Życie Violette - Valerie Perrin - ebook + audiobook + książka

Życie Violette ebook i audiobook

Perrin Valerie

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

109 osób interesuje się tą książką

Opis

Oda do szczęścia i pochwała radości z małych rzeczy.

WIELKI BESTSELLER WE FRANCJI! PONAD MILION SPRZEDANYCH EGZEMPLARZY!

OBSYPANA NAGRODAMI POWIEŚĆ, KTÓRA ZACHWYCIŁA KRYTYKÓW I CZYTELNIKÓW!

Klimat francuskiej prowincji, opowieści o życiu we wszystkich jego odcieniach, śmiech i łzy, które mieszają się z aromatami herbaty, kwiatów i świeżo zebranych warzyw.

I niezłomna wiara w szczęście. Bo życie jest piękne… mimo wszystko!

Niezwykła historia zwykłej kobiety, którą los zaprowadził do miejsca zapomnianego przez większość ludzi. Kobiety, która pragnie na nowo rozkwitnąć – pomimo poczucia przegranej, niewyobrażalnej tragedii i straty, która ją dotknęła.

Violette spędza całe dnie na cmentarzu. Dba o niego najlepiej jak potrafi, porządkuje groby, wymienia kwiaty, sprząta znicze… Jest dobrym duchem tego miejsca, służącym wsparciem odwiedzającym go żałobnikom. Violette wiele już słyszała – zarówno pięknych, jak i smutnych historii. I sama mogłaby niejedną opowiedzieć: o córce, która zginęła w straszliwym wypadku, o ukochanym mężu, który pewnego dnia zniknął…

Lecz Violette nie chce dać się pogrzebać w przeszłości. I nawet w miejscu, w którym króluje śmierć, ma nadzieję na nowe życie.

Wzruszająca opowieść o wyjątkowości ukrytej w codziennym życiu, o zakończeniach, które rozdzierają serce, i o nowych początkach, które kiełkują na gruzach przeszłości.

Opowiedziana z wrażliwością i wyczuciem, ciepła, przejmująca, a jednocześnie niezwykle budująca historia kobiety, która wbrew wszystkiemu uparcie wierzy w szczęście. Opowieść, która biegnie po nitce do kłębka − utkana z kaprysów losu, spraw drobnych i wielkich, strasznych i pięknych.

Ta książka jest jak promyk słońca, który z nadejściem wiosny nieśmiało przedziera się przez chmury.

 

Księga życia to najważniejsza księga, której nie można ani zamknąć, ani otworzyć, kiedy się chce; chciałoby się wrócić do ulubionych fragmentów, a tu pod palcami już pojawia się strona, na której przychodzi śmierć.

Valérie Perrin Życie Violette

To najpiękniejsza powieść na świecie!

Antonio D’Orrico, „Corriere della Sera”

Przejmująca, opowiedziana z wielką czułością historia o miłości, stracie i odkupieniu...

Czarująca opowieść o odnajdywaniu drobnych radości – w przyrodzie, piciu, jedzeniu i… przyjaźni.

„Publishers Weekly”

Zachwycająca i bardzo poruszająca historia kobiety, która wciąż wierzy, że wszystko w końcu jakoś się ułoży, a los odmieni się na lepsze.

„Stylist”

Radosny hołd dla życia i miłości.

 

ForeWord Reviews

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 560

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 31 min

Lektor: Katarzyna Traczyńska

Oceny
4,5 (3817 ocen)
2527
888
306
81
15
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
she__vvolf

Nie oderwiesz się od lektury

Jaka ta książka była dobra… To moja pierwsza myśl sprzed chwili, gdy przeczytałam jej ostatnie zdania. Nigdy nie byłam fanką literatury pięknej - od czasu do czasu sięgam po tytuły z tego gatunku, niemniej nie zdarza się to jakoś często, bo książki te zawsze jakoś tak kojarzą mi się z męczącym monologiem głównej bohaterki / bohatera, ze światem poniekąd wykreowanym właśnie przez ten niespieszny monolog, a ja zdecydowanie wolę akcję, dialogi - po prostu zupełnie inny format fabuły. Jednak nie żałuję, że zaciekawiona przeczytałam opis „Życie Violette”, dzięki czemu miałam przyjemność przeczytać coś tak wyjątkowego. Nie ukrywam, że początek nie był łatwy. Ciężko było mi się wgryźć w tę historię, nie bardzo rozumiałam jej sens i fenomen. Coś mi nie grało i to uczucie połączone z lekkim znużeniem trwało tak mniej więcej do połowy, do momentu gdy w końcu dowiadujemy się o wydarzeniu, które zmieniło życie Violette i Ją samą już na zawsze. Spokojnie, nie powiem co się stało, ale zapewniam, że...
204
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z piękniejszych książek jakie czytałam
154
K260581

Z braku laku…

Autorka uważa że kobiety to bezwolne paprotki, które plyną z prądem nadawanym przez bardziej lub mniej udanych facetów. Opowieści o umarlakach zbędne. Cześć mężusia absurdalna. Czytadło dla gospodyń domowych, które mają nadzieję na gorący romans i że książe na białym koniu odmieni ich los, bo same nie mają odwagi nic zmienić. Nie rozumiem fenomenu.
166
latarnia_morska

Całkiem niezła

Wydumana, przedobrzona, dwa razy za długa. Męczyłam się momentami bardzo, ale historia w końcu dobiła do brzegu.
Apolina
(edytowany)

Z braku laku…

Książka ma wiele dobrych recenzji ale moim zdaniem niesłusznie. Akcja się wlecze, jest przygnębiająca

Popularność




FRANCUSKI BESTSELLER!

PONAD MILION SPRZEDANYCH EGZEMPLARZY.

NAJLEPIEJ SPRZEDAJĄCA SIĘ KSIĄŻKA WE WŁOSZECH W CIĄGU OSTATNICH DWÓCH LAT.

Oda do życia we wszystkich jego odcieniach i do radości z małych rzeczy.

Niezwykła historia zwykłej kobiety, którą los zaprowadził do miejsca, gdzie niewielu chciałoby się znaleźć. A jednak to właśnie tam Violette rozkwita na nowo... jak kwiaty, którym zmienia wodę.

Wzruszająca opowieść o wyjątkowości ukrytej w zwykłym życiu, o zakończeniach, które rozdzierają serce, i o nowych początkach, które kiełkują na gruzach przeszłości.

O nadziei i niezłomnej wierze w szczęście... wbrew wszystkiemu.

Tytuł oryginału:

CHANGER L’EAU DES FLEURS

Copyright © Éditions Albin Michel, Paris 2018

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2022

Polish translation copyright © Wojciech Gilewski 2022

Redakcja: Aleksandra Żdan

Projekt graficzny okładki: Kasia Meszka

Liternictwo tytułu: Designed by rawpixel.com/Freepik

Ilustracja (kwiaty): Designed by rawpixel.com/Freepik

ISBN 978-83-8215-933-2

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros|Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Katarzyna Rek

woblink.com

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Rozdział 46
Rozdział 47
Rozdział 48
Rozdział 49
Rozdział 50
Rozdział 51
Rozdział 52
Rozdział 53
Rozdział 54
Rozdział 55
Rozdział 56
Rozdział 57
Rozdział 58
Rozdział 59
Rozdział 60
Rozdział 61
Rozdział 62
Rozdział 63
Rozdział 64
Rozdział 65
Rozdział 66
Rozdział 67
Rozdział 68
Rozdział 69
Rozdział 70
Rozdział 71
Rozdział 72
Rozdział 73
Rozdział 74
Rozdział 75
Rozdział 76
Rozdział 77
Rozdział 78
Rozdział 79
Rozdział 80
Rozdział 81
Rozdział 82
Rozdział 83
Rozdział 84
Rozdział 85
Rozdział 86
Rozdział 87
Rozdział 88
Rozdział 89
Rozdział 90
Rozdział 91
Rozdział 92
Rozdział 93
Rozdział 94

Moim Rodzicom, Francine oraz Yvanowi Perrinom Patricii „Paquicie” Lopez i Sophie Daull

1

Jednej istoty brak i taka pustka

Moi najbliżsi sąsiedzi niczego się nie boją. Nie mają kłopotów, nie zakochują się, nie obgryzają paznokci, nie wierzą w przypadki, nie składają obietnic, nie hałasują, nie mają ubezpieczenia społecznego, nie płaczą, nie szukają kluczy, okularów, pilota, dzieci, szczęścia.

Nie czytają, nie płacą podatków, nie są na diecie, nie mają żadnych preferencji, nie zmieniają zdania, nie ścielą łóżek, nie palą, nie robią list zakupów, nie zastanawiają się, zanim coś powiedzą. Nie mają zastępców.

Żadni z nich wazeliniarze, nie są ambitni, nie zachowują uraz, nie bywają kokieteryjni, małostkowi, szczodrzy, zazdrośni, zaniedbani, czyści, egzaltowani, śmieszni, nie są ćpunami, sknerami, nie możemy powiedzieć o nich: uśmiechnięci, cwani, brutalni, zakochani; nie bywają zrzędami, hipokrytami; nie scharakteryzujemy ich jako łagodnych, twardych, miękkich czy złośliwych, nie są kłamczuchami, złodziejami, hazardzistami, chojrakami, leniuchami, w nic nie wierzą, nie są zboczeńcami czy optymistami.

Nie żyją.

Jedyne, co ich różni, to drewno, z którego wykonane zostały ich trumny: dębowe, sosnowe lub mahoniowe.

2

Kim mam zostać, jeśli nie słyszę już Twoich kroków, nie wiem, czy to Twoje życie odchodzi, czy moje

Nazywam się Violette Toussaint. Byłam dróżniczką, a teraz jestem dozorczynią na cmentarzu.

Delektuję się życiem, piję je małymi łyczkami niczym herbatę jaśminową z miodem. A gdy nadchodzi wieczór, kiedy cmentarne bramy są zamknięte, a klucz wisi w moim mieszkaniu na drzwiach do łazienki, jestem w raju.

Nie w tym samym raju co moi najbliżsi sąsiedzi. Nie.

W raju dla żywych: łyczek porto – rocznik 1983 – które José-Luis Fernandez podrzuca mi każdego roku pierwszego września. Resztka wakacji w małym kryształowym kieliszku, babie lato. Niezależnie od tego, czy pada deszcz, sypie śnieg, czy wieje wiatr, około siódmej otwieram butelkę.

Dwa naparstki krwistego, rubinowego trunku z winnic Porto. Zamykam oczy. Delektuję się. Jeden łyczek wystarczy, żeby umilić mi wieczór. Dwa naparstki, bo lubię upojenie, ale nie alkohol.

José-Luis Fernandez składa kwiaty na grobie Marii Fernandez, z domu Pinto (1956–2007), raz w tygodniu, ale nie w lipcu, wtedy robię to ja. Stąd to porto, żeby mi podziękować.

