Credence - Penelope Douglas - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Credence ebook i audiobook

Penelope Douglas

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

425 osób interesuje się tą książką

Opis

Jednotomowa historia bestsellerowej autorki Punk 57!

Tiernan de Haas dorastała w przepychu oraz luksusie jako jedyna córka znanego producenta filmowego i jego żony. Miała wszystko z wyjątkiem miłości. Lepiej znała mury internatów niż własny dom. Jej całe dzieciństwo oraz nastoletnie życie upłynęły w samotności i cieniu sławy rodziców.

Więc kiedy jej bliscy nagle umierają, dziewczyna nie jest zaskoczona, że jedyne, co czuje, to pustka. W końcu rodzice byli dla niej tak naprawdę obcymi ludźmi.

Jake Van der Berg, przybrany brat ojca Tiernan, okazuje się jej jedynym żyjącym krewnym. Mężczyzna postanawia wziąć nastolatkę pod swoje skrzydła i zabrać w dzikie góry Kolorado. Razem z dwoma synami będzie ją uczył przetrwania w trudnych warunkach.
Wkrótce dziewczynie po raz pierwszy zacznie na czymś zależeć i stanie się ona częścią grupy. Zda sobie też sprawę, że granice między tym, co wypada, a czego nie, mogą się zacierać.

W jej życiu będzie trzech mężczyzn.
Jeden będzie ją miał.
Jeden będzie chciał ją mieć.
A jeden będzie chciał ją zatrzymać.
Opis pochodzi od wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 724

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 18 godz. 17 min

Lektor:

Oceny
3,9 (2457 ocen)
1100
548
390
242
177
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Futbolowa

Nie polecam

Rzadko czytam (tak) złe książki. Przede wszystkim świadomie unikam tytułów, które są poza moimi zainteresowaniami gatunkowymi, aby nie musieć się z nimi męczyć, a potem pastwić nad fabułą i bohaterami. Tutaj zaufałam poleceniu z Legimi, mając ochotę na coś wciągającego i niezbyt wymagającego, co nie jest reportażem ani poradnikiem biznesowym, jakie zazwyczaj czytam. "Trudne relacje rodzinne i nauka przetrwania w dzikich górach Kolorado" – zapowiadało się niegroźnie. No ale... Ta książka powinna mieć okładkę w stylu innych w swoim gatunku. Trzy wyprężone męskie klaty, pośród nich drobne dziewczęce ciało i dopisek: "ona i ich trzech". Albo: "ona, przybrany wujek i kuzyni". Człowiek od razu wiedziałby, czego się spodziewać. I, wiecie, ja nie mam problemu z kontrowersyjnymi motywami – uwielbiam np. "Wszystko, co brzydkie i cudowne" Bryn Greenwood – ale romantyzowanie przemocy seksualnej jest czymś, czego nigdy nie zaakceptuję. Z tej historii naprawdę można by wyciągnąć dużo ciekawych ...
5210
Omojeksiazki2

Z braku laku…

czytanie tej książki momentami sprawiło, że czułam się nielegalnie historia wciąga, ale jest zdrowo popieprzona
alabomba

Nie polecam

To było dziwne Początek przystępny , mocno mnie zaciekawił Środek obrzydliwy , wstrętny i patologiczny już miałam odłożyć książkę ale przetrwałam te chore treści aż doszłam do naprawdę sympatycznego końca To było dziwne
AleksandraK258

Nie oderwiesz się od lektury

Już jakiś czas temu musiałam przyznać sie sama przed sobą, że uwielbiam pióro tej autorki. Ta pozycja jest tylko kolejnym tego potwierdzeniem. Jak to w książkach Penelope, historia zaczyna się dość spokojnie i niepozornie, jednak z każdą kolejną strona fabuła jest coraz ciekawsza i bardziej wciągająca, aż w końcu nie możesz się od niej oderwać nawet na ułamek sekundy. Poza tym jej pozycję są naprawdę długie. Całość nie kończy się po 200 czy 300 stronach, jest to rozciągnięte na wiele wiele kolejnych, dzięki czemu czytelnik cieszy się z czytanej pozycji. Przynajmniej w moim przypadku jestem rozdrażniona, kiedy książka jest krótka (jakby autor nie miał na nią pomysłu) czy też wykonywany jest zabieg dzielenia historii na kilka krótszych części (czego też nie cierpię), a które mogłyby być połączone w jedną, długa, kompatybilna całość. Łapiąc za książki Penelope wiem z góry, że nie muszę się martwić tymi aspektami, choć posiada ona na swoim koncie "logie". Jednak żadna z nich mnie nie ro...
247
lalolina

Nie polecam

Nie podoba mi się uprzedmiotowienie mężczyzn w tej książce, że koniecznie muszą na zapas wyszaleć się z kobietami bo zimą nie ma do nich dostępu. Tak jakby byli zwierzętami. Wmawianie głównej bohaterce, że nie jest kobietą tylko dzieckiem bo nie spała z facetem to wgl absurd. W dodatku robi to jej opiekun (ojciec dwóch dorosłych synów), któremu ciągle staje na widok nastolatki. Nie podoba mi się patologiczny świat przedstawiony w tej książce. Szybko się ją jednak czyta bo jest dobrze napisana pod względem technicznym.
171

Popularność




Tytuł oryginału

Credence

Copyright © 2020 by Penelope Douglas

All rights reserved

Copyright © for Polish edition

Wydawnictwo NieZwykłe Zagraniczne

Oświęcim 2022

Wszelkie Prawa Zastrzeżone

Redakcja:

Julia Deja

Korekta:

Magdalena Jarząbek

Edyta Giersz

Redakcja techniczna:

Paulina Romanek

Projekt okładki:

Paulina Klimek

www.wydawnictwoniezwykle.pl

Numer ISBN: 978-83-8320-138-2

Rozdział 1

Tiernan

Dziwne. Huśtawka z opony w ogródku jako jedyna sugeruje, że mieszka tu dziecko. W domu nigdy nie było żadnych rysunków – ani na lodówce, ani na ścianach. Żadnych książeczek dla dzieci na regałach. Żadnych bucików przy wejściu czy dmuchanych zabawek w basenie.

To dom pary, nie rodziny.

Przez okno obserwuję, jak zawieszona na dębie huśtawka chwieje się na wietrze w tę i we w tę. Zamyślona bawię się wplecioną we włosy czerwoną wstążeczką z przyjemnie gładkiego materiału.

Zawsze miał czas, żeby pobujać ją na huśtawce. Miał czas dla niej.

A ona dla niego.

Gdzieś z tyłu rozlega się piszczenie i szum krótkofalówek. Słyszę też kroki na schodach, a po nich odgłos zamykanych drzwi na piętrze. To policja i ratownicy. Niedługo na pewno będą chcieli ze mną porozmawiać.

Przełykam ślinę, ale nie mrugam.

Kiedy zakładał tę huśtawkę dziesięć lat temu, myślałam, że to dla mnie. I chociaż pozwalali mi się na niej bujać, tak naprawdę była ulubioną zabawką mojej matki. Nieraz obserwowałam przez okno, jak późnymi wieczorami bawili się na niej roześmiani. Magia ich zabawy sprawiała, że chciałam być tam z nimi. Wiedziałam jednak, że gdy tylko mnie zobaczą, wszystko się zmieni. Czar pryśnie.

Stałam więc jedynie przy oknie i patrzyłam.

Nadal tak robię.

Przygryzając wargę, obserwuję, jak zielony liść wpada do wnętrza opony, na której matka siedziała niezliczoną ilość razy. Wczoraj był ostatni, dlatego wciąż mam w pamięci tak wyraźny obraz jej białej koszuli nocnej i jasnych włosów powiewających z każdym ruchem.

Ktoś za mną odchrząkuje. Mrugam wreszcie i spuszczam wzrok.

– Nie uprzedzili cię w żaden sposób? – pyta Mirai drżącym głosem.

Nie odwracam się, lecz po chwili kręcę głową.

– Kiedy ostatnio z nimi rozmawiałaś?

Nie mogę odpowiedzieć, nie jestem pewna.

Czuję, jak do mnie podchodzi, ale nagle zatrzymuje się na dźwięk pierwszych noszy niesionych schodami ku wyjściu.

Unoszę brodę w oczekiwaniu na falę zgiełku, która zaleje wnętrze, gdy tylko ratownicy otworzą drzwi. Krzyki, pytania, klaksony coraz to kolejnych samochodów parkujących za bramą. Stamtąd media bez problemu zobaczą wynoszone ciało.

Kiedy ostatni raz rozmawiałam z rodzicami?

– Policja znalazła jakieś leki w łazience twoich rodziców – ciągnie Mirai łagodnie. – Wystawiono je na twojego ojca, więc zadzwonili do lekarza. Okazało się, że miał raka, Tiernan.

Nie ruszam się.

– Nic mi nie powiedzieli – dodaje. – Wiedziałaś, że twój ojciec był chory?

Znów kręcę głową, wpatrzona w kiwającą się huśtawkę.

Słyszę, jak Mirai przełyka ślinę.

– Wygląda na to, że próbował różnych terapii, jednak nowotwór był zbyt złośliwy – wyjaśnia. – Lekarz powiedział, że… nie przeżyłby roku, kochanie.

Nagły powiew wiatru obraca huśtawkę. Patrzę, jak opona wiruje na skręconej linie.

– Wygląda na to… wygląda na to, że oni… – Mirai urywa w pół zdania, nie będąc w stanie dokończyć myśli.

Wiem, na co to wygląda. Wiedziałam już rano, gdy ich znalazłam. Toulouse, terier szkocki mojej matki, drapał błagalnie w drzwi ich sypialni, żeby go wpuścić, zatem je uchyliłam. Wydało mi się dziwne, że jeszcze nie wstali. Mimo to wpuściłam psa. Miałam już zamknąć drzwi z powrotem, lecz wtedy uniosłam wzrok – i zobaczyłam ich.

Na łóżku. Wtulonych w siebie. W pełni ubranych.

On miał na sobie swój ulubiony garnitur od Givenchy, ona – suknię Oscara de la Renta, którą założyła na Festiwal Filmowy w Cannes w dwa tysiące trzynastym roku.

Miał raka. Umierał.

Wiedzieli, a moja matka nie pozwoliła mu odejść bez niej. Uznała, że bez niego nie ma nic.

Zupełnie nic.

Przez moment czuję ukłucie w oczach.

– Policja nie znalazła żadnego listu – mówi Mirai. – Znalazłaś…

Milknie, kiedy odwracam się w jej stronę i spoglądam jej w oczy. Co za głupie pytanie.

Zaciskam szczęki i przełykam ślinę, aby pozbyć się pieczenia w gardle. Po tych wszystkich latach spędzonych pod opieką nianiek, w internatach i na obozach letnich, gdzie zajmowali się mną wszyscy oprócz moich rodziców, wydawało mi się, że ojciec z matką nie są już w stanie sprawić mi czymkolwiek bólu. A jednak wygląda na to, że wciąż istnieje jakaś część mnie, którą można zranić.

Nie zostawili mi żadnego listu pożegnalnego. Nawet w takim momencie nie mieli mi nic do powiedzenia. Mrugam, aby otrzeć łzy i odwracam się, żeby znów utkwić wzrok w huśtawce kołysanej wiatrem.

Słyszę, jak Mirai szlocha cicho za mną, ponieważ wie. Wie, co czuję, bo była tu od samego początku.

Chwilę później dostrzegam ją za oknem. Nie zorientowałam się, kiedy wyszła. Podchodzi do huśtawki z nożycami w ręku. Unosi je, a ja zaciskami pięści i patrzę, jak stopniowo przecina linę, aż ostatnie jej włókno pęka i opona spada na ziemię.

Pojedyncza łza spływa mi po policzku i po raz pierwszy, odkąd przyjechałam do domu na lato, czuję coś na kształt miłości.

***

Kilka godzin później zachodzi słońce. Dom znów spowija cisza, a ja jestem sama. Prawie sama. Za bramą wciąż sterczą dziennikarze.

Mirai chciała zabrać mnie do swojej małej kawalerki. Z pewnością stać ją na lepsze lokum, ale skoro spędzała u nas tyle czasu, a ponadto towarzyszyła mojej matce w każdej podróży, wynajęcie czegoś większego nie miało sensu. Grzecznie odmówiłam.

Zabrała jednak Toulouse. Ten pies reaguje na mnie równie złośliwie jak na kota. Powiedziała też, że wróci z samego rana.

Powinnam być dla niej milsza, gdy zaproponowała, że zostanie. Ale chciałam po prostu mieć święty spokój. Cała ta wrzawa i zainteresowanie mediów wywołują we mnie niepokój. Wolę też nie słuchać tych wszystkich telefonów, które Mirai będzie musiała jeszcze dziś wykonać. Przypominałyby mi tylko o piekle, jakie rozpętało się przed domem i w mediach społecznościowych.

Gadają o moich rodzicach. O mnie pewnie też.

Współczucie. Przewidywania, kiedy pójdę w ślady mamy i taty: czy przypadkowo przedawkuję albo po prostu się zabiję. Wszyscy mają swoje zdanie i mają się za najmądrzejszych. A ja myślałam, że wiem, co to znaczy brak prywatności…

Rodzice zostawili mnie samą z całym tym gównem. Wzdychając, podchodzę do kuchenki.

Z garnka unosi się para. Gaszę palnik i przelewam ramen do miski. Przecieram zeschnięte wargi, wpatrzona w żółtą ciecz. Burczy mi w brzuchu. Cały dzień nic nie jadłam ani nie piłam. Nie jestem pewna, czy faktycznie zamierzałam zjeść cokolwiek, kiedy weszłam wreszcie do kuchni, aby ugotować tę zupę. Po prostu od zawsze lubiłam proces gotowania. Postępować według instrukcji zawartych w przepisie… wiedzieć, co robić. To jak medytacja.

Obejmuję miskę dłońmi, sycąc się ciepłem przepływającym przez ceramikę do moich rąk. Przechodzą mnie dreszcze. Przełykam ślinę i w tej samej chwili zdaję sobie z czegoś sprawę: to przecież ponad moje siły.

Oni nie żyją, a ja jeszcze nawet nie płakałam. I bardziej martwię się tym, co będzie jutro.

Nie wiem, co robić. Na samą myśl o wymuszonych pogadankach z dyrektorami wytwórni filmowych czy dawnymi przyjaciółmi moich rodziców, jakie będę musiała odbyć w najbliższych tygodniach przy okazji pogrzebu, i o załatwianiu tych wszystkich spraw, robi mi się niedobrze. Nie dam rady.

Nie dam rady.

Wiedzieli, że brak mi umiejętności, aby poradzić sobie z taką sytuacją. Nie potrafię udawać uśmiechu czy czegoś, czego nie czuję.

Wyciągam pałeczki z szuflady, wkładam je do miski i zabieram ją na górę. Nie zatrzymuję się przy ich sypialni. Odwracam się i idę do siebie.

Staję przy biurku. Zapach zupy coraz bardziej wzmaga mój głód. Stawiam miskę na podłodze i siadam plecami do ściany. Chłód twardego drewna koi moje nerwy, przez co mam ochotę położyć się twarzą na posadzce.

Czy to dziwne, że chciałam zostać w domu, w którym dziś zmarli moi rodzice? Koroner ustalił czas zgonu na drugą w nocy. Ja obudziłam się o szóstej.

Mam mętlik w głowie. Z jednej strony chciałabym choć na chwilę o wszystkim zapomnieć, a z drugiej cały czas odtwarzam w myślach to wydarzenie. Mirai jest tu codziennie. Gdybym ich nie znalazła, ona by to zrobiła. Dlaczego nie zaczekali chociażby tygodnia, aż wyjechałabym do szkoły? Czy w ogóle pamiętali, że jestem w domu?

Kładąc ręce na ugiętych kolanach, opieram głowę o ścianę i zamykam piekące oczy.

Nie zostawili dla mnie żadnej wiadomości.

Ubrali się. Wypuścili psa na zewnątrz. Poprosili Mirai, żeby przyszła trochę później niż zwykle.

Nie zostawili mi żadnej wiadomości.

Otwieram oczy i patrzę na korytarz przez otwarte drzwi. Na jego drugim końcu widzę ich pokój.

Dom wciąż brzmi jak przedtem. Nic się nie zmieniło.

Nagle słyszę jakieś brzęczenie. Mrugam kilka razy, a stłumiony dźwięk i przypływ lęku wyrywają mnie z zamyślenia. Co to?

Wydawało mi się, że wyłączyłam telefon. Dziennikarze wiedzą przecież, że prośby o komentarz mają kierować do pełnomocników moich rodziców. Widocznie te kanalie mają to gdzieś i w jakiś sposób zdobyli mój numer.

Sięgam po komórkę leżącą na biurku. Gdy naciskam przycisk zasilania, zauważam, że jest wyłączona. Brzęczenie nie ustaje i wtedy orientuję się, że to mój prywatny telefon. Ten, który trzymam w szufladzie.

Serce mi drży. To numer jedynie dla Mirai i rodziców. Mieli korzystać z niego tylko w nagłych wypadkach, bo swoją główną komórkę trzymam prawie cały czas wyłączoną. Nigdy jednak do mnie nie zadzwonili, więc wsadziłam zapasowe urządzenie do szuflady.

Wsparta na kolanach sięgam do jej środka i wyjmuję starego iPhone’a. Odłączam go od ładowarki, po czym siadam z powrotem na podłodze wpatrzona w ekran.

Kolorado. Nie znam nikogo w Kolorado.

Nikt nigdy nie dzwoni na ten numer. Czyżby dziennikarze jakoś go namierzyli? Ale jak, skoro nawet nie jest na mnie zarejestrowany?

Odbieram.

– Halo?

– Tiernan?

Niski, męski głos. Wyczuwam w nim jednak nutkę zaskoczenia, jakby nie spodziewał się, że to ja odbiorę. Albo jest podenerwowany.

– Mówi Jake Van der Berg.

Jake Van der Berg…

– Twój wujek Jake Van der Berg.

Wtedy sobie przypominam.

– Ojca…?

– Brat – kończy za mnie. – Właściwie przybrany, tak.

Zupełnie zapomniałam. W tym domu prawie nie wspominało się o Jake’u Van der Bergu. Dorastałam bez jakiegokolwiek kontaktu z innymi krewnymi, dlatego całkowicie wymazałam z pamięci fakt jego istnienia.

Moja matka wychowała się w rodzinie zastępczej. Nie wiedziała, kim byli jej biologiczni rodzice i nie miała rodzeństwa. Ojciec z kolei miał tylko jednego młodszego brata, który i tak mieszkał w innym domu. Nigdy go nie poznałam. Nie miałam żadnych ciotek, wujków czy kuzynów, a rodzice mojego ojca nie żyli, przez co nie miałam też dziadków.

Jest tylko jeden powód, dla którego dzwoni do mnie po siedemnastu latach.

– Yyy… – jąkam się, szukając słów. – Pogrzebem zajmuje się asystentka mojej matki. Jeśli potrzebujesz jakichś szczegółów, to nic nie wiem. Dam ci jej numer.

– Nie przyjeżdżam na pogrzeb.

Zamieram na chwilę. Jego głos zdradza napięcie.

Dziwne, nie złożył kondolencji z powodu „mojej straty”. Nie żebym ich potrzebowała, ale po co w takim razie w ogóle dzwoni? Myśli, że ojciec uwzględnił go w testamencie?

Szczerze mówiąc, to możliwe. Nie mam pojęcia.

Lecz gdy chcę zapytać, czego chce, w tym samym czasie odchrząkuje i rzuca:

– Zadzwonił do mnie prawnik twojego ojca. Ponieważ jestem twoim jedynym żyjącym krewnym, a ty nie masz jeszcze osiemnastu lat, najwyraźniej twoi rodzice zostawili cię pod moją opieką.

Pod jego opieką?

Najwyraźniej. Brzmi, jakby też się dopiero o tym dowiedział.

– Za kilka miesięcy będziesz pełnoletnia. Nie bój się, nie zamierzam cię do niczego zmuszać.

Aha… Waham się przez chwilę, niepewna, czy czuję ulgę, czy nie. Rzeczywiście dopiero teraz dociera do mnie, że w świetle prawa jestem jeszcze dzieckiem. Nawet nie zdążyłam się jeszcze oswoić z myślą, co to dla mnie oznacza w związku ze śmiercią rodziców. A on zapewnia mnie właśnie, że to nie ma znaczenia i życie się nie zmieni.

No dobra.

– Podejrzewam, że skoro dorastałaś w środowisku, w jakim dorastałaś, to i tak masz o wiele większe obycie w świecie niż my i doskonale umiesz o siebie zadbać.

– My? – mamroczę.

– Ja i moi synowie – odpowiada. – Noah i Kaleb. Są niewiele starsi od ciebie. Może o parę lat.

Czyli mam kuzynów, czy raczej… przybranych kuzynów.

A zresztą jakie to ma znaczenie. Bawię się błękitną nicią wystającą z moich piżamowych szortów.

– Tylko to chciałem ci przekazać. Jeśli zamierzasz starać się o usamodzielnienie, nie będę się sprzeciwiał. Nie mam żadnego interesu w utrudnianiu ci czegokolwiek i wyrywaniu z dotychczasowego życia.

Patrzę na nitkę. Ściskam ją i ciągnę paznokciami. No dobra.

– No to… dzięki, że zadzwoniłeś.

Odsuwam telefon od ucha, ale znów się odzywa:

– Chcesz tu przyjechać?

Przysuwam go z powrotem.

– Nie chciałem, żeby to zabrzmiało, jakbyś nie była tu mile widziana, bo jesteś. Pomyślałem tylko… – Urywa w pół zdania, a ja słucham dalej. Śmieje się cicho. – Chodzi o to, że żyjemy tu na dość głębokim odludziu, Tiernan – wyjaśnia. – Nie ma tu nic ciekawego dla młodej dziewczyny, a szczególnie takiej, która nawet mnie nie zna, wiesz? – Ton jego głosu staje się poważniejszy. – Po prostu nigdy tak naprawdę nie dogadywaliśmy się z twoim ojcem.

Siedzę w milczeniu. Wypadałoby jakoś mu odpowiedzieć. A może oczekuje, że o coś go zapytam? Na przykład o to, skąd ta niezgoda z moim tatą albo czy znał moją matkę.

Ale nie chcę nic mówić. Nie obchodzi mnie to.

– Powiedział ci, że mieszkamy w Kolorado? – pyta łagodnie. – Niedaleko Telluride, tylko w górach.

Biorę głęboki oddech i owijam nitkę wokół palca.

– Przy ładnej pogodzie droga do miasta jest w porządku, za to zimą jesteśmy zasypani śniegiem przez kilka miesięcy – ciągnie. – Tu jest zupełnie inaczej niż w twoich stronach.

Podnoszę wzrok i rozglądam się powoli po pokoju. I tak rzadko kiedy tu spałam. Na półkach stoją książki, których nigdy nie skończyłam czytać. Biurko zawalone jest pamiętnikami – lubiłam je kupować, choć rzadko w nich pisałam. Często myślałam o tym, żeby podczas którychś ferii jakoś to wszystko udekorować. Ostatecznie skończyło się jak zawsze: nigdy nie kupiłam żadnej tapety, bo nie mogłam się zdecydować. Brak mi wyobraźni.

Tak, moje życie…

Widok drzwi do sypialni rodziców mnie przytłacza.

„Zasypani śniegiem”, powiedział. „Przez kilka miesięcy”.

– Żadnej kablówki, żadnych hałasów. Czasami nie ma też WiFi – dodaje. – Tylko odgłosy wiatru, wodospadów i burzy.

Czuję lekki ból w sercu. Nie wiem, czy to przez jego słowa, czy głos. Tylko odgłosy wiatru, wodospadów i burzy.

Właściwie to brzmi świetnie, interesująco. Takie bycie z dala od wszystkich.

– Moi synowie są przyzwyczajeni do odosobnienia – mówi. – A ty…

Znowu łapię nitkę i owijam wokół palca. A ja…?

– Byłem niewiele starszy od ciebie, kiedy się tu sprowadziłem – kontynuuje zamyślony. Słyszę też, że się uśmiecha. – Nic nie umiałem, a głowę miałem pełną debilnych pomysłów, za które nie wiedziałem, jak się zabrać. Raczej wegetowałem, zamiast żyć.

Znów to kłucie w gardle. Zamykam oczy.

– Mimo wszystko pot i słońce mają swoje zalety – stwierdza z westchnieniem. – Ciężka praca, odosobnienie, cały czas jest coś do zrobienia. Sami zbudowaliśmy wszystko, co tu mamy. To dobre życie.

Może tego właśnie potrzebuję. Uciec, tak jak on w moim wieku, zanurzyć się w zupełnie inne środowisko, bo jedyne, co jeszcze czuję, to zmęczenie.

– Jesteś zadowolona ze swojego życia? – pyta niemal szeptem.

Nadal zaciskam powieki. Mam wrażenie, jakby ciężarówka zgniatała mi pierś. Jak dotąd moje życie było świetne. Mam szafę pełną designerskich ciuchów i torebek, które zdaniem wszystkich powinna mieć córka znanej gwiazdy. Zwiedziłam ponad dwadzieścia krajów. Mogę kupić, co tylko chcę. Mieszkam w wielkim domu z wypchaną po brzegi lodówką. Ilu ludzi chętnie by się ze mną zamieniło? Czyż nie jestem szczęściarą?

– Chcesz tu przyjechać, Tiernan? – pyta ponownie.

Rozdział 2

Tiernan

Rozglądając się dookoła, zdejmuję bezprzewodowe słuchawki z uszu i wieszam je na szyi. Tutejsza strefa odbioru bagażu ma tylko dwie karuzele. To już łazienki na lotnisku w Los Angeles są większe…

Ciekawe, czy on tu jest. Obracam się i wypatruję kogoś, kogo nigdy w życiu nie spotkałam. Podejrzewam, że on zapewne rozpozna mnie pierwszy. Trudno przecież nie natknąć się teraz na nasze rodzinne zdjęcia w internecie.

Idę z tłumem zmierzającym ku drugiej karuzeli, gdzie czekam na swój bagaż. Chyba przesadziłam z ilością rzeczy, zwłaszcza że raczej nie zostanę tu długo. Po prostu nie zastanawiałam się nad tym. Bilet przysłał mi e-mailem. Sama miałam zdecydować, czy go wykorzystać. Kiedy więc pakowałam walizki, ulżyło mi, że wreszcie mam coś do roboty.

Sprawdzam telefon, czy aby nie przegapiłam wiadomości dotyczącej miejsca naszego spotkania. Znajduję jedynie SMS-a od Mirai:

Chciałam cię tylko uprzedzić… Do końca tygodnia koroner potwierdzi przyczynę zgonu. Media będą miały pożywkę. Jeśli chcesz porozmawiać – jestem. Zawsze.

Biorę głęboki wdech, ale nie wypuszczam powietrza. Chowam telefon do tylnej kieszeni. Przyczyna zgonu. Wiemy przecież, jak umarli. Wszystkie religijne świry na Twitterze odsądziły już moich rodziców od czci i wiary jako grzeszników za odebranie sobie życia. Nie byłam w stanie patrzeć na te wszystkie wpisy. O moich problemach z Hannesem i Amelią de Haas mogłabym napisać książkę, lecz mimo to nie zamierzam teraz słuchać bzdur wygadywanych przez obcych, którzy ich nie znali.

Powinnam wyłączyć telefon. Powinnam…

Marszczę brwi. Powinnam wrócić do domu.

W ogóle nie znam tego gościa, a ludzi, których znam – nie lubię.

Jednak zeszłej nocy wyrwanie się stamtąd wydawało się najlepszą opcją.

Karuzela zaczyna się obracać, co wybija mnie z zamyślenia. Patrzę, jak nadjeżdżają pierwsze bagaże. Dostrzegam jedną z moich czarnych walizek. Schylam się po nią, ale nagle zza moich pleców wyłania się czyjaś ręka i chwyta ją przede mną. Gdy się prostuję, dostrzegam twarz mężczyzny.

No, może nie twarz. Spogląda na mnie z góry. Otwieram usta, by coś powiedzieć, tyle że jakoś… nic nie przychodzi mi do głowy. Kiedy tak stoimy, wpatruje się we mnie nieruchomo i niemal nie mruga.

Czy to on?

Ojciec wspomniał kiedyś, że obaj mają holenderskie korzenie. Widać to chyba po jego wzroście – bo na pewno ma metr dziewięćdziesiąt – ciemnych blond włosach, niebieskich oczach i mocno zarysowanej szczęce. Ma atletyczną sylwetkę, a na jego twarzy widać jakby lekkie rozbawienie. Robi onieśmielające wrażenie.

– Ty jesteś Jake? – pytam.

– Cześć.

Cześć? Wciąż na mnie patrzy i przez chwilę ja też nie jestem w stanie oderwać od niego wzroku. Wiem, że nie łączyły go z moim ojcem więzy krwi, lecz z jakiegoś niezrozumiałego powodu spodziewałam się, że będą podobni.

Moje oczekiwania były kompletnie nietrafione, a w dodatku zapomniałam o dzielącej ich różnicy wieku. Jake musi być jakieś dziesięć lat młodszy od Hannesa. Ile może mieć? Mniej więcej czterdzieści? Prawdopodobnie właśnie przez to się nie dogadywali. Byli na dwóch różnych etapach życia i przez to mieli niewiele wspólnego.

Stoimy tak przez chwilę i nachodzi mnie myśl, że to jest moment, w którym ludzie zazwyczaj się przytulają czy coś. Na wszelki wypadek robię jednak krok do tyłu, by się od niego oddalić.

On też niczego nie inicjuje. Zamiast tego spogląda w bok i wskazuje ręką.

– Ta też?

Jego głos jest niski, choć łagodny. Sprawia wrażenie, jakby trochę się mnie obawiał, a zarazem jakby nic innego nie mogło wyprowadzić go z równowagi. Serce mi przyspiesza.

O co mnie zapytał? Ach tak, bagaż. Oglądam się przez ramię i widzę, jak podjeżdża moja druga walizka. Kiwam głową.

– Skąd wiedziałeś, że to ja? – odzywam się, mając na myśli to, że chwycił mój bagaż bez pytania mnie nawet o imię.

Śmieje się do siebie.

Zamykam na chwilę oczy. Zapewne widział gdzieś moje zdjęcia, więc nietrudno było mu się domyślić.

– Racja… – mamroczę.

– Przepraszam – mówi, wyciągając nade mną rękę po kolejną walizkę. Cofam się chwiejnie kawałek, kiedy jego ciało ociera się o moje. Zdejmuje ją z karuzeli i dodaje: – Jesteś tu jedyną osobą z walizkami Louisa Vuittona, więc…

Zerkam na niego. Ma na sobie ubrudzone w kolanach jeansy i szarą koszulkę za siedem dolarów.

– Znasz tę markę? – pytam.

– Lepiej, niż bym chciał – odpowiada, wpatrując się we mnie. – Ja też dorastałem w tamtym świecie, pamiętasz?

Tamten świat. Mówi to tak, jakby etykiety drogich marek i luksus były wyłącznie oznaką powierzchowności. Ludzie mogą żyć w różnych rzeczywistościach, ale prawda zawsze pozostaje taka sama.

Odchrząkuję, sięgając po jedną z walizek.

– Mogę to ponieść.

– W porządku. – Kręci głową. – Nie trzeba.

Zarzucam torbę na plecy i łapię mój bagaż podręczny, on zaś ciągnie dwie walizki na kółkach. Jestem gotowa do dalszej drogi, ale wtedy spogląda na mnie z góry. Jego oczy zdradzają coś jakby nieśmiałość i podziw.

– Co? – mamroczę.

– Nie, nic. – Chrząka. – Wyglądasz jak twoja matka.

Opuszczam wzrok. Słyszę to nie pierwszy raz. To komplement. Moja matka była piękna, do tego charyzmatyczna, posągowa… Pomimo tego jakoś nigdy nie czuję się z tym dobrze. Tak jakby patrząc na mnie, wszyscy widzieli najpierw ją. Szare oczy, blond włosy, przy czym moje mają naturalny piaskowy odcień, podczas gdy ona musiała farbować swoje, żeby wyglądały na bardziej złociste. W odróżnieniu od niej mam jednak ciemne brwi. Mój mały powód do dumy. Lubię, w jaki sposób nadają wyrazistość moim oczom.

Jake bierze głęboki wdech.

– Coś jeszcze? – pyta. Zakładam, że chodzi mu o moje bagaże.

Zaprzeczam głową.

– Dobra, no to jedźmy.

Idę tuż za nim do wyjścia; po drodze mijamy przerzedzony tłum.

Gdy tylko wychodzimy na słońce, zaciągam się głęboko późnosierpniowym powietrzem. Oprócz zapachu asfaltu czuję też drzewa otaczające parking. Lekki wietrzyk łaskocze włoski na moich rękach i chociaż niebo jest bezchmurne, a wszystko wokół się zieleni, mam ochotę odwiązać z bioder bluzę i założyć ją. Ruch jest tak mały, że przechodząc przez ulicę, nie musimy się nawet rozglądać. Podoba mi się to. Żadnych klaksonów ani basów trzęsących chodnikiem.

Zatrzymuje się za czarnym pikapem, ale zamiast opuścić klapę, po prostu przerzuca moją walizkę na platformę. Sięga po drugą i robi to samo. Podnoszę mój bagaż podręczny, żeby pomóc, jednak znów mnie uprzedza. Mięśnie jego ręki naprężają się niczym lśniące w słońcu liny.

– Nie powinnam była brać tylu rzeczy – myślę na głos.

Odwraca się do mnie.

– To nie jest tylko krótka wizyta.

Tak, może. Wciąż nie mam pewności, lecz uznałam, że lepiej będzie wziąć więcej, gdybym postanowiła tu zostać.

Wsiadamy do wozu. Zapinam pas, podczas gdy on odpala silnik. Odruchowo sięgam po słuchawki, ale zatrzymuję się. Dopiero go poznałam, byłoby niegrzecznie tak się odcinać. Moim rodzicom nigdy to nie przeszkadzało, chociaż prosili, żebym nie nosiła słuchawek przy innych. Odkładam je i gapię się na radio. Oby się włączyło.

Uruchamia się wraz z pierwszym warkotem samochodu. Z głośników wydobywa się głośno Kryptonite. Przez sekundę odczuwam ulgę. Towarzyskie pogadanki sprawiają ból.

Kiedy opuszczamy parking, kładę ręce na kolanach, zwracając głowę w stronę okna.

– Poszperałem trochę – przekrzykuje radio. – W mieście jest liceum prowadzące zajęcia online. Przyjmą cię.

Spoglądam na niego.

– Mamy tu sporo dzieciaków, które pomagają na ranczach i tak dalej, więc nauczanie domowe czy lekcje online to normalka – wyjaśnia.

Aha.

Odczuwam lekką ulgę, bo już myślałam, że każe mi iść do szkoły. Co prawda nastawiłam się na życie w nowym miejscu, jednak nie na poznawanie nowych nauczycieli czy znajomych. Ledwie kojarzyłam poprzednich, z którymi uczyłam się przez ostatnie trzy lata.

Tak czy inaczej, niepotrzebnie się kłopotał. Zajęłam się tym.

– Mogę zostać w Brynmor – odpowiadam, ponownie odwracając się w stronę okna. – Moja szkoła w Connecticut nie będzie robiła problemów w związku z moją… nieobecnością. Dostałam już e-mailem sylabusy od nauczycieli, więc zaliczę wszystko przez internet.

Zjeżdżamy z autostrady na drogę, wzdłuż której stoją tu i ówdzie domy – rancza w stylu lat osiemdziesiątych z zardzewiałymi ogrodzeniami wokół bungalowów. Mają tu nawet sklep narzędziowy Craftsman. Wszystkie podwórka otaczają ciemne drzewa iglaste.

– Dobrze – mówi Jake. – To dobrze. Przekaż im mimo wszystko, że możesz mieć problemy z połączeniem. Nasze Wi-Fi bywa kapryśne, często w ogóle nie działa podczas burz. Niech wysyłają ci materiały na zapas, żebyś nie zostawała w tyle.

Patrzę na niego. Odwraca wzrok od drogi, by spojrzeć mi w oczy. Przytakuję.

– Chociaż kto wie… – zastanawia się. – Może po tygodniu i tak stąd zwiejesz.

Bo…? Postanawia rzucić żartem:

– W pobliżu nie znajdziesz żadnych galerii handlowych ani karmelowego macchiato.

Ponownie odwracam się w stronę okna i mamroczę:

– Nie pijam karmelowego macchiato.

Całkowicie rozumiem jego obawy, że może nie będę się tu czuła komfortowo albo będę tęsknić za „życiem” w domu. Ale sugerowanie, jakobym była jakąś primadonną, co to nie może się obejść bez Starbucksa, jest już słabe. Trzeba chyba podziękować telewizji za to, że reszta świata wyobraża sobie dziewczyny z Kalifornii jako idiotki w obcisłych topach, a sam stan kojarzy wyłącznie z suszami, pożarami lasów, trzęsieniami ziemi i jedną piątą morderstw popełnianych w całym kraju przez seryjnych zabójców. Tymczasem my też potrafimy być twardzi.

Jedziemy dalej; na szczęście on się już nie odzywa. Przed nami wyłania się miasto. Widzę drewniane rzeźby niedaleko głównej ulicy, przy której stoją kwadratowe budynki połączone ze sobą bokami. Ludzie snują się po chodnikach, rozmawiają, a z lamp zwisają doniczki z kwiatami nadające całemu miejscu zadbany i urokliwy wygląd. Na tyłach zaparkowanych przy krawężniku pikapów siedzą dzieciaki. Przyglądam się mijanym sklepom – same rodzinne biznesy i ani jednej sieciówki.

Spoglądam w górę na wielki wiszący baner tuż przed tym, jak pod nim przejeżdżamy.

Czadowy Festyn Letni w Chapel Peak!

26-29 sierpnia

Chapel Peak…

– To nie Telluride – zagaduję, po czym odwracam się w jego stronę.

– Mówiłem: za Telluride – poprawia mnie. – I to kawał drogi.

To nawet lepiej. Telluride było słynnym kurortem narciarskim z dużą liczbą luksusowych sklepów. Tu będzie inaczej. Chcę, żeby było inaczej.

Patrzę na mijane sklepy: kawiarnia Młynek, poczta U Portera, lodziarnia Wesoła Wisienka… Obracam głowę zapatrzona w wiszącą nad wejściem do sklepu uroczą białą markizę z czerwonymi paskami, na której widok prawie się uśmiecham.

– Sklep ze słodyczami…

Kiedyś je uwielbiałam. Nie byłam w żadnym od lat.

Widzę szyld: Skarby Buntowników. Nazwa jak z Dzikiego Zachodu.

– Masz prawo jazdy? – pyta.

Odwracam się w stronę przedniej szyby i przytakuję.

– To dobrze. – Milknie. Czuję, że na mnie patrzy. – Możesz używać naszych samochodów, tylko mów zawsze, dokąd jedziesz, dobra?

Naszych samochodów. To znaczy jego i jego synów? Gdzie oni tak w ogóle są?

Oczywiście z jednej strony nie spodziewałam się, że przywitają mnie na lotnisku, ale z drugiej, skoro ich tam nie było, to może wcale mnie tu nie chcą, co trochę mnie niepokoi. Zapomniałam o jeszcze jednej kwestii: jak dotąd żyli sobie wygodnie w swojej naładowanej testosteronem męskiej jaskini – i oto zjawia się dziewczyna, przed którą teraz będą musieli pilnować się ze swoimi obleśnymi żartami.

A może po prostu są w pracy, w końcu jest czwartek. Co przypomina mi…

– Czym się zajmujesz? – zagaduję.

Odwraca się do mnie i odpowiada:

– Składamy motocykle terenowe na zamówienie. Quady, plażowe buggy…

– Macie tu warsztat?

– Hę?

Odchrząkuję.

– Macie… warsztat tu w mieście? – pytam jeszcze raz, głośniej.

– Nie. Przyjmujemy zamówienia, budujemy je w naszym przydomowym garażu, a potem odsyłamy gotowy produkt – tłumaczy. Znów mimowolnie na niego spoglądam. Wypełnia siedzenie całym sobą, a skąpane w słońcu mięśnie jego przedramienia naprężają się, gdy obraca kierownicę.

Jest zupełnie inny niż mój ojciec, który nie cierpiał przebywać na zewnątrz i nigdy nie nosił krótkiego rękawa, chyba że do spania.

Jake patrzy mi w oczy.

– Wkrótce będziemy mieć sporo zleceń – dodaje. – Dzięki temu zimą mamy dużo roboty, a na wiosnę, zanim zacznie się sezon, wszystko wysyłamy.

Czyli pracują w domu. Wszyscy trzej. Będą w pobliżu przez cały czas.

Przecieram dłonie w zamyśleniu, patrząc przed siebie i czując, jak przyspiesza mi puls. Nawet w Brynmor rodzice załatwili mi pojedynczy pokój bez żadnych współlokatorów. Wolę być sama.

Nie byłam jednak odludkiem. Rozmawiałam z nauczycielami i czasami dyskutowałam z innymi. Poza tym uwielbiam poznawać świat i robić różne rzeczy, ale czasem potrzebuję przestrzeni, by złapać oddech. Miejsca tylko dla siebie, w którym mogę ukoić nerwy. A faceci są głośni. Zwłaszcza młodzi. Skoro pracują w domu, to będziemy wchodzić sobie w drogę.

Zamykam oczy, momentalnie żałując, że się tu znalazłam. Dlaczego się na to zdecydowałam?

Ludzie ze szkoły mnie nienawidzili, bo odbierali moją małomówność jako snobizm.

Tyle że to przecież nie tak. Po prostu potrzebuję czasu. To wszystko.

Niestety niewielu ma dość cierpliwości, żeby dać mi szansę. Tutaj pewnie też uznają, że jestem wredna, zupełnie jak tamte dziewczyny. Po co umyślnie stawiam się w sytuacji, w której muszę poznawać nowych znajomych?

Obserwuję go i z zaciśniętymi zębami przełykam ślinę. Gapi się na mnie. Jak długo?

Natychmiastowo, z niemałym wysiłkiem, rozluźniam mięśnie twarzy i spowalniam oddech. Podczas gdy próbuję zasłonić twarz telefonem i stłumić ten drobny atak paniki, skręca ostro w lewo, zawracając samochód w kierunku, z którego dopiero co jechaliśmy.

Świetnie. Zabiera mnie z powrotem na lotnisko. Już go wystraszyłam.

Pędzimy główną ulicą. Poprawiam się na siedzeniu, chwytając pas bezpieczeństwa na piersiach. Po dwóch skrzyżowaniach skręcamy w lewo i stajemy na miejscu postojowym na skraju ulicy.

Ostre hamowanie rzuca mną do przodu. Zanim mam szansę zorientować się, co się dzieje, gasi silnik i wyskakuje z wozu.

Eee…

– Chodź – rzuca do mnie, zatrzaskując drzwi.

