Córki hrabiny. Zofia. Tom pierwszy - Urszula Gajdowska - ebook
NOWOŚĆ

Córki hrabiny. Zofia. Tom pierwszy ebook

Gajdowska Urszula

0,0

19 osób interesuje się tą książką

Opis

Wiosna 1835 r., Podlasie. Młoda wdowa Zofia przebywa w dworze matki, hrabiny Modlińskiej. Pod okiem madame Moreau, francuskiej arystokratki o zagadkowej przeszłości, szkoli się w szermierce i sztuce przetrwania. Zofia szuka zemsty na tych, którzy wydali jej męża Edmunda w ręce rosyjskich zaborców. Pewnej nocy w lesie podsłuchuje rozmowę spiskowców, wśród nich rozpoznaje Linasa, litewskiego arystokratę, niegdyś przyjaciela rodziny.

Tymczasem do majątku przybywa tajemniczy Taras, Tatar z Krymu, pragnący odzyskać fragment mapy prowadzącej do skarbów Złotej Ordy. Zainteresowanie poszukiwaniami wykazują również szpiedzy rosyjskiego imperium i rozpoczyna się niebezpieczna gra, od której nie ma odwrotu.

Pełna intryg, napięcia i zwrotów akcji fabuła, osadzona w XIX-wiecznej Polsce i na Litwie, gdzie miłość i przeznaczenie walczą z duchami przeszłości. Pościgi, zdrady, niebezpieczne sojusze, nieoczekiwana namiętność i uczucia, które nie powinny mieć miejsca. W tej historii nie wszystko jest takie, jakim się wydaje...

Zofia to pierwszy tom nowej trylogii przygodowo-romantycznej Córki hrabiny Urszuli Gajdowskiej, w której występują postaci znane z Dworku nad Biebrzą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 288

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej książki nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie ani w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt okładki i stron tytułowych

Anna Damasiewicz

Zdjęcia na okładce

© aberrantrealities | 123rf

© auxins | 123rf

© 100ker | depositphotos

Redakcja

Agnieszka Luberadzka

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Opracowanie wersji elektronicznej

Karol Bociek

Korekta

Aleksandra Wrońska

Monika Simińska

Wydanie I, Katowice 2025

Niniejsza powieść to fikcja literacka. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych jest w tej książce niezamierzone i przypadkowe.

Wydawnictwo Szara Godzina s.c.

[email protected]

www.szaragodzina.pl

© Copyright by Wydawnictwo Szara Godzina s.c., 2024

ISBN 978-83-68302-67-7

1.

Gdzieś w lesie między Goniądzem a Sztabinem nad Biebrzą, marzec 1835

Blask unoszącego się wysoko nad resztkami burzowych chmur księżyca przebijał się przez gęste listowie, tworząc wokół złowrogie cienie. Zofia gnała przez las, czując, jak zimne powietrze przeszywa jej skórę. Warkocz, niedbale ukryty pod kapturem, wciąż się wymykał, a męski strój i obszerna peleryna, choć wygodne, zaczynały krępować jej ruchy. Usłyszawszy za sobą odległe krzyki, odruchowo przycisnęła się bardziej do grzbietu konia.

Gonią mnie. Miałam rację, coś ukrywają. Linas… Ten diabeł wcielony, Linas! Nigdy mu nie ufałam! Zdrajca! – pomyślała z goryczą. Zacięty wyraz jego twarzy wypalał trwały obraz w jej umyśle.

Wytężała wzrok, skupiała całą swoją uwagę na wąskiej ścieżce i trzymaniu się w siodle. Tego dnia dosiadła Anubisa, czarnego ogiera czystej krwi arabskiej, sprowadzonego z Konstantynopola. Wiedziała, że zwierzę potrafi poruszać się nocą po bagiennym, niepewnym terenie i nie ulęknie się odgłosów strzałów, ale ścigający ją mężczyźni pędzili na równie silnych koniach, a ich zbliżające się głosy przyprawiały ją o dreszcze.

Po kilkunastu minutach morderczej gonitwy udało jej się w końcu odjechać na tyle, by zniknąć im z widoku. Anubis z pianą na pysku potrzebował odpoczynku po szaleńczej ucieczce, zatrzymała się więc na chwilę w zaroślach. Serce waliło jej niczym młot, lecz nie zdołała opanować natłoku wspomnień. To właśnie Linas Lulejko, ten, który powinien być przyjacielem jej drogiego Edmunda, siedział przy ognisku i mówił po rosyjsku. Czarne cienie drzew ożywały w blasku ognia, a na ich tle on, tak pewny siebie, wśród wrogów…

Jak mógł zdradzić? Jak mógł?!

Cztery lata wcześniej Linas był dla niej jak brat. Ktoś, komu Edmund ufał bezgranicznie. Tamtej feralnej nocy, gdy jej męża aresztowano, Linas uniknął schwytania, bo Edmund osłonił go własnym ciałem. To Edmund zapłacił najwyższą cenę za tę zdradę! Zofia zadrżała, widząc w wyobraźni obraz ukochanego prowadzonego w kajdanach na plac straceń. Nie pozwolono jej oglądać jego egzekucji, ale otrzymała szczegółowe sprawozdanie od jednego z urzędników.

Wówczas była jeszcze dziewczyną, nieświadomą ciężaru świata. Po śmierci męża przyszło jej zapłacić kolejną cenę. Majątek Edmunda został skonfiskowany na rzecz caratu, a ona sama, jako żona skazańca, mogła spodziewać się zesłania na Sybir lub przymusowego zamieszkania pod stałą obserwacją. Uratowały ją jedynie tytuł jej rodziny oraz wpływy matki, która zdołała wyprosić zgodę na powrót Zofii do rodzinnego domu. Jednak nawet tam nie była bezpieczna. Dwór Modlińskich pozostawał pod czujnym okiem wytrawnych obserwatorów.

Wróciła jako młoda wdowa, w której sercu żal i wściekłość mieszały się z poczuciem winy. Edmund oddał życie, a ona nic nie mogła zrobić, by go ocalić. To wtedy poprosiła madame Moreau, przyjaciółkę swojej matki, o naukę. Kobieta zgodziła się szkolić ją w szermierce, jeździe konnej, strzelaniu z łuku i broni palnej oraz sztuce kamuflażu. Zofia nie chciała już nigdy być słaba. Pragnęła odzyskać choć w drobnej części kontrolę nad swoim losem i w razie czego móc bronić nie tylko siebie, ale i młodszych sióstr. Jej trzej starsi bracia dawno się wyprowadzili i pozakładali rodziny. We dworze zostały same kobiety i one musiały sobie radzić.

Wiedziała, że nie może tu długo zostać. Rosjanie byli coraz bezwzględniejsi, wystarczyło, że ktoś doniósłby, iż Zofia była w lesie tej nocy, a jej rodzinę mogłyby dosięgnąć represje. Kobiety pozostałe w majątku: jej matka, młodsze siostry, a nawet służba, byłyby zdane na łaskę rosyjskich urzędników.

Wyrównała oddech, przetarła pot z czoła, a wraz z nim obraz usnuty ze wspomnień i powróciła do rzeczywistego świata mokrych butów, przemokniętej peleryny i obolałego, wyziębionego ciała. Mięśnie Anubisa drżały, jednak musiała zmusić konia do większego wysiłku. Ruszyła. Gałęzie smagały ją po twarzy, szarpane przez gwałtowny podmuch wiatru. Usłyszała szelest liści i głosy z oddali. Nadciągali.

Krzyk niósł się echem po lesie:

– Dawaj, dawaj. On bieżał na wostok1.

1 Prędzej, prędzej! Uciekł na wschód! (ros.)

Była pewna, że biorą ją za szpiega. Czyżby podejrzewali, że odkryłam ich plany? – myślała intensywnie. Albo sądzili, że pracuję dla kogoś innego? Niewiele usłyszała poza tym, że wspominali o starej mapie i skarbach Złotej Ordy. Czy wiem coś na temat Złotej Ordy? – próbowała sobie przypomnieć. Uwielbiała historię, kolekcjonowała stare księgi i zwoje, korzystała też z obszernej biblioteki Wigurów, z którymi ich rodzina była zaprzyjaźniona, ale legendy na temat zaginionych skarbów nie leżały w kręgu jej zainteresowań. Zofia starała się twardo stąpać po ziemi. Miała silniejszy charakter, niż można by sądzić, patrząc na jej drobną sylwetkę i delikatne rysy. Nawet śmierć Edmunda jej nie pokonała, choć popchnęła do uczynienia wielu zmian.

