Azyl dla serc - Urszula Gajdowska - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Azyl dla serc ebook i audiobook

Gajdowska Urszula

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

14 osób interesuje się tą książką

Opis

Weronika - ambitna weterynarz z wielkiego miasta, wraca do rodzinnego majątku Garlickich na prowincji po tym, jak jej życie rozpada się na kawałki…

Jednak życie na prowincji okazuje się trudniejsze, niż przypuszczała. Zmagając się z uprzedzeniami mieszkańców, musi udowodnić, że potrafi nie tylko zrozumieć, ale i pomóc ich zwierzętom.

 

Na miejscu spotyka dawnego znajomego Eryka Kolta, tajemniczego weterana wojennego, który prowadzi miejscowe schronisko dla zwierząt. Ich początkowa niechęć przeradza się w burzliwą relację pełną napięć, wzajemnych oskarżeń i zaskakujących momentów zrozumienia. Jednak sielankę psuje niespodziewany powrót Daniela, byłego narzeczonego, który nie cofnie się przed niczym, by odzyskać Weronikę – zwłaszcza gdy dowiaduje się, że jej rodzina ma wpływy polityczne.

W tle tej emocjonującej opowieści o rodzącej się miłości wysnutej wśród krajobrazów Podlasia, rozgrywa się również walka o zaufanie lokalnej społeczności, odkrywanie rodzinnych tajemnic i próba przezwyciężenia demonów przeszłości.

Czy Weronika znajdzie swoje miejsce w świecie, który kiedyś porzuciła? Czy Eryk odważy się otworzyć serce na nowo? I czy wspólnie zdołają odnaleźć szczęście w prostocie życia na wsi?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 340

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 53 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Klaudia Bełcik

Oceny
4,5 (77 ocen)
52
12
11
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Coen098

Z braku laku…

Książka ze zmarnowały potencjałem, niestety. Mnie nie wciągnęła, choć do końca czekałam na jakieś wow. Za dużo wątków, wszystko tak jakoś pobieżnie potraktowane, sporo błędów językowych, a momentami jak podręcznik do weterynarii. Nie polecam.
10
bierdonka21

Z braku laku…

Źle się to czyta, jak jakieś wypracowanie. Emocje bardzo spłaszczone. Takie po prostu przewidywalne romansidelko.
00
akaniuk85

Nie oderwiesz się od lektury

"Azyl dla serc" Urszula Gajdowska Jeśli jesteście stałymi bywalcami mojego bloga, to z pewnością doskonale wiecie, że Urszula Gajewska to autorka, po której utwory sięgam wyjątkowo często. Jej twórczość niezmiennie mnie fascynuje i tym razem nie jest inaczej. Autorka, którą dotychczas znaliśmy głównie jako mistrzynię powieści historycznych, zaskakuje i zachwyca czytelników swoją książką „Azyl dla serc”. To zupełnie nowa odsłona jej twórczości, przenosząca nas z zamierzchłych epok w sam środek współczesności. Ta książka to dowód na wszechstronność Urszula Gajdowska autorka i jej zdolność do tworzenia porywających historii, niezależnie od ram czasowych. To lektura obowiązkowa dla wszystkich, którzy cenią sobie dobrze skonstruowaną fabułę, głębokich bohaterów i nutkę magii wplecioną w prozę życia. Gotowi na literacką podróż, która poruszy Wasze najgłębsze emocje i pozostawi niezapomniany ślad w sercu? Przygotujcie się na spotkanie z powieścią, która jest niczym ciepły koc w chłodny wiec...
00
PrzyKominkuZKawa

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam książki autorki. Potrafią wzruszać. Polecam gorąco.
00
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo ciekawa historia .
00

Popularność




Re­dak­cjaAgnieszka Lu­be­radzka
Ko­rektaBe­ata Goł­kow­ska
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAnna Slo­torsz
Zdję­cie wy­ko­rzy­stane na okładce© Ado­be­Stock
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2025 © Co­py­ri­ght by Ur­szula Gaj­dow­ska, War­szawa 2025
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-8329-790-3
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

1.

Trasa War­szawa–Bia­ły­stok,upalny czerw­cowy wie­czór

Li­nia ho­ry­zontu za­bar­wiła się na czer­wono, a czerw­cowe słońce ustę­po­wało miej­sca nocy, kiedy We­ro­nika Gar­licka wy­ru­szyła w drogę swoim wy­słu­żo­nym peu­ge­otem w au­to­ma­cie. Zda­wała so­bie sprawę, że auto wy­maga wi­zyty u me­cha­nika, ale była zbyt po­chło­nięta my­ślami, by jesz­cze i tym się przej­mo­wać. We wstecz­nym lu­sterku od­bi­jały się świa­tła War­szawy, mia­sta, w któ­rym pla­no­wała spę­dzić naj­bliż­sze lata u boku cu­dow­nego męż­czy­zny, wy­ko­nu­jąc za­wód, o któ­rym ma­rzyła od za­wsze, a w przy­szło­ści za­pewne uro­dzić dzieci i speł­niać się rów­nież w roli matki.

Te­raz jed­nak, z ser­cem ści­śnię­tym ze zło­ści i smutku, opusz­czała sto­licę. Ostat­nie pro­mie­nie słońca ma­lo­wały niebo w od­cie­niach różu, czer­wieni i po­ma­rań­czy, two­rząc nad nią sur­re­ali­styczny kra­jo­braz, który kon­tra­sto­wał z ciem­nie­ją­cym kra­jo­bra­zem po­ni­żej. Świa­tła mia­sta mi­go­tały w od­dali, przy­po­mi­na­jąc jej o wszyst­kich nie­zre­ali­zo­wa­nych ma­rze­niach, które za sobą zo­sta­wiała.

– No pięk­nie! – jęk­nęła, bo kli­ma­ty­za­cja, która zi­pała ostat­nim tchnie­niem, od­mó­wiła po­słu­szeń­stwa.

Jezd­nia była za­tło­czona i część su­ną­cych w obu kie­run­kach po­jaz­dów róż­nego ro­dzaju wy­dzie­lała tu­many spa­lin. Miała do wy­boru dwie moż­li­wo­ści: albo otwo­rzyć okna i na­ra­zić się na wszę­do­byl­ski ha­łas i tru­jące spa­liny, albo du­sić się w na­grza­nym au­cie. Roz­chy­liła koł­nierz ko­szuli, roz­pięła kilka gór­nych gu­zi­ków i mruk­nęła coś nie­wy­raź­nie pod no­sem. Trzy­ma­jąc jedną ręką kie­row­nicę, drugą wy­grze­bała z to­rebki klamrę i nie­dbale spięła nią włosy. Nie zwró­ciła uwagi, że zęby spinki uma­zały się w kar­mel­ko­wych cu­kier­kach, któ­rych otwartą paczkę chwy­ciła, wy­bie­ga­jąc z miesz­ka­nia.

Mimo po­cząt­ko­wych trud­no­ści droga upły­nęła jej bar­dzo szybko i ze zdzi­wie­niem za­uwa­żyła, że pora zje­chać z au­to­strady A2 na mniej uczęsz­czaną trasę. Wów­czas do­piero ob­ni­żyła szyby i wy­łą­czyła ra­dio, które miało za­głu­szać my­śli, ale nie speł­niło tej funk­cji.

Do jej uszu do­biegł zna­jomy war­kot. Już kie­dyś zda­rzyło się jej nie­mal zgu­bić tłu­mik. Tym ra­zem sy­tu­acja wy­glą­dała po­dob­nie. Naj­praw­do­po­dob­niej mon­to­wany u zna­jo­mego me­cha­nika frag­ment odła­mał się i spadł z mo­co­wa­nia. We­ro­nice stale przy­tra­fiały się po­dobne sy­tu­acje, bo jak ma­wiała jej ciotka, lu­biła przy­cią­gać wy­padki.