Patrzę przed siebie. Za przednią szybą widnieje złoty napis Skarby Buntownika na czarnym szyldzie w stylu wiktoriańskim. Przywiózł nas do sklepu ze słodyczami. Z przewieszoną przez pierś małą torbą podróżną wydrapuję się z pikapa i staję na chodniku.

Otwarciu drzwi towarzyszy delikatny dźwięk dzwonka. Wpycha mnie do środka pierwszą. Od razu czuję oszałamiający zapach czekolady i karmelu, aż mi ślinka cieknie. Nic dziś nie jadłam oprócz borówek, które wmusiłam w siebie rano przed odlotem.

– Hej, Spencer! – krzyczy Jake.

Z zaplecza dobiega odgłos blachy do pieczenia i chyba zamykanych drzwiczek piekarnika.

– Jake Van der Bong! – wykrzykuje mężczyzna, który wychodzi zza przeszklonej ściany i wyciera ręce, zbliżając się do nas. – Jak się masz, do diaska?

Van der Bong? Rzucam okiem na Jake’a.

Szczerzy się do mnie.

– Nie zwracaj na niego uwagi – mówi. – Nigdy nie paliłem. To znaczy już nie palę. Stare dzieje… – Uśmiecha się do tego drugiego. – Dawny, zły ja.

Podczas gdy podają sobie ręce roześmiani, przyglądam się nowo poznanemu mężczyźnie. Jest chyba w tym samym wieku co Jake, choć ten przewyższa go wzrostem o kilkanaście centymetrów. Ma zmierzwione brązowe włosy i nosi czerwono-niebieską flanelową koszulę.

– Spence, to moja bratanica, Tiernan – wyjaśnia mu Jake.

Pan Spencer spogląda na mnie, kończy wycieranie i podaje mi dłoń.

– Bratanica, co? – Przygląda mi się z zaciekawieniem. – Tiernan. Ładne imię. Jak się masz?

Kiwam głową, po czym ściskam jego rękę.

– Niech weźmie, na co będzie miała ochotę – zwraca się do niego Jake.

– Nie trzeba. – Kręcę głową.

Jake jednak unosi brew i ostrzega mnie:

– Jeśli sama nie wybierzesz, on zrobi to za ciebie, a wtedy dostaniesz tylko czarną lukrecję i laski cukrowe.

Odruchowo marszczę nos. Ten drugi parska śmiechem. Czarna lukrecja może iść do diabła.

Jake oddala się, chwytając plastikową torbę. Zaczyna napełniać ją ciągutkami, podczas gdy ja stoję nieruchomo, uniesiona dumą. Ta cecha zawsze przysparzała mi problemy. Po prostu nie lubię dawać ludziom tego, czego chcą.

W tym momencie jednak zapach cukru, soli i gotowanej właśnie gorącej czekolady wypełnia wpierw moje gardło i zaraz potem całą głowę. Chciałabym jej spróbować.

– Na co tak czekasz, de Haas? – woła wuj.

Mrugam. Zamyka słoik z ciągutkami i przechodzi do żelkowych robaków, zerkając w moim kierunku. Odwzajemniam jego spojrzenie.

Zwrócenie się do mnie po nazwisku miało chyba być zabawne. Ale z jego strony brzmi to… obcesowo.

Wzdycham i podchodzę do stoiska obok po plastikową torebkę.

– Zapłacę za siebie – oznajmiam mu.

Nie patrzy na mnie.

– Jak chcesz.

Rozchylając torebkę, instynktownie mijam czekolady, po czym kieruję się ku mniej kalorycznym żelkom. Biorę trochę brzoskwiniowych kółeczek, arbuzowych trójkącików i rekinów o smaku niebieskich malin. Do tego jeszcze trochę kwaśnych żelków oraz kolorowe fasolki. Doskonale wiem, że nigdy ich nie zjem.

Roztargniona podchodzę do kolejnego pojemnika. Nabieram miarką trochę czerwonych rybek.

„Te zawierają syrop kukurydziany, barwniki i sztuczne dodatki” – ostrzegała mnie kiedyś matka. Na ich widok przypomniałam sobie, jak dawniej uwielbiałam uczucie, które wywołują podczas rozgryzania. Mimo to ich nie jadłam, odkąd skończyłam trzynaście lat. Czyli od momentu, kiedy zaczęło mi zależeć na uznaniu matki tak bardzo, że byłam gotowa oddać za nie wszystko. Może gdybym odżywiała się tak jak ona, nosiła taki sam makijaż, kupowała te same torebki Prady lub Chanel i nosiła któreś z tych jaskrawych potworności Versace, to wtedy…

Nie kończę jednak tej myśli. Ładuję do torebki dwie miarki żelek, kiedy obok mnie zjawia się Jake. Sięga ręką bezpośrednio do słoika.

– To też moje ulubione – mówi, pochłaniając dwa.

– Ej, brudasie! – woła Spencer.

Jake tylko się zaśmiewa. Spuszczam wzrok, zamykam słoik i zawijam torebkę.

– Torebka kosztuje siedem dziewięćdziesiąt pięć niezależnie od tego, ile weźmiesz, więc napełnij ją do oporu – wyjaśnia i mija mnie, aby dostać się do pojemników z cukierkami.

Siedem dziewięćdziesiąt pięć. Te słodycze są niemal tak drogie jak butelki wody szwajcarskiej, w której moja matka wręcz się kąpała. Jak to się stało, że on aż tak się od nich różni?

Przechadzając się alejkami, przystaję obok gablotki z wyrobami czekoladowymi, na której widok dostaję lekkiego ślinotoku. Nic dziwnego, doskonale wiem, jakie to wszystko jest pyszne.

– Gotowa? – słyszę z ust mijającego mnie Jake’a.

Idę za nim do kasy. Kiedy położyłam swoją torebkę na ladzie, poczułam obawę, że będzie chciał mnie uprzedzić i zapłacić też za moje zakupy. Natychmiast wyjmuję portfel, a pan Spencer zdaje się rozumieć, o co chodzi, bo bez wahania kasuje mnie pierwszą.

Płacę i natychmiast cofam się, żeby zrobić Jake’owi miejsce.

Podczas gdy się rozliczają, pan Spencer spogląda na mnie.

– Długo będziesz na szczycie? – pyta. W jego głosie wyczuwam nagle jakieś wahanie.

Na szczycie?

Jake odpowiada jednak za mnie:

– Ta, pewnie do następnego lata.

Mężczyzna natychmiast kieruje wzrok na Jake’a, a na jego twarzy zarysowuje się przez chwilę jakaś niepewność.

– Nie martw się. – Jake się śmieje, podając mu pieniądze. – Ochronimy ją przed potężnymi, groźnymi żywiołami.

– Kiedy ty niby byłeś w stanie panować nad Kalebem? – odpowiada pan Spencer odbierający zapłatę od Jake’a.

Kaleb. Jeden z jego synów. Odwracam się do Jake’a, ale on tylko pobieżnie zerka mi w oczy i kiwnięciem głowy ucina temat. Chowa resztę do kieszeni, zabiera zakupy, a następnie daje mi znać, że wychodzimy.

– Dziękuję – zwracam się do Spencera.

Potakuje i obserwuje, jak kierujemy się do wyjścia, co wywołuje we mnie jeszcze większe zdenerwowanie niż to, które odczuwałam, zanim tu przyszliśmy.

Wsiadamy do wozu, by znów ruszyć tam, dokąd pierwotnie zmierzaliśmy.

Na tle błękitnego nieba wiatr kołysze płatkami zwisających z lamp różowych petunii. Młodzi mężczyźni w koszulkach bez rękawów ładują na swojego pikapa worki ze sklepu z paszą dla zwierząt. Założę się, że wszyscy się tu znają.

– To nie Telluride – przypomina Jake. – Ale i tak nie mam ochoty oglądać większych miast.

Zgadzam się. Przynajmniej na jakiś czas.

Mijamy ostatnie sklepy, przejeżdżamy przez tory i skręcamy na brukowaną, wznoszącą się powoli drogę gęsto otoczoną drzewami iglastymi.

Autostrada się zwęża. Patrzę przez szybę, jak coraz bardziej oddalamy się od zabudowań, a wysokie drzewa coraz mocniej blokują popołudniowe słońce. Od głównej drogi odchodzą żwirowe i gruntowe ścieżki. Próbuję im się przyjrzeć, jednak nic nie widzę. Czy prowadzą do innych domów?

Przez jakiś czas jedziemy pod górę. Warkot silnika wzmaga się na każdym załomie krętej trasy. Stąd w ogóle nie widać już miasta. Przebijające się przez gałęzie promienie słońca oślepiają mnie, więc mrużę oczy. W chwili, gdy samochód zjeżdża z asfaltowej drogi na otoczoną jodłami, wyboistą i ziemistą szosę, zaczynam kołysać się na siedzeniu. Dla równowagi opieram się ręką o deskę rozdzielczą. Wspinamy się tak jeszcze jakieś dwadzieścia minut.

Niebo robi się coraz ciemniejsze.

– To dość uciążliwa droga – wyjaśnia. – Jeśli będziesz chciała wybrać się do miasta, daj znać, żeby któryś z nas zawsze ci towarzyszył, dobra?

Przytakuję.

– Nie chcę, żebyś utknęła tu sama po zmroku – dodaje.

No, ja też nie. A więc to miał na myśli, kiedy mówił, że mieszkają na „odludziu”. Jasne, lepiej zrobić odpowiednie zapasy wcześniej, bo w razie czego nie będzie możliwości wyskoczenia po mleko, cukier czy syrop na kaszel.

Skręcając w prawo, wjeżdża na stromy, żwirowy podjazd, który chrupie pod kołami. Już prawie się ściemniło, lecz w resztkach dziennego światła padającego spomiędzy drzew dostrzegam jakieś budynki.

– Zimą drogę, którą właśnie przyjechaliśmy, całkowicie zasypie śnieg – zdradza. Orientuję się, że na mnie spogląda. – Teren jest stromy, dlatego kiedy ziemia zamarznie, a drogi staną się nieprzejezdne, będziemy odcięci przez kilka miesięcy. Nie bój się, zanim zaczną się pierwsze opady, zabierzemy cię do sklepu ze słodyczami, żebyś zrobiła zapasy.

Ignoruję żart i zerkam przez okno. Próbuję rozpoznać poszczególne budynki, ale z powodu gęstwiny niewiele widzę. To chyba jakaś stajnia, parę szop i mniejszych konstrukcji, a tam…

Zatrzymujemy się wreszcie na równym terenie przed domem z wielkimi oknami, przez które widać kilka zapalonych świateł. Rozglądam się w każdą stronę w poszukiwaniu jakichś szczegółów, jednak ciemność znacznie mi to utrudnia. Dom jest duży, trójpoziomowy, z górną i dolną werandą.

