynalazku – czegokolwiek, co zawierało alkohol. Jednak obiecał sobie, że nie będzie tego robił. Że nie będzie już pił, by odganiać koszmary.

Najlepiej czymś się zająć. Tym, po co tu przyjechał, a w zasadzie uciekł. Jego oczy zaczęły błądzić po wspomnieniach legionistów. Lecz i tak zatrzymały się na akapicie, który był niczym omen:

Ktokolwiek z Europy przybywa na wyspę Saint-Domingo, powinien się pilnie trzymać właściwego w tym razie trybu życia, jeżeli chce uniknąć chorób, które się kończą nieuleczonym kalectwem lub śmiercią. Nie można tu bezkarnie spędzić obyczajem europejskim bezsennej nocy, czy to w towarzystwie na zabawach, czy w pohulance. Kto z przybyłych do tej wyspy nie hamował się od rozpusty, od tęgich napojów, zwłaszcza spirytusowych, a nade wszystko nie unikał sideł piękności Saint-Domingo tak pociągających uroczo i wabnych, ten położył tu kości swoje…

– Przeklęte komary – mruknął Kord, odganiając ręką niewidzialne insekty.

***

Z zamyślenia wyrwał Jean-Jacques’a szmer wśród krzewów bugenwilli rosnących przy dróżce do jego domu. Zaniepokojony zerwał się z fotela. Kto mógł tu się kręcić o tak późnej porze? Złodziej? Jean-Jacques spojrzał na stojące w rogu werandy narzędzia ogrodnicze, jakby wybierał, czy na broń lepiej nadają się grabie, czy łopata.

Wtedy zza bugenwilli wychynęła sylwetka w mundurze. Czyżby doszło do zamachu stanu i Jean-Jacques jako politycznie podejrzany znalazł się na jakiejś liście proskrypcyjnej? Ale nie, uspokoił się, widząc twarz mundurowego. To był znajomy żandarm Dutty – ten, który razem z Xavierem konwojował chorą kobietę.

Policjant przywitał się krótko, po czym szeptem zaczął coś wyjaśniać. Mina lekarza robiła się coraz bardziej nietęga.

***

Kord nie mógł zasnąć. Może to przez tropikalną noc, a może przez komary. Wolałby, żeby nie zaraziły go malarią. Kiedy próbował studiować w Paryżu nauki medyczne, wiele mówiono o właśnie udowodnionym powiązaniu tej ciężkiej choroby z dokuczliwymi insektami. Te z Haiti wydały mu się szczególnie nieprzyjemne. Miał wrażenie, że żadna moskitiera nie mogła ich powstrzymać. Nawet ta z najmniejszymi oczkami, kupiona w sklepie z konfekcją starego pana Fremona, dziadka Jean-Jacques’a. Siwiutki ekspedient, którego ojciec był bohaterem walki haitańskich niewolników z Francuzami, dorobił się na handlu towarami luksusowymi i nie dał się zmieść z rynku żadnym kolejnym niepokojom i rewolucjom, które przetaczały się przez Haiti. Przyciągał elegancką klientelę modnymi strojami z Europy i Ameryki, a umiejscowienie sklepu przy niedawno wzniesionym Targu Żelaznym dodawało mu prestiżu.

To targowisko, Marche de Fer, stało się kontrowersyjnym symbolem stolicy Haiti – niczym paryska wieża Eiffla. Były to dwie olbrzymie hale spięte w wejściu elegancką werandą, opatrzoną dwiema wieżami z kopułami sięgającymi ponad dwudziestu metrów. Między wieżami, pod zegarem, umieszczono napis na cześć pomysłodawcy tej inwestycji – prezydenta Florvila Hyppolite’a, miłościwie rządzącego wyspą. I tylko złośliwcy narzekali cicho, że hale wcale nie zostały wykonane na zamówienie Hyppolite’a. Pierwotnie miały trafić do… Afryki, by powstał z nich dworzec kolejowy w Kairze. Gdy oryginalny plan nie wypalił, pojawił się Hyppolite. Krytycy prezydenta narzekali, że więcej pożytku byłoby, gdyby hale posłużyły w Port-au-Prince temu samemu celowi. Ludzie mogli handlować gdziekolwiek na ulicy, a bez porządnych kolei kraj nie był w stanie się rozwijać. Tymczasem kilka lat temu przestały nawet kursować konne tramwaje! Ostatnio wprawdzie powiadano, że pojawili się chętni chcący zainwestować w lokomotywy parowe, ale – jeśli wierzyć temu, co Jean-Jacques mówił Kamilowi – przyjdzie jeszcze na to poczekać przynajmniej kilka lat. Na wyspie bowiem wszystko toczyło się własnym torem, wedle miejscowego czasu.

Nagle Kord usłyszał pukanie do drzwi. Zdziwił się, bo nikogo o tej porze się nie spodziewał. Ani służby, bo jej nie miał, ani kochanki – bo takowej się nie dorobił. Kiedy otworzył drzwi, zobaczył Jean-Jacques’a. Przyjaciel wyglądał na bardzo poruszonego.

– Wybacz, że cię budzę – zaczął Fremon niezręcznie.

– Nic nie szkodzi – odparł Kord, wciąż zaskoczony. – Wcale nie spałem. Widzisz, siedzę z lampą w swoich historycznych papierzyskach… Coś się stało?

– Właśnie się dowiedziałem, że ta kobieta spod kościoła… – Jean-Jacques podrapał się po głowie z wyraźnym zakłopotaniem.

– Tak?

– Rodzina w towarzystwie żandarmów ekshumowała jej grób. Trumna była pusta. A w zasadzie nie, źle się wyraziłem. Pusta nie była: wypełniały ją kamienie.

[1] Bezpośrednie relacje uczestników wyprawy napoleońskiej na Haiti, wówczas wciąż nazywanego jeszcze San-Domingo lub Saint-Domingue, opublikowane zostały po latach w zbiorze pod redakcją Artura Oppmana Na San-Domingo: obrazy i wspomnienia, wydawnictwo Gebethner i Wolff, 1917. Wcześniej fragmenty rozmaitych wspomnień i rozprawki na temat losu legionistów ukazywały się sporadycznie m.in. w „Bibliotece Warszawskiej” (Warszawa) czy „Przewodniku Naukowo-Literackim” (Lwów).

Rozdział drugi

1797–1798,

SAN LEO, WŁOCHY / GIZA, EGIPT

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Prolog
CZĘŚĆ PIERWSZA. Ludzie jak duchy
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Rozdział jedenasty
Rozdział dwunasty
Rozdział trzynasty
CZĘŚĆ DRUGA. Pogrzebani w pamięci
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty

Copyright © Oficynka & Adam Węgłowski, Gdańsk 2021

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana

ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana

w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.

Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2021

Redakcja: Agnieszka Dziewulska

Korekta: zespół

Grafika: P Animates, Vecteezy.com

Projekt okładki: Studio Karandasz

Zdjęcia na okładce: © © Rafal Cichawa, Fxquadro,

Dmytro Tolokonov, vlad/ Adobe Stock

ISBN 978-83-66899-43-8

www.oficynka.pl

email: [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek