Cudowne lata - Valerie Perrin - ebook + audiobook + książka

Cudowne lata ebook i audiobook

Perrin Valerie

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

54 osoby interesują się tą książką

Opis

Nowa książka autorki fenomenalnego „Życia Violette”.

Oda do przyjaźni i szczęśliwych lat dzieciństwa.

Mam na imię Virginie. Dzisiaj z trojga przyjaciół, Niny, Adriena i Etienne’a, rozmawia ze mną już tylko Adrien…

Rok 1986. Adrien Bobin, Étienne Beaulieu i Nina Beau chodzą do tej samej klasy szkoły podstawowej. Początkowo łączy ich przypadkowa zbieżność ‒ nazwiska całej trójki zaczynają się na literę „B” i w szkole zawsze wyczytywani są jedno po drugim. Wkrótce jednak stają się nierozłączni także poza szkołą.

Uczą się i bawią ‒ zawsze razem, nawet gdy mijają beztroskie lata i z podstawówki przechodzą do gimnazjum, a potem do liceum, aż w końcu porzucają szkolne autobusy i zaczynają chadzać do nocnych klubów. Związani przysięgą krwi, obiecali sobie za wszelką cenę wspierać się w osiągnięciu upragnionego celu: nade wszystko pragną opuścić małe prowincjonalne miasteczko, z którego pochodzą, i zamieszkać w Paryżu, oddać się muzycznej pasji i za nic nie pozwolić, by życie ich rozdzieliło. Ale czas mija nieubłaganie, a los ma wobec nich własne plany…

Rok 2017. Na dnie jeziora w małym miasteczku, w którym dorastała trójka przyjaciół, znaleziony zostaje wrak samochodu. Virginie, niezależna dziennikarka lokalnych mediów, relacjonuje wydarzenie.

W przeszłości bardzo dobrze znała Adriena, Étienne’a i Ninę. Jaki jest związek między tragicznym wypadkiem a historią ich nierozłącznej przyjaźni?

Valérie Perrin snuje historię splątanych losów bohaterów od lat dziecięcych, przez czas dojrzewania, aż po dorosłość ‒ tytułowej trójki złączonej więzami, które los i czas nieubłaganie wystawiają na próbę.

Wspaniale opowiedziana, trzymająca w napięciu opowieść o więziach, które łączą nas na całe życie, i wyborach, które decydują o tym, kim jesteśmy.

Poruszającą historia o miłości i stracie, nadziei i żalu, przyjaźni i przeciwnościach losu, a także o czasie, który nieuchronnie przynosi zmiany.

Valérie Perrin, fotografka i scenarzystka, podbiła serca czytelników debiutem Niedzielni zapomniani (Les oubliés du dimanche) – książka zostanie wydana w Polsce w 2023 r. Jej druga powieść Życie Violette (Changer l’eau des fleurs), przetłumaczona na 26 języków i kupiona na całym świecie już przez prawie dwa miliony czytelników, w 2018 roku otrzymała tytuł „wyboru księgarzy”. W tym samym roku przyznano jej też prestiżowe wyróżnienie Prix des Maisons de la Presse. Valérie Perrin ma niecodzienny dar dostrzegania zagadkowej głębi w zwyczajnym życiu.

Niezapomniana!
„ELLE”

Prawdziwy brylant wśród powieści.
„Le Parisien”

Nadzwyczajna!
Canal+

Poruszająca!
RTL

Czuła, przesycona emocjami, nastrojowa historia. Złożona opowieść o przyjaźni skrywającej mroczną tajemnicę.
„Kirkus”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 705

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 17 godz. 0 min

Lektor: Paulina Holtz

Oceny
4,6 (1517 ocen)
1059
319
102
33
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dagizpragi

Nie oderwiesz się od lektury

Moja druga książka od Valerie Perrin, po "Życiu Violette" i wszystko układa mi się w całość, gdy spojrzę na życiorys autorki. Jej scenopisarskie i kinematograficzne doświadczenie, wyziera z każdej strony opowieści. Jej historie działają wspaniale na wyobraźnię: jej oczami faktycznie przebywamy, gdzieś tam na zapyziałej francuskiej prowincji wczesnych lat dziewięćdziesiątych, marzymy o świetlanej przyszłości w Paryżu i w końcu doświadczamy gorzkich lekcji dorosłości. Do tego to niesamowite wyczucie w czasie pisania rozdziałów z perspektywy różnych osób, zmiana stylu i języka w momencie opisywania uczuć dzieci, nastolatków czy dorosłych, to wszystko składa się na fantastyczny warsztat pisarski autorki. A sama historia: zwyczajni ludzie + niezwyczajne problemy = fascynująca fabuła zwana życiem.
50
ewafraczyk

Całkiem niezła

Powieść o przyjaźni. Młodzieńczej, idealistycznej, bezbrzeżnej, zdradzonej przez dorosłość. Powieść, która mnie zainteresowała, ale nie dostarczyła głębszych przeżyć. Dość miła, ale przeciętna obyczajówka. W moim odbiorze historia nie wiadomo do końca o czym. Trudno mi wychwycić konkretne przesłanie. Co chce przekazać autorka? Do jakich pobudzić nas refleksji? Jaki jest sens i efekt spotkania po latach? Czyta się przyjemnie, wciąż czekając na mocne uderzenie, które jednak nie nadchodzi. Niestety.
40
Megi3232

Nie oderwiesz się od lektury

obyczajówka jakie najbardziej lubię! Czy Wy też jesteście zaskoczeni kim jest Virgini? miłego czytania
41
Asik_18

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita...wszystkie odcienie uczuć zebrane w jedną opowieść od której nie można się oderwać i jeden wielki żal że już się skończyła
MartaKali

Nie oderwiesz się od lektury

V. Perrin potrafi niesamowicie prowadzić narrację. Niby takie zwykłe sprawy, proste życie i postacie kolejno na kartach jej książek rozwijają się, ożywiają, czarują. Po 1/3 książki myśli się już tylko - „O co tu chodzi? Co tam się stało?”. Książka jest długa, nie czyta jej się ekspresowo, ale na pewno z ciekawością i skupieniem.
20

Popularność




FRANCUSKI BESTSELLER!

POWIEŚĆ UZNANA PRZEZ DZIENNIKARZY, INFLUENCERÓW I CZYTELNIKÓW WE FRANCJI, WŁOSZECH I USA ZA JEDNĄ Z NAJLEPSZYCH W 2021 ROKU!

Oda do przyjaźni i szczęśliwych lat dzieciństwa. Opowieść o więziach, które łączą nas na całe życie, i o wyborach, które decydują o tym, kim jesteśmy.

Étienne był liderem, Nina sercem, a Adrien podążał za nimi bez narzekania.

Kiedy poznają się w szkole, natychmiast stają się nierozłączni. Spędzają razem każdą wolną chwilę, przeżywają pierwsze miłości i rozczarowania i obiecują sobie, ze nic ich nie rozłączy. I nawet gdy mijają beztroskie lata, a życie zastawia na nich coraz więcej pułapek, robią wszystko, by zachować bliski kontakt. Ale czas mija nieubłaganie, a los ma wobec nich własne plany… Jak silna jest łącząca ich przyjaźń? Która dawała im moc i dzięki której świat stawał się piękniejszy? Przecież zarzekali się: „We troje albo wcale”.

W tej historii można odnaleźć skrawek swojej młodości, poczuć zapach basenowego chloru, frytek, lodów waniliowych, kawy wypijanej wspólnie z jednego kubka na śniadanie.

To powieść o prawdziwym życiu i o pięknej przyjaźni na przekór ludziom i czasom. Doprawiona przez Valérie Perrin szczypta magii, dzięki której stapiamy się w jedno z bohaterami książki.

VALÉRIE PERRIN (ur. 1967)

Francuska fotografka, scenarzystka i pisarka. Wychowała się w Burgundii, a w 1986 roku osiadła w Paryżu. W 2006 roku poznała słynnego reżysera Claude’a Leloucha i ta znajomość wpłynęła zarówno na jej życie prywatne, jak i zawodowe: Perrin została fotografką na planach kręconych przez niego produkcji, współscenarzystką jego ostatnich filmów oraz partnerką życiową.

Popularność zdobyła jednak dzięki twórczości literackiej. Już debiutancka powieść Perrin, Les Oubliés du dimanche (w Polsce ukaże się w 2023 roku), przyniosła jej 13 nagród, a następna, Życie Violette, przebiła jej sukces – nie tylko we Francji. Została nagrodzona m.in. Maison de la Presse, a w Polsce otrzymała nominację do Bestsellera Empiku 2022 w kategorii literatura piękna.

Tej autorki

ŻYCIE VIOLETTE

CUDOWNE LATA

Tytuł oryginału:

TROIS

Copyright © Éditions Albin Michel, Paris 2021

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2023

Polish translation copyright © Joanna Prądzyńska 2023

Redakcja: Katarzyna Maciejak

Projekt graficzny okładki: Kasia Meszka

Ilustracje na okładce: BiZkettE1/Freepik (złote kwiaty);

macrovector/Freepik (spadające płatki kwiatów);

rawpixel.com/Freepik (gałąź magnolii)

ISBN 978-83-6751-356-2

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Katarzyna Rek

woblink.com

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Rozdział 46
Rozdział 47
Rozdział 48
Rozdział 49
Rozdział 50
Rozdział 51
Rozdział 52
Rozdział 53
Rozdział 54
Rozdział 55
Rozdział 56
Rozdział 57
Rozdział 58
Rozdział 59
Rozdział 60
Rozdział 61
Rozdział 62
Rozdział 63
Rozdział 64
Rozdział 65
Rozdział 66
Rozdział 67
Rozdział 68
Rozdział 69
Rozdział 70
Rozdział 71
Rozdział 72
Rozdział 73
Rozdział 74
Rozdział 75
Rozdział 76
Rozdział 77
Rozdział 78
Rozdział 79
Rozdział 80
Rozdział 81
Rozdział 82
Rozdział 83
Rozdział 84
Rozdział 85
Rozdział 86
Rozdział 87
Rozdział 88
Rozdział 89
Rozdział 90
Rozdział 91
Rozdział 92
Podziękowania

Nicoli Sirkisowi, Yannickowi Perrinowi Pamięci Pascale Romiszwili

1

4 grudnia 2017

Dziś rano Nina popatrzyła na mnie niewidzącymi oczami. Jej spojrzenie ześlizgnęło się jak krople deszczu po moim płaszczu, zanim zniknęła za drzwiami schroniska.

Lało jak z cebra.

Spod kaptura jej peleryny wymykały się czarne kosmyki, zauważyłam też, że jest blada. Miała na nogach za duże kalosze, w ręce trzymała długi szlauch. Na jej widok skurczył mi się żołądek; czułam się tak, jakby poraził mnie prąd, co najmniej pięć tysięcy woltów.

Przyniosłam trzydzieści kilogramów karmy. Robię to co miesiąc, ale nigdy nie wchodzę na teren schroniska. Słyszę psy, choć ich nie widzę. Chyba że akurat ktoś wyprowadza jakiegoś na spacer.