Nagle czuję ulgę. Gdy wcześniej wspomniał o chacie, przed oczami ukazała mi się nora preppersa1 wyposażona w absolutne minimum potrzebne do przeżycia. Tyle że wtedy moje myśli zaprzątała bardziej możliwość wyrwania się z Los Angeles niż to, w jakim miejscu przyjdzie mi zamieszkać. Dopiero po przyjeździe tutaj zaczęłam się niepokoić swoją pochopną decyzją i tym, na co się faktycznie zgodziłam. Mogę się obejść bez internetu, lecz przydałaby się chociaż kanalizacja.

Tymczasem okazuje się, że nie będzie chyba aż tak źle.

Jake wysiada z samochodu. Po chwili wahania dołączam do niego z moim plecakiem. Może po prostu spanikowałam. Może tak naprawdę nie było się czym przejmować. Panuje tu cisza, tak jak chciałam. W dodatku unoszący się wszędzie zapach czystej wody i skał wywołuje u mnie przyjemny dreszcz. Uwielbiam tę woń. Przypomina mi wędrówki sprzed kilku lat, jakie w ramach obozu letniego odbywaliśmy po wodospadzie Vernal w parku Yosemite.

Drewnianymi schodami zbliżamy się do wejścia. Idę tuż za Jakiem niosącym moje walizki. Chociaż robi się chłodno, postanawiam nie zakładać bluzy. Zostawiam ją zawiązaną na biodrach. Na parterze front domu składa się niemal z samych okien, przez które można dostrzec co nieco. Wygląda na to, że przestrzeń na dole to jeden wielki pokój o wysokim suficie, zdominowany różnymi odcieniami jednego koloru: brązowe drewno, brązowe skóry, brązowe poroża i brązowe dywany. Pomimo tej monotonii barw dostrzegam jakieś szczegóły.

– Cześć! – krzyczy Jake po przekroczeniu progu, gdy odstawia walizki. – Noah!

Delikatnie zamykam drzwi.

Witają nas tylko dwa psy: brązowy labrador, a tuż za nim jakiś inny o szaro-czarnej sierści, z błyszczącymi czarnymi oczami. Jake czochra je chwilę, rozglądając się dookoła.

– Jest ktoś w domu? – woła.

Spoglądam natychmiast w górę, gdzie moim oczom ukazuje się widok kilku poziomów krokwi. Sufit opada na dwie strony. Po prawej mieści się kuchnia. Prawie w ogóle nie ma tu ścian, przez co salon, jadalnia i kuchnia łączą się w jedno, a to oznacza, że trudno tu będzie o jakąkolwiek prywatność.

Przynajmniej jest przestronnie.

– Jestem! – odzywa się męski głos. Z kuchni wychodzi młody chłopak z dwiema butelkami piwa w ręku. Na powitanie mówi Jake’owi: – Jezu Chryste, cholerna Shawnee znowu uciekła.

Gdy się do nas zbliża, wygląda, jakby zamierzał dać Jake’owi jedną z butelek, ale wtedy zauważa mnie i zatrzymuje się.

Ciemne blond włosy ma zaczesane do tyłu pod bejsbolówką. Nie wygląda na dużo starszego ode mnie. Dałabym mu jakieś dwadzieścia, może dwadzieścia jeden lat. Jego ciało to co innego… Jest barczysty, o silnych, mocno opalonych ramionach wystających spod zielonego T-shirtu. Otwiera szeroko swoje kryształowo błękitne oczy i wykrzywia usta w półuśmiechu.

– To Noah – przedstawia go Jake. – Mój najmłodszy.

Zajmuje mi to chwilę, ale w końcu unoszę rękę, aby uścisnąć mu dłoń. On jednak wkłada mi w nią butelkę piwa.

– Lepiej, żebyś je polubiła. Nie wylewamy tu za kołnierz.

Czuję jego pot na szkle i spoglądam na Jake’a, który zabiera je ode mnie, patrząc na syna.

– Gdzie twój brat?

– Wciąż tam – odpowiada mu, chociaż nie odrywa ode mnie wzroku.

– Jasne.

Tam? Zaczynam zastanawiać się, co to znaczy, ale natychmiast odganiam tę myśl. Wycieram mokrą rękę w jeansy. Wciąż czuję na sobie jego wzrok. Dlaczego się gapi?

Ponownie patrzę mu w oczy, na co reaguje szczerym uśmiechem. Powinnam coś powiedzieć? A może on powinien? Dziwna sytuacja, jesteśmy praktycznie kuzynami. Mam go przytulić czy jak? Będę niegrzeczna, jeśli tego nie zrobię?

Co za różnica.

– Długo szukałeś konia, zanim odpuściłeś? – pyta Jake niskim tonem.

Noah uśmiecha się promiennie i wzrusza ramionami.

– Pomyślałem, że jeśli jej nie znajdziemy, to nie będziemy już musieli się martwić kolejnymi ucieczkami.

Jake marszczy brwi, jednak odwraca się w moją stronę, by wyjaśnić, o co chodzi:

– Mamy tu młodą klacz, która jakimś sposobem ciągle uwalnia się z zagrody. – Następnie rzuca synowi spojrzenie, po którym widać, że to bynajmniej nie pierwszy raz. – Konie są drogie, dlatego musimy ją znaleźć.

Młody unosi piwo i kieruje się tam, skąd przyszedł.

– Wpadłem tylko po paliwo. – Mijając mnie, zerka mi w oczy i dodaje: – Jeśli zamierzasz brać prysznic, zostaw mi trochę ciepłej wody.

Obserwuję, jak przechodzi obok dużego kamiennego kominka w kierunku długiego korytarza. Potem słychać jedynie trzask zamykanych drzwi z siatką przeciw owadom gdzieś na tyłach. Teraz poszedł szukać konia?

– Jest już ciemno, więc jutro oprowadzę cię po całym terenie – odzywa się Jake i przesuwa się w prawo. – Tu jest kuchnia.

Przechodzi naokoło wyspy, lecz ja nie ruszam się z miejsca.

– Śmiało, częstuj się, czym chcesz – zachęca, przyglądając mi się. – Zanim za kilka miesięcy pogoda zepsuje się na dobre, zrobimy jeszcze wiele wypraw do miasta po zapasy, więc zapełnimy spiżarnię też tym, co lubisz. Poza tym będziemy robić konserwy. – Zamyka lodówkę, którą chyba jego syn zostawił otwartą, po czym dodaje: – Staramy się hodować, łapać i zabijać tak, aby mieć jak najwięcej swojego jedzenia.

To dlatego wcześniej wydawało mi się, że widziałam stodołę i szklarnię. No tak, skoro zimą spada tu tyle śniegu, uniezależnienie się od sklepów spożywczych ma sens.

Przywołuje mnie gestem ręki, a kiedy do niego podchodzę, otwiera drzwi z boku kuchni.

– Jeśli będziesz chciała skorzystać z pralki i suszarki, to są tutaj w warsztacie. – Włącza światło, bym mogła obejrzeć pomieszczenie, do którego prowadzi kilka schodków. To jasny garaż, gdzie stoi jeszcze jeden czerwony pikap.

Jake podnosi z cementowej podłogi wiklinowy kosz na pranie i stawia go na suszarce. Chcę zejść na dół, jednak w tym momencie coś przykuwa moją uwagę. Dalej, po prawej stronie, widzę kołyszącego się lekko, zawieszonego za tylne łapy jelenia, którego krew skapuje do odpływu w podłodze, tworząc niewielką kałużę. Jego poroże dzieli od ziemi jakieś trzydzieści centymetrów.

Co do chu…? Rozdziawiam gębę na ten widok.

Nagle Jake pojawia się obok mnie na schodach.

– Tak jak mówiłem: hodujemy, łapiemy, zabijamy. – Wydaje się zdumiony moim wyrazem twarzy. – Chyba nie jesteś wegetarianką, co?

Znika, nie dając mi szansy odpowiedzieć. Wracam z powrotem do domu i zamykam za sobą drzwi. Nie jestem wegetarianką, ale w tym momencie uświadamiam sobie, że nigdy nie spotkałam zwierząt, których mięso jadłam.

Przełykam ślinę kilka razy, żeby nawilżyć suche gardło.

– Salon, łazienka, telewizor. – Pokazuje mi wszystko po kolei. – Nie mamy kablówki, za to mamy spory wybór filmów. Możesz też obejrzeć coś w sieci, o ile połączenie będzie stabilne.

W wielkim pokoju, po którym mnie oprowadza, zauważam rustykalne skórzane kanapy, stolik kawowy i krzesła. Kominek jest tak wielki, że można by w nim usiąść, a komin pnie się w górę pomiędzy krokwiami. Wszędzie drewno i skóra. Pachnie tu jak w Home Depot z nutą przypalonego bekonu.

– Chcesz się połączyć z Wi-Fi? – pyta Jake.

Namyślam się chwilę, czy faktycznie chcę być podłączona do internetu.

Jeśli odmówię, będzie zastanawiał się dlaczego.

– Jasne – odpowiadam.

– Wybierz Cobra Kai.

Patrzę na niego wymownie. Uroczo.

Wyszukuję dostępne sieci. Cobra Kai to jedyna, jaka się pojawia.

– Hasło?

Milczy przez moment, po czym mówi:

– „Jeśli człowiek się z tobą konfrontuje, jest wrogiem. A wróg nie zasługuje na…”

Powstrzymuję się przed przewróceniem oczami i wpisuję: „litość”2. Łączę się w ciągu kilku sekund. Jake staje obok mnie, zerkając na mój telefon. Kiedy widzi, że poprawnie odgadłam hasło, kiwa głową z uznaniem.

– Możesz zostać.

Stoi blisko. Biorę głęboki wdech i odsuwam się. Rozglądam się po pokoju w poszukiwaniu czegoś, co być może będzie chciał mi jeszcze pokazać. On jednak nie rusza się z miejsca. Obserwuje mnie, a w jego oczach pojawia się jakaś myśl, której nie wypowiada na głos. Zapewne też zastanawia się, co ja tu u diabła robię i co on ma ze mną począć przez najbliższy tydzień lub rok, zanim stąd wyjadę.

– Głodna?

– Zmęczona.

Kiwa głową, jakby właśnie przypomniał sobie, że moi rodzice zmarli dwa dni temu, a ja przemierzyłam dziś cztery stany.

– Racja.

Tak naprawdę wcale o tym nie myślę. Po prostu chcę pobyć sama.

Bierze moje walizki i idziemy na górę. Poręcz schodów zawija się na kwadratowym półpiętrze. Przystaję na moment, żeby się rozejrzeć. Dookoła jest siedem lub osiem pomieszczeń. Łatwo poczuć się skołowanym w tym nowym miejscu.

Jake wskazuje ciemnobrązowe drewniane drzwi przed nami.

– Mój pokój. – Kiedy zaś mijamy kolejne, dodaje: – Łazienka, pokój Noaha, a to twój.

Stawia moje walizki przed drzwiami znajdującymi się w rogu półpiętra. Światło kutego, żelaznego żyrandola jest zbyt słabe, bym mogła dostrzec stąd rzeźbę terenu na zewnątrz, ale w tej chwili nie ma to żadnego znaczenia.