Zje­chała na po­bo­cze, wy­sia­dła i przyj­rzała się me­ta­lo­wej ru­rze, którą tylko kilka cen­ty­me­trów dzie­liło od pod­łoża. Jesz­cze chwila i cią­gnę­łaby ją za sobą. Nie miała przy so­bie pa­ska ani sznurka od­po­wied­niej dłu­go­ści. Po­zo­stał je­dy­nie ban­daż z ap­teczki i to wła­śnie nim się po­słu­żyła. La­tarki w te­le­fo­nie użyła do oświe­tle­nia pod­wo­zia i na ko­la­nach, nie zwa­ża­jąc na to, czy się wy­bru­dzi, okrę­ciła rurę ban­da­żem, któ­rego ko­niec za­mo­co­wała do uchwytu w ba­gaż­niku. Miała na­dzieję, że tyle wy­star­czy na do­jazd do ro­dzin­nego domu.

Wsia­dła z po­wro­tem do auta i ostroż­nie ru­szyła, na­słu­chu­jąc od­gło­sów przez otwarte okno. As­fal­towa droga gładko prze­szła w żwi­rową, co ozna­czało, że była bli­żej celu.

Udało jej się do­je­chać do łąk na­le­żą­cych do rol­ni­ków z jej ro­dzin­nej wsi, kiedy usły­szała ło­mot. Ten dźwięk był jak ostatni gwóźdź do trumny jej na­dziei. Marsz­cząc nos, za­trzy­mała sa­mo­chód na po­bo­czu. Do domu nie było da­leko. Ja­kieś dwa ki­lo­me­try.

Zmę­czona i sfru­stro­wana wy­sia­dła z sa­mo­chodu. Sie­dze­nie w nim nie miało sensu, a dwu­ki­lo­me­trowa trasa przez pola i las była jej do­brze znana. Mo­gła tę od­le­głość bez trudu po­ko­nać pie­szo na­wet nocą. Oko­lica była za­wsze bez­pieczna, także nie bała się ewen­tu­al­nej na­pa­ści. Co naj­wy­żej mo­gła się na­tknąć na parę na­sto­lat­ków, któ­rzy wy­mknęli się na nocną schadzkę w le­sie, lub rol­nika, który pra­co­wał w polu do póź­nych go­dzin.

Gę­sty woal z chmur, który do tej pory przy­sła­niał księ­życ, roz­stą­pił się i jej oczom uka­zały się ma­ja­czące w od­dali wieże ro­dzin­nego domu. Bu­dowla po­cho­dząca z po­czątku osiem­na­stego wieku, wie­lo­krot­nie prze­bu­do­wy­wana przez ko­lejne po­ko­le­nia ary­sto­kra­tycz­nego rodu, z któ­rego i ona się wy­wo­dziła, usy­tu­owana była tak, że gó­ro­wała nad oko­licą i można ją było do­strzec z da­leka. W mro­kach nocy nie przy­po­mi­nała ele­ganc­kiego dworu, który w la­tach swo­jej świet­no­ści tęt­nił ży­ciem i przy­cią­gał tłumy. Po wszyst­kich wzlo­tach i upad­kach na prze­strzeni wie­ków, po­ża­rze, za­bo­rach, ban­kruc­twie, re­mon­tach, prze­bu­do­wach oraz pod wpły­wem dzia­ła­nia wdzie­ra­ją­cej się z każ­dej strony na­tury prze­obra­ził się w coś, co z da­leka przy­po­mi­nało tań­szą wer­sję zamku Dra­culi.

We­ro­nika nie chciała tu wra­cać, nie pla­no­wała tego. Zro­biła wszystko, co w jej mocy, by trzy­mać się od tego miej­sca z da­leka, ale po pięt­na­stu la­tach od wy­pro­wadzki wra­cała tu na dłu­żej. Dom na wzgó­rzu na­dal wy­da­wał jej się mroczny i obcy. Od śmierci matki nie było w nim ro­dzin­nego cie­pła, od­gło­sów śmie­chu, za­pa­chu cia­sta, ży­cia.