Worki ustawione jeden obok drugiego przed wejściem. Zawsze ten sam niedogolony wysoki facet pomaga mi zanieść te nagrody pocieszenia pod tablice z napisami PORZUCIĆ ZNACZY ZABIĆ i PROSIMY DOBRZE ZAMYKAĆ BRAMĘ.

Co roku na Boże Narodzenie i przed wakacjami – ale nigdy nie tego samego dnia – wsuwam gotówkę do skrzynki pocztowej schroniska. Anonimowo. Piszę tylko na kopercie grubym flamastrem NINA BEAU. Nie chcę, żeby wiedziała, że pieniądze są ode mnie. Nie robię tego dla zwierząt, robię to dla niej. Wiem dobrze, że wszystko pójdzie na karmę i weterynarza, ale chcę, żeby przeszło przez jej ręce, i to bez śladu. Żeby wiedziała, że tam na zewnątrz nie wszyscy wyrzucają małe kotki na śmietnik.

Trzydzieści jeden lat temu też popatrzyła na mnie niewidzącym wzrokiem – jak dziś rano. Wychodziła z męskiej toalety, miała dziesięć lat. W damskiej był tłok, już wtedy nie lubiła czekać.

Jej spojrzenie ześlizgnęło się po mnie, po czym przytuliła się do Étienne’a.

Siedzieliśmy w barze Progrès, należącym do rodziców Laurence Villard. Było niedzielne popołudnie. Bar był zamknięty dla gości, żaluzje opuszczone. Prywatna impreza z okazji urodzin córki. Pamiętam krzesła ustawione jedno na drugim na stolikach. Pamiętam zaimprowizowany parkiet do tańca między fliperem a barem. Na barze rozpakowane prezenty obok chipsów i herbatników Choco BN, żółte słomki w kartonowych kubeczkach z napojem Oasis i lemoniadą.

Obecna była cała ostatnia klasa. Nie znałam nikogo. Dopiero przyjechałam do La Comelle, robotniczego miasta w centrum Francji, około dwunastu tysięcy mieszkańców.

Nina Beau. Étienne Beaulieu. Adrien Bobin.

Obserwowałam odbicie ich trojga w lustrze nad barem.

Nosili staromodne imiona, jak po przodkach. Większość z nas miała na imię Aurélien, Nadège czy Mickaël.

Cała trójka – Nina, Étienne i Adrien – weszli w dzieciństwo jako papużki nierozłączki. Tamtego dnia i później również nie zwracali na mnie uwagi.

Nina i Étienne całe popołudnie tańczyli do Take on Me grupy a-ha. Maxisingiel – ten kawałek trwał dwadzieścia pięć minut. Wszyscy z mojej klasy puszczali to bez przerwy, jakby nie było innych piosenek.

Nina i Étienne tańczyli jak dorośli. Jakby robili to całe życie. Tak myślałam, kiedy na nich patrzyłam.

W migającym świetle wyglądali jak dwa morskie ptaki, z wdziękiem rozkładające skrzydła w wietrzne noce. Ptaki widoczne jedynie w dalekich błyskach latarni morskiej.

Adrien siedział niedaleko nich na ziemi, plecami przyklejony do ściany. Kiedy Cyndi Lauper zaczęła śpiewać True Colors, szybko wstał, żeby poprosić Ninę do tańca, do tego wolnego utworu.

Étienne niechcący otarł się o mnie. Nigdy nie zapomnę jego zapachu – pachniał wetiwerią i cukrem.

*

Mieszkam sama na wzgórzach – czy raczej na pagórkowatym terenie – pod La Comelle. Wyjechałam stąd, ale wróciłam, bo muzyka tego miasta, ludzie, słoneczne dni, dwie główne ulice i alejki w supermarkecie, w którym co tydzień robię zakupy, to moje życie. Od dziesięciu lat cena metra kwadratowego jest śmiesznie niska; prawie rozdają tu ludziom ziemię. Kupiłam więc za grosze mały domek i odnowiłam. Cztery pokoje i ogród z wielką lipą. Lipa w lecie daje cień, a w zimie napary.

Wszyscy stąd wyjeżdżają. Wszyscy, ale nie Nina.

Étienne i Adrien wyjechali, wrócili na Boże Narodzenie i znów wyjechali.

Pracuję w domu, czasem redaguję albo tłumaczę teksty dla wydawnictw. A żeby mieć kontakt z ludźmi, wiedzieć, co się dzieje wokół mnie, w sierpniu i grudniu zastępuję redaktora w miejscowej gazecie. W lecie zajmuję się rubryką zgonów, rocznic ślubów i konkursów gry w karty, w zimie to samo, z tym że dochodzą spektakle dla dzieci i jarmarki świąteczne.

Tłumaczenie i redagowanie tekstów to pozostałości z mojego poprzedniego życia.

Są wspomnienia, z teraźniejszości i przeszłości, które mają zapach. Gdy zmienia się życie, zmieniają się zapachy.

Dzieciństwo pachnie smołą, dętką, watą cukrową, środkiem odkażającym używanym w szkolnych salach, ogniem z rozpalanych w zimne dni kominków, chlorowaną wodą miejskich basenów, wonią potu z dresów wieszanych w szatni siłowni, różową gumą do żucia, klejem na palcach, karmelkami, które weszły między zęby, choinką ustawioną na podwórku.

Dorastanie ma zapach pierwszego papierosa, piżmowego dezodorantu, bułki z masłem zanurzonej na sekundę w kubku ciepłego kakao, whisky z colą, imprez w piwnicach, spragnionych ciał, wody utlenionej, żelu do włosów, szamponu z żółtek, szminki, świeżo upranych dżinsów.

Późniejsze życie pachnie szalem, który został nam po pierwszej nieszczęśliwej miłości.

A potem przychodzi lato. Lato należy do wszystkich epok. Jest ponadczasowe, przede wszystkim przez swój uporczywy zapach, który przylega do ubrań, za którym tęskni się całe życie. Kapiące słodyczą owoce, wiatr od morza, świeże ciastka, czarna kawa, krem do opalania, babciny puder… Lato należy do każdego okresu życia. Lato nie ma dzieciństwa ani wieku młodzieńczego. Lato to anioł.

Jestem wysoka, raczej zgrabna. Mam grzywkę, półdługie ciemnokasztanowe włosy. Kilka siwych niteczek kamufluję brązowym tuszem do rzęs.

Mam na imię Virginie. Jestem w tym samym wieku co oni.

Dziś z tamtej trójki tylko Adrien jeszcze ze mną rozmawia.

Nina mną gardzi.

Étienne… To ja nie chcę z nim gadać.

A przecież fascynują mnie od dzieciństwa. Nigdy nie zżyłam się z nikim poza tą trójką.

I poza Louise.

2

5 lipca 1987

Zaczyna się od bólu brzucha po zjedzeniu kanapki i frytek maczanych w keczupie. Nina siedzi pod parasolem z reklamą lodów Miko, przed budką sprzedawcy frytek. Kilka metalowych kolorowych stolików na tarasie z widokiem na trzy baseny miejskiej pływalni. Zlizując ziarenka soli z koniuszków palców, Nina słucha Madonny, La Isla Bonita, i rozmarzonym wzrokiem obserwuje opalonego blondyna skaczącego z pięciometrowej wieży. Palcami wygarnia resztki keczupu z rowków na dnie plastikowego pojemnika. Étienne kołysze się na krześle, pociągając przez słomkę lemoniadę z sokiem truskawkowym, Adrien odgryza kęs zbyt dojrzałej brzoskwini; sok cieknie mu po rękach, ustach, nogach, wszędzie pełno soku.

Nina często obserwuje Étienne’a i Adriena. Nigdy nie ukradkiem. Wbija wzrok w którąś część ich ciała i już go nie odrywa. Étienne tego nie lubi i często rzuca: „Przestań się gapić!”. Adrien ma to w nosie. To cała Nina, nie ma wstydu.

Znów skurcz w brzuchu i nagłe uczucie, że coś ciepłego spływa po wewnętrznej stronie ud. Nina od razu się domyśla. Och, nie! Za wcześnie! Nie chcę! Jedenaste urodziny za piętnaście dni. Myślała, że TO przychodzi później, pod koniec gimnazjum… Za dwa miesiące będzie dopiero w pierwszej gimnazjalnej… Co za wstyd… Jeśli dziewczyny się zorientują, będą myślały, że powtarzam klasę.

Wstaje, owija się szorstkim ręczniczkiem, skąpym, ale wystarczy, żeby zakryć biodra. Jest bardzo szczupła. „Chuda jak patyk”, drażni się z nią często Étienne. Nina bez słowa podaje mu walkmana i idzie do damskiej szatni. Zwykle wchodzi do męskiej, bo tam przebierają się szybciej.

Étienne i Adrien zostali na tarasie. Nina wystrzeliła stamtąd jak z procy. Normalnie ich trójka nigdy się tak nie rozstaje; każdy, zanim wyjdzie, mówi, dokąd idzie.

– Co jej się stało? – pyta Étienne, żując słomkę sterczącą z kącika ust.

Adrien spostrzega, że syrop zaróżowił jego język.

– Nie wiem… – Wzdycha. – Może to ta astma.

Nina tego dnia już nie wraca na taras. Ruda plama na kostiumie kąpielowym. Pędem przebiera się, wciska do majtek kłąb papieru toaletowego. Czuje się tak, jakby miała guza między nogami. Przystaje przed miejscowym minimarketem i kupuje wkładki higieniczne za drobne, które zostały z frytek. Bierze najtańsze, pakowane po dziesięć.

W domu suczka Paola, machając ogonem, patrzy na nią dziwnie. Podnosi pysk, odwraca się i biegnie do Pierre’a Beau, dziadka Niny, który pracuje w ogrodzie. Dziadek nie zauważył, że wnuczka wróciła. Nina zamyka się w swoim pokoju na piętrze.

Jest gorąco. Chciałaby zanurzyć się z Étienne’em i Adrienem w głębokim na cztery metry basenie, nad którym stoją dwie trampoliny – metrowa i trzymetrowa – oraz pięciometrowa wieża. Jest tam zbyt głęboko, żeby woda się nagrzała. Codzienne wyzwanie to skoczyć tak sprytnie, by dotknąć lodowatego dna.

Wieczorem dzwoni Étienne. W tym samym czasie próbuje się z nią połączyć Adrien, ale jest zajęte.

– Dlaczego nagle zniknęłaś?

Nina się waha. Chce wymyślić jakieś kłamstwo, ale po co.

– Dostałam okres.

Według Étienne’a okres mogą mieć tylko dziewczyny, które mają już piersi, owłosienie: matki, kobiety zamężne. Nina nie zalicza się do żadnej z tych grup. Étienne zbiera jeszcze naklejki w albumach Panini i ukradkiem ssie kciuk. Nina jest taka jak on. Widział przecież cały rząd lalek Barbie w jej pokoju.

Milczy. Nie dowierza. W końcu pyta:

– Mówiłaś dziadkowi?

– Skąd! Obciach.

– Co zamierzasz zrobić?