Każdy mój dzień to prezent od niebios. Tak też sobie mówię codziennie rano, gdy otwieram oczy.

Byłam bardzo nieszczęśliwa, załamana nawet. Nie istniałam. W środku pustka. Czułam się jak moi najbliżsi sąsiedzi, nawet gorzej. Funkcje życiowe działały, ale beze mnie. Nie czułam ciężaru swojej duszy, która waży – zdaje się – niezależnie od tego, czy ktoś jest gruby, czy chudy, duży czy mały, młody czy stary, dwadzieścia jeden gramów.

Ale ponieważ nigdy nie miałam skłonności do dramatyzmu, postanowiłam, że tak dalej być nie może. To nieszczęście musi się przecież kiedyś skończyć.

*

Życie zaczęło się dla mnie bardzo źle. Urodziłam się jako X w Ardenach, na północy departamentu, w zakątku, który graniczy z Belgią, tam gdzie klimat określa się jako „kontynentalny surowy” (silne opady jesienią i częste przymrozki zimą), tam gdzie – jak to sobie wyobrażam – powiesił się kanał Jacques’a Brela[1].

W dniu, w którym się urodziłam, nie wydałam z siebie głosu. Odłożono mnie na bok niczym paczkę. Waga: dwa kilogramy sześćset siedemdziesiąt gramów, brak znaczka, brak adresata. Tak czekałam, aż wypełnione zostaną papiery administracyjne potrzebne do zgłoszenia, że odeszłam, zanim się pojawiłam.

Narodziny martwego dziecka, bez życia i bez rodziny.

Akuszerka musiała mi naprędce znaleźć jakieś imię, żeby móc coś wpisać do papierów, wybrała więc Violette[2].

Wyobrażam sobie, że taka właśnie byłam – cała sina.

Kiedy nabrałam kolorów i jednak się zaróżowiłam, a ona musiała wypełnić akt urodzenia, nie zmieniła mi już tego imienia.

Położono mnie na kaloryferze. Skóra się rozgrzała. Łono matki, która mnie nie chciała, musiało mnie zmrozić. Ciepło przywróciło mi życie. I zapewne dlatego tak bardzo lubię lato – nigdy nie przepuszczam okazji, żeby się wystawiać na pierwsze promienie słońca, jestem jak kwiat słonecznika.

Moje nazwisko panieńskie to Trenet – jak Charles Trenet. Nadała mi je ta sama akuszerka, która wybrała moje imię. Zdaje się, że lubiła słuchać jego piosenek. Tak jak ja je potem lubiłam. Przez długi czas uważałam go za swojego dalekiego kuzyna, kogoś w rodzaju wujka z Ameryki, którego nigdy nie widziałam. Kiedy się lubi jakiegoś piosenkarza, śpiewa jego piosenki, to trochę tak, jakby się było z nim spokrewnionym.

Toussaint[3] pojawiło się później. Kiedy wyszłam za Philippe’a Toussainta. Z takim nazwiskiem powinnam była mieć się na baczności. Ale istnieją przecież i mężczyźni o nazwisku Printemps[4], którzy biją żony. Ładne nazwisko jeszcze nikomu nie przeszkodziło w tym, by zostać draniem.

Nigdy nie brakowało mi matki. Z wyjątkiem tych momentów, kiedy miałam gorączkę. Ciesząc się dobrym zdrowiem, rosłam. Pięłam się w górę, tak jakby brak rodziców prostował mi kręgosłup. Noszę się prosto. To moja cecha szczególna. Nigdy się nie garbię. Nawet kiedy mam wielkie zmartwienie. Często mnie pytają, czy uczyłam się tańca klasycznego. Odpowiadam, że nie. Że to codzienne życie zmusiło mnie do takiej dyscypliny, jakbym godzinami ćwiczyła przy poręczy i każdego dnia chodziła na czubkach palców.

[1] Aluzja do słów piosenki Le Plat Pays Jacques’a Brela. Ardeny to region na granicy Belgii i Francji. W piosence Brela niebo nad Belgią jest tak smutne i wisi tak nisko, że nawet kanał się na nim powiesił.

[2]Violet (fr.) – fioletowy (także siny).

[3]Toussaint (fr.) – Wszystkich Świętych.

[4]Printemps (fr.) – wiosna.

3

Nieważne, czy zabiorą mnie, czy moich bliskich, skoro i tak pewnego dnia każdy cmentarz staje się ogrodem

W 1997 roku, kiedy przejazd kolejowy zautomatyzowano, mąż i ja straciliśmy zatrudnienie. Pisali o nas w gazecie. Reprezentowaliśmy grono ostatnich pobocznych ofiar postępu – dróżnicy, pracownicy, którzy uruchamiali ostatni ręczny szlaban kolejowy we Francji. Dziennikarz zrobił nam zdjęcie, które zamieścił jako ilustrację do artykułu. Philippe Toussaint objął mnie nawet w pasie, przybierając odpowiednią pozę. Uśmiecham się, ale Boże, jakie ja mam na tym zdjęciu smutne oczy!

W dniu, w którym ukazał się ten artykuł, Philippe Toussaint wrócił z ANPE, agencji pośrednictwa pracy, która dziś już nie istnieje, w ponurym nastroju: uświadomił sobie, że będzie musiał w końcu coś robić. Przywykł do tego, że to ja we wszystkim go wyręczam. Jeśli chodzi o lenistwo, nikt go nie przebije. Gdybym mogła je spieniężyć, byłoby niczym szóstka w totka i jackpot w jednym.

Chcąc podnieść go na duchu, podsunęłam mu artykuł: Dozorca cmentarny, zawód z przyszłością. Spojrzał na mnie jak na wariatkę. W 1997 roku codziennie patrzył na mnie w taki sposób. Czy to właśnie takim wzrokiem mężczyzna patrzy na kobietę, której już nie kocha?

Wyjaśniłam mu, że znalazłam to ogłoszenie przez przypadek. Że merostwo w Brancion-en-Chalon szuka małżeństwa, które mogłoby się zająć cmentarzem. Że zmarłych obowiązują sztywne godziny i że robią mniej hałasu niż pociągi. Że rozmawiałam już z merem, który gotów jest nas zatrudnić natychmiast.

Mąż mi nie uwierzył. Powiedział, że nie wierzy w przypadki. Że woli zdechnąć, niż iść „tam” i zajmować się truposzami.

Włączył telewizor i zaczął grać w Super Mario 64. W tej grze chodzi o to, żeby złapać wszystkie gwiazdy z każdego ze światów. Ja chciałam złapać tylko jedną gwiazdę: tę dobrą. I tak też sobie pomyślałam, kiedy zobaczyłam, jak Mario biega bez ustanku, by uratować księżniczkę Peach, którą porwał Bowser.

Zaczęłam nalegać. Powiedziałam mężowi, że jak dostaniemy tę pracę, każde z nas będzie otrzymywać swoje wynagrodzenie, i to o wiele lepsze niż na przejeździe, że ze zmarłych da się wyciągnąć więcej niż z pociągów. Że dostaniemy śliczne służbowe mieszkanko, i to bez żadnych opłat. Że w końcu zmienimy tę ruderę, w której żyjemy od lat, na coś przyzwoitego, co zimą nie nabiera wody niczym sklecona z kilku desek łódka i gdzie nawet latem nie bywa cieplej niż na biegunie północnym. Że zaczniemy wszystko od początku i że właśnie tego nam potrzeba, że powiesimy śliczne firanki w oknach, żeby nie patrzeć na sąsiadów, krzyże, wdowy i całą tę resztę. Że te firanki to będzie taka granica pomiędzy naszym życiem a smutkiem innych. Mogłabym powiedzieć mu prawdę i wyznać, że te firanki byłyby granicą pomiędzy moim smutkiem a smutkiem innych. Co to, to nie. Niczego nie mówić. Niech wierzy w nowy początek. Będę udawać. Wszystko, żeby tylko się zgodził.

Chcąc go ostatecznie przekonać, obiecałam mu, że nie będzie musiał nic robić. Że trzej grabarze zajmują się już utrzymaniem porządku, grobami i wyglądem cmentarza. Że ta praca polega tylko na otwieraniu i zamykaniu bramy. Na obecności. A godziny nie są uciążliwe. Urlopy i weekendy równie długie jak wiadukt nad rzeką Valserine. I że ja zajmę się resztą. Całą resztą.

Super Mario przestał biegać. Księżniczka spadła w przepaść.

Przed snem Philippe Toussaint raz jeszcze przeczytał artykuł: Dozorca cmentarny, zawód z przyszłością.

Nasz przejazd kolejowy znajdował się w Malgrange-sur-Nancy. W tamtym okresie mojego życia nie miałam żadnego życia. Słuszniej byłoby powiedzieć: „W tamtym okresie mojej śmierci”. Wstawałam, ubierałam się, pracowałam, robiłam zakupy, spałam. Brałam tabletkę nasenną. A nawet dwie. I więcej. I widziałam, że mąż patrzy na mnie tak, jakbym postradała zmysły.

Godziny pracy były potwornie uciążliwe. W dni powszednie jakieś piętnaście razy dziennie opuszczałam i podnosiłam szlaban. Pierwszy pociąg przejeżdżał o godzinie czwartej pięćdziesiąt, a ostatni o dwudziestej trzeciej zero cztery. Automatyczny sygnał dźwiękowy szlabanu wrył się w moją pamięć. Słyszałam go, jeszcze zanim się włączył. Ten piekielny ciąg należałoby jakoś podzielić, obsługiwać przejazd na zmianę. Ale jedyne, co Philippe Toussaint obsługiwał, to motocykl i ciała kochanek.

Oj tak, widok ludzi w wagonach wprawiał mnie w rozmarzenie. Chociaż to były tylko małe pociągi regionalne, łączące Nancy z Épinalem, które na tej trasie zatrzymywały się wyłącznie w zabitych dechami wiochach, zazdrościłam tym mężczyznom i kobietom. Wyobrażałam sobie, że są umówieni na jakieś spotkanie, takie, jakie ja też bym chciała mieć.

*

Wyruszyliśmy do Burgundii trzy tygodnie po ukazaniu się artykułu o dozorcach cmentarnych. Szarzyznę zamieniliśmy na zieleń. Asfalt na łąki, zapach smoły na przejeździe kolejowym na woń pól.

Dotarliśmy na cmentarz w Brancion-en-Chalon piętnastego sierpnia 1997 roku. Francja była na wakacjach. Wszyscy mieszkańcy wyjechali. Ptaszki szybujące zazwyczaj pomiędzy grobami przestały latać. Koty przemykające pomiędzy doniczkami kwiatów znikły. Było za gorąco nawet dla mrówek i jaszczurek, rozgrzane marmury parzyły. Grabarze wykorzystywali urlopy, nowi zmarli nie spieszyli się do grobów. Przechadzałam się samotnie alejkami, czytając nazwiska ludzi, których nigdy nie poznam. A jednak od razu poczułam się tu dobrze. Na swoim miejscu.

4

Byt jest wieczny, życie ulotne, nieprzemijająca pamięć będzie jego przekazem

Jeśli nastolatki nie wcisną gumy do żucia w dziurkę zamka, otwieram i zamykam ciężką bramę cmentarną.

Godziny otwarcia zmieniają się w zależności od pory roku.

Od godziny ósmej do dziewiętnastej w dniach od pierwszego marca do trzydziestego pierwszego października.

Od godziny dziewiątej do siedemnastej w dniach od drugiego listopada do dwudziestego ósmego lutego.

Nikt niczego nie postanowił w sprawie dwudziestego dziewiątego lutego.

Od godziny siódmej do dwudziestej pierwszego listopada.

Po odejściu męża – a dokładniej po jego zniknięciu – pozostałam na stanowisku sama. Nazwisko Philippe’a Toussainta zostało wpisane w ogólnokrajowym rejestrze żandarmerii jako „niepokojące zniknięcie”.

Horyzont wytycza mi paru innych mężczyzn. Trzej grabarze, Nono, Gaston i Elvis. Trzej właściciele zakładu pogrzebowego, bracia Lucchini, noszący imiona Pierre, Paul, Jacques. I ksiądz Cédric Duras. Zaglądają do mnie parę razy dziennie. Przychodzą wychylić kielicha albo coś przegryźć. Pomagają mi również przy warzywniaku, jak trzeba przenieść worki z ziemią próchniczą czy zreperować cieknący kran. Uważam ich za przyjaciół, a nie za kolegów z pracy. Nawet kiedy nie ma mnie w domu, mogą wchodzić do mojej kuchni, zrobić sobie kawę, wymyć filiżankę i wyjść.

Grabarz to zawód, który wzbudza odrazę, niechęć. A przecież ci z mojego cmentarza to najłagodniejsi i najzabawniejsi ludzie, jakich znam.

Nono jest osobą, do której mam największe zaufanie. To człowiek prawy, który radość życia ma we krwi. Wszystko go bawi i nigdy nie mówi „nie”. Z wyjątkiem sytuacji, kiedy trzeba wziąć udział w pochówku dziecka. Zostawia „to” innym. „Tym, którzy mają do tego serce”, jak powiada. Nono podobny jest do Georges’a Brassensa i bawi go to, że jestem jedyną osobą na świecie, która mu mówi, że przypomina Georges’a Brassensa.

Gaston, ten to urodzony niezguła. Nieskładne ruchy. Wygląd pijaczyny, chociaż nie tyka alkoholu. W czasie pochówków staje pomiędzy Nonem i Elvisem, którzy ubezpieczają go, na wypadek gdyby stracił równowagę. Pod jego nogami ziemia stale się trzęsie. Gaston przewraca ludzi, sam upada, potrąca innych, następuje im na nogę. Kiedy do mnie wchodzi, zawsze się boję, że coś stłucze albo że się zrani. A ponieważ strach nie zażegnuje niebezpieczeństwa, nie było razu, by Gaston nie stłukł kieliszka albo się nie skaleczył.

Elvis, nazywają go tak po Elvisie Presleyu. Nie umie ani czytać, ani pisać, ale zna na pamięć wszystkie piosenki swojego idola. Bardzo źle wymawia słowa, nigdy nie wiadomo, czy śpiewa po angielsku, czy po francusku, ale wkłada w to całe serce. Love mi tendeur, love mi trou…

Różnica wieku dzieląca braci Lucchinich to niecały rok – trzydzieści osiem, trzydzieści dziewięć i czterdzieści lat. Już od wielu pokoleń zakład pogrzebowy przejmuje po ojcu syn. Bracia są też szczęśliwymi właścicielami znajdującej się w Brancion kostnicy, która przylega do budynku ich zakładu. Nono powiedział mi, że tylko jedna śluza oddziela część usługowo-handlową od trupiarni. Pogrążone w żałobie rodziny przyjmuje Pierre, najstarszy. Paul jest tanatopraktykiem; urządził się w podziemiu. A Jacques kierowcą karawanu; ostatnia droga to on. Nono nazywa ich „apostołami”.

No i jest nasz ksiądz, Cédric Duras. Bóg ma dobry gust, choć nie zawsze jest sprawiedliwy. Od kiedy pojawił się ksiądz Cédric, wiele kobiet z okolicy doznało, zdaje się, boskiego objawienia. W niedzielne poranki ponoć coraz więcej wierzących pań siedzi w kościelnych ławkach.

Ja nigdy nie chodzę do kościoła. To jakbym sypiała z kolegą z pracy. Sądzę jednak, że więcej osób zwierza się mnie niż księdzu Cédricowi w konfesjonale. To w moim skromnym domu i na cmentarnych alejkach rodziny wylewają potoki słów. Po przyjeździe, przed wyjazdem, czasem i wtedy, i wtedy. Trochę tak jak zmarli. Oni – to ich milczenie, tablice nagrobne, wizyty, kwiaty, fotografie, sposób, w jaki zachowują się odwiedzający przed ich grobami – opowiadają mi różne rzeczy ze swego dawnego życia. Z czasów, kiedy żyli. Kiedy się ruszali.

W moim fachu ważna jest dyskrecja, umiejętność nawiązywania kontaktu, brak współczucia. Tylko że dla takiej kobiety jak ja wyzbycie się współczucia jest równie osiągalne jak zostanie astronautką, chirurgiem, wulkanolożką czy genetyczką. Nie umiem sobie tego wyobrazić, a co dopiero naprawdę zdobyć się na nieokazywanie współczucia. Ale nigdy nie płaczę w obecności odwiedzających. Zdarza mi się to przed pochówkiem albo po nim, nigdy w trakcie. Mój cmentarz ma trzysta lat. Osoba, którą pochowano tu jako pierwszą, była kobietą. Diane de Vigneron (1756–1773) zmarła w połogu w wieku siedemnastu lat. Opuszkami palców można jeszcze wyczuć litery jej nazwiska wyryte w surowym kamieniu płyty nagrobnej. Nie została ekshumowana, chociaż na moim cmentarzu brak miejsc. Żaden z kolejnych merów nie odważył się podjąć decyzji o zakłóceniu spokoju pierwszej pochowanej tu nieboszczki. Tym bardziej że postać Diane osnuta jest legendą. Według mieszkańców Brancion miała się ona jakoby ukazać kilkakrotnie w „świetlistych szatach” w środku miasta w witrynach sklepowych i na cmentarzu. Kiedy szperam na strychach w okolicy, znajduję czasem ryciny pochodzące z osiemnastego wieku i stare pocztówki, na których Diane została przebrana za zwyczajną, tandetną zjawę.

Wiele jest legend o grobach. Ludzie często wymyślają umarłym życie.

Brancion ma jeszcze drugą legendę, o wiele młodszą od tej o Diane de Vigneron. Dotyczy Reine Duchy (1961–1982) pochowanej na moim cmentarzu w alejce numer piętnaście, w kwartale Cedrów. Przystojna młoda brunetka uśmiechająca się ze zdjęcia umieszczonego na steli. Zginęła w wypadku samochodowym przy wyjeździe z miasta. Młodzi ludzie widywali ją jakoby na poboczu drogi, w miejscu wypadku, ubraną na biało.

Mit „białych dam” znany jest na całym świecie. Zjawy kobiet, które zginęły w jakimś wypadku, nawiedzają ponoć świat żywych, a ich nieznające spokoju dusze błąkają się po zamkach i cmentarzach.

Popularność tej legendy podbiło przemieszczenie się grobu Reine. Zdaniem Nona i braci Lucchinich doszło do tego wskutek osunięcia się ziemi. Dzieje się tak często, kiedy w komorze grobowej zbierze się zbyt dużo wody.

W ciągu dwudziestu lat widziałam dużo rzeczy na moim cmentarzu. Bywają noce, podczas których na grobach albo pomiędzy nimi można dostrzec cienie uprawiające seks, ale nie należą one do zjaw.

Oprócz legend nic nie jest wieczne, nawet prawo do dysponowania grobem. Można wykupić miejsce na piętnaście, trzydzieści, pięćdziesiąt lat albo na zawsze. Ale do tego „zawsze” trzeba podchodzić nieufnie: jeżeli po trzydziestu latach o nabyte bezterminowo miejsce przestanie się dbać (na przykład nagrobek popadnie w ruinę) i od dawna nikogo na nim nie pochowano, gmina może je odzyskać; szczątki zostają wówczas złożone w ossuarium, w głębi cmentarza.

Od kiedy tu przyjechałam, widziałam niejedno takie przejęcie. I nigdy nikt nic nie powiedział. Takich nieboszczyków traktuje się jak rzeczy znalezione, o które nikt się nie upomniał.

Tak to już bywa po śmierci. Im odleglejsza w czasie, tym mniej obchodzi żyjących. Czas pozbawia życie blasku. Czas pozbawia blasku śmierć.

Razem z grabarzami robię wszystko, żeby nigdy żaden grób nie wyglądał na zaniedbany. Nie możemy znieść widoku zawiadomienia władz miasta: Grób ten zostanie przejęty. Uprasza się o pilny kontakt z merostwem. A przecież nazwisko nieboszczyka, który tam spoczywa, wciąż się na nim znajduje.

I dlatego też zapewne na cmentarzach pełno jest epitafiów. Mają one zaklinać czas. Pomagają uczepić się wspomnień. Najbardziej lubię to: Śmierć zaczyna się wtedy, kiedy już dla nikogo nie możesz być obiektem marzeń. Znajduje się na grobie młodej pielęgniarki, Marie Deschamps, zmarłej w 1917 roku. Zdaje się, że to jakiś żołnierz umieścił tę tablicę w 1919 roku. Za każdym razem, kiedy przechodzę obok, zastanawiam się, czy długo o niej marzył.

Cokolwiek robię, gdziekolwiek jestem, zawsze mam Cię przed oczyma, myślę o Tobie na grobie Jeana-Jacques’a Goldmana i Gwiazdy rozmawiają między sobą jedynie o Tobie na grobie Francisa Cabrela to słowa piosenek najczęściej pojawiające się na tabliczkach nagrobnych.

Mój cmentarz jest bardzo piękny. Alejki snują się w cieniu stuletnich lip. Groby są w znacznej części ukwiecone.

Przed moim skromnym domkiem stoi parę doniczek z kwiatami, które sprzedaję. A kiedy kwiaty nie nadają się już na sprzedaż, zanoszę je na zaniedbane groby.

Posadziłam też trochę sosen. Ze względu na ich zapach w lecie. Jest to moja ulubiona woń.

Posadziłam je w roku 1997, kiedy tu przyjechaliśmy. Bardzo się rozrosły i dzięki nim mój cmentarz wygląda pięknie. Utrzymywanie cmentarza to doglądanie zmarłych, którzy tu spoczywają. Okazywanie im szacunku. Jeśli nie doświadczyli go za życia, to przynajmniej cieszą się nim po śmierci.