Jako dziecko nie zda­wała so­bie sprawy z tego, że jej ro­dzinna sie­dziba bu­dzi w oko­licz­nych miesz­kań­cach tak wiele emo­cji. Do­piero kiedy po­szła do szkoły, do­wie­działa się od in­nych uczniów, że jej dom na­zy­wano ta­jem­ni­czym dwo­rem na wzgó­rzu. W za­sa­dzie spodo­bała jej się ta na­zwa, bo od­dzia­ły­wała na wy­obraź­nię, po­bu­dzoną przez masę li­te­ra­tury róż­nego ga­tunku, jaką ra­czyła ją od uro­dze­nia matka. W hi­sto­rie o la­men­tu­ją­cym du­chu ko­biety, która po­wraca w każdą peł­nię księ­życa, by od­szu­kać ode­brane jej klej­noty, nie wie­rzyła. Po­dej­rze­wała, że dzie­ciaki zwy­czaj­nie chciały ją na­stra­szyć. Mu­siała jed­nak przy­znać, że kiedy stan zdro­wia jej matki po­gor­szył się do tego stop­nia, że nie była w sta­nie opusz­czać domu, a po­tem ode­szła we śnie, za­nim ją, We­ro­nikę, uko­ły­sała do snu, ogar­nął ją nie­da­jący się lo­gicz­nie wy­tłu­ma­czyć chłód, jakby oto­czyły ją lo­do­wate nie­wi­dzialne ra­miona. Na tamto wspo­mnie­nie do dziś od­czu­wała mro­wie­nie na karku.

Te­raz, aby ode­gnać nie­przy­jemne my­śli, ro­zej­rzała się na­około, sta­ra­jąc się roz­po­znać jak naj­wię­cej zna­jo­mych kształ­tów.

Nie było sensu cze­kać na to, że na­gle zjawi się ja­kiś wy­ba­wi­ciel i wspo­może ją w nie­doli, dla­tego po­zbie­rała naj­po­trzeb­niej­sze i naj­cen­niej­sze rze­czy do to­rebki, którą za­raz prze­wie­siła przez ra­mię, i za­mknęła sa­mo­chód.

Gdy szła przez pola, ota­cza­jące ją ci­sza i za­pach lasu stop­niowo ko­iły jej nerwy. To było miej­sce, któ­rego przez długi czas sta­rała się uni­kać, ale te­raz miała na­dzieję, że przy­nie­sie jej spo­kój, któ­rego tak de­spe­racko po­trze­bo­wała. Cze­kała ją długa noc pełna roz­my­ślań, ale bę­dąca kro­kiem w stronę no­wego po­czątku.

Ży­cie to skła­dowa wielu róż­no­ra­kich chwil, na­szła ją fi­lo­zo­ficzna myśl. To zbiór mo­men­tów mi­łych, strasz­nych, we­so­łych, mrocz­nych, smut­nych, nud­nych i tych prze­ło­mo­wych. Znaczna część tego, co się nam przy­tra­fia, jest dzie­łem przy­padku, ale te po­zo­stałe mo­menty wy­ni­kają z po­dej­mo­wa­nych przez nas de­cy­zji. Nie za­wsze traf­nych.

Dla We­ro­niki Gar­lic­kiej de­cy­zja o po­wro­cie na pod­la­ską wieś była nie­wąt­pli­wie jedną z prze­ło­mo­wych, ale czy wła­ści­wych? O tym młoda ko­bieta miała się do­piero prze­ko­nać. Te­raz mu­siała do­trzeć do domu, a droga wio­dła przez las i pod górę. Au­tem mu­sia­łaby zro­bić sporą pę­tlę. Pie­szo mo­gła wy­brać skróty.

Szybko oka­zało się, że nie był to wy­bór naj­bar­dziej udany. Już po kilku mi­nu­tach kro­cze­nia udep­taną ścieżką ru­nęła jak długa, za­ha­czyw­szy no­gawką spodni o ko­rzeń. Su­wak w tor­bie nie wy­trzy­mał na­pię­cia i cała jej za­war­tość wy­lą­do­wała na ziemi.

– No świet­nie! – syk­nęła We­ro­nika.