– A co mam zrobić według ciebie?

– Może to nie jest normalne w twoim wieku.

– Podobno wszystko zależy od matki. Jeśli moja mama dostała okres w tym wieku, to normalne. Ale jak mam się dowiedzieć?

– To boli?

– Tak, trochę… takie skurcze. Jak po obrzydliwej zupie cebulowej.

– Co za szczęście, że nie jestem dziewczyną!

– Za to pójdziesz do wojska.

– Być może. Ale i tak się cieszę, że nie jestem dziewczyną. Pójdziesz do lekarza?

– Nie wiem.

– Chcesz, żebyśmy z tobą poszli?

– Może. Ale macie czekać przed gabinetem.

*

Poznali się dziesięć miesięcy wcześniej na podwórku Szkoły Podstawowej imienia Pasteura w pierwszy dzień po wakacjach. Wszyscy rozpoczynali naukę w ostatniej klasie.

Taki wiek to kompletny chaos. Dzieci nagle zaczynają różnić się od siebie. Duże, małe, dojrzałe, niedojrzałe. Jedne wyglądają na swoje dziesięć lat, inne sprawiają wrażenie, jakby miały czternaście.

Na dziedzińcu szkolnym zebrały się dwie klasy, w sumie około sześćdziesięciorga dzieci. Przed nimi stoją dwie osoby: nauczycielka, pani Bléton, i nauczyciel, pan Py. Na zmianę wywołują nazwiska.

To poranek, kiedy poznaje się różnicę między ślepym trafem i ciosem od losu.

Każde dziecko modli się po cichu – nawet to, które nigdy nie było na lekcjach religii – żeby wywołała je pani Bléton. Pan Py ma złą opinię, przekazywaną młodszym przez pokolenia starszych uczniów w przerażających opowieściach. To drań, który nie waha się uderzyć dzieciaka, unieść go za kołnierz nad ziemią, a nawet rzucać krzesłami o ścianę, gdy jest naprawdę wściekły. Poza tym co roku wybiera sobie ofiarę i jej nie wypuszcza. Ofiara to przeważnie zły uczeń. „Więc musisz się dobrze uczyć, inaczej koniec!”

Pani Bléton – rząd po prawej. Pan Py – rząd po lewej. Wywołują uczniów w kolejności alfabetycznej.

Łatwo sobie wyobrazić westchnienia ulgi dobiegające z prawej strony. Uczniowie w tym rzędzie wyglądają tak, jakby dziękowali niebu – są wyraźnie zrelaksowani. A po lewej? Wszyscy przypominają skazańców.

Tego ranka w szkole imienia Pasteura jest cicho jak makiem zasiał. Słychać tylko głosy dwojga nauczycieli na dziedzińcu szkolnym, wyczytujących nazwiska uczniów zaczynające się na A.

Adam Éric, na prawo.

Antard Sandrine, na lewo.

Antunès Flavio, na prawo.

Aubagne Julie, na lewo.

Następnie na B.

Beau Nina, na lewo.

Beauclair Nadège, na prawo.

Beaulieu Étienne, na lewo.

Bisset Aurélien, na prawo.

Bobin Adrien, na lewo.

W ten sposób trzeciego września 1986 roku Nina Beau, Étienne Beaulieu i Adrien Bobin znaleźli się w jednej grupie. Chłopcy wydają się sparaliżowani ze strachu, więc Nina bierze ich za ręce i ciągnie do rzędu przed nauczycielem. Étienne idzie za nią bez oporu. To, że dał się wziąć za rękę dziewczynie, już samo w sobie jest wstydem, a jeszcze nie dotarło do niego, że dostał podwójny wyrok: stracił przyjaciela, Auréliena Bisseta, i jest w grupie Py’ego. Ta ostatnia prosta przed gimnazjum jest przez całą szkołę uważana za trudne doświadczenie. „Cholera, trafiłeś do Py’ego, porażka!”

We troje stoją obok siebie, czekając na koniec apelu.

Étienne jest dużo wyższy od dwojga pozostałych. Ma delikatne rysy, jasne włosy, jasną cerę, wygląda jak dziecko na starych rycinach; oczy, błękitne jak woda w basenie, zwracają uwagę wszystkich, którzy napotkają jego spojrzenie.

Adrien jest ciemnym szatynem z potarganymi włosami, szczupłym, bladym i tak nieśmiałym, że wygląda, jakby chował się sam za siebie.

Nina ma wdzięk sarenki. Czarne brwi i długie rzęsy nad hebanowymi oczami. Po dwóch miesiącach wakacji jest opalona na ciemny brąz.

Pan Py obserwuje przyszłych uczniów zza okularów; wydaje się zadowolony, z uśmiechem prosi, żeby poszli za nim do klasy, i staje przed tablicą.

Wciąż ta przerażająca cisza. Każdy krok, każdy gest natychmiast zmienia się w sopel lodu.

Wybierają losowo miejsca. Ci, którzy się znają, trzymają się razem. Étienne dyskretnie odpycha Adriena biodrem, żeby stanąć przy Ninie. Adrien posłusznie staje za nią i nagle zapomina o nauczycielu. Przepada, patrząc na jej warkocze, ciemne u nasady, rozjaśnione na końcach, z dwiema gumkami i przedziałkiem pośrodku, na perłowe guziczki przy czerwonej aksamitnej sukience… Kropka nad „i” to ten meszek na karku. Piękność widziana z tyłu. Nina czuje to spojrzenie, odwraca się na chwilkę i rzuca mu figlarny uśmiech. Ten uśmiech dodaje mu animuszu. Ma przyjaciółkę! Koleżankę! Po powrocie do domu będzie mógł powiedzieć: „Mamo, mam nową przyjaciółkę!”. Ma nadzieję, że Nina będzie jadała w stołówce, tak jak on.

– Siadajcie!

Pan Py przedstawia się, pisze na tablicy swoje nazwisko. Napięcie opada, bo w sumie nie wygląda na takiego złego, jak mówią. Właściwie prawie się uśmiecha, wyjaśniając im wszystko. Może się zmienił? Czy dorośli mogą się z czasem zmieniać na lepsze?

Ranek mija szybko. Rozdawanie podręczników, które należy obłożyć jeszcze tego samego wieczoru, a nie następnego dnia.

– Nienawidzę prokrastynacji – oznajmia pan Py, grzebiąc w skórzanej teczce.

Odpowiada mu nieufna cisza.

– Widzę, że nie znacie tego słowa.

Nauczyciel wstaje, ściera gąbką swoje nazwisko i w tym miejscu pisze: PROKRASTYNACJA – od czasownika PROKRASTYNOWAĆ. Podkreśla to trzy razy.

– To znaczy: odłożyć na jutro to, co można zrobić dzisiaj.

Potem prosi, by każdy się przedstawił i powiedział o swoich słabych i mocnych stronach.

Zapada cisza.

– Ojej! Widzę, że śpimy na siedząco! No cóż, będę wywoływał na chybił trafił…

Pan Py wskazuje palcem sąsiadkę Adriena, bladą blondyneczkę. Dziewczynka wstaje.

– Nazywam się Caroline Desseigne, moją mocną stroną jest czytanie, a moim słabym punktem jest to, że mam zawroty głowy…

Caroline czerwienieje i siada.

– Następny, proszę! Twój sąsiad – rzuca Py.

Adrien wstaje. Czerwone czoło. Wilgotne ręce. Nienawidzi zabierać głosu przed całą klasą.

– Nazywam się Adrien Bobin. Moją mocną stroną również jest czytanie, a słabą… Boję się węży.

Nina podnosi rękę. Pan Py zachęca ją skinieniem głowy.

– Nazywam się Nina Beau. Moją mocną stroną jest rysowanie… Moją słabą stroną jest astma.

Teraz kolej na Étienne’a, więc wstaje.

– Nie podniosłeś ręki! – ryczy Py.

Cisza.

– Nie szkodzi, dziś jest pierwszy dzień szkoły, z reguły jeszcze nie swędzi mnie ręka… zmęczyła się na wakacjach. Siadaj. Jeśli chcesz zabrać głos, trzeba podnieść rękę. Następny!

Étienne bez słowa opada na krzesło, na plecach czuje zimny pot. Dłonie mu się trzęsą.

Jest południe, dzwonek dla wszystkich klas. Nikt się nie porusza. Pan Py prosi, żeby uczniowie, którzy się jeszcze nie przedstawili, kontynuowali. Étienne kilka razy podnosi rękę, ale Py do końca lekcji jakby przestaje go widzieć. Wreszcie zwalnia klasę na przerwę.

Étienne i Adrien, mimo że wyszli pierwsi, czekają na Ninę na korytarzu. Już czują się zżytą grupą. Gdy dołącza do nich Nina, Étienne skarży się, rozzłoszczony:

– Wszyscy się przedstawili, tylko ja nie…

– To jak ty się nazywasz? – pyta Nina.

– Étienne Beaulieu. Moją mocną stroną jest sport, a słabą… Nie wiem. Jestem raczej we wszystkim dobry.

– Nie masz żadnej słabej strony? – pyta Nina.

– Chyba nie.

– Nie boisz się niczego? – dziwi się Adrien.

– Nie.

– Nawet gdybyś znalazł się w lesie sam w nocy?

– Nie wiem… Musiałbym spróbować.

Idą razem szybkim krokiem. Są spóźnieni dwadzieścia minut na obiad w stołówce.

Nina idzie w środku, po jej prawej Adrien, po lewej – Étienne.

Nazwisko ucznia: Bobin Adrien, rue John-Kennedy 25, 71200 La Comelle, ur. 20 kwietnia 1976 roku w Paryżu. Francuz.

Ojciec: Bobin Sylvain, rue de Rome 7, 75017 Paryż, pracownik banku, ur. 6 sierpnia 1941 roku w Paryżu, Francuz.

Matka: Simoni Joséphine, rue John-Kennedy 25, 71200 La Comelle, opiekunka w żłobku i w przedszkolu, ur. 7 września 1952 roku w Clermont-Ferrand, Francuzka.

Inny opiekun prawny, adres, zawód, data urodzenia, narodowość, telefon domowy / biurowy.

W razie wypadku zawiadomić: Joséphine Simoni, 85 67 90 03.

Nazwisko ucznia: Beaulieu Étienne Jean Joseph, rue du Bois-d’Agland 7, 71200 La Comelle, ur. 22 października 1976 roku w Paray-le-Monial, Francuz.

Brat: Paul-Émile, 19 lat. Siostra: Louise, 9 lat.

Ojciec: Beaulieu Marc, rue du Bois-d’Agland 7, 71200 La Comelle, urzędnik, pracuje w Autun, ur. 13 listopada 1941 roku w Paryżu, Francuz.

Matka: Beaulieu (nazw. panieńskie: Petit) Marie-Laure, rue du Bois-d’Agland 7, 71200 La Comelle, urzędniczka sądowa w Mâcon, ur. 1 marca 1958 roku w La Comelle, Francuzka.

Inny opiekun prawny, adres, zawód, data urodzenia, narodowość, telefon domowy / biurowy.