Jestem pewna, że leży tu wielu łajdaków. Ale śmierć nie wybiera pomiędzy dobrymi i złymi. No i kto nie dopuścił się łajdactwa chociaż raz w życiu?

*

W przeciwieństwie do mnie Philippe Toussaint od razu znienawidził ten cmentarz, to miasteczko, Burgundię, wieś, stare kamienie, białe krowy, tutejszych ludzi.

Jeszcze nie zdążyłam rozpakować kartonów po przeprowadzce, a on już zaczął wyjeżdżać motorem rano i wracać wieczorem. Po paru miesiącach zdarzało mu się znikać na całe tygodnie. Aż do dnia, kiedy już więcej nie wrócił. Żandarmi nie rozumieli, dlaczego nie zgłosiłam jego zaginięcia wcześniej. Nie powiedziałam im, że już lata temu zniknął, nawet jeśli jadał jeszcze kolację przy moim stole. Gdy jednak po upływie miesiąca zrozumiałam, że nie wróci, poczułam się równie opuszczona jak te groby, o które regularnie dbam. Równie szara, bez wyrazu i rozchwiana. Gotowa do rozbiórki i przeprowadzki do ossuarium.

5

Księga życia to najważniejsza księga, której nie można ani zamknąć, ani otworzyć, kiedy się chce; chciałoby się wrócić do ulubionych fragmentów, a tu pod palcami już pojawia się strona, na której przychodzi śmierć

Philippe’a Toussainta poznałam w Tibourinie, klubie nocnym w Charleville-Mézières, w 1985 roku.

Siedział przy barze wsparty na łokciach. A ja byłam barmanką. Imałam się każdego zajęcia, oszukując w sprawie wieku. Kumpel z ośrodka, w którym mieszkałam, sfałszował moje papiery, żeby zrobić ze mnie pełnoletnią.

Trudno było mi przypisać jakiś wiek. Mogłam mieć równie dobrze czternaście jak dwadzieścia pięć lat. Nie nosiłam dżinsów ani T-shirtów, miałam krótkie włosy i mnóstwo kolczyków. Nawet w nosie. Byłam drobnej budowy i malowałam oczy na czarno, żeby wyglądać jak Nina Hagen. Niedawno przestałam chodzić do szkoły. Nie umiałam dobrze czytać ani pisać. Ale umiałam liczyć. Wiele już przeszłam w życiu i moim jedynym celem było pracować, żeby móc opłacić czynsz za mieszkanie i jak najszybciej opuścić ośrodek. Potem się zobaczy.

W 1985 roku tylko uzębienie miałam bez zarzutu. Przez całe dzieciństwo obsesyjnie chciałam mieć piękne białe zęby, jak te dziewczyny z kolorowych magazynów. Kiedy pracownice socjalne odwiedzały moje rodziny zastępcze i pytały mnie, czy czegoś potrzebuję, systematycznie domagałam się wizyty u dentysty, jak gdyby mój los i całe życie zależały od uśmiechu.

Nie miałam kumpelek, za bardzo przypominałam chłopaka. Przywiązywałam się do zastępczych sióstr, więc kolejne rozstania i zmiany rodzin były dla mnie ciężkim przeżyciem. Nigdy się nie przywiązywać! Mówiłam sobie, że krótko ostrzyżone włosy zapewnią mi ochronę, dadzą odwagę i butę chłopaka. Tak więc dziewczyny mnie unikały. Zdążyłam się już przespać z paroma chłopakami, żeby nie odstawać od reszty, ale bez żadnych uniesień; byłam raczej rozczarowana, nie pociągało mnie to. Robiłam to dla niepoznaki albo żeby dostać ciuchy, praskę haszu, jakąś wejściówkę, albo żeby mnie ktoś potrzymał za rękę. Wolałam miłość z bajek dla dzieci, których mi nigdy nie opowiadano. Pobrali się i mieli dużo, dużo, dużo…

Wsparty łokciami o bar Philippe Toussaint przyglądał się tańczącym na parkiecie kumplom, sącząc ze szklaneczki whisky z coca-colą bez lodu. Wyglądał jak anioł. Jak Michel Berger w kolorze. Długie, kręcone blond włosy, niebieskie oczy, jasna cera, orli nos, usta koloru lipcowych dojrzałych truskawek… Nic, tylko jeść. Miał na sobie dżinsy, biały T-shirt i czarną ramoneskę. Był wysoki, dobrze zbudowany, doskonały. Gdy tylko go zobaczyłam, serce mocniej mi zabiło, jak w piosence mojego przyszywanego wuja, Charles’a Treneta. U mnie Philippe Toussaint miałby wszystko za darmo, nawet whisky z coca-colą.

Wcale nie musiał się starać, żeby obcałowywać te śliczne blondynki, które się wokół niego kręciły. Były jak muchy latające wokół kawałka mięcha. Philippe Toussaint sprawiał jednak wrażenie, jakby niewiele go to obchodziło. Nie musiał nawet kiwnąć palcem, żeby dostać, co chciał. Od czasu do czasu, między jednym a drugim fluorescencyjnym pocałunkiem, jedynie podnosił szklankę do ust.

Stał odwrócony do mnie plecami. Widziałam tylko te jego blond loki, które w świetle projektorów zmieniały kolor z zielonego na czerwony, z czerwonego na niebieski. Minęła dobra godzina, od kiedy jego włosy mnie zahipnotyzowały. Czasami pochylał się ku ustom którejś z dziewczyn, gdy ta szeptała mu coś do ucha, a ja przyglądałam się jego doskonałemu profilowi.

W końcu odwrócił się twarzą do baru, spojrzał na mnie i już nie mógł oderwać wzroku. Od tej chwili stałam się jego ulubioną zabawką.

Początkowo sądziłam, że interesuje się mną z powodu darmowych drinków, które mu zapewniałam. Zadbałam o to, żeby w czasie, kiedy go obsługiwałam, nie widział moich poobgryzanych paznokci, tylko białe równiusieńkie zęby. Pomyślałam sobie, że wygląda na chłopca z dobrego domu, ale dla mnie każdy poza ośrodkiem sprawiał takie wrażenie.

Za nim kłębił się rój adoratorek. Powstał korek jak przy wjeździe na autostradę w pierwszy dzień wakacji. Ale on dalej patrzył na mnie pełnym pożądania wzrokiem. Stanęłam na wprost niego i oparłam się o bar, żeby zyskać pewność, że patrzy właśnie na mnie. Włożyłam do jego szklanki słomkę i podniosłam wzrok. Tak, patrzył na mnie.

Spytałam go: „Chce się pan napić czegoś innego?”. Nie usłyszałam jego odpowiedzi, więc przysunęłam się do niego, krzycząc: „Czego?!”. „Ciebie”, powiedział mi do ucha.

Nalałam sobie szklaneczkę burbona na koszt szefa. Po pierwszym łyku przestałam się czerwienić, po drugim dobrze się poczułam, po trzecim doznałam przypływu odwagi. Znów pochyliłam się nad jego uchem i powiedziałam: „Po pracy będziemy się mogli czegoś napić”.

Uśmiechnął się. Miał takie same zęby jak ja, białe i równe.

Kiedy Philippe Toussaint wysunął rękę przez bar, żeby dotknąć mojej, pomyślałam, że moje życie niedługo się zmieni. Poczułam, jak skóra cierpnie mi pod jego dotykiem – to było przeczucie. Miał dziesięć lat więcej niż ja. Ta różnica wieku powiększała dzielący nas dystans. Czułam się jak motyl wpatrujący się w gwiazdę.

6

Nadchodzi bowiem godzina, kiedy w grobowcach komemoratywnych wszyscy usłyszą Jego głos i wyjdą

Delikatne pukanie do drzwi. Nikogo się nie spodziewam, od dawna już zresztą na nikogo nie czekam.

Dom ma dwa wejścia, jedno od strony cmentarza, drugie od ulicy. Éliane szczeka, podbiegając do drzwi od strony ulicy. Jej pani, Marianne Ferry (1953–2007), spoczywa w kwartale Trzmielin. Éliane zjawiła się w dniu jej pogrzebu i już nie odeszła. Przez pierwsze tygodnie karmiłam ją na grobie jej pani i powoli zaczęła za mną chodzić, w końcu przyszła do domu. Nono dał jej imię Éliane, które nosiła Isabelle Adjani w Morderczym lecie, bo suczka ma śliczne niebieskie oczy, a jej pani umarła w sierpniu.

W ciągu dwudziestu lat miałam już trzy psy. Pojawiały się u mnie w tym samym czasie, co ich pan czy pani, i siłą rzeczy stawały się moimi psami. Jednak została mi tylko ona.

Znowu pukanie. Waham się, czy otworzyć. Dopiero siódma rano. Popijam herbatę, smarując grzanki solonym masłem i konfiturą z truskawek, którą dostałam w prezencie od Suzanne Clerc; jej mąż (1933–2007) leży w kwartale Cedrów. Słucham muzyki. Poza godzinami otwarcia cmentarza zawsze słucham muzyki.

Wstaję i wyłączam radio.

– Kto tam?

– Przepraszam panią, zobaczyłem światło – odpowiada mi męski głos, pełen wahania.

Słyszę, jak gość szura nogami po wycieraczce.

– Mam parę pytań na temat kogoś, kto leży na cmentarzu.

Mogłabym mu powiedzieć, żeby wrócił po ósmej, jak otworzę.

– Dwie minuty, zaraz wracam!

Wchodzę do pokoju na piętrze i otwieram szafę zimową, żeby włożyć szlafrok. Mam dwie szafy. Jedną, którą nazywam „zimową”, drugą „letnią”. To nie ma nic wspólnego z porami roku, ale z okolicznościami. W szafie zimowej trzymam tylko ubrania klasyczne, ciemne, takie dla innych. W szafie letniej – stroje jasne i kolorowe, takie dla mnie. Noszę lato pod zimą i zdejmuję zimę, kiedy jestem sama.

Wkładam więc szary pikowany szlafrok na szlafroczek z różowego jedwabiu. Schodzę otworzyć drzwi i widzę mężczyznę w wieku około czterdziestu lat. Początkowo dostrzegam tylko jego wlepione we mnie ciemne oczy.

– Dzień dobry, przepraszam, że tak wcześnie zakłócam pani spokój.

Jest jeszcze ciemno i zimno. Za nim widzę, że noc pokryła wszystko warstwą szronu. Z ust buchają mu kłęby pary, jakby wypuszczał dym papierosowy. Pachnie tytoniem, cynamonem i wanilią.

Nie jestem w stanie powiedzieć słowa. Tak jakbym zobaczyła kogoś, kogo dawno już nie widziałam. Myślę, że za późno do mnie przychodzi. Że gdyby się pojawił w moim progu dwadzieścia lat temu, wszystko wyglądałoby inaczej. Dlaczego tak myślę? Bo przez tyle już lat nikt, nie licząc nawalonych małolatów, nie zapukał do moich drzwi od ulicy? Dlatego że wszyscy goście przychodzą od strony cmentarza?