Jasna poświata księżyca przebijała się przez rozrzedzający się woal chmur, a unoszące się nad mokradłami mgły dodawały krajobrazowi mrocznego klimatu. Zofia znała te tereny zbyt dobrze, by lękać się tutejszej fauny i flory. Owszem, czuła respekt i przestrzegała praw, którymi się rządziły, ale nie wierzyła w metafizyczne bzdury, którymi karmiły się jej siostry. Nie przerażały jej odgłosy kopyt, trzask gałęzi i pohukiwania sów.

Musiała działać, nie myśleć o przeszłości. Las coraz bardziej gęstniał, a ścieżki stały się zdradliwe, jednak znała tę okolicę jak własną kieszeń. Pędziła przed siebie, obierając najtrudniejszą do przebrnięcia trasę. Już dawno upatrzyła sobie wśród tej szmaragdowej gęstwiny miejsca, które stanowiły naturalne pułapki, i nauczyła się zgrabnie je omijać, nawet pod osłoną nocy. Okoliczne bagna bywały śmiertelnie niebezpieczne, ale ten, kto znał ich sekrety, potrafił wykorzystać je dla siebie. W normalnych okolicznościach, gdyby trafiła na zgromadzenie obcych, umknęłaby bez większego wysiłku. Niestety podejrzewała, że mózgiem operacji, którą planowali, musiał być Linas, i to jego obecność budziła w niej największą niepewność. Litwin znał dobrze te tereny, bo jako dzieci on, ona, jej siostry i ukochany Edmund przemierzali lasy w poszukiwaniu przygód. Do dziś miała przed oczami obraz Linasa pochylonego nad bezbronnym, wałęsającym się po lesie psiakiem, a w uszach dojmujący pisk, który raptem ucichł, zakończony brutalnym pchnięciem nożem. Od tamtej pory ostrzegała Edmunda przed przyjaźnią z tym okrutnym człowiekiem, ale jej nie słuchał.

Po śmierci Edmunda Linas przyszedł złożyć jej kondolencje. Skruszony, zbolały, wychudzony, z widocznymi śladami walk, a ona wykrzyczała mu w twarz, że powinien był zająć miejsce jej męża. Powinien był zginąć zamiast niego, bo nigdy nie szanował życia. Szafował nim na prawo i lewo. Nikt by po nim nie rozpaczał. Żałowała później słów, które padły z jej ust w chwili rozpaczy. Budziła się w środku nocy, nękana wyrzutami sumienia. Życzyła śmierci człowiekowi, który też kochał jej męża i też cierpiał z powodu jego śmierci. Tak przynajmniej sądziła przed czterema laty. Teraz wszystko wydawało się inne…

Uważnie poprowadziła Anubisa po wąskiej, zakamuflowanej kładce, po której inni jeźdźcy nie odważyliby się przeprawić. Nocne mgły snuły się nad bagnem, zamieniając wszystko wokół w koszmarne widziadła. Gdy była już na środku mostka, usłyszała za sobą chrzęst. Jeden z jeźdźców próbował ją dogonić, pokonując przeszkodę. Linas, to musiał być on. Zaryzykował, choć wiedział, że przejazd mógł go kosztować życie. Nikt inny nie byłby tak szalony.

– Zatrzymaj się! – usłyszała przebijający się przez chłodne powietrze jak grot strzały głos, który potwierdził jej przypuszczenia.

Zofia obejrzała się z lodowatym gniewem, korzystając z tego, że jej twarz zasłania szeroki kaptur peleryny. Ostatnie promienie księżyca odbijały się od sztyletu Linasa, którym wymachiwał w jej stronę.

– Zatrzymaj się, a może daruję ci życie! – Jego słowa były bardziej groźbą niż propozycją. – Wiesz, że nie masz dokąd uciec!

Jego twarz stężała, ciemne oczy zalśniły złością. W jednej chwili uniósł broń, ale wtedy Anubis, czując napięcie swojej pani, rzucił się gwałtownie do przodu. Mostek zatrzeszczał, ale wytrzymał, pozwalając Zofii umknąć w głąb mokradeł. Linas zaklął, chciał ją dogonić, jednak wciąż walczył z chwiejną kładką. Zofia, spoglądając przez ramię, zobaczyła, jak potyka się na śliskich deskach. Był skazany na porażkę. Nie żałowała go, przeciwnie. Życzyła mu jak najgorzej. Wiedziała jednak, że to nie koniec, bo reszta ścigających mogła okrążyć mokradła i dogonić ją zaraz za nimi. Mieli tę przewagę, że nie jeździli przez kilka godzin po lesie i nie byli tak wyziębieni i przemoczeni, jak ona. Ich konie też były wypoczęte.