W razie wypadku zawiadomić: Bernadette Rancoeur (pomoc domowa), 85 30 52 11.

Nazwisko ucznia: Beau Nina, rue des Gagères 3, 71200 La Comelle, ur. 2 sierpnia 1976 w Colombes, Francuzka.

Ojciec: nieznany.

Matka: Beau Marion, rue Aubert 3, 93200 Saint-Denis, zawód nieznany, ur. 3 lipca 1958 roku w La Comelle, Francuzka.

Inny opiekun prawny: Pierre Beau (dziadek), rue des Gagères 3, 71200 La Comelle, pracownik poczty, wdowiec, ur. 16 marca 1938 roku, Francuz.

W razie wypadku zawiadomić: Pierre Beau, 85 29 87 68.

3

5 grudnia 2017

W kółko myślę o tej informacji, tak naprawdę w nią nie wierząc. Ja, samotniczka z natury… Co mi przyszło do głowy, żeby zgłaszać swoją kandydaturę do pracy w gazecie? Chciałam się sprawdzić? Chwila szaleństwa? Nie interesują mnie plotki ani to, kto odchodzi na emeryturę, ani żadne turnieje gry w bule. I nagle znalazłam się w centrum tego wszystkiego, tsunami uderza mnie prosto w twarz.

Z pewnością to nieszczęśliwy przypadek.

Leśny Staw. Stara kopalnia piasku na południe od La Comelle, przy drodze do Autun. Wody podziemne, łącząc się z Saoną, zalały ponad sto hektarów terenu. Często kąpaliśmy się tam w dzieciństwie. Wiedzieliśmy, że to niebezpieczne; podobało nam się kuszenie losu, ale staraliśmy się nie oddalać od brzegu z powodu podwodnych osuwisk, przez które w wodzie powstawały śmiertelnie niebezpieczne dziury. Prawie nikt nie wypuszczał się na środek jeziora. Czasem tylko jakiś chłopak się popisywał. A poza tym z jeziorem łączyło się mnóstwo legend. Mówiono, że w nocy ukazywały się tam duchy topielców, które pływały po powierzchni ubrane w całuny. Ja widziałam tylko turystów na kempingach i porzucone puste puszki po piwie. Mało kto kąpał się boso. Nawet gdy było mi bardzo gorąco, wchodziłam do wody w trampkach. Ryzyko zranienia się kawałkiem szkła albo żelaza było spore. Pływać wolałam na pływalni. Ale w letnie wieczory spotykaliśmy się nad jeziorem, żeby słuchać muzyki i pić przy ognisku.

Już całe lata tam nie byłam.

Po raz pierwszy od pięćdziesięciu lat Leśny Staw został częściowo osuszony w celu umocnienia brzegów. Władze gminy przeprowadzają analizy terenu. Jest plan zagospodarowania nabrzeży. Mają tu powstać piaszczysta plaża, kawiarnie, zjeżdżalnie. Zostaną zatrudnieni ratownicy. Gmina zamierza zająć się również dzikimi kempingami oraz lekkomyślnymi amatorami kąpieli.

W zeszłym tygodniu podczas osuszania zachodniej części stawu odkryto zatopiony samochód. Nad brzeg prowadzą jedynie wąskie i kręte ścieżki. Ci, którzy przyjeżdżają tu samochodami, z reguły zostawiają auta na zaimprowizowanym parkingu między dwoma polami, około trzystu metrów od głównego wejścia.

Zidentyfikowano tablice rejestracyjne wraka – to twingo ukradzione siedemnastego sierpnia 1994 roku w La Comelle. Typowa sytuacja: złodziej chciał się pozbyć kradzionego auta. Ale żandarmów zaintrygował fakt, że tamtego dnia zaginęła też Clotilde Marais.

Siedemnastego sierpnia 1994 roku. Gdy w redakcji szef podał tę datę, zmroziło mnie. Poprosiłam, żeby wysłał kogoś innego, jakiegoś bardziej doświadczonego dziennikarza, ale wszyscy wyjechali na wakacje, a ja miałam dyżur i byłam na miejscu. „Toczy się śledztwo, musi pani pojechać tam jak najprędzej. Dziś jeszcze musimy mieć zdjęcie tego zatopionego samochodu i artykuł”.

Grzebię w szufladzie, szukając legitymacji prasowej. Zwykle jej nie potrzebuję. Kiedy piszę artykuł o wyborach Miss Gry w Bule, nikt mnie o nią nie prosi.

Nie lubiłam Clotilde Marais. Pewnie zazdrościłam jej ślicznych długich nóg, którymi obejmowała Étienne’a w pasie. To głównie pamiętam, jeśli o nią chodzi. Ona siedzi na murku, on stoi przed nią, całują się. Ona jest w szortach, ściska go nogami. Jest boso, paznokcie u stóp ma starannie pomalowane. Złote rzymianki rzucone niedbale na chodnik. Kwintesencja kobiecości. Świerzbi mnie, żeby zepchnąć Clotilde z tego murku. Zająć jej miejsce. Stać się nią. Rzecz jasna byłam dyskretna: przeszłam szybko obok, wstrzymując oddech.

Clotilde Marais zniknęła latem w roku, w którym skończyła osiemnaście lat. Całe miasto było poruszone. No bo jak można tak po prostu wyjechać, nie zostawiając choćby kilku słów wyjaśnienia? Mnie to właściwie nie zaskoczyło: zawsze zadzierała nosa, nikomu się nie zwierzała, nie miała przyjaciół, przeważnie widziało się ją samą.

Mam ochotę zadzwonić do Niny do schroniska, opowiedzieć jej o samochodzie znalezionym na dnie naszego jeziora. Ale wiadomo, że nigdy tego nie zrobię. To tylko taki odruch, szybko go powstrzymałam.

Nie śmiem w ogóle wyobrażać sobie, jak to odbierze Étienne.

4

Rok szkolny 1986 / 1987 był jedynym, w trakcie którego nauczyciel Antoine Py – inaczej mówiąc, pan Py – zmienił swojego kozła ofiarnego.

Przez całą nauczycielską karierę, od 1955 do 2001 roku, zawsze we wrześniu decydował, na kogo tym razem się uweźmie. Przepadał za tą zabawą. Szykował się do niej w myślach, siedząc nad krzyżówką w Sables-d’Olonne, gdzie spędzał każde lato.

Będzie to blondyn, brunet, może rudy? Wysoki, bo drugoroczny, czy po prostu chudy, tchórzliwy? W każdym razie od samego początku irytujący. Wystarczy, że posadzi dupę w klasowej ławce i wykrzyknie „Obecny!” głosem, który zrani nauczycielskie uszy pana Py’ego jak zgrzytnięcie widelcem po talerzu.

To zawsze był chłopak. Słaba płeć go nie interesowała. Wspomagał się dokumentami ucznia, godzinami czytał je i analizował.

Z upodobaniem rozgryzał imiona, nazwiska, zawody rodziców, sytuacje rodzinne. To go fascynowało! Delektował się tym. Miał wrażenie, że zagląda przez niezasłonięte okna do oświetlonych mieszkań, samemu stojąc w cieniu.

Zawód ojca, zawód matki… Nigdy nie wybrał ucznia, którego rodzice piastowali kierownicze stanowiska lub byli urzędnikami państwowymi. To uratowało Étienne’a Beaulieu pierwszego dnia szkoły w 1986 roku. Gdyby Py nie wyczytał z jego akt, że rodzice byli wysokimi urzędnikami, miałby przechlapane! Wstać i zabierać głos, nie będąc wywołanym, jeszcze czego!

Nie przyczepiłby się też nigdy do takiego Abdela Kadera, jak uwielbiał przezywać uczniów wyznających islam, gdy był w towarzystwie starannie dobranych przyjaciół, czyli spotykanych na tarasach kafejek w Sables-d’Olonne nauczycieli z innych szkół.

Antoine Py nie miał przyjaciół w La Comelle; stanowisko zmuszało go do zachowywania dystansu wobec ludzi.

Gdy zrobił pierwszy odsiew, analizując sytuację zawodową rodziców i ich pochodzenie, wystarczały mu trzy dni na wybranie ofiary. Miał kilka stałych kryteriów: uczeń musiał wyglądać na kompletnego idiotę, nie od razu rozumieć, co się do niego mówi, mieć głupie spojrzenie, jakiś tik, pomiętą koszulę, być trochę tłustym, zwłaszcza w talii, mieć brudne buty, niepewny krok. Jego uwagę zwracali również ci zbyt pewni siebie, którzy zachowywali się ostentacyjnie, drwiąco, tu uśmieszek, tam błysk w oku. Takim cwaniaczkom kochał zamykać pysk.

Szukał najmniej widocznej szpary i wślizgiwał się przez nią.

Zawsze uczył dziesięciolatków, czyli ostatnią klasę przed gimnazjum, które uważał za „śmietnik instytucji państwowego nauczania”. Wydawało mu się, że jest jubilerem, który szlifuje cenne diamenty, a one kończą potem w rynsztoku. „Strata czasu!”, mówił wieczorem żonie, siorbiąc zupę.

We wrześniu 1986 roku zarzucił sieci na Martina Delannoy, który powtarzał klasę. Chłopak miał dysleksję, chodził do logopedy. Py znajdował wyjątkową przyjemność nie w zmuszaniu go do czytania na głos przed całą klasą, nie. To byłoby zbyt proste, nie dość perwersyjne, a zwłaszcza zbyt ryzykowne; chodziło przecież o to, żeby nie wzbudzić niczyich podejrzeń, przede wszystkim podejrzeń rodziców, ale nie tylko. Uczniowie przecież gadali, nad talerzem z kluskami opowiadali o wszystkim, co działo się w klasie. Py wolał całe ranki trzymać Martina przy tablicy, każąc rozwiązywać nierozwiązywalne zadania matematyczne.

Trudno mu było ukryć za fałszywym uśmiechem wyjątkową przyjemność, jakiej doznawał, widząc trzęsącego się ze strachu bladego ucznia, po którego czole spływały strużki potu. Ofiara połykała łzy, ale mimo wszystko ciekły, aż na drewnianej podłodze pod nogami dzieciaka powstawała maleńka kałuża tej przezroczystej krwi, jakby uczeń starał się powstrzymać ból. Wreszcie tama puszczała, policzki zalewały się łzami. A on, Py, łagodnym głosem mówił: „Wracaj na miejsce, chłopcze, zostaniesz na długiej przerwie, to ci wszystko wytłumaczę”.

Krzyczał rzadko, był fałszywie słodki, po czym, bez uprzedzenia, dlatego że ktoś rozmawiał podczas lekcji albo że poprzedniego wieczoru żona odwróciła się do niego plecami czy rano ktoś nie ustąpił mu miejsca, rzucał się na dziecko i podnosił je za kołnierz. Zły stopień, zbaczanie z tematu, szydercze śmieszki, gadanie, zagapienie się, ziewnięcie… – w takich wypadkach mury trzęsły się od jego głosu, który grzmiał aż po czubki wielkich kasztanowców rosnących na dziedzińcu szkolnym.