Od­szu­kała dło­nią te­le­fon, by móc sko­rzy­stać z la­tarki. Nie­stety... Ko­mórka oka­zała się roz­ła­do­wana.

– Cho­lera! Jak mo­głam do tego do­pu­ścić!

Po omacku ze­brała roz­sy­pane rze­czy. Pod­no­sząc się z ziemi, po­czuła, jak coś chrzę­ści pod stopą.

– O nie, tylko nie to... – mruk­nęła, od­kry­wa­jąc, że to jej ulu­bione oku­lary sło­neczne. Wes­tchnęła ciężko i wrzu­ciła ich resztki do torby.

Szła da­lej, a ścieżka sta­wała się co­raz bar­dziej stroma i ka­mie­ni­sta. W pew­nym mo­men­cie We­ro­nika po­czuła, jak jej but za­nu­rza się w bło­cie. Przy­naj­mniej miała taką na­dzieję, bo za­cią­gnąw­szy po­wie­trze no­sem, oce­niła, że mo­gło to nie być błoto, a od­chody ja­kie­goś zwie­rzaka.

– Pięk­nie, na­prawdę wspa­niale... – Uśmiech­nęła się gorzko, pró­bu­jąc wy­cią­gnąć nogę z grzą­skiego chwytu. Kiedy jej się to udało, but był nie do po­zna­nia, a spodnie ubru­dzone do ko­lan.

Na­gle w od­dali za­grzmiało, a chwilę po­tem nocne niebo prze­cięła zyg­za­ko­wata bły­ska­wica.

– I jesz­cze bu­rza – wy­mru­czała. – Skąd?

Na nie­bie nie było wi­dać chmur, a sre­brzy­sty blask księ­życa oświe­tlał jej drogę. Zro­biło się jed­nak zde­cy­do­wa­nie chłod­niej, czego do tej pory nie za­re­je­stro­wała.

Ru­szyła da­lej, ale pech nie chciał jej opu­ścić. Zu­peł­nie nie­spo­dzie­wa­nie z ga­łęzi nad głową sfru­nął nie­to­perz. Za­cze­pił skrzy­dłem o lepką klamrę i wkrę­cił się w jej włosy. We­ro­nika za­częła ma­chać rę­kami i pod­ska­ki­wać, pró­bu­jąc go od­go­nić.

– To ja­kaś tra­gi­ko­me­dia – wy­krztu­siła, kiedy w końcu udało jej się uwol­nić od nie­spo­dzie­wa­nego pa­sa­żera i przy oka­zji zgu­bić klamrę, przez co jej dłu­gie włosy, splą­tane kar­mel­kową ma­zią, ster­czały we wszyst­kich kie­run­kach.

Przed nią było jesz­cze co naj­mniej pięt­na­ście mi­nut mar­szu słabo oświe­tloną ścieżką.

2.

Ta­jem­ni­czy dwór na wzgó­rzu,tej sa­mej nocy

Kiedy We­ro­nika do­tarła do krańca wy­dep­ta­nej ścieżki, blask księ­życa prze­bi­jał się przez gę­ste li­sto­wie. Była brudna, po­tar­gana i na­bur­mu­szona. Dom na wzgó­rzu stał przed nią jak mil­czący świa­dek jej nie­doli.

Od­po­częła chwilkę i tasz­cząc nie­do­mkniętą torbę, prze­szła przez roz­le­głe sad i ogród i wspięła się po ka­mien­nych scho­dach.

– No, cóż, wi­taj z po­wro­tem w ta­jem­ni­czym dwo­rze, We­ro­niko – po­wie­działa sar­ka­stycz­nie, spo­glą­da­jąc przez szybkę w drzwiach wej­ścio­wych na ci­che, mroczne wnę­trze, oświe­tlone je­dy­nie przy­tłu­mio­nym świa­tłem noc­nej lampki.

W tym mo­men­cie lu­nął deszcz z ta­kim im­pe­tem, że wy­da­wało się, jakby całe niebo po­sta­no­wiło się na nią wy­lać. Kro­ple desz­czu bęb­niły o dach i pa­ra­pety, a We­ro­nika stała u szczytu scho­dów kom­plet­nie prze­mo­czona.