Nie miała zamiaru się poddać. Zacisnęła pięty na bokach konia, by dać zwierzęciu do zrozumienia, że to jeszcze nie koniec, i popędziła naprzód.

Nie ujechała daleko, gdy jeden z mężczyzn, których głosy znikały w oddali, podjechał bliżej niż reszta. Serce podeszło jej do gardła. Zwolniła, skręciła w prawo i zadecydowała o zmianie trasy na najryzykowniejszą z możliwych. Tę, której pokonanie graniczyło z cudem, bo równinny teren nagle spadał tam w dół. Skuliła się, wstrzymując oddech, i się odwróciła. W tym momencie jeden z koni przebił się przez gałęzie tuż za nią. Zmusiła swojego rumaka do skoku na ścieżkę w dół zbocza. Na nieszczęście teren po niedawnej burzy był mokry i śliski. Nawet specjalne podkowy Anubisa nie były w stanie zaradzić poślizgowi.

Przeraziła się. Tym razem bardzo. Dotarło do niej, że może nie wyjść z tej przygody cało.

Zjeżdżając po stromym stoku, poczuła jednak, jak las przyjmuje ją w swoje ramiona, otulając zapachem mchu i gnijących liści. Tutaj była bezpieczna – przynajmniej na chwilę.

Mądry, przeszkolony koń nie wydał z siebie najcichszego dźwięku, mimo że ześlizgując się, z pewnością doznał kontuzji. Upadł tak umiejętnie, że Zofia tylko się wybrudziła i lekko potłukła, ale niczego sobie nie złamała. Wystarczyło spokojnie wyczekać odpowiedniego momentu, by móc ruszyć dalej.

Nieprzyjaciel musiał zgubić trop, bo nawoływania i rżenie koni umilkły zastąpione przez kakofonię nocnych ptaków i szmer pobliskiej rzeki. Odczekała na wszelki wypadek jeszcze jakąś godzinę i ruszyła z wolna do domu dopiero, kiedy uznała, że nic już jej nie zagraża. Przez połowę drogi prowadziła Anubisa w obawie o jego nogi, ale później dosiadła go, bo drżące ze wzburzenia i z zimna ciało zbuntowało się i lękała się, że może stracić przytomność. Opadające emocje sprawiły, że coraz intensywniej odczuwała obolałe mięśnie i rany zadane przez ostre gałęzie.

Gdy po jej długiej wędrówce z ciemności wyłonił się zarys pałacyku hrabiny Modlińskiej, poczuła ogromną ulgę. Tutaj zawsze była bezpieczna. Kiedy koń wreszcie zatrzymał się przed bramą, Zofia zeskoczyła z siodła, dygocząc na całym ciele. Wiedziała jednak, że to nie koniec.

W stróżówce nie było nikogo, co wzbudziło jej czujność. Stary, zrzędliwy Józef był zbyt skrupulatny, aby zapomnieć wyznaczyć kogoś na służbę, dlatego rozejrzała się uważnie wokoło, aż jej przyzwyczajony do ciemności wzrok natrafił na ciemny kształt pośród gałęzi wysokiej brzozy. Odruchowo wstrzymała oddech, bo to, co ujrzała, z całą pewnością nie było efemerydą ani grą światła i cieni, chyba że wyobrażenia potrafiły się materializować. Obleczona czernią postać się wyprostowała. Spod kaptura wyłonił się fragment bladego policzka. Zofia z trudem stłumiła okrzyk strachu. Tajemnicza zjawa uniosła głowę, a obszerny materiał zsunął się, ukazując kobiecą twarz.

– Madame Moreau – wyszeptała z ulgą Zofia. – Gdzie podział się strażnik? – rzuciła ciche pytanie, bo kobieta po zeskoczeniu z gałęzi w kilku szybkich susach znalazła się obok niej.