Nigdy żaden rodzic się nie poskarżył, bo też nigdy żaden uczeń nie podniósł swojej średniej tak jak podczas nauki w klasie pana Py’ego. Jego nazwisko wymawiano po cichu, z porozumiewawczymi uśmiechami i zadowoleniem szeptano: „On jest w klasie pana Py’ego”.

Pod koniec roku dostawał dużo prezentów i przyjmował je ze łzami w oczach, powtarzając w kółko jedno zdanie: „Proszę państwa, to nic takiego, przecież na tym polega moja praca”.

Zajęcia prowadził jasno i precyzyjnie. Mógł poświęcać godziny na wyjaśnianie jakiegoś szczegółu, dopóki największy bałwan go nie zrozumiał. Nawet jeśli powtarzał w kółko to samo. Nawet jeśli trzeba było przepisywać lekcję sto razy, aż raz na zawsze weszła do zakutego łba. Nawet jeśli dostawało się nieskończoną listę zadań domowych i musiało się spędzać nad nimi całe wieczory, całe niedziele.

Był wyjątkowo dobrym nauczycielem, dlatego mógł sobie pozwolić na kozła ofiarnego. Nawet dyrektor szkoły, pan Avril, biorąc pod uwagę doskonałe rezultaty pana Py’ego, zamykał oczy na takie dziwactwo.

Rok szkolny 1986/1987 pan Py zaczął więc z nowym wybrańcem, Martinem Delannoy, co trwało aż do tego marcowego dnia, w którym tuż przed długą przerwą rozdano dzieciom grupowe zdjęcie klasowe. Każde dziecko dostało kopertę z fotografią i jej ceną oraz z ceną indywidualnych zdjęć portretowych, w formie kalendarza, zakładek do książek lub pocztówek z życzeniami.

Tamtego ranka Py zatrzymał na długiej przerwie Adriena Bobina i Martina Delannoy i kazał im dokończyć przepisywanie lekcji o uzgadnianiu liczby mnogiej. Sam udał się do pokoju nauczycielskiego na kawę. Wrócił do klasy koło jedenastej, kilka minut przed kolejną lekcją.

Cicho otworzył drzwi. Uwielbiał się skradać i straszyć uczniów. Patrzył na Martina Delannoy, który z nosem w zeszycie i głową pochyloną na bok przesuwał językiem po wargach, przepisując zadanie. Py już otworzył usta, żeby powiedzieć Martinowi, że źle trzyma pióro, gdy jego uwagę zwrócił Adrien Bobin. Zawsze potargany drobny chłopak, który nigdy na nikogo nie donosił. Który uczciwie pracował. Rodzaj dzieciaka, jakiego na ogół nauczyciele zostawiają w spokoju. Ale tego dnia Adrien Bobin coś się guzdrał.

Py, gdy zawiesił na nim wzrok, poczuł nagle w piersi ukłucie lodowatego ostrza. Miał tak wytrenowany mózg, że wystarczyła jedna czwarta sekundy, żeby przeanalizował sytuację. Między uczniami przepływała milcząca wściekłość. Siedzących po przeciwnych stronach klasy Martina Delannoy i Adriena Bobina połączył jakby łuk elektryczny.

Adrien uniósł głowę i ujrzał ponure spojrzenie nauczyciela. Zza okularów Py’ego nadciągał huragan. Huragan groźny, śmiertelny. Z tych, co zabijają. Adrien zrozumiał to w sekundę. Opuścił oczy i wrócił do pracy, ale było już za późno.

5

6 grudnia 2017

Słyszę w oddali dzwony kościoła. Popołudniowe dzwony oznaczają czyjś pogrzeb. Z pewnością jakiejś starszej osoby; gdyby to był ktoś młody, wiedziałabym z racji pracy w gazecie i dyżuru. Zresztą tu są już sami starzy. Z dwóch szkół – Pasteura i Dantona – została tylko jedna, a i to nie wiadomo na jak długo. Kiedy fabryka traci robotników, tracimy też ich dzieci. Od dwudziestu lat było zbyt wiele zwolnień, zbyt dużo wczesnych emerytur. Fabryka Magellana, produkująca części zamienne do samochodów, zatrudniała w 1980 roku trzy tysiące pracowników, a w 2017 już tylko trzystu czterdziestu. Ostateczny cios nastąpił w 2003 roku, kiedy firma transportowa Damamme została sprzedana, a kilka lat później przeniesiona w inne miejsce.

Na moją lipę pada deszcz.

Poprawiam jakiś tekst, czekając na więcej wiadomości o samochodzie znalezionym w jeziorze. Przewieziono go do Autun. Policja nie pozwoliła mi podejść bliżej. Zrobiłam kilka zdjęć wraka wyciągniętego z wody. W dzisiejszej gazecie tej sprawie poświęcono krótką wzmiankę, ale gdyby we wraku odkryto ciało albo kilka ciał, wiadomość wylądowałaby na pierwszej stronie. Mam wrażenie, że żandarmi są bardzo ostrożni w wypowiedziach. Podobno w aucie jest szkielet. Nie mogę przestać myśleć o Clotilde Marais.

Wcześniej układałam papiery i znalazłam jej zdjęcie z dawnych czasów. W marcu 1987 roku miała zaledwie jedenaście lat. Nie pamiętałam, że chodziła do mojej klasy. Byłam w szoku, gdy zobaczyłam to zdjęcie z dziecięcych lat. Przez długi czas jej fotografia wisiała we wszystkich sklepach. Ale ponieważ jakiś świadek oficjalnie zeznał, że w dzień zniknięcia Clotilde widział ją na dworcu, wszyscy myśleli, że po prostu wyjechała bez słowa.

Na tym zdjęciu jest też stary Py w szarym fartuchu oraz stojąca razem Trójka „B”: Beaulieu, Beau, Bobin. Ja stoję w drugim rzędzie, czwarta z lewej, blada, przezroczysta, nieistniejąca.

W „roku Py’ego” Nina, Étienne i Adrien spotykali się przed szkołą Pasteura dziesięć minut przed dzwonkiem na lekcje. Nie mieli innych kolegów ani koleżanek. Przypominali tulące się do siebie szczeniaki z jednego miotu. Ale nie byli w ogóle podobni. Ani z wyglądu, ani z zachowania.

Jedenaście lat to wiek, kiedy większość dziewczynek trzyma z dziewczynkami, a większość chłopaków z chłopakami.

Nina często była zmęczona, bo późno chodziła spać. Podobno pomagała dziadkowi segregować pocztę na następny dzień według ulic i dzielnic. Tak w każdym razie mówiono. To nie była prawda – listy układano rano na poczcie. Pewnie rysowała do późna w nocy. Miała zawsze pobrudzone węglem palce. Szorowała je szczoteczką i mydłem, ale grafit zabarwiał paznokcie.

Bardzo mi się podobały cienie, które miała pod oczami. Zazdrościłam jej ich. Dzięki nim robiła wrażenie starszej. Wyglądała poważnie, jak dorosła. Gdybym mogła ukraść jej te stygmaty zmęczenia! Zresztą chciałam wówczas ukraść jej wszystko: mały nosek, wygląd, sposób, w jaki nosiła głowę, uśmiech.

Nina jako dziecko była podobna do Audrey Hepburn. Później również. Ale na smutno. Choć Audrey też miała pewną melancholię w oczach. Z tym że u Niny to nie była kropla melancholii, ale raczej całe wiadro, wiadro smutku. Tak jakby wszystko już przeżyła, mimo że była dziewczynką. Nikt nie wiedział, kim był jej ojciec, ale podejrzewano, że pochodził z Afryki Północnej albo z Włoch, bo matka, z tego, co opowiadano, miała rude włosy i zielone oczy, a oczy Niny były tak czarne, że nie dostrzegało się źrenic.

Trójka „B” chodziła do szkoły pieszo. Chłopaki, Étienne i Adrien, używali deskorolki tylko wieczorami, w środowe popołudnia i podczas wakacji.

Nina z dziadkiem mieszkali na osiedlu robotniczym, w jednym z identycznych, przyklejonych do siebie domów z czerwonej cegły, stojących w rzędach wzdłuż dziesiątek takich samych ulic. Z tyłu każdego domu znajdował się ogródek warzywny, który żywił całą rodzinę, a gdy obrodziło, jeszcze i kilku sąsiadów.

Adrien z mamą, Joséphine, mieszkali w dwóch pokojach z kuchnią, na czwartym – ostatnim – piętrze budynku zbudowanego w latach sześćdziesiątych.

Étienne, jego rodzice i młodsza siostra, Louise, mieszkali w ładnej willi otoczonej stuletnimi drzewami. Najstarszy z rodzeństwa, Paul-Émile, wyjechał na studia do Dijon.

Ninę wychowywał stary człowiek.

Étienne był synem starego człowieka.

Adrien był synem nieobecnego ojca i matki hipiski, która sama sobie skręcała papierosy i słuchała Say It Ain’t So, Joe Murraya Heada, kiedy myła okna w jadalni.

Wszyscy mieszkali praktycznie w tej samej odległości od szkoły, około dwustu metrów.

I wszyscy troje pragnęli tego samego: uciec stąd, jak dorosną. Opuścić tę wiochę i zamieszkać w wielkim mieście pełnym czerwonych świateł, hałasu i szaleństwa, ruchomych schodów i kolorowych wystaw sklepowych. I świecących nawet w nocy neonów. Z tłumami ludzi na chodnikach, mnóstwem obcych – nieznajomych, o których nie da się plotkować.

Cały wolny czas spędzali razem, razem też chodzili do stołówki. Śmiali się z tych samych rzeczy. Wziąć książkę telefoniczną, otworzyć na chybił trafił, wykręcić numer i wygadywać głupstwa zmienionym głosem. Oglądać Magnum i Fame przy zamkniętych drzwiach i okiennicach, zajadając cukierki. Grać w Masterminda i bitwę morską. Czytać razem komiksy Przygody Tintina albo Księgę rzeczy dziwnych, wylegując się na łóżku Niny. „Skończyłem!”, mówili chórem Adrien i Étienne, a wtedy Nina przewracała stronę.

Uwielbiali straszyć się wzajemnie, fantazjować, rzucać śmierdzące bomby w alejkach supermarketu, nagrywać się godzinami na magnetofon, udawać prezenterów radiowych, odsłuchiwać nagrania i zanosić się śmiechem. Kierował tym wszystkim Étienne, Nina była sercem operacji, a Adrien po prostu robił, co mu kazali.

Wszystkie te rytuały zależały od ataków astmy Niny. Cała trójka zależała od jej kapryśnych oskrzeli. Bywało, że mimo ventolinu ataki trwały ponad godzinę. Przy tych najostrzejszych Nina wolała zostawać sama ze swoim świszczącym oddechem. Wtedy Adrien i Étienne wracali do domów. Adrien, żeby czytać albo wspominać wspólne rozmowy. Étienne, żeby jeździć na deskorolce albo oglądać telewizję z Louise, młodszą siostrą.

Łączyła ich Nina. Bez niej się nie spotykali. Spędzali razem czas we trójkę albo wcale.