– Cho­lera! – za­klęła pod no­sem.

Li­cząc, że za­pa­sowy klucz znaj­duje się tam, gdzie kie­dyś, cof­nęła się o kilka stopni i od­li­czyła siódmy ka­mień przy ozdob­nym skal­niaku na ta­ra­sie. Dłońmi drżą­cymi z zimna i ner­wów pod­nio­sła ka­mień. Na szczę­ście klucz wciąż tam był, choć po­kryty cienką war­stwą mchu. Oj­ciec za­pewne już spał. Nie chciała go bu­dzić. In­nych osób się nie spo­dzie­wała. Nie mo­gła się do­cze­kać, kiedy ci­chutko prze­mknie do swo­jego daw­nego po­koju i bę­dzie mo­gła się w nim za­szyć i od­ciąć się od wszyst­kiego. Jak za cza­sów jej dzie­ciń­stwa.

Ostat­nie ty­go­dnie były dla niej kosz­ma­rem i mu­siała wiele rze­czy prze­my­śleć.

Po do­brych pię­ciu mi­nu­tach walki z osa­dem na klu­czu, unie­moż­li­wia­ją­cym po­ko­na­nie zamka, prze­mę­czona, głodna i po­iry­to­wana otwo­rzyła drzwi. Mo­gła wresz­cie skryć się przed desz­czem. W przed­sionku zdjęła ubło­cone buty i nie za­pa­la­jąc świa­tła, ru­szyła głę­biej w stronę wnę­trza dworu. Mo­gła po­ru­szać się po omacku, bo oj­ciec nie prze­sta­wiał ni­czego od lat, jakby czas się dla niego za­trzy­mał. Choć może było mu zu­peł­nie obo­jętne, czy jego ro­dzinna sie­dziba wy­maga in­ter­wen­cji. Kil­ku­krot­nie zwra­cała mu uwagę, że część me­bli na­le­ża­łoby wy­mie­nić, ale Gu­staw Gar­licki, je­śli in­we­sto­wał pie­nią­dze w dom, to je­dy­nie wów­czas, gdy było to nie­zbędne i wpły­wało na jego funk­cjo­nal­ność i trwa­łość. Na­pra­wiał za­tem in­sta­la­cje, ła­tał dach, ale to, czy wnę­trza od­po­wia­dały ka­no­nom mody lub wy­go­dzie miesz­kań­ców, zu­peł­nie go nie in­te­re­so­wało.

We­ro­nika wy­szła z ob­szer­nego przed­sionka, prze­szła po skrzy­pią­cej pod­ło­dze przez hol i do­tarła do scho­dów pro­wa­dzą­cych na pię­tro. Na­gle coś spi­cza­stego wy­ło­niło się z ciem­no­ści i do­tknęło czubka jej nosa. Zmarsz­czyła brwi, pró­bu­jąc do­strzec, co to ta­kiego.

– Kim je­steś? – pa­dło py­ta­nie. Głos był bar­dzo ni­ski, ale nie na­le­żał do jej ojca. We­ro­nika za­marła, serce za­częło jej bić szyb­ciej.

– Miesz­kam tu – wy­du­kała nie­pew­nie.

– We­ro­nika! – roz­legł się ra­do­sny okrzyk.

Ciotka Be­nia odło­żyła po­grze­bacz i rzu­ciła się do bra­ta­nicy, aby ją wy­ści­skać.

– Ale żeś mnie wy­stra­szyła, dzie­cino – oznaj­miła już nor­mal­nym to­nem. – My­śla­łam, że to ja­kiś wła­my­wacz. Nie spo­dzie­wa­łam się, że jed­nak ule­gniesz moim proś­bom, weź­miesz tro­chę wol­nego w tej ele­ganc­kiej kli­nice i wspo­mo­żesz ojca. To je­dyny kom­pe­tentny we­te­ry­narz w oko­licy i mamy ogromny pro­blem, gdy ja­kieś zwie­rzę po­trze­buje na­głej po­mocy.