– Dałam mu wolne – odrzekła, obrzucając ją zaciekawionym spojrzeniem. – Czekałam na ciebie. Gdzieś ty się podziewała?! – spytała z mieszaniną troski i pretensji w głosie, po czym ujęła ją pod ramię, bo ta słaniała się na nogach, i chwyciła konia za uzdę.

– W lesie – padła lakoniczna, ledwo słyszalna odpowiedź.

– Co się stało? – dociekała kobieta. – Martwiłam się.

– Linas… – wyszeptała Zofia. – Zdradził nas.

– Sacrebleu!2 – wysyczała po francusku. – Jesteś pewna? – dodała po chwili. Jak wszyscy mieszkańcy dworu, madame Moreau znała Linasa od lat i trudno było jej w to uwierzyć. Od dzieciństwa były z nim same kłopoty, ale nie można było go nazywać nielojalnym. Bohatersko walczył w powstaniu, a wcześniej wielokrotnie stawał w obronie słabszych i ratował ich z tarapatów. Choć z reguły sam wszystkich w te tarapaty wpędzał.

2 Do diaska! (franc.)

– Jestem – potwierdziła Zofia.

– Widział cię? – spytała krótko.

Zofia pokręciła głową w zaprzeczeniu i pozwoliła się zaprowadzić do dworu.

– Później mi wszystko opowiesz, teraz musisz odpocząć.

Madame Moreau pomogła Zofii otworzyć boczne wejście, a sama udała się z Anubisem do stajni, by przekazać go pod opiekę koniuszemu.

Wchodząca do domu Zofia napotkała spojrzenie matki. Hrabina Modlińska stała w progu, a w jej oczach malowało się więcej pytań, niż Zofia była gotowa dać odpowiedzi.

Na szczęście kobieta oszczędziła córce upomnień i przesłuchania, ujęła ją za rękę i zaprowadziła do jej pokoju, gdzie pomogła się rozebrać, umyć i położyć do ciepłego łóżka.

– Jest rozpalona – powiedziała do madame Moreau, kiedy ta wróciła ze stajni i z obchodu.

– Koń też ledwo zipał – oznajmiła z przejęciem kobieta. – Dzięki Bogu mamy odpowiednie mikstury od Kossakowskich, bo jak nic, doszedłby na zapalenie płuc, zołzy lub z przemęczenia. O tym, że zwierzę się poobijało, zgubiło podkowę i nadwyrężyło mięśnie, nawet nie wspomnę… – Podeszła, łapiąc oddech, do łóżka Zofii, i położyła dłoń na jej czole. – Rzeczywiście gorące – oceniła. – Trzeba zrobić okład i podać napar z lipy i czarnego bzu. Biedaczka całą noc spędziła na bagnach w przemoczonych ubraniach.

– Może wezwiemy medyka? – zaproponowała hrabina.

– I co mu powiemy? – odpowiedziała pytaniem przyjaciółka. – Widzisz te wszystkie zadrapania i siniaki? – Wskazała dłonią na twarz i przedramiona Zofii. – Jej połamane paznokcie też zrodziłyby podejrzenia.

– Mogłybyśmy powiedzieć, że miała wypadek. Plewiła chwasty w ogrodzie, poślizgnęła się i poobijała albo… chociażby wpadła do Biebrzy – zaproponowała.

– Ja tu cały czas leżę – wyjęczała Zofia. – Nic mi nie będzie. Muszę się tylko wygrzać i odpocząć. Koniuszy wie, co robić z Anubisem. Miał do czynienia z podobnymi przypadkami w przeszłości – przypomniała. – Nie musicie się martwić. Przynajmniej nie o mnie. Eliza poda mi jakąś miksturę i się wykuruję.

Kobiety wymieniły spojrzenia, a kilka minut później do pokoju weszła pokojówka z tacą pełną buteleczek, pojemników i kubków z ziołami przyrządzonymi przez Elizę, młodszą siostrę Zofii, która sądziła, że przygotowuje je dla koniuszego, który spadł z konia podczas nocnej przeprawy przez bagna i się zaziębił.

Zofia z niechęcią wypiła kilka łyżek syropu i dwa kubki gorących naparów. Smarowania śmierdzącymi mazidłami odmówiła, ale kobiety, nie bacząc na jej opór, wysmarowały ją maściami z arniki, wrotyczu i gęsiego smalcu, a potem okryły pierzyną. Na zmianę też czuwały do rana przy jej łóżku.