Chłopcy lubili ją, bo nigdy nikogo nie osądzała, podczas gdy w La Comelle wszyscy się wzajemnie obgadywali. Żyli plotkami, które przechodziły z pokolenia na pokolenie. Za Niną ciągnęła się reputacja matki – była „bękartem”, „zerem”. Adrien był tak nieśmiały, że nie interesował nikogo poza Niną, która uważała go za inteligentnego i tajemniczego. Matka Adriena, Joséphine Simoni, była świeżo zatrudnioną pracownicą miejskiego żłobka. Hipiska w długich spódnicach, które wycierały chodnik. Ojca nie było. Oboje, matkę i syna, zaliczano do grupy dzieci kwiatów. Co do Étienne’a, większość uczniów żywiła do niego pogardę jako do „dzianego”. W La Comelle ludzie się ze sobą nie mieszali. Serwetki do serwetek, ścierki do ścierek. Szanowano robotników, mniej majstrów. Synowie dyrektorów byli źle widziani, a życie na pewnym poziomie, bogactwo, zawsze budziło podejrzenia.

Trójka „B” chodziła razem do kina. Zajmowali miejsca w pierwszym rzędzie. Adrien nie siadał wtedy gdzieś z tyłu, jak w klasie, ale obok Niny. Ona w środku, Adrien po jej prawej, Étienne po lewej.

W dniu, gdy oglądali Manon u źródeł, Nina złapała każdego z nich za rękę w momencie, gdy Ugolin przyszywał sobie do skóry wstążkę Manon, i nie puszczała ich dłoni jeszcze długo po tym, jak się powiesił.

Ten film, Manon u źródeł, został na zawsze ulubionym filmem Adriena i Étienne’a, niezależnie od tego, co mówili. Gdy ich pytano o ulubiony film, odpowiadali: Powrót Jedi. Kłamali.

6

7 grudnia 2017

Czwartek, dzień zakupów w supermarkecie. Wciąż mam nadzieję natknąć się na Ninę, ale na próżno. Wkładam do koszyka podstawowe produkty, potem idę na targ. Znów mam nadzieję ją spotkać; przyglądam się wszystkim przejeżdżającym samochodom, nic z tego. Jakby żyła w ukryciu.

Kiedy mam już owoce i warzywa, siadam na ogrzewanym tarasie kawiarni de l’Église na kawę. Patrzę na ludzi pchających wózki, na ich koszyki. Pary, samotne kobiety, wdowcy.

Bardzo lubię kelnerkę, która mnie zresztą nie poznaje. To Sandrine Martin. Chodziłyśmy razem do pierwszej klasy gimnazjum, w której była też Trójka. Później Sandrine poszła do zawodówki. Miała tik: co chwila spluwała na ziemię. Była ładna. Wciąż jest ładna. Ale w rysach jej twarzy łatwo dostrzec papierosy i ciągłe zmiany pracy. W zimie sweter zakrywa rozmyty tatuaż syreny na przedramieniu. Ta syrena nigdy nie wygrzewała się w słońcu na tarasie eleganckiego hotelu.

Niekiedy mam ochotę ją zaczepić i przedstawić się. „To ja, Virginie, nie poznajesz?” Ale po co? O czym będziemy rozmawiać? „Masz dzieci?” „Nie, a ty?” „Mam, dwójkę”. „Ile mają lat?” „Piętnaście i osiemnaście”. „Długo już tu pracujesz?” „Jak to się stało, że tu przyjechałaś? Przecież tu nic się nie dzieje”.

W sumie wolę, żeby Sandrine mnie nie rozpoznała. Uśmiechamy się do siebie. Wręcza mi dzisiejszą gazetę. Zostawiam trzydzieści eurocentów napiwku. Mam ochotę zostawić pięćdziesiąt, ale kawa kosztuje euro dwadzieścia. Byłoby za dużo. Zwróciłabym jej uwagę.

– Do widzenia!

Czasem nierozpoznawanie ludzi ma dobre strony. Przynosi spokój.

Wracając, nadkładam drogi i przechodzę przed moim starym gimnazjum.

Od dawna jest nieczynne. Nadmiar azbestu i przeciągów. Opuszczony budynek był wiele razy okradany i niszczony. Squatersi obrzucali go kamieniami i próbowali podpalić. Kilka okien jest zasłoniętych kartonami. Wokół budynku wyrasta pole chwastów.

Zbudowano nowe gimnazjum Georges’a Pereca, na przedmieściach. Chodzi do niego młodzież z wielu okolicznych miasteczek.

Dziś rano, przejeżdżając obok starego gimnazjum, które za każdym razem przypomina mi wrak statku porzuconego przez kapitana na morzu zzieleniałych kawałków betonu, zwolniłam.

Zwykle przejeżdżam obok z przyzwyczajenia, nie patrząc – jak w moim dawnym życiu, gdy nadrabiałam drogi, żeby przejechać koło wieży Eiffla.

Teraz zatrzymałam samochód i zaparkowałam go wzdłuż chodnika. Już tyle czasu o tym mówiono. Koparki zaczęły pracę, gimnazjum Vieux-Colombier za chwilę zostanie zrównane z ziemią. Stałam tak jakieś dziesięć minut i patrzyłam, jak miażdżą przeszłość. Płyty dachowe z hartowanej stali zdemontowane, ściany błyskawicznie rozbite, jakby to była dekoracja teatralna, a nie miejsce, w którym nauczano przez kilkadziesiąt lat.

Za parę dni wszystko zniknie.

Przypomniało mi się, jak podczas przerw chodziłam do biblioteki na trzecim piętrze i przyglądałam się uczniom na podwórku. Myślałam wtedy: Za sto lat żaden z nich już nie będzie żył.

Nigdy nie sądziłam, że mury dawnego gimnazjum znikną jeszcze za życia uczniów.

Powolne bankructwo fabryki Magellana i zmiana lokalizacji przedsiębiorstwa transportowego Damamme były wyrokiem śmierci dla całych dzielnic. Tylko dwie główne ulice starają się jeszcze zachować godność. Ostatni bohaterowie naszego nowoczesnego świata, „drobni kupcy”, jak nazywa się ich w dziennikach telewizyjnych, mobilizują się, żeby zmartwychwstało serce miasteczka wielkości główki od szpilki.

W miejscu, gdzie stoję, wszystko zarosło chwastami. Tu, gdzie za czasów mojego dzieciństwa było pełno ludzi, zostały tylko popękane mury, zamknięte okiennice, pordzewiałe szyldy z wypłowiałymi napisami i betonowe chodniki porośnięte mchem.

Tam gdzie Adrien i Étienne jeździli na deskorolkach, ziemia leży odłogiem.

7

Od poniedziałku dziewiątego marca 1987 roku, czyli od dnia, gdy Py uwziął się na Adriena, ten zaczął jak więzień odliczać dni do końca wyroku. Odejmując sobotnie popołudnia, niedziele, środy i święta, do wakacji letnich musiał wytrzymać sześćdziesiąt jeden i pół dnia.

Sześćdziesiąt jeden i pół ranka, gdy powłócząc nogami, wchodził do klasy ze ściśniętym żołądkiem. Sześćdziesiąt jeden i pół skreślenia czarnym flamastrem minionego dnia w Kalendarzu Strażackim, zawierającym zdjęcia strażaków interweniujących w wypadkach drogowych, powodziach i pożarach. Odpowiadało to zresztą samopoczuciu Adriena, nękanego przez nauczyciela.

Py zatrzymywał go na każdej długiej przerwie i po południu pod pretekstem, że nie odrobił lekcji czy źle napisał wypracowanie. Kazał mu przepisywać teksty kaligraficznie, z zawijasami, kazał mu wykreślać prostopadłościan, uczyć się prefiksów, sufiksów, rzędów wielkości, przepisywać po sto razy Nie będę bujał w obłokach podczas lekcji.

Od dziewiątego marca 1987 roku Adrien nie bujał w obłokach podczas lekcji, nie patrzył już na Ninę, nie widział jej karku, włosów, spinek, sukienki, ramion, pleców.

Py wciąż nad nim stał, wciąż go obserwował.

Gdy tylko Adrien opuszczał gardę, Py wołał go do tablicy, żeby upokorzyć przed całą klasą. Na próżno.

Nieśmiali nie są słabi ani strachliwi. Nie zawsze kaci wygrywają. Adrien nigdy nie zapłakał. Patrzył Py’emu prosto w oczy i starał się odpowiadać na jego pytania, nawet te wyjątkowo złośliwe czy niezrozumiałe, gdy tymczasem pierwszy kozioł ofiarny, Martin Delannoy, oddychał z ulgą. Wciąż nie rozumiał, jak to się stało, że rozszalały zwierz pobiegł na inne podwórko.

Gdy wreszcie wieczorem Py wypuszczał Adriena ze szkoły, Nina i Étienne czekali na niego na chodniku jak dwie udręczone dusze, żeby odprowadzić go do domu. Adriena wszystko bolało po całym dniu spiętych mięśni.

– Dlaczego tak się ciebie uczepił… – powtarzała Nina.

– Kiedyś ci powiem – odpowiadał Adrien.

– Co mi powiesz?

Adrien milczał.

Étienne proponował mu, że może przedziurawić opony w aucie pana Py’ego albo włożyć mu do skrzynki na listy psie gówno. „Wiem, gdzie on mieszka”.

Ale Adrien się nie zgadzał. Py na pewno się domyśli i wtedy im również zatruje życie.

Adrien płakał we śnie. Rano cała poduszka była mokra.

Już nie czytali razem książek w pokoju Niny, nie włączali telewizora. Było tak, jakby bohaterowie ich ulubionych seriali umarli.

– Psuje nam środy!

– Psuje nam życie! Ależ mieliśmy przedtem dobrze…

– Widziałem go kiedyś na mieście. Jest fatalnie zbudowany, dlatego ciągle chodzi w fartuchu, żeby ukryć swoją wielką dupę.

– Oby do lata! – powtarzali. – Oby do lata!

Do kina chodzili teraz rzadko, na przerwach czuli, że są obserwowani. Jeśli zdarzyło im się pójść na jakiś film, siadali tak samo: Étienne po lewej, Nina w środku, Adrien po prawej.

Tak odkryli Długą drogę, film Jeana-Loupa Huberta. Adrien zrozumiał wówczas, że dzieło sztuki potrafi oderwać od najgorszej rzeczywistości.

*

Czwartego maja 1987 roku Py zauważył, że brakuje mu w teczce prac domowych, które wziął do poprawy. Bez zastanowienia naskoczył na Adriena, oskarżył go o kradzież wypracowań podczas odsiadywania kary i nie bacząc na spanikowaną klasę, porządnie mu przyłożył. Nina i Étienne wstali, żeby bronić przyjaciela, ale jedno spojrzenie Adriena wystarczyło, żeby natychmiast usiedli z powrotem.

Adrien fizycznie nie wytrzymał tego nowego ataku i zachorował. Jeszcze nikt w życiu go nie uderzył. Ojciec nigdy go nie tknął, nawet jeśli jego obojętność odbiła się na synu w sposób niewidoczny, ale trwały. Mamę miał dobrą, łagodną; nigdy nie podniosłaby ręki na syna.