Zapraszam go do środka; dziękuje, wygląda na skrępowanego. Częstuję go kawą.

W Brancion-en-Chalon znam wszystkich. Nawet tych mieszkańców, którzy jeszcze nie mają u mnie swoich zmarłych. Każdy z nich chociaż raz szedł cmentarnymi alejkami, odprowadzając przyjaciela, sąsiada czy matkę kolegi.

Ale jego nigdy jeszcze nie widziałam. Wyczuwa się u niego lekki akcent, ma taki śródziemnomorski sposób akcentowania zdań. Jest ciemnym brunetem, tak ciemnym, że jego nieliczne siwe włosy widać wyraźnie w mierzwie pozostałych. Długi nos, grube wargi, worki pod oczami. Podobny trochę do Gainsbourga. Widać, że golenie nie wychodzi mu najlepiej, ale za to ma wdzięk. Ma piękne dłonie, długie palce. Gorącą kawę pije małymi łyczkami, dmucha na nią i grzeje sobie dłonie od porcelany.

Wciąż nie wiem, dlaczego tu jest. Pozwoliłam mu wejść do domu, bo ta część tak naprawdę nie jest moim domem. To pomieszczenie należy do wszystkich. Coś jak miejska poczekalnia, z której zrobiłam kuchnię z salonem. Należy do wszystkich przygodnych gości i bywalców.

Mężczyzna sprawia wrażenie, jakby lustrował ściany. To wnętrze o powierzchni dwudziestu pięciu metrów kwadratowych wygląda tak samo jak moja zimowa szafa. Puste ściany. Żadnego kolorowego obrusa czy niebieskiej kanapy. Tylko sklejka i krzesła, żeby było na czym usiąść. Nic wystawnego. Ekspres do kawy zawsze gotowy do użycia, białe filiżanki i mocne alkohole dla zrozpaczonych. To tutaj grabarze przychodzą się wypłakać, zwierzyć, wyładować gniew, powzdychać, tu rozpaczają i tu się śmieją.

Na pierwszym piętrze mam sypialnię. Takie sekretne zaplecze, własne pielesze. Sypialnia i łazienka, dwie pastelowe bombonierki. Pudrowy róż, migdałowa zieleń i lazurowy błękit – moja własna interpretacja kolorów wiosny. Gdy tylko pojawia się promyczek słońca, otwieram na oścież okna. Z zewnątrz niczego nie widać, chyba żeby ktoś wszedł na drabinę.

Nikt nigdy nie przekroczył progu mojej sypialni, takiej jaką mam teraz. Zaraz po zniknięciu Philippe’a Toussainta całą ją odmalowałam, dołożyłam firanki, koronki, białe meble i wielkie łóżko ze szwajcarskim materacem, który dostosowuje się do kształtu ciała. Nie chciałam już spać w miejscu, gdzie dawniej odciśnięty był kształt ciała Philippe’a Toussainta.

Nieznajomy ciągle dmucha w filiżankę.

– Przybywam z Marsylii – odzywa się w końcu. – Zna pani Marsylię?

– Każdego roku jeżdżę do Sormiou.

– Do zatoczki?

– Tak.

– Zabawny przypadek.

– Nie wierzę w przypadki.

Chyba czegoś szuka w kieszeni dżinsów. Moi mężczyźni nie noszą dżinsów. Nono, Elvis i Gaston chodzą zawsze w strojach roboczych, bracia Lucchini i ksiądz Cédric w spodniach z tergalu. Nieznajomy zdejmuje szalik i odsłania szyję, odstawia pustą filiżankę na stół.

– Jestem taki jak pani, racjonalny… No i jestem komisarzem.

– Jak Columbo?

Po raz pierwszy odpowiada mi z uśmiechem na twarzy:

– Nie. On był inspektorem.

Opuszką palca wskazującego zbiera rozsypane na stole kryształki cukru.

– Moja matka chciała spocząć na tym cmentarzu, a ja nie wiem dlaczego.

– Mieszkała w okolicy?

– Nie, w Marsylii. Zmarła dwa miesiące temu. Spocząć tutaj to życzenie stanowiące część jej ostatniej woli.

– Przykro mi. Nalać panu kropelkę alkoholu do kawy?

– Ma pani w zwyczaju upijać ludzi tak wcześnie rano?

– Zdarza mi się. Jak się nazywa pana matka?

– Irène Fayolle. Chciała, żeby ją skremować… i żeby jej prochy złożyć na grobie niejakiego Gabriela Prudenta.

– Gabriel Prudent? Gabriel Prudent, tysiąc dziewięćset trzydzieści jeden–dwa tysiące dziewięć. Pochowany w alejce dziewiętnastej, w kwartale Cedrów.

– Zna pani na pamięć nazwiska wszystkich nieboszczyków?

– Prawie.

– Datę zgonu, miejsce i tak dalej?

– Prawie.

– Kim był Gabriel Prudent?

– Jakaś kobieta przychodzi na jego grób od czasu do czasu… Jego córka, jak sądzę. Był adwokatem. Na czarnej marmurowej płycie jego pomnika nie ma żadnego epitafium ani zdjęcia. Nie przypominam już sobie dnia pochówku. Ale jeśli pan chce, mogę zajrzeć do rejestrów.

– Do rejestrów?

– Odnotowuję każdy pochówek i każdą ekshumację.

– Nie wiedziałem, że to należy do pani obowiązków.

– Bo nie należy. Ale gdyby tak robić tylko to, co należy, życie byłoby smutne.

– To zabawne usłyszeć coś takiego z ust… jak się ten pani zawód nazywa? Dozorca cmentarny?

– Dlaczego tak to pana dziwi? Myśli pan, że płaczę od rana do wieczora? Że mam w sobie tylko łzy i smutek?

Podaję mu drugą kawę, a on dwukrotnie zadaje mi to samo pytanie:

– Mieszka pani sama?

W końcu odpowiadam, że tak.

Otwieram szuflady z rejestrami i zaglądam do zeszytu z 2009 roku. Szukam według nazwisk rodowych i od razu znajduję Prudenta Gabriela. Zaczynam czytać:

18 lutego 2009 roku, pogrzeb Gabriela Prudenta, ulewny deszcz.

Przy składaniu ciała do grobu było obecnych sto dwadzieścia osiem osób, a wśród nich jego była żona i dwie córki – Marthe Dubreuil i Cloé Prudent.

Zgodnie z wolą nieboszczyka żadnych kwiatów, żadnych wieńców.

Rodzina kazała umieścić na nagrobku tabliczkę, na której można przeczytać:

W hołdzie Gabrielowi Prudentowi, odważnemu adwokatowi. „Odwaga, w przypadku adwokata, to rzecz zasadnicza, bo bez niej reszta się nie liczy; talent, kultura, znajomość prawa, adwokatowi przydaje się wszystko. Lecz bez odwagi w decydującym momencie są tylko słowa, następujące po sobie zdania, błyskotliwe, ale ulotne” (Robert Badinter).

Bez księdza. Bez krzyża. Cała ceremonia trwała pół godziny. Kiedy dwaj pracownicy zakładu pogrzebowego umieścili trumnę w grobie, wszyscy sobie poszli. Ciągle taki sam ulewny deszcz.

Zamykam rejestr. Komisarz wygląda na oszołomionego, zamyślonego. Przeczesuje ręką włosy.

– Zastanawiam się, dlaczego moja matka chce leżeć blisko tego człowieka.

Przez pewien czas uważnie lustruje moje białe ściany, na których nie ma absolutnie nic do oglądania, po czym spogląda na mnie, jak gdyby mi nie dowierzał. Wzrokiem wskazuje rejestr z 2009 roku.

– Mogę przeczytać?

Zazwyczaj pokazuję swoje notatki tylko zainteresowanym rodzinom. Po kilku sekundach wahania w końcu podaję mu zeszyt. Zaczyna kartkować, a przewracając kolejne strony, patrzy na mnie, jak gdyby to na moim czole umieszczone były te słowa z 2009 roku. Jak gdyby ten zeszyt, który trzyma w ręce, był tylko pretekstem, żeby na mnie patrzeć.

– I robi pani tak samo przy każdym pogrzebie?

– Nie zawsze, ale prawie. Dzięki temu kiedy ci, którzy nie mogli wziąć udziału w pochówku, przychodzą do mnie, mogę opowiedzieć im wszystko, korzystając z notatek… Zabił już pan kogoś? Znaczy… w związku z pana pracą…

– Nie.

– Ma pan broń?

– Zdarza mi się, czasami. Ale teraz… dziś rano… nie.

– Przywiózł pan prochy matki?

– Nie. Na razie są w krematorium… Nie złożę tych prochów na grobie kogoś nieznajomego.

– Dla pana to nieznajomy, ale nie dla niej.

Wstał.

– Chciałbym obejrzeć grób tego człowieka.

– Dobrze. Czy może pan wrócić za jakieś pół godziny? Nigdy nie wchodzę na cmentarz w szlafroku.

Uśmiecha się po raz drugi, wychodzi z mojej połączonej z salonem kuchni. Odruchowo zapalam górne światło. Nigdy tego nie robię, kiedy ktoś się zjawia; zapalam dopiero wtedy, gdy wychodzi. W ten sposób zastępuję jego obecność światłem. Dawne przyzwyczajenie dziecka urodzonego jako X.

*

Pół godziny później czeka na mnie w swoim samochodzie zaparkowanym przed bramą. Trzynastka na tablicy rejestracyjnej, departament Bouches-du-Rhône. Musiał przysnąć, złożywszy głowę na szaliku; ma ślad na policzku, który wygląda teraz na zmięty.

Na karminową sukienkę włożyłam granatowy płaszcz i zapięłam go pod samą szyję. Wyglądałam jak noc, a przecież pod spodem nosiłam dzień, by zamigotał; wystarczyłoby rozpiąć płaszcz.

Szliśmy alejkami. Powiedziałam mu, że mój cmentarz ma czte- ry kwartały: Oleandry, Trzmieliny, Cedry i Cisy, dwa kolumbaria i dwie kwatery pamięci. Spytał mnie, czy już długo „to” robię, powiedziałam mu, że dwadzieścia lat i że przedtem byłam dróżniczką. Zapytał, jak to jest, kiedy się przechodzi od pociągów do karawanów. Nie za bardzo wiedziałam, co mu powiedzieć. Zbyt dużo się wydarzyło pomiędzy tymi dwoma odsłonami mojego życia. Pomyślałam tylko, że zadaje dziwne pytania jak na racjonalnego komisarza.

Kiedy stanęliśmy na wysokości grobu Gabriela Prudenta, pobladł. Tak jakby przyszedł odwiedzić grób człowieka, o którym nigdy nie słyszał, ale który mógłby być jego ojcem, wujem, bratem. Trwaliśmy w bezruchu przez długą chwilę. W końcu zaczęłam chuchać w dłonie. Było bardzo zimno.