– Już mi cio­cia o tym wspo­mi­nała. Wiem, że dwaj po­zo­stali też brali udział w wy­padku, ale we wszyst­kich oko­licz­nych mia­stecz­kach re­zy­dują inni we­te­ry­na­rze, a w ra­zie czego można we­zwać ko­goś i z in­nego wo­je­wódz­twa. Więk­szość ma auta i prawo jazdy, do­je­dzie na miej­sce.

– To tylko w teo­rii wy­daje się pro­ste. Czę­sto nie chcą je­chać tak da­leko lub zwy­czaj­nie nie mają czasu. Twój oj­ciec, ten stary pi­jak Szy­mań­ski i syn Cy­uń­czyka, trze­ciego z ich daw­nej dru­żyny, za­wsze mieli ręce pełne ro­boty, a te­raz na­gle zo­stali uzie­mieni. Wszy­scy trzej na­raz! Co za pech. Wiesz, jak Gu­staw to prze­żywa – do­dała ciotka, pró­bu­jąc zmięk­czyć bra­ta­nicę.

– Do­my­ślam się, ale nie ma wyj­ścia. Dawno mieli przy­jąć ko­goś na prak­tykę. Tata nie staje się młod­szy, a panu Szy­mań­skiemu zo­stał rok do eme­ry­tury. Syn pana Cy­uń­czyka nie po­cią­gnie tego w po­je­dynkę. Po­winni po­zwo­lić in­nym prze­jąć ich re­jon.

– Przyj­mo­wali kil­ku­krot­nie róż­nych prak­ty­kan­tów, ale ża­den się nie ostał.

– Nie dzi­wię się. Z ojca cha­rak­te­rem...

– We­rciu – upo­mniała ją ciotka. – Wszy­scy je­ste­śmy w go­rą­cej wo­dzie ką­pani. To ge­ne­tyka, tego nie oszu­kasz. – Po­krę­ciła głową, a jej wiel­kie kol­czyki z ko­rali wy­dały za­bawny od­głos.

– A co cio­cia tu wła­ści­wie robi? – spy­tała We­ro­nika, po­dejrz­li­wie mru­żąc oczy.

– Opie­kuję się tym sta­rym zrzędą – od­po­wie­działa Be­nia, wska­zu­jąc na głę­bię domu.

– Prze­cież oj­ciec twier­dził, że sam so­bie świet­nie da radę.

– Kła­mał. Wy­czu­łam to w jego gło­sie i zo­ba­czy­łam w fu­sach po her­ba­cie.

– Znowu cio­cia para się wróż­biar­stwem? – Ką­ciki ust We­ro­niki po­wę­dro­wały w górę.

– A to­bie w czym to prze­szka­dza? Pra­wo­witą szep­tu­chą zo­stać z tego po­wodu nie mo­głam, ale i tak po zioła do mnie ca­łymi ta­bu­nami lu­dzie przy­cho­dzą.

– Po zioła czy po wróżby?

– Po jedno i po dru­gie – przy­znała ciotka z szel­mow­skim uśmie­chem. – Przy­je­cha­łam, żeby się upew­nić, i zo­sta­łam. Gu­staw jest za­gip­so­wany tak, że ugrzązł w po­koju go­ścin­nym – po­wie­działa, za­pa­la­jąc świa­tło. – Pa­nienko Prze­naj­święt­sza! A to­bie co się stało?! Wpa­dłaś pod mło­car­nię? I czym ty... – Zbli­żyła się do niej i po­cią­gnęła no­sem. – Kar­melki i koń­ska kupa? Gdzieś ty, dziew­czyno, wla­zła?!

– To długa hi­sto­ria – od­po­wie­działa We­ro­nika ze śmie­chem, wpa­tru­jąc się w in­ten­syw­nie czer­wone włosy ciotki i kon­tra­stu­jący z nimi szla­frok w żółte orien­talne kwiaty.

– Z pew­no­ścią je­steś głodna i zmę­czona – stwier­dziła z tro­ską Be­nia, od­bie­ra­jąc od niej torbę. Wy­czuła, że We­ro­nika nie ma ochoty na zwie­rze­nia. – Twój po­kój jest tam, gdzie za­wsze, na pię­trze we wschod­niej wieży. Ja za­ję­łam ten mały obok go­ścin­nego. Umyj ręce, to zro­bię ci szybko ja­kąś ka­napkę albo ja­jecz­nicę. Do­sta­łam dziś we wsi pyszne jajka.

– Nie je­stem głodna – skła­mała We­ro­nika. – Zmę­czona na­to­miast bar­dzo. Le­piej pójdę się umyć i po­łożę się do łóżka. Po­ściel po­winna być w po­jem­niku.

– Je­śli nie, to po­szu­kam ci ja­kiejś.

– Po­ra­dzę so­bie – za­pew­niła We­ro­nika. – A rano po­roz­ma­wiamy, obie­cuję.

Ciotka uśmiech­nęła się na zgodę i po­mo­gła jej wnieść rze­czy na górę, po czym wy­co­fała się dys­kret­nie, po­zwa­la­jąc bra­ta­nicy zo­stać sa­mej. Wy­czuła, że ta nie jest go­towa na zwie­rze­nia.

Po­kój We­ro­niki wy­glą­dał do­kład­nie tak, jak go zo­sta­wiła po ostat­niej krót­kiej wi­zy­cie w święta Bo­żego Na­ro­dze­nia. Me­ble po­kry­wała war­stwa ku­rzu, ale w po­jem­niku pod łóż­kiem zna­la­zła czy­stą po­ściel. Ła­zienka na pię­trze do­ma­gała się re­montu, a cie­płej wody oczy­wi­ście nie było. Zre­zy­gno­wała z ką­pieli w wan­nie, nie ma­jąc spar­tań­skich skłon­no­ści. Spłu­kała z wło­sów kar­me­lową maź pod kra­nem w umy­walce, szczotką z dłu­gim uchwy­tem po­trak­to­wała nogi, a resztę ciała umyła gąbką i czym prę­dzej wło­żyła na sie­bie ba­weł­nianą ko­szulę, którą od­na­la­zła w swo­jej sta­rej sza­fie. Wsu­nęła się pod koł­drę, czu­jąc, jak zmę­cze­nie po­woli ustę­puje miej­sca sen­no­ści. Są­dziła, że kiedy już po­łoży się w swoim łóżku, na­gro­ma­dzone emo­cje wy­buchną w po­staci pła­czu, ale ten ja­koś nie przy­cho­dził. Po­winna roz­pa­czać po roz­sta­niu z na­rze­czo­nym, ale była bar­dziej za­wie­dziona nim i swoją po­stawą. Po­winna uro­nić łezkę po stra­cie moż­li­wo­ści na awans i być wku­rzona po tym, jak po­kłó­ciła się z przy­ja­ciółką, ale w tym mo­men­cie wszystko, co do­ty­czyło jej ży­cia w War­sza­wie, zda­wało się ukryte za mgłą, mało istotne. Obu­dziły się na­to­miast inne, dawno za­po­mniane uczu­cia.

Kiedy już le­żała opa­tu­lona koł­drą, wsłu­chi­wała się w dźwięki sta­rego domu – skrzy­pie­nie drew­nia­nych be­lek, szum wia­tru za oknem, stu­ka­nie na­de­rwa­nej okien­nicy i de­li­katne ka­pa­nie wody z nie­szczel­nego kranu. Nie lu­biła chłodu, jaki stąd epa­to­wał, ale czuła z tym miej­scem i jego hi­sto­rią nie­ro­ze­rwalną więź, jakby prze­by­wa­jąc tu, za­pew­niała tra­dy­cji cią­głość, a światu rów­no­wagę. To było coś w ro­dzaju po­czu­cia toż­sa­mo­ści ro­do­wej, swo­istej sym­biozy z oto­cze­niem. Dom wią­zał się rów­nież