W drodze powrotnej ze szkoły Adrien kazał przysiąc Étienne’owi i Ninie, że będą milczeć. Przyjaciele podnieśli dłonie i przysięgli.

Kiedy syn wrócił do domu, Joséphine zauważyła jego wyjątkową bladość. Był zamyślony, nieobecny. Starała się coś z niego wyciągnąć, bezskutecznie. Po kolacji zadzwoniła do Niny i spytała, czy coś się stało w szkole. Nina odpowiedziała, że nic, nie wydarzyło się nic specjalnego, wszystko było jak zwykle.

W nocy Adrien dostał dreszczy i wysokiej gorączki. Stwierdzono bronchit, który przeobraził się w groźne zapalenie płuc. Zabrano go na kilka dni do szpitala. Przez trzy tygodnie nie chodził do szkoły. Nina i Étienne przepisywali mu lekcje i przychodzili do niego codziennie wieczorem.

Joséphine, która paliła teraz tylko na balkonie, odgrzewała im podwieczorek; zjadali go, siedząc przy stoliku z laminowanym blatem.

Włosy Joséphine, kiedyś blond, były teraz pożółkłe i częściowo siwe. Z powodu małej głowy przypominała gryzonia. Ale rysy miała delikatne, ładne. Łagodne, choć nieufne spojrzenie.

Nie ułożyła sobie życia po romansie z ojcem Adriena. Ten facet bez przerwy kłamał i miał żonę, z którą nie zamierzał się rozstać. Uprzedził zresztą o tym Joséphine. „Nigdy!”, powiedział. Gdy dowiedział się, że kochanka jest w ciąży, w ogóle nie zareagował. Ani złością, ani rozgoryczeniem, ani radością. Tego dnia, kiedy odszedł na zawsze, Joséphine niczego nie podejrzewała i szykowała tartę z jabłkami. Miała ręce w maśle i mące, kiedy wręczył jej to coś. Nie zorientowała się, co to było, dopóki nie zobaczyła czeku z wypisaną sumą. Na podpisie została plama tłuszczu.

Sylvain Bobin wrócił tylko po to, żeby uznać dziecko. Joséphine nie miała siły, żeby mu to wyperswadować. Już go nie kochała. A przecież kiedyś czekała na niego, pragnęła go. Ale to było przedtem, przed tym rozczarowaniem, przed brudnym słowem, tchórzliwym gestem. Pozwoliła mu podejść do kołyski. Nie podszedł blisko.

Czasem się pojawiał. Jako kierownik robót albo policjant. Dzwonił do drzwi. Wchodził, rzucał okiem na mieszkanie, farbę na ścianach, na rury i krany, na szkolne wyniki Adriena, zostawiał kolejny czek na stole w salonie i znikał. Pewnie tak płacił za spokój ducha.

Kiedy Adrien trafił do szpitala, Joséphine po raz pierwszy od jedenastu lat zadzwoniła do jego ojca. Sylvain Bobin był za granicą, zostawiła więc wiadomość w hotelu. Oddzwonił. Trzeszczało. Uspokoiła go, że więcej było strachu niż cierpienia, Adrien czuje się dużo lepiej. Nieprzyjemne przeziębienie, ale minęło.

Teraz Joséphine obserwuje, jak cała trójka łapczywie wypija gorący napój. Podobają jej się nowi przyjaciele syna. Zwłaszcza Nina. Chciałaby mieć taką córkę. Laleczka z ciemnymi oczami. Dwie gwiazdeczki świecące na uroczej twarzyczce. A to dopiero początek, pomyślała, te oczy pokażą jeszcze, co potrafią.

Po odrobieniu lekcji Nina obejmowała Adriena na pożegnanie, Étienne natomiast klepał go po ramieniu i rzucał niezmiennie: „Oby do lata!”.

Po powrocie do szkoły Adrien wciąż skreślał czarnym flamastrem dni dzielące go od wolności. Obliczył, że jeśli odejmie długi weekend Wniebowstąpienia Pańskiego, poniedziałek Zielonych Świątek, środy, piątki po południu i niedziele, zostanie już tylko trzydzieści jeden i pół dnia.

Przeczytał gdzieś, że człowiek opętany, szalony może zrobić coś ponad ludzkie siły. Wydało mu się, że właśnie taki jest: opętany. Było dla niego nadludzkim wysiłkiem wstać, wypić ciepłe mleko, ubrać się, wyjść z domu, dojść do szkoły, przejść przez podwórze, wejść po sześciu stopniach, zawiesić kurtkę w szatni, pójść do klasy, usiąść na swoim miejscu, czuć zapach wody kolońskiej tego sztywniaka w szarym fartuchu, spotkać jego świdrujące spojrzenie zza okularów. I to wszystko jeszcze przez trzydzieści jeden i pół dnia.

Uważał za nieludzkie to, że nie ma ojca, który by wystąpił w jego obronie, wziął go za rękę, powiedział: „Nie martw się, synku, obronię cię!”.

W dniu, kiedy wrócił do klasy, nie uspokoiła go nawet obecność Niny i Étienne’a. Czuł, że ze strachu zaraz dostanie rozwolnienia, bolał go brzuch, dusił się.

Pomyślał, że może zaraził się astmą od Niny – tak trudno było mu oddychać.

Fałszywie przymilny głos pana Py’ego. Nauczyciel nie woła go do tablicy, nie zatrzymuje po lekcjach. Ani na długiej przerwie, ani po południu nie musi odsiadywać w klasie.

Py się przestraszył. Pierwszy raz kozioł ofiarny zareagował na jego specyficzne tortury chorobą. Zwykle Py wyczuwał, gdy posunął się za daleko, i starał się wówczas załagodzić sytuację, zanim zdarzy się najgorsze.

Minęło kilka tygodni. Adrien dostawał dobre stopnie za prace domowe, nauczyciel czerwonym atramentem robił na ich marginesach uwagi zachęcające do dalszej pracy; na górze z prawej strony kartki pisał: Bardzo dobrze, świetna praca, pracowity, dobry uczeń.

Któregoś czerwcowego wieczoru Adrien z własnej inicjatywy został po lekcjach w klasie. Py pisał coś przy swoim biurku. Uczniowie dostali zadanie, by wywołać prąd elektryczny za pomocą dwunastowoltowego wentylatora, przykleić magnes na każdym śmigle i podłączyć go do transformatora za pomocą dwóch kostek elektrycznych. Adrien z pasją podszedł do tego zadania, wyciął drewnianą deseczkę, pomalował ją na biało i podłączył trzy kolorowe żarówki. Ponieważ dochodziła szósta, a on miał jeszcze dużo do zrobienia, Py, który się spieszył, poprosił, żeby dokończył pracę w domu.

Adrien pracował nad tym urządzeniem przez cały weekend, założył nawet przełącznik do regulowania natężenia prądu, co zaimponowało Ninie.

– Ależ jesteś inteligentny! – wykrzyknęła zachwycona.

– To żadna inteligencja, to fizyka – odpowiedział.

– To to samo.

Kiedy w poniedziałek rano cała trójka weszła do klasy, dyrektor, pan Avril, czekał w drzwiach z ponurym wyrazem twarzy. Kazał im ustawić się w rzędzie, potem usiąść, wyjąć podręczniki do gramatyki i zacząć przerabiać cicho kolejną lekcję.

Pana Py’ego nie było. To się jeszcze nigdy nie zdarzyło w całej jego nauczycielskiej karierze.

Uczniowie rzucali sobie pytające spojrzenia, aż wreszcie ktoś podniósł rękę i zapytał:

– Gdzie jest pan Py?

 – U mnie w gabinecie – odpowiedział dyrektor.

Rozległy się pełne zawodu westchnienia. Nici z wcześniejszego powrotu do domu, z jazdy na rowerze, grania w planszówki i oglądania telewizji, nawet jeśli w poniedziałek nie nadawano nic dla młodzieży.

Czyli nie, Py nie został porwany, nie był chory ani nie umarł.

Dyrektor poszukał wzrokiem oczu Adriena.

– Adrien Bobin… chodź ze mną, proszę, chłopcze.

Gdy Adrien usłyszał swoje nazwisko, poczuł znajomy ścisk w żołądku.

Wstał z miną skazańca, który nie wie, o co jest oskarżony, spojrzał z niepokojem na Ninę i Étienne’a i poszedł ze zwieszoną głową za dyrektorem.

Kafelki na podłodze… Krzywo położone. Policzyć je, nie myśleć o niczym. Pierwszy, drugi, trzeci, czwarty… Źle to wygląda… Dlaczego Py nie przyszedł do klasy? Dlaczego dyrektor mnie wywołał, mnie, i tylko mnie?

Tak, źle to wygląda.

Kiedy weszli do gabinetu dyrektora, który urządzono w dawnej czytelni, wstawiając biurko, szafy z dokumentacją szkolną, telefon i maszynę do pisania, Py już tam był, siedział z nogą założoną na nogę. Nie miał na sobie szarego fartucha, był w jasnoniebieskiej koszuli i tergalowych spodniach, bez marynarki. Adrien pierwszy raz widział go „po cywilnemu”.

Py nie podniósł głowy, nie spojrzał na Adriena, nawet gdy ten powiedział mu „dzień dobry”. Po prostu uśmiechnął się do dyrektora; zachowywał się tak, jakby Adrien nie istniał.

– No cóż, powiem bez ogródek, pan Py powiedział mi dziś rano, że ukradłeś szkolne wyposażenie.

Adrien nie od razu zrozumiał, o co chodzi. Poszukał wzrokiem oczu Py’ego, który wciąż patrzył na dyrektora siedzącego naprzeciw niego.

– Wiesz, że wyposażenia do zajęć praktycznych nie można wynosić ze szkoły. To jeden z punktów regulaminu.

Adriena zatkało. Oskarżano go o kradzież; Py go w to wpuścił, złapał go w pułapkę i wygrał! Chłopiec poczuł, jak łzy napływają mu do oczu. Ale nie, Py nie zobaczy jego łez! Natychmiast je przełknął, jak gorzką zupę. Wbił paznokcie w skórę przedramion. Pomógł mu pewien szczegół – najpierw niezauważalny – który ze szczegółu zmienił się wkrótce w coś oczywistego. W miarę jak Adrien starał się spokojnie oddychać, serce przestawało mu walić w piersi i wtedy to poczuł. Najpierw lekko cierpki, potem coraz mocniejszy zapach, rozchodzący się w coraz szerszych kręgach, aż trudno było go ignorować. Zapach potu. Py śmierdział. Emanował od niego smród, smród kłamstwa.

– To wszystko, co masz do powiedzenia na swoją obronę, Bobin? – wyrwał Adriena z zamyślenia głos dyrektora.

Milczenie go oskarżało. Kto milczy, ten się zgadza. Zgodził się więc być ukaranym do końca roku szkolnego. Codziennie musiał przepisywać mnóstwo zdań i oddawać odrobioną pracę dyrektorowi.