Zazwyczaj nie zostaję przy grobie. Prowadzę tych, którzy o to proszą, na miejsce i wycofuję się. Ale tym razem, nie wiem czemu, nie mogłam zostawić tego mężczyzny samego. Po chwili, która wydawała mi się wiecznością, powiedział, że już pojedzie. Wróci do Marsylii. Gdy zapytałam, kiedy przyjedzie, żeby złożyć prochy matki na grobie pana Prudenta, nie odpowiedział.

7

Zawsze kogoś brak będzie. By w moim życiu pojawił się uśmiech – Ciebie

Przesadzam kwiaty na grobie Jacqueline Dancoisne, z domu Victor (1928–2008), oraz pochowanego z nią Maurice’a René Dancoisne’a (1911–1997). Są to dwa piękne białe wrzosy, rzekłbyś – dwa kawałki nadmorskiego klifu w doniczkach. Jedne z nielicznych roślin, które wytrzymują zimę, oprócz chryzantem i sukulentów. Pani Dancoisne lubiła białe kwiaty. Raz w tygodniu przychodziła na grób męża. Gawędziłyśmy… no, tak pod koniec, jak już się trochę przyzwyczaiła do utraty Maurice’a. W pierwszych latach była zdruzgotana. Nieszczęście odbiera człowiekowi mowę. Albo sprawia, że się mówi byle co. Później powoli odnalazła drogę powrotną do ludzi, zaczęła budować proste zdania, odzyskała zainteresowanie żywymi i nauczyła się zadawać im pytania.

Nie wiem, dlaczego się mówi „na grobie”. Powinno się raczej mówić „obok grobu” lub „przy grobie”. Oprócz bluszczu, jaszczurek, kotów czy psów nikt nie wchodzi na grób. Pani Dancoisne dołączyła do męża z dnia na dzień. W poniedziałek uprzątnęła stelę swojego ukochanego, a w czwartek to już jej sadziłam kwiaty. Od pogrzebu jej dzieci przyjeżdżają raz w roku i proszą mnie, żebym zajmowała się grobem przez resztę czasu.

Lubię wkładać ręce we wrzosową ziemię, którą blademu słońcu dzisiejszego październikowego dnia trudno ogrzać, chociaż to już południe. I moje palce, choć zmarznięte, rozkoszują się nią. Całkiem tak samo jak wtedy, kiedy wkładam je w ziemię swojego ogródka.

Parę metrów ode mnie Gaston i Nono kopią grób, opowiadając sobie, co robili wieczorem. Z miejsca, w którym się znajduję, w zależności od kierunku wiatru, słyszę strzępy ich rozmowy. „Żona mi powiedziała… w telewizji… swędzenie… niedobrze byłoby, gdyby… szef się napatoczy… omlet u Violette… poznałem go… to był równy facet… taki kędzierzawy, tak?… Tak, był chyba w naszym wieku… to było miłe… jego żona… damulka… piosenka Brela… nie ma co udawać bogacza, jak się nie ma grosza przy duszy… tak mi się chciało lać… strach… prostata… kupić coś, zanim zamkną… jajka dla Violette… co za nieszczęście…”

Jutro o godzinie szesnastej jest pogrzeb. Na moim cmentarzu pojawi się nowy rezydent. Mężczyzna, pięćdziesiąt pięć lat, umarł, bo za dużo palił. No, tak powiedzieli lekarze. Nigdy nie mówią, że pięćdziesięciopięcioletni mężczyzna może umrzeć, bo nikt go nie kochał, nie chciał wysłuchać, bo dostał za dużo faktur, zaciągnął za dużo kredytów konsumpcyjnych, bo dzieci dorosły i opuściły dom, właściwie się nie pożegnawszy. Życie pełne wymówek, niesnasek. No więc lubił sobie zajarać i walnąć kielicha, żeby zalać robaka.

Nigdy się nie mówi o tym, że można umrzeć, bo zbyt często ma się już tego wszystkiego dość.

Trochę dalej dwie drobne kobiety, pani Pinto i pani Degrange, sprzątają groby mężów. A jako że przychodzą codziennie, wymyślają, co by tu jeszcze zrobić. Wokół ich grobów czysto jak na stoisku z wykładzinami w markecie budowlanym.

Ludzie, którzy przychodzą codziennie odwiedzać swoich zmarłych, są podobni do duchów. Tacy ni to żywi, ni to martwi.

Pani Pinto i pani Degrange są lekkie jak wróbelki na przednówku. Tak jakby to mężowie je karmili, kiedy jeszcze pozostawali przy życiu. Znam je, odkąd tylko zaczęłam tu pracować. Od ponad dwudziestu lat każdego ranka zaglądają na cmentarz w drodze po zakupy, taki obowiązkowy przystanek. Nie wiem, czy to miłość, czy uzależnienie. Albo i jedno, i drugie. Czy robią to dla pozoru, czy z czułości.

Pani Pinto jest Portugalką. I jak większość swoich rodaków mieszkających w Brancion latem wraca do kraju ojczystego. No i ma co robić po wakacjach. W początkach września wraca, zawsze tak samo chuda, ale cerę ma ogorzałą, a kolana zdarte od porządkowania grobów tych, którzy umarli w Portugalii. Ja w czasie jej nieobecności podlewam francuskie kwiaty. I żeby mi podziękować, przywozi mi w prezencie lalkę w stroju ludowym w plastikowym pudełku. Każdego roku dostaję taką lalkę. I co roku mówię: „Dziękuję, pani Pinto, dziękuję, nie trzeba było, dla mnie kwiaty to przyjemność, a nie praca”.

W Portugalii są całe setki strojów ludowych. Jeżeli więc pani Pinto pożyje jeszcze ze trzydzieści lat, a ja razem z nią, dostanę jeszcze ze trzydzieści nowych upiornych lalek zamykających oczy, kiedy się je kładzie do służących im za sarkofagi pudełek, które chronią je przed kurzem.

Pani Pinto od czasu do czasu do mnie wpada, więc nie mogę schować tych lalek. Nie chcę ich jednak mieć w sypialni, no i nie mogę też postawić ich tam, gdzie przychodzą ludzie w poszukiwaniu pociechy. Są zbyt brzydkie. „Wystawiam” je na prowadzących do sypialni schodach, które znajdują się za przeszklonymi drzwiami, tak że widać je z kuchni. Kiedy pani Pinto przychodzi do mnie napić się kawy, patrzy na nie, sprawdza, czy stoją na swoim miejscu. Zimą, gdy robi się ciemno o siedemnastej, patrząc na nie, widzę te ich błyszczące czarne oczy i szeleszczące stroje i wyobrażam sobie, że zaraz otworzą pudełko i podłożą mi nogę, żebym spadła ze schodów.

Zauważyłam, że w przeciwieństwie do wielu innych pani Pinto i pani Degrange nigdy nie rozmawiają z mężami. Porządkują grób w milczeniu. Tak jakby przestały się do nich odzywać jeszcze na długo, zanim odeszli. Jakby to milczenie stanowiło jakiś ciąg dalszy. Nigdy też nie płaczą. Oczy mają suche już od dawna. Czasami, jak na komendę, zaczynają rozmawiać o pogodzie, o dzieciach, o wnukach, a już niedługo – kto by pomyślał – będą sobie opowiadać o prawnukach.

Raz widziałam, jak się śmiały. Jeden jedyny raz, krótko. Kiedy pani Pinto powiedziała tej drugiej, że wnuczka zadała jej takie oto pytanie: „Babciu, a co to jest ten dzień Wszystkich Świętych? To takie wakacje?”.

8

Niechaj wieczne spoczywanie równie słodkim Ci będzie, jak dobreś miał serce

Dwudziesty drugi listopada 2016 roku, niebieskie niebo, dziesięć stopni, godzina szesnasta. Pogrzeb Thierry’ego Teissiera (1960–2016). Trumna mahoniowa. Żadnych marmurów. Grób wykopany w ziemi. Pojedynczy.

Obecnych około trzydziestu osób. W tym Nono, Elvis, Pierre Lucchini i ja.

Kilkanaścioro kolegów i koleżanek z pracy Thierry’ego Teissiera z zakładów DIM złożyło wiązankę z lilii: Naszemu Drogiemu Koledze.

Jedna z pracownic oddziału onkologicznego w Mâcon, o imieniu Claire, trzyma w ręce bukiet białych róż.

Żona zmarłego jest obecna, jak również oboje ich dzieci, syn i córka w wieku trzydziestu i dwudziestu sześciu lat. Na tabliczce napis: Naszemu Ojcu.

Thierry Teissier nie ma fotografii.

Na innej tabliczce: Mężowi. Z malutką gajówką namalowaną nad tym słowem.

W ziemię wkopano wielki krzyż z drewna oliwnego.

Trzej koledzy z gimnazjum czytają na zmianę poemat Jacques’a Préverta.

Wioska słyszy zrozpaczona

Śpiew ptaszyny co zraniona

Jedyny to ptak w tej wiosce

I jedyny kot w tej wiosce

Który ptaszka prawie zeżarł

I ptaszyna już nie śpiewa

Kot mruczeć przestaje

Już się nie oblizuje

I wioska robi ptaszynie

Wspaniały pochówek

A zaproszony kot

Za słomianą trumienką bieży

Gdzie martwa ptaszyna leży

Niesiona przez małą dziewczynkę

Która bez przerwy płacze

Gdybym wiedział że tak Cię to zasmuci

Mówi do niej kot

Zjadłbym go całego

A potem Ci powiedział

Żem widział jak odleciał

Odleciał na sam kraj świata

Tam dokąd daleko bardzo jest tak

Że nigdy się stamtąd nie wraca

Mniej byś cierpiała

Żalu tylko trochę i smutku doznała

Jak się coś zaczęło trzeba skończyć.

Przed opuszczeniem trumny do dołu zabiera głos ksiądz Cédric:

– Wspomnijmy słowa Jezusa do siostry właśnie zmarłego Łazarza: Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. Kto we Mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie[5].

Claire kładzie bukiet białych róż obok krzyża. Wszyscy rozchodzą się jednocześnie.

Nie znałam zmarłego. Jednak sposób, w jaki niektóre osoby patrzyły na grób, pozwala sądzić, że był on dobrym człowiekiem.

[5] Biblia Tysiąclecia, J 11, 25. Wszystkie cytaty pochodzą z tego wydania.

9

Jego uroda, młodość radośnie witały świat, w którym mógłby żyć. A potem z rąk wypadła mu książka, której nie zdążył przeczytać

Na moim cmentarzu można znaleźć ponad tysiąc fotografii – czarno-białych, w sepii, w żywych lub wyblakłych kolorach.