Wtedy uświadamiam sobie, że wskazał mi tylko trzy pokoje: swój, Noaha i mój.

– Masz jeszcze jednego… syna – mamroczę. – Czy to jego sypialnię zajęłam?

Są jeszcze inne drzwi. Chyba nie naruszam ich przestrzeni?

On natomiast kiwa głową w prawo, wskazując jedyne drzwi w tylnej ścianie. Jedyne między moimi a łazienką.

– Pokój Kaleba znajduje się na trzecim piętrze – wyjaśnia. – Innych pomieszczeń tam nie ma, więc nie będziemy tam zaglądać. Za to ma świetny widok i jest bardzo przestronny. Kaleb lubi przestrzeń. – Wzdycha, a w jego słowach daje się wyczuć frustrację. Gdy otwiera drzwi mojej sypialni, oba psy wpadają do środka przed nami. – Pamiętaj o tym, kiedy go poznasz i nie bierz niczego do siebie.

Przystaję na chwilę, zaciekawiona tą uwagą. Właściwie to samo mówią o mnie. Spoglądam jeszcze raz na tamte drzwi. Za nimi muszą być chyba schody, skoro Jake powiedział, że pokój Kaleba jest na trzecim piętrze. Czy Kaleb jest na górze? Jego brat powiedział, że jest „tam”.

Jake wnosi moje walizki do środka, a ja podążam za nim i słyszę odgłos włączanej lampy, która natychmiast rozjaśnia całe wnętrze. Od razu robi mi się ciepło na sercu, aż prawie się uśmiecham.

Ładnie tu.

Nie żebym spodziewała się nie wiadomo czego, ale jest przytulnie i schludnie. O, nawet mam własny kominek. Po drugiej stronie pokoju znajdują się podwójne drzwi, łóżko, szafka, miękki fotel – wszystko w odcieniach drewnianego brązu. Poza tym jest mnóstwo miejsca, by podreptać albo rozciągnąć się na podłodze czy posiedzieć tak, jak lubię.

Ziewam, a moje oczy lekko wilgotnieją.

– Ręczniki są tutaj – woła z korytarza Jake. – Daj znać, jeśli będziesz czegoś potrzebowała.

Wraca do pokoju i zatrzymuje się w drzwiach. Stoję na środku.

– Może być? – pyta.

Kiwam głową, mrucząc:

– Jest ładnie.

Czuję, jak na mnie patrzy, przez co moje mięśnie się spinają.

– Nie jesteś zbyt rozmowna, prawda?

Spoglądam na niego. Uśmiecha się.

– Zmienimy to.

Powodzenia.

Jake chwyta klamkę i zaczyna zamykać drzwi.

– Nienawidziłeś mojego ojca. – Podnoszę ku niemu wzrok, a on się zatrzymuje. – Prawda?

Prostuje się.

– Czy moja obecność tutaj nie będzie dla ciebie kłopotem… wujku Jake?

Jeśli nienawidził mojego ojca, to czy nie będę mu o nim przypominać?

On jednak świdruje mnie spojrzeniem i oznajmia spokojnym tonem:

– Nie widzę twojego ojca, kiedy na ciebie patrzę, Tiernan.

Zamieram, niepewna, co ma na myśli. Czy może chce mnie w ten sposób uspokoić?

„Wyglądasz jak twoja matka”. Na lotnisku powiedział, że wyglądam jak ona. Czy to znaczy, że gdy mnie wtedy zobaczył, ujrzał ją? O to mu chodziło?

W jego oczach maluje się cień. Obserwuję, jak pociera kciukiem o wnętrze dłoni, po czym zaciska ją w pięść. Stoję nieruchomo z uczuciem niepokoju w brzuchu.

– Nie musisz nazywać mnie wujkiem – stwierdza. – Tak naprawdę nim nie jestem, nie?

Nie odpowiadam nic, bo w tym samym momencie przywołuje cmoknięciem psy, które wychodzą razem z nim. Zamyka drzwi, a ja zostaję sama.

Stoję wciąż w miejscu i czuję, jak moje nerwy pod skórą płoną. Po jednej rozmowie telefonicznej, podróży autokarem i locie przez cztery stany wreszcie coś do mnie dociera… Ja w ogóle nie znam tych ludzi.

Rozdział 3

Tiernan

Budzi mnie zapach świeżo parzonej kawy. Ziewam i przeciągam się na łóżku.

Cholera. Chujowo mi się spało.

Sięgam po leżący na szafce nocnej telefon, by sprawdzić godzinę, ale moja ręka trafia tylko w pustą przestrzeń. Co jest?

Wtedy to zauważam: szorstkość nowej pościeli, skrzypienie łóżka, poduszka zupełnie inna od tej puchowej, do której jestem przyzwyczajona.

Mrugam kilka razy, aby przegonić resztki snu. Na suficie jaśnieją promienie światła przebijające się przez podwójne, przeszklone drzwi balkonowe. To nie mój pokój.

Podnoszę się na łokciach, jednak kręci mi się głowie i wciąż nie mogę otworzyć szeroko oczu. Znowu ziewam. Wreszcie sobie przypominam, co się stało. Gdzie jestem. Jak uciekłam w pośpiechu bez namysłu. Obcość tego miejsca przyprawiającą mnie o skręt żołądka. Do tego fakt, że mi się to nie podoba i że nie lubię zmian. Oraz to, jak patrzył na mnie wczorajszego wieczoru.

Wytężam słuch. Dociera do mnie szum kołyszących się za oknem gałęzi i odgłos wiatru hulającego w kominie. Nie słyszę żadnych głosów dochodzących z gabinetu mojego ojca ani jazgotu sześciu telewizorów, które zawsze włącza, szykując się do pracy. Zero stylistek czy asystentek biegających tam i z powrotem za moją matką – nigdy nie wychodziła z domu bez zrobionych włosów i makijażu. Żadnych telefonów ani ogrodników z kosiarkami.

Przez chwilę tęsknię za domem. Mimowolnie wyobrażam sobie, jak rodzice leżą teraz na lodowatych, metalowych stołach sekcyjnych. Są zamknięci w chłodni. Ojciec jest sinoniebieski. Matka ma mokre włosy i zmyty makijaż. Wszystko, czym byli – po czym ich rozpoznawano – zniknęło.

Zamieram tak w oczekiwaniu na uczucie pieczenia w oczach. Ukłucie łez. Ból w gardle.

Chcę, żeby popłynęły mi łzy. Żeby się wreszcie pojawiły.

Lecz nic się nie dzieje. Martwi mnie to bardziej niż ich samobójstwo. Istnieje konkretne słowo określające ludzi pozbawionych wyrzutów sumienia. Takich, którzy nie odczuwają empatii i przejawiają silną postawę antyspołeczną.

Nie jestem socjopatką. No bo… płakałam przecież na scenach bitwy o Winterfell w Grze o tron. Tylko dlaczego ani razu nie zapłakałam z powodu śmierci rodziców?

Na szczęście tutaj nikogo nie będzie obchodziło, jak się czuję albo jak sobie radzę. W domu jedyną osobą, która by mnie zrozumiała, jest Mirai.

No właśnie, Mirai…

Kurwa. Odrzucam na bok kołdrę i wstaję z łóżka. Podchodzę do komody, na której ładuje się mój telefon. Włączam go, żeby sprawdzić listę nieprzeczytanych wiadomości – większość jest od asystentki mojej matki. Ignoruję pocztę głosową, bo chcę tylko zadzwonić do Mirai. Orientuję się, że tam jest jeszcze przed szóstą.

Odbiera niemal natychmiast.

– Mirai – odzywam się pierwsza.

– Tiernan, dzięki Bogu.

Ciężko oddycha, jakby biegła do telefonu lub dopiero co wstała.

– Przepraszam, miałam wyciszony dzwonek – wyjaśniam.

– Wszystko w porządku?

– Tak.

Marzną mi ramiona, więc otwieram walizkę, by wyjąć z niej bluzę. Zakładając ją, przekładam telefon z ręki do ręki.

– I co, zamierzasz tam zostać? – pyta po chwili. – Wiesz, że nie musisz. Jeśli ci tam niewygodnie albo nie czujesz się komfortowo…

– Jest w porządku – odpowiadam. – Dom jest ładny, a on… – Urywam w pół zdania, bo trudno mi znaleźć odpowiednie słowa. No właśnie, jaki on jest? – Gościnny.

– Gościnny – powtarza podejrzliwie.

Odchrząkuję.

– A jak tam świat? – pytam, aby zmienić temat. – Potrzebuje czegokolwiek ode mnie?

– Po prostu dbaj o siebie – rzuca. Nie przeszkadza mi, że odcina mnie od całej tej sprawy. – Nie będę ci zawracać głowy. Zadzwoń, jeśli będziesz chciała. Odzywaj się. Będę wysyłać ci SMS-y. Chcę, żebyś na jakiś czas mogła o tym zapomnieć, dobrze? Ja się tutaj wszystkim zajmę.

Rozglądam się po sypialni zadowolona, że mam ją tylko dla siebie. To jedyne miejsce, w którym mogę pobyć całkiem sama.

Jednak na myśl o wyjściu stąd i nowych osobach, które mam spotkać, robi mi się niedobrze…

Mam ochotę poprosić: Zabukuj mi bilety powrotne, Mirai. Ale nie robię tego.

Jake wydaje się skłonny dać mi tyle przestrzeni, ile potrzebuję. Oprócz tego chyba nie chce wywierać na mnie dodatkowej presji. Noah też sprawia wrażenie przyjaznego. Nawet za bardzo.

Muszę jeszcze poznać Kaleba, czyli kolejną nową osobę.

Podchodzę do przeszklonych drzwi, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza.

Nie powinnam się teraz martwić tym, co myślą i mówią o mojej nieobecności w domu. Ani tym, co myślą i mówią na temat moich rodziców. To jednak silniejsze ode mnie. Mam wrażenie, jakby przyjazd tutaj był błędem. Szczególnie, że znajduję się pośrodku niczego, w miejscu śmierdzącym końskim gównem i gnijącymi truchłami jeleni, z jakimś gościem, którego mój ojciec nienawidził.

Przyciskam telefon uchem do ramienia, żeby swobodnie otworzyć drzwi.

– Powinnam przyjechać na…

Nie kończę, bo widok na zewnątrz odbiera mi mowę. Otwieram usta ze zdumienia. Nagle czuję się, jakbym miała tylko kilka centymetrów wzrostu.

– Zrób to, czego potrzebujesz – mamrocze Mirai.

Jej słowa ledwie do mnie docierają. Patrzę przed siebie jak zaczarowana i wchodzę na obszerny drewniany balkon, gdzie wita mnie panorama przepastnego krajobrazu. Napawam się nią. Wczoraj było zbyt ciemno, abym mogła ją dostrzec.

Serce wali mi jak młot.

A więc to jest ten „szczyt”. Nie przyszło mi na myśl, że nazwa miasta nawiązuje do czegoś konkretnego.

Oto w oddali, pomiędzy drzewami, jawi się posępnie góra o szaro-granitowym szczycie skąpanym w chmurach. Jej zbocza porastają zielone jodły, które dodają całej scenerii takiego uroku, że przez chwilę nie jestem w stanie złapać tchu.

Ja pierdolę.

Po prostu tam jest. Niczym katedra na tle błękitnego nieba. Mimowolnie unoszę dłoń, jakbym chciała ją chwycić, ale jedyne, co czuję, to lekki powiew wiatru między palcami.

Biorę głęboki wdech, zaciągając się dolatującą aż tu wonią ziemi i skał. Zupełnie zapominam o smrodzie martwego zwierzęcia z wczorajszego wieczoru. W powietrzu unosi się zapach świeżej wody podszyty nutką stęchlizny z miejsc, gdzie wilgoć wsiąka w glebę lub pokrywa kamienie. Zaciągam się ponownie, tym razem z zamkniętymi oczami.

Dostaję gęsiej skórki.

Muszę stąd iść. Nie chcę się przyzwyczajać do tego zapachu, bo inaczej straci swoją wyjątkowość.

– Jeśli chcesz przyjechać na pogrzeb, to przyjedź – kontynuuje Mirai, tak jakby jeszcze obchodziło mnie, o czym rozmawiałyśmy. – Jeżeli się nie zdecydujesz, to chyba nikt nie będzie miał pretensji do jedynej córki Hannesa i Amelii de Haas o to, że jest zbyt wstrząśnięta nagłą śmiercią obojga rodziców, aby uczestniczyć w pogrzebie.

Otwieram oczy. Niby mam ochotę się uśmiechnąć, lecz jednocześnie czuję się sobą rozczarowana, bo wiem, że nie wrócę. Przynajmniej nie dziś. Unoszę wzrok ku szczytowi. Nie chcę jeszcze odrywać od niego oczu.

Przełykam ślinę i przypominam sobie o Mirai.

– Dzięki – mówię jej. – Zastanowię się przez kilka dni, co zrobić.

Pogrzeb ma się najwcześniej odbyć za niecały tydzień. Wiadomo, trochę potrwa, zanim ludzie z całego świata dotrą do Kalifornii. Do tego dochodzi też cały proces załatwiania formalności. Mam więc czas.

– Kocham cię, Tiernan.

Milknę. Tylko ona mi to powtarza.

Zalewa mnie fala wspomnień. Tym razem wyłapuję takie, które dotychczas mi umykały.

Wszystkie te chwile, kiedy to Mirai, a nie moja matka czy ojciec, dzwoniła do mnie do szkoły, żeby sprawdzić, czy czegoś nie potrzebowałam. Prezenty pod choinką to również jej sprawka, nie ich. Tak samo było z kartkami urodzinowymi. To ona załatwiała mi bilety na filmy, które można było oglądać wyłącznie z opiekunem, i moje ulubione książki podróżnicze. Moje pierwsze wiszące kolczyki też były od niej.

Kurwa, a ja jedynie potakuję jej przez telefon, bo tylko tyle potrafię.

– Odetchnij sobie – dodaje.

– Pa, pa.

Rozłączam się. Czuję kłucie w gardle. Jeszcze raz spoglądam na ten piękny widok. Lekki wietrzyk rozwiewa mi włosy, a intensywny zapach dziczy przyprawia mnie o zawrót głowy. Jest niemal jak narkotyk.

Gdzieś w oddali, pośród szumu osik i jodeł, słyszę dzięcioła stukającego w drzewo. Im głębiej spoglądam w las, tym ciemniejsze staje się poszycie, aż w pewnym momencie nie widać zupełnie nic.

Ciekawe, czy Jake, Noah i Kaleb chodzą na leśne wędrówki? Czy zapuszczają się w głąb, żeby podziwiać przyrodę?

Nagle ciszę przecina głośny, brzęczący dźwięk piły łańcuchowej. Mrugam kilka razy i czar pryska. Odwracam się, żeby rzucić telefon na łóżko, po czym otwieram jedną z walizek, z której wyciągam kosmetyczkę. Podchodzę do drzwi i z wolna naciskam klamkę. Jej skrzypienie sprawia, że się wzdrygam. Rodzice nie lubili hałasów o poranku.

Wychodzę cichutko na ciemnobrązowy korytarz delikatnie rozjaśniony przytłumionym światłem dwóch świeczników ściennych i rustykalnego żyrandola. Mijam na palcach pokój Jake’a, kierując się do następnych drzwi.

Zanim jednak chwytam klamkę, otwierają się. W nagłym blasku światła ukazuje się młoda kobieta, niemal zupełnie naga. Otulające jej twarz zmierzwione, bursztynowe włosy opadają na jej odsłonięte piersi.

Jezu… Odwracam głowę. Co to, do cholery, ma znaczyć? Żona wuja? Nie wspominał, że jest żonaty. Ale nie mówił też, że nie jest.

Zerkam na nią jeszcze raz. Uśmiecha się i zakłada ręce na piersi.

– Przepraszam – rzuca.

Napięty, płaski brzuch, gładka skóra, brak pierścionka na palcu – to nie jest jego żona. A już na pewno nie matka jego synów. Nie wiem, ile lat ma Kaleb, lecz Jake mówił, że Noah jest młodszy. Zdecydowanie nie wygląda na kobietę, która miałaby dorosłych synów. Sprawia raczej wrażenie kilka lat starszej ode mnie. Może to dziewczyna jednego z chłopaków?

Podczas gdy tak stoi, mój szok zamienia się w irytację. Przesunęłabyś się czy coś… Chcę wejść.

– Różnica między pizzą a twoją opinią jest taka, że o pizzę poprosiłam – recytuje.

Waham się przez chwilę i odwracam głowę, by na nią spojrzeć. Patrzy na moją bluzę. Zerkam w dół: faktycznie, taki napis widnieje na przedzie.

Mija mnie, rozbawiona tymi słowami. Ładuję się szybko do łazienki, ale gdy zamierzam zamknąć drzwi, postanawiam zerknąć jeszcze raz na korytarz. Niestety słyszę tylko delikatny trzask. Nie wiem więc, do którego pokoju weszła.

Po umyciu twarzy i zębów zdejmuję wstążkę, którą wiążę na noc włosy. Zwyczaj ten zapoczątkowała dawno temu moja matka po tym, jak usłyszała od kogoś, że jest to zdrowsze niż zwykłe gumki. Z jakiegoś powodu zaczęłam ją naśladować.

Czeszę się, a następnie otwieram cichutko drzwi i wyglądam na zewnątrz, czy nie ma tam innych nagich nieznajomych. W sumie to chyba dobrze, że ich nie onieśmielam.

Pusto, zatem czmycham do swojego pokoju. Znów czuję ten unoszący się z dołu zapach kawy, który obudził mnie wcześniej. Ścielę łóżko, zakładam jeansy i koszulkę z długim rękawem, po czym zaczynam rozpakowywać walizki. Biorę w ręce stos koszulek, ale nagle się zatrzymuję.

A może tu nie zostanę… Odkładam je z powrotem do walizki. Wolę zaczekać.

Przez kolejne osiem sekund stoję nieruchomo na środku pokoju. Niezależnie od tego, jak bardzo bym chciała, nie mogę odkładać zejścia na dół w nieskończoność. Przed wyjściem z pokoju biorę głęboki oddech. Zamykam za sobą drzwi i boso ruszam w stronę schodów, aby mieć to już za sobą.

W salonie rozglądam się dookoła. Nikogo nie ma. Rozluźniam się nieco. Przestronny pokój oświetla kilka lamp. Odwracam głowę w lewo, w stronę kuchni, gdzie delikatnie świecą lampki zawieszone nad wyspą. Tam też pusto. Zauważam czerwone światełko ekspresu do kawy. Podchodzę do niego, nasłuchując, czy nie ma tu któregoś z nich.

Biorę z szafki kubek, do którego nalewam kawę.

– Cześć.

Podskakuję przestraszona, a kubek niemal wypada mi z rąk. Odrobina rozlanej kawy parzy mnie w dłoń. Oglądam się za siebie. Jake wchodzi do kuchni po coś z lodówki.

– Cześć – mamroczę, wycierając ręce.

– Jak ci się spało? – pyta.

Obserwuję, jak bierze sobie napój. Na jego ramionach, karku i plecach mienią się krople potu. Koszulkę ma zatkniętą w tylnej kieszeni spodni. Jest dopiero siódma. O której oni wstają?

– Dobrze – odpowiadam bełkotliwym głosem. Jednocześnie wycieram kawę papierowym ręcznikiem. Tak naprawdę spało mi się chujowo, ale gdybym mu to powiedziała, to zacząłby pewnie wypytywać dlaczego. Łatwiej więc po prostu skłamać.

– To dobrze.

Kiedy tak stoi, czuję, jak na mnie patrzy.

Biorę kolejny ręcznik, żeby wytrzeć jeszcze drewniany blat.

– Nie zmarzłaś? – naciska.

Co? Spoglądam na niego pytającym wzrokiem.

– Nie zmarzłaś w nocy? – dopowiada. – Miałaś ciepło w pokoju?

Jego jasne, mokre od potu włosy kleją się do czoła i skroni. Potakuję skinieniem głowy i odwracam się ponownie.

On jednak wciąż się stamtąd nie rusza. Gdy tak stoi, mam ochotę westchnąć, bo wiem, że to jeden z tych momentów, kiedy ludzie oczekują, że podtrzymam rozmowę.

Kuchnia robi się jakby mniejsza, a cisza coraz bardziej przytłaczająca. Z zewnątrz dobiega jakieś odległe krakanie. Zamyślam się w poszukiwaniu jakichkolwiek słów, lecz niezręczność tej chwili ciąży mi coraz mocniej, aż mam ochotę stąd uciec.

Nagle przysuwa się do mnie. Natychmiast prostuję się speszona, ponieważ niemal ociera się torsem o moje ramię. Chcę się odsunąć, jednak wtedy sięga ręką za mnie, aby wyłączyć ekspres.

– Zostawiłem włączone, żeby była gorąca. – Czuję jego oddech na czubku głowy.

Moje serce przyspiesza. Żeby była gorąca…? A, kawa. Zostawił mi włączony ekspres.

– Masz ładne dłonie – zauważa.

Zerkam na nie, jak otulają kubek.

– Zupełnie jak twój ojciec – dodaje z przekąsem.

Marszczę brwi. Czy to miał być przytyk?

– Ojciec miał ładne dłonie – powtarzam zamyślona i popijam kawę, nie patrząc na niego. – Czyli prawdziwi mężczyźni używają pił łańcuchowych i pikapów zamiast perfum Mont Blanc i telefonów komórkowych? – pytam. Kiedy zerkam w jego stronę, zauważam, że mruży oczy. – On już nie żyje – oświadczam. – Więc chyba wygrałeś.