Przed całą klasą oskarżono go o kradzież i kazano mu przenieść się do ostatniej ławki, w głębi, obok zimnego kaloryfera.

W dokumentach szkolnych nie wpisano raportu z tego zdarzenia, bo Adrien Bobin był dobrym uczniem i w poniedziałek rano przyniósł przyrządy szkolne. W grę wchodziły tylko trzy żarówki, przewody elektryczne i inne drobiazgi bez żadnej wartości. Kara została wymierzona dla zasady, żeby postawić kropkę nad „i”.

Gdy Joséphine Simoni dowiedziała się o tym zajściu, chciała od razu pójść do dyrektora i do Py’ego, a nawet wyżej, bronić syna przed fałszywym oskarżeniem.

Adrien się nie zgodził.

– Py ma rację, ukradłem ten sprzęt.

– Masz mnie za idiotkę? Dlaczego go bronisz?

– Jeszcze tylko dziewiętnaście dni i wakacje!

– Zadzwonię do twojego ojca!

– Nie mam ojca! Nic go nie obchodzę! Jeśli do niego zadzwonisz, ucieknę! I już nigdy mnie nie zobaczysz!

Joséphine ustąpiła. Nie zadzwoniła do nikogo, ani do Sylvaina Bobina, ani do władz szkolnych.

Uwierzyła synowi, że mógłby zniknąć. Czuła to od zawsze. To było jak ukryta podskórna groźba. Wyczuwała u niego jakiś ciężar, coś, co dźwigał w sobie od dawna, co nie miało nic wspólnego z dzieciństwem. Adrien nigdy nie był beztroski – był cichy, łagodny, ale poważny. Nie musiała mu mówić, żeby odrobił lekcje, umył zęby, nakrył do stołu, pomógł posprzątać; robił to wszystko sam z siebie. Często śmiał się jasnym kryształowym śmiechem, który tak cieszył Joséphine, chętnie się bawił, zwłaszcza gdy byli przy nim Nina i Étienne i oglądali komedię albo jakiś program w telewizji. Ale zawsze potem cichł, stawał się z powrotem dorosłym, który wszedł w dziecięce buty.

Od tamtego dnia Adrien już nikomu nie ufał, wiedział, że ludzie nie są szczerzy.

Uważał na wszystkich.

Tamten rok szkolny dał mu dwoje przyjaciół, ale odebrał niewinność.

8

8 grudnia 2017

Musiałam złapać anginę. Owijam szyję szalikiem. Mieszkam sama, wokół cisza, mam bardzo wrażliwe gardło.

To nie dzień krokietów, ale przywożę do schroniska trzydzieści kilogramów karmy i zostawiam pod bramą.

Jak zwykle słyszę psy, lecz ich nie widzę.

Jak zwykle wychodzi wysoki niedogolony facet, zabiera worki i mamrocze pod nosem:

– Dzięki w ich imieniu.

– Jest Nina? – pytam.

Wysoki milczy. Jak magnetofon, w którym wcisnęło się klawisz STOP. Zwykle mówię tylko „dzień dobry” i „do widzenia”. Od razu się wycofuję, nie zostawiam czasu na odpowiedź i szybkim krokiem wracam do samochodu. On wiedzie za mną wzrokiem. Macham mu ręką na pożegnalny. Co mnie napadło?!

To pewnie te emocje z ostatnich dni. Zburzone gimnazjum, fotografia klasowa… Wspomnienie, które często wraca we śnie, wróciło zeszłej nocy. Jestem tam z powrotem. U Niny. Jest dzień pogrzebu, wieczór. Przerażenie, osłupienie, powolne gesty, Étienne, jego upiorna bladość, podbite oczy, głośny oddech. I Nina, która pieprzy się z kimś gdzieś indziej.

Ale jeszcze bardziej prześladuje mnie co innego: ciało z zatopionego samochodu. Informacja została potwierdzona; policja bada, kto to jest. Nie wiem, dlaczego w gazecie nie pozwalają mi na razie o tym pisać.

A chciałabym tyle powiedzieć Ninie.

*

Nina siedzi przy biurku i obgryza skuwkę pióra.

Fatalny dzień. Dwie duże dostawy. Psy myśliwskie. Niezidentyfikowane. Zarobaczone. Od dwóch miesięcy nikt nie zaadoptował żadnego zwierzęcia. Jedna z wolontariuszek się zmyła. Na szczęście w tym całym nieszczęściu iskierka nadziei – ktoś zainteresował się starym Bobem. Bob jest tu już od czterech lat. Szesnaście pór roku na ulicy. Ta osoba zadzwoniła, przyjdzie dziś po południu go obejrzeć. Zauważyła jego zdjęcie na stronie schroniska i spodobał jej się. Strona ze zdjęciami psów zrobiona przez Ninę jest prawie tak skuteczna jak portal randkowy.

Nina uśmiecha się do siebie. Powinna spróbować, zapisać się na Poznajfaceta.com. Żeby zobaczyć. Ale już sama myśl, że znajdzie się w kafejce twarzą w twarz z kimś obcym, ją zniechęca. Poza tym w La Comelle wszyscy się znają. Zna wszystkich mężczyzn ze swojego pokolenia. To przeważnie faceci żonaci, brzuchaci, z zębami żółtymi od nikotyny, pijacy albo wyniszczeni byli sportowcy. Rozweselają ją te myśli, poprawiają samopoczucie, rozświetlają jej wnętrze. Trzeba się uśmiechać, zwłaszcza gdy uśmiech to jedyna rzecz, która pozwala to wszystko ciągnąć.

Do pokoju wchodzi Christophe. Nalewa sobie letniej kawy i zanurza w niej herbatnik.

– Ta kobieta, która co miesiąc przywozi krokiety, była dzisiaj. Pytała o ciebie. Normalnie nic nie mówi. Wiesz, kto to może być?

Nina unosi głowę znad przygotowywanego planu. Jej spojrzenie chmurzy się. Przyjmuje informację jak cios.

– Tak, bardzo dobrze wiem.

– Wiesz? – dziwi się Christophe.

– To duch.

Nina wkłada kurtkę i idzie do pomieszczenia dla chorych zwierząt, które znajduje się obok części z kotami. To pora zastrzyku Orlana, podejrzenie nosówki. Trzeba go natychmiast wyleczyć, zanim zarażą się inne zwierzaki.

9

Lipiec 1987

– Adrien, myślisz, że tak wcześnie dostałam okres, bo mam matkę kurwę?

– Skąd. Matka Teresa dostała okres, kiedy miała dziesięć lat. Tak jak ty.

– Matka Teresa?

– Tak.

– Jesteś pewien?

– Tak. Czytałem w „Nauce i Życiu”.

W trójkę zmierzają do gabinetu lekarskiego, Nina idzie między chłopcami. Nie widzieli się od poprzedniego dnia na basenie, gdy nagle uciekła.

Chłopcy są na deskorolkach, Nina pieszo, dostosowują więc tempo do jej kroków.

Od wczoraj Nina wciąż krwawi. Umówiła się z doktorem Lecokiem przez telefon, nie zmieniając głosu. Prawdziwa wizyta u lekarza, zapisana na własne nazwisko: Nina Beau. Znają ją tam z powodu astmy, jest pod stałą kontrolą. Ale pierwszy raz odwiedzi lekarza rodzinnego sama. Dotąd zawsze towarzyszył jej dziadek, więc teraz ma poczucie winy.

– Powiedziałaś dziadkowi? – pyta Étienne.

– Nie powiedziałam! – rzuca zirytowana.

– Możesz chodzić na basen?

– No… nie za bardzo.

– Ile czasu to trwa? – niepokoi się Étienne.

– Nie wiem… Jakieś sześć dni… Ale idźcie już!

– Nie zostawimy cię samej! – oburza się Adrien.

– Wypożyczymy sobie filmy! Ogrodnik i pani Rancoeur są na wakacjach! Będziemy mieli cały dom dla siebie! – cieszy się Étienne.

– Nie będziemy przeszkadzać twojej siostrze? – pyta Nina.

– Jej nigdy nie ma.

Kiedy dochodzą do przychodni, prosi chłopców, żeby zaczekali na nią trochę dalej.

– Nie chcesz, żebyśmy z tobą weszli?

– Nie, wolę iść sama.

Tuż obok jest parking dużego centrum ogrodniczego. Chłopcy idą pojeździć tam na deskorolkach; linie wyznaczające miejsca dla ciężarówek doskonale się do tego nadają.

Rozpędzają się, skaczą. Étienne jest zdolniejszy i odważniejszy od kolegi. I szybszy. Wprost lewituje na desce. Wyglądamy razem jak trener i uczeń, myśli Adrien. Zawodowiec i dyletant. Étienne doskonale panuje nad ciałem. Ma wrodzoną zręczność, jest gibki, giętki. Ostatnio znów urósł i przewyższa przyjaciela o dwie głowy. Na desce, w wodzie, na ziemi, nigdy nie traci równowagi, rusza się pięknie. Wystarczy zobaczyć, jak płynie kraulem.

Takie jest życie, Adrien już to wie: nie rodzimy się równi.

Strupy na kolanach, na rękach, nadgarstki obolałe od naśladowania Étienne’a… Adrien przerywa trening, pochyla się, żeby poprawić sznurowadło, i wtedy czuje na plecach czyjś wzrok, jak pchnięcie sztyletem. Zaskoczony uczuciem dziwnego oszołomienia, odwraca się i zamiera. Jakby dostał kopniaka w brzuch. Zatyka go.

On. Stoi jakieś trzysta metrów od niego. Jak długo mu się przygląda? Czy go śledzi? Błyskawicznie odwraca głowę, trzaska drzwiami samochodu i wchodzi do sklepu ogrodniczego.

To impuls, jakby ktoś Adriena popchnął, zmusił; nigdy do tej pory czegoś podobnego nie przeżył – może to osoba, za którą zwykle się chował, może ta nieznośna nieśmiałość, nagle wszystko się wali! Łzy, które hamował w starciach z nauczycielem, podchodzą do gardła i wylewają się gwałtownym strumieniem.

Jak zahipnotyzowany Adrien rusza do przodu, zostawia deskorolkę na murku; nie słyszy, jak Étienne pyta, dokąd idzie. Pędem przecina parking, nieskoordynowanymi ruchami otwiera ciężkie drzwi sklepu, tak że uderzają go w twarz. Nie panuje nad ciałem, nogi same go prowadzą.

Pierwsza alejka pusta. Druga też.

Adrien szuka pana Py’ego jak pies gończy. Po drodze jakiś pracownik uśmiecha się do niego.

– Dzień dobry, chłopcze! – rzuca.

Adrien nie słyszy. Serce łomocze mu w uszach, czuje się jak ryba w sieci.

Wraca do niego zapach klasy: papier, klej, amoniak, kreda i pot.

Trzecia alejka. Jest. Stoi w dziale z nasionami, porównuje kolorowe opakowania, robi zakupy do przydomowego ogródka. Na twarzy ma okolicznościowy uśmiech, przyklejany każdego ranka przed wyjściem z domu.

Adrien dobrze zna ten uśmiech. To on nie pozwala mu spać.