Kiedy zdjęcia te były robione, nikt z tych pozujących niewinnie przed obiektywem mężczyzn, dzieci i kobiet nie mógł przypuszczać, że to właśnie ujęcie będzie go reprezentowało po wsze czasy. Dzień urodzin czy obiad w rodzinnym gronie, niedzielna przechadzka po parku, ślub, bal maturalny, zabawa sylwestrowa. Dzień, kiedy wyglądali ładniej niż zwykle, byli z bliskimi, dzień szczególny, gdy włożyli najlepsze stroje, jakie mieli: mundur, ubranko do chrztu czy do komunii. Jakaż niewinność wyziera z oczu każdej z tych uśmiechniętych twarzy na grobach!

Często, w przeddzień pogrzebu, w gazecie pojawia się wzmianka – nekrolog, w którym w paru zdaniach podsumowuje się życie zmarłego. Krótko. W gazecie regionalnej życie nie zajmuje wiele miejsca. Trochę więcej, kiedy należało do jakiegoś biznesmena, lekarza czy trenera piłki nożnej.

Umieszczenie zdjęcia na grobie to ważna rzecz. Inaczej jest się tylko nazwiskiem. Śmierć zabiera również twarze.

Najpiękniejsze małżeństwo z cmentarza to Anna Dahan, z domu Lave (1914–1987), i Benjamin Dahan (1912–1992). Podkolorowane zdjęcie wykonano w dniu ślubu, w latach trzydziestych. Dwie uśmiechające się do fotografa cudowne twarze. Ona – jasna jak słońce blondynka ze śnieżnobiałą cerą; on – delikatne rysy twarzy, jakby rzeźbione. Szafirowe, lśniące niczym gwiazdy oczy. Dwa ofiarowane wieczności uśmiechy.

W styczniu przecieram fotografie. Robię to tylko na grobach zaniedbanych albo bardzo rzadko odwiedzanych. Używam szmatki nasączonej wodą, do której dodaję odrobinę denaturatu. Czyszczę też tablice, ale do tego nasączam szmatkę białym octem.

Zajmuje mi to mniej więcej sześć tygodni. Kiedy Nono, Gaston i Elvis chcą mi pomóc, odmawiam. I tak mają dosyć pracy przy dbaniu o należyty wygląd cmentarza.

*

Nie usłyszałam, jak podszedł. Rzadko mi się to zdarza. Zazwyczaj od razu rejestruję kroki stawiane na żwirowych alejkach. Wiem nawet, czy idzie mężczyzna, kobieta, czy dziecko. Spacerowicz czy odwiedzający. Ten tutaj przemieszcza się bezszelestnie.

Czyszczę właśnie dziewięć twarzy rodziny Hesme’ów: – Étienne (1876–1915), Lorraine (1887–1928), Françoise (1949–2000), Gilles (1947–2002), Nathalie (1959–1970), Théo (1961–1993), Isabelle (1969–2001), Fabrice (1972–2003), Sébastien (1974–2011) – kiedy wyczuwam na plecach jego wzrok. Odwracam się. Stoi pod światło, więc nie od razu go rozpoznaję.

Dopiero gdy słyszę „Dzień dobry”, orientuję się, że to on. A zaraz potem, z dwu- lub trzysekundowym opóźnieniem, czuję jego zapach: cynamon i wanilia. Nie sądziłam, że wróci. Upłynęły ponad dwa miesiące, od kiedy zapukał do moich drzwi od strony ulicy. Serce zaczyna mi bić trochę szybciej. Czuję, jak mi podszeptuje: Uwaga!

Od zniknięcia Philippe’a Toussainta żaden mężczyzna nie przyprawił mnie o szybsze bicie serca. Od czasów Philippe’a Toussainta moje serce nie zmienia rytmu, tyka niewzruszenie niczym stary zegar.

Przyspiesza wyłącznie w dniu Wszystkich Świętych, kiedy udaje mi się sprzedać nawet sto doniczek z chryzantemami, no i muszę wskazywać kierunek okazyjnym odwiedzającym, którzy zgubili drogę w alejkach. Ale dzisiaj rano, chociaż nie jest to Święto Zmarłych, serce wali mi jak oszalałe. I to z jego powodu. Czuję jakby strach, swój własny.

Ciągle trzymam w ręce ściereczkę. Komisarz spogląda na twarze, które akurat pucuję, i uśmiecha się do mnie nieśmiało.

– Ci ludzie to pani rodzina?

– Nie. Doglądam grobów, i tyle. – Nie za bardzo wiedząc, co zrobić z natłokiem myśli w głowie, dodaję: – W rodzinie Hesme’ów ludzie umierają młodo. Jak gdyby mieli alergię na życie albo jakby to ono ich nie chciało.

Kiwa głową, rozpina nieco płaszcz i mówi z uśmiechem:

– Ziąb w tych pani stronach.

– No pewno, że tu zimniej niż w Marsylii.

– Jedzie tam pani tego lata?

– Tak, jak co roku. Jadę tam odwiedzić córkę.

– Mieszka w Marsylii?

– Nie, raz tu, raz tam.

– Co robi?

– Uprawia magię, zawodowo.

Jakby chcąc nam przerwać, młody kos siada na grobie Hesme’ów i zaczyna głośne trele. Odeszła mi ochota na pucowanie twarzy. Wylałam wodę z wiaderka na żwir i wrzuciłam do środka ściereczki oraz denaturat. Kiedy się pochyliłam, mój długi szary płaszcz odsłonił śliczną karminową sukienkę w kwiaty, którą miałam pod nim. Nie umknęło to uwadze komisarza. Nie patrzy na mnie tak jak inni. Ma w sobie coś innego.

Chcąc odwrócić jego uwagę, przypominam mu, że aby móc złożyć prochy matki na grobie Gabriela Prudenta, będzie musiał uzyskać zgodę rodziny.

– Nie potrzeba. Zanim zmarł, Gabriel Prudent poinformował merostwo, że moja matka będzie z nim leżeć… Wszystko przewidzieli.

Wydawał się skrępowany. Przeciągnął dłonią po nieogolonych policzkach. Miał rękawiczki, więc nie mogłam zobaczyć jego rąk. Wpatrywał się we mnie trochę zbyt długo.

– Chciałbym, żeby pani coś zorganizowała na dzień złożenia prochów. No, coś takiego, żeby wyglądało odświętnie, choć to żadne święto.

Kos odleciał. Wystraszył się Éliane, która szturchnęła mnie łebkiem, domagając się pieszczoty.

– Nie zajmuję się takimi rzeczami. Musi pan skontaktować się z Pierre’em Lucchinim z zakładu pogrzebowego Le Tourneurs du Val przy rue de la République.

– Zakład pogrzebowy organizuje pogrzeby. A ja chcę tylko, żeby mi pani pomogła przygotować króciutkie przemówienie na okazję złożenia prochów mojej matki na grobie tego faceta. Nikogo nie będzie. Tylko ona i ja… Pragnę powiedzieć jej parę słów, przeznaczonych tylko dla niej.

Przykucnął, żeby pogłaskać Éliane. Mówiąc do mnie, patrzy na nią.

– Widziałem, że w tych pani… rejestrach, w tych zeszytach z opisami pochówków… nie wiem, jak je pani nazywa… zanotowała pani przemówienia. Może mógłbym wziąć po kawałku z jednego czy drugiego… żeby napisać coś dla mojej matki.

Przeczesał ręką włosy. Ma trochę więcej siwizny niż ostatnim razem. Może dlatego, że światło jest inne. Dzisiaj niebo jest niebieskie, światło białe. Kiedy widziałam tego człowieka po raz pierwszy, chmury wisiały nisko.

Minęła nas pani Pinto. „Dzień dobry, Violette”, powiedziała i obrzuciła komisarza nieufnym spojrzeniem. W tych stronach, gdy ktoś obcy stanie w progu, ludzie patrzą na niego nieufnie.

– Mam pogrzeb o szesnastej, proszę przyjść do mnie po dziewiętnastej. Napiszemy razem parę linijek.

Przyjął to z widoczną ulgą. Jakby zdjęto z niego jakieś brzemię. Wyjął paczkę papierosów i włożył jednego do ust, ale go nie zapalił. Spytał, gdzie znajduje się najbliższy hotel.

– Dwadzieścia pięć kilometrów stąd. A jak nie, to zaraz za kościołem zobaczy pan malutki domek z czerwonymi okiennicami. Mieszka tam pani Bréant, ma pokój gościnny na wynajem. Tylko jeden, ale nigdy nie jest zajęty.

Już mnie nie słucha. Wzrokiem powędrował gdzieś indziej. Ruszył do wyjścia zagubiony w myślach. Lecz po chwili zawrócił.

– Brancion-en-Chalon… Czy tu nie doszło do jakiejś tragedii?

– Wokół nas jest pełno tragedii. Każdy zmarły to czyjaś tragedia.

Wygląda, jakby szperał w pamięci, ale nie znalazł tego, czego szukał. Chuchnął w ręce. „Do zobaczenia” i „Dziękuję bardzo”, wymamrotał. Wrócił do bramy główną alejką. Ciągle nie słyszałam jego kroków.

Znowu minęła mnie pani Pinto, tym razem, żeby napełnić konewkę. Za nią dostrzegłam Claire z oddziału onkologicznego w Mâcon. Z doniczką różyczek w ręce zmierzała w kierunku grobu Thierry’ego Teissiera. Dołączam do niej.

– Dzień dobry pani – mówi. – Chciałabym posadzić te różyczki na grobie pana Teissiera.

Wołam Nona. Jest w kanciapie grabarzy. To miejsce, w którym się przebierają, biorą prysznic w południe i wieczorem i piorą ubrania robocze. Nono mówi, że nie chce przesiąknąć zapachem śmierci. Jednak nie istnieje detergent, który powstrzymałby śmierć przed zanieczyszczeniem głowy.

Nono zabrał się do kopania dołka w miejscu wskazanym przez Claire; towarzyszył mu śpiew Elvisa: Always on my mind, always on my mind…[6]. Położył na dnie trochę próchnicy i ustawił paliki, by różyczki rosły prosto. Powiedział Claire, że znał Thierry’ego i że to był równy facet.

*

Claire chciała mi dać pieniądze, żebym od czasu do czasu podlała różyczki Thierry’ego. Powiedziałam jej, że będę to robić, ale nigdy nie biorę pieniędzy za takie usługi. Dodałam, że może wrzucić jakieś drobne do skarbonki w kształcie biedronki, która stoi u mnie w kuchni, na lodówce, i że te datki przeznaczam na zakup karmy dla cmentarnych zwierząt.

„Dobrze”, rzuciła. Wytłumaczyła, że zazwyczaj nie chodzi na pogrzeby pacjentów ze swojego oddziału. Że to pierwszy raz. Że Thierry Teissier nie zasłużył sobie na to, żeby go tak po prostu położyć do ziemi i niczego nie posadzić wokół. Że wybrała te czerwone różyczki, bo one same z siebie wszystko mówią, i że chciałaby, żeby Thierry dalej dzięki nim istniał. Dodała, że kwiaty będą dotrzymywać mu towarzystwa.

Zaprowadziłam ją do jednego z najpiękniejszych na cmentarzu grobów, gdzie leży Juliette Montrachet (1898–1962). Wyrosły na nim różne kwiaty i krzewy, tworząc harmonijny zestaw kolorów i liści, chociaż nikt nie dogląda tego miejsca. Grób-ogród. Jak gdyby przypadek i przyroda załatwiły to ze sobą polubownie.

„Te kwiaty to jakby schody do nieba”, powiedziała Claire i mi podziękowała. Wypiła u mnie szklankę wody, wsunęła parę banknotów do skarbonki w kształcie biedronki i poszła.

[6] Zawsze w mojej pamięci, zawsze w mojej pamięci…

10

Mówić o Tobie to przedłużać Twe istnienie; niczego nie powiedzieć znaczyłoby o Tobie zapomnieć

Philippe’a Toussainta poznałam dwudziestego ósmego lipca 1985 roku, w dniu śmierci Michela Audiarda, tego wielkiego scenarzysty. Być może dlatego Philippe Toussaint i ja nigdy nie mieliśmy sobie wiele do powiedzenia. Dlatego nasze dialogi były płaskie jak encefalogram Tutanchamona. Gdy spytał: „Napijemy się u mnie?”, od razu odpowiedziałam: „Tak”.

Zanim wyszliśmy z Tibourina, czułam na sobie wzrok innych dziewczyn. Tych, które wystawały bezsensownie w kolejce ciągnącej się za nim w nieskończoność, od chwili kiedy odwrócił się do nich plecami, żeby spojrzeć na mnie. Nim muzyka ucichła za nami w oddali, czułam, jak ich spowite tuszem i cieniami oczy wiercą mi dziurę w plecach, jak mordują mnie, przeklinają, skazują na śmierć.

Ledwo zdążyłam powiedzieć „Tak”, a już siedzieliśmy na jego motocyklu, miałam na głowie za duży kask i jego rękę na lewym kolanie. Zamknęłam oczy. Zaczął padać deszcz. Czułam na twarzy jego krople.

Rodzice wynajmowali mu kawalerkę w centrum Charleville-Mézières. Kiedy wchodziliśmy schodami na górę, ciągle chowałam w rękawach poobgryzane paznokcie.

Jak tylko znaleźliśmy się u niego, rzucił się na mnie bez jednego słowa. Ja też nic nie mówiłam. Philippe Toussaint był tak przystojny, że aż mnie zatkało. Podobnie jak wtedy, kiedy pani pod koniec podstawówki opowiedziała nam o Picassie i okresie błękitnym. Na widok obrazów, które nam pokazywała linijką w książce, zatkało mnie i postanowiłam, że reszta mojego życia będzie błękitna.

Spałam u niego oszołomiona rozkoszą, jaką dał mojemu ciału. Po raz pierwszy seks sprawił mi przyjemność, po raz pierwszy nie robiłam tego w zamian za coś. Zaczęłam wyczekiwać, aż zacznie się znowu. No i zaczęliśmy od nowa. Nie poszłam sobie, dalej u niego sypiałam. Jeden dzień, dwa dni, potem trzy. Później dni posklejały się ze sobą w mojej pamięci. Zostało wspomnienie podróży, ale zatarły się kształty i zapachy wagonów pociągu, którym ją odbyłam.

Philippe Toussaint wywoływał we mnie skłonności do kontemplacji. Spoglądałam na tego blondyna o niebieskich oczach niczym rozanielone dziewczę na fotografię w kolorowym magazynie i mówiłam sobie: „Ten obrazek należy do mnie, mogę go schować do kieszeni”. Całe godziny spędzałam na pieszczeniu go. Zawsze, w ten czy inny sposób, gdzieś tam go dotykałam. Mówi się, że uroda przemija i nie należy się do niej przywiązywać, ale ja chciałam go pić jak wino, jeść jak najlepsze desery i brać dokładkę za dokładką. Pozwalał mi na to. Podobało mu się to – ja i moje gesty. Brał mnie i tylko to się liczyło.

Byłam zakochana. Jakie szczęście, że nigdy nie miałam rodziny, bo niechybnie bym ją porzuciła. Philippe Toussaint stał się dla mnie jedynym obiektem zainteresowania. Na nim oparłam to, kim byłam, a on był wszystkim, co miałam. Całe moje jestestwo dla jednej tylko osoby. Gdybym mogła wówczas w nim zamieszkać, wewnątrz niego, nie zawahałabym się ani przez chwilę.

Któregoś dnia powiedział rano: „Wprowadź się tutaj”. Niczego więcej nie dodał. Tylko tak właśnie powiedział: „Wprowadź się tutaj”. Uciekłam z ośrodka, bo nie byłam jeszcze pełnoletnia. Zjawiłam się u Philippe’a Toussainta z walizką, w której miałam cały swój dobytek. Czyli niewiele. Parę ubrań i moją pierwszą lalkę, Caroline. Kiedy mi ją podarowano, mówiła „Dzień dobry, mamo, mam na imię Caroline, chodź, pobawimy się”, a potem wybuchała śmiechem, ale nieodpowiednie baterie, zamoczone obwody, przeprowadzki, rodziny zastępcze, asystentki społeczne, wyspecjalizowane edukatorki i jej zamknęły usta. Poza tym szkolne zdjęcia, cztery płyty, dwie Étienne’a Daho (Mythomane i La Notte, la Notte), jedna zespołu Indochine (3) i jedna Charles’a Treneta (La Mer), pięć komiksów z serii przygód Tintina (Błękitny lotos, Klejnoty Bianki Castafiore, Berło Ottokara, Tintin i Picarosi, Świątynia Słońca), piórnik, który służył mi przez wszystkie szkolne lata i nosił podpisy pozostałych zesłańców z oślej ławki (Lolo, Sika, So, Stéph, Manon, Isa, Angelo) złożone długopisem marki Bic.

Philippe Toussaint przesunął parę rzeczy, żeby zrobić trochę miejsca dla moich. Po czym powiedział:

– Ty naprawdę jesteś dziwną dziewczyną.

Na co odparłam:

– Będziemy się kochać?

Nie miałam ochoty zaczynać rozmowy. Nigdy nie miałam ochoty zaczynać z nim rozmowy.

11

Kołysz go do snu śpiewem swym najsłodszym

W moim kieliszku porto pływa mucha. Wyjmuję ją i wyrzucam przez okno. Kiedy je zamykam, widzę, jak komisarz idzie ulicą, a światło lamp pada na jego płaszcz. Droga wiodąca na cmentarz obsadzona jest drzewami. W dole znajduje się kościół księdza Cédrica, a za kościołem parę śródmiejskich uliczek. Komisarz idzie szybko. Chyba zmarzł.

Chcę być sama. Jak każdego wieczoru. Do nikogo nie mówić. Czytać, słuchać radia, wziąć kąpiel. Zamknąć okiennice. Narzucić na siebie kimono z różowego jedwabiu. Po prostu poczuć się dobrze.

Po zamknięciu cmentarnej bramy mam czas dla siebie. Mam go na wyłączność. To luksus być właścicielem swojego czasu. Sądzę, że to jeden z największych luksusów, jakie człowiek może sobie zafundować.

Mam na sobie zimę na lecie, chociaż normalnie o tej porze noszę lato. Trochę sobie wyrzucam, że zaproponowałam komisarzowi, żeby do mnie wpadł, że zaoferowałam mu pomoc.

Puka do drzwi jak za pierwszym razem. Éliane nawet nie drgnęła. Dla niej zaczęła się już noc; leży zwinięta w kłębek na mnóstwie kocyków wyściełających jej legowisko.

Komisarz uśmiecha się do mnie, mówi „Dobry wieczór”. Suche zimno wpada do środka razem z nim. Szybko zamykam drzwi. Przyciągam krzesło, żeby usiadł. Nie zdejmuje płaszcza. To dobry znak. To znaczy, że długo nie zabawi.

Nie pytając go o nic, wyjmuję kryształowy kieliszek i nalewam mu porto – rocznik 1983 – które przywozi mi José-Luis Fernandez. Na widok kolekcji butelek w szafce, która służy mi za barek, mój gość wybałuszył te swoje wielkie czarne oczy. Mam całe setki butelek. Wina deserowe, szkockie whisky, likiery, bimbry, wódki.

– Nie handluję alkoholem, to prezenty. Ludzie nie mają serca dawać mi kwiatów. Nie daje się kwiatów dozorcom cmentarnym, a już na pewno nie tym, którzy je sprzedają, tak jak nie daje się kwiatów kwiaciarkom. Oprócz pani Pinto, która przywozi mi lalki, inni ludzie dają mi butelki trunków lub słoiczki z konfiturami. Musiałabym mieć niejedno życie, żeby to wszystko spożyć. Toteż dużo oddaję grabarzom.

Zdjął rękawiczki i upił pierwszy łyk porto.

– To najlepszy alkohol w moich zbiorach – mówię.

– Boskie.

Nie wiem dlaczego, ale nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że może powiedzieć „boskie”, sącząc porto. Nie licząc potarganych włosów, nie ma w nim żadnej fantazji. Wygląda tak samo smętnie jak ubrania, które ma na sobie.

Biorę coś do notowania, siadam na wprost niego i proszę, żeby opowiedział mi o matce. Przez dłuższą chwilę się zastanawia, po czym bierze oddech i odpowiada:

– Była blondynką. Naturalną blondynką.

A potem już nic. Znów przygląda się gołym ścianom, jak gdyby wisiały na nich obrazy wielkich mistrzów. Od czasu do czasu podnosi kryształowy kieliszek do ust i upija trunek małymi łyczkami. Widzę, że się nim delektuje. I że odpręża się, w miarę jak pije.

– Nigdy nie umiałem przemawiać. Myślę i mówię w taki sposób, w jaki sporządza się policyjny raport czy rysopis. Potrafię pani powiedzieć, czy taka to a taka osoba ma bliznę, pieprzyk, narośl… czy utyka, jaki nosi numer buta… Wystarczy mi rzut oka, by określić wzrost, wagę, kolor oczu, skóry, znaki szczególne człowieka. Ale jeśli chodzi o określenie, co ten ktoś może czuć… nie potrafię. Chyba że ma coś do ukrycia.

Opróżnił kieliszek. Od razu mu dolewam, kroję parę kawałków sera i układam je na porcelanowym talerzyku.

– Jeśli chodzi o sekrety, mam nosa. Istny psi węch… Natychmiast dostrzegam gest, którym ktoś się zdradza. No, przynajmniej tak mi się wydawało… zanim odkryłem ostatnią wolę matki.

Moje porto działa na wszystkich. To serum prawdy.

– A pani? Nie napije się pani?

Nalewam sobie kropelkę i stukam się z nim kieliszkiem.

– Tylko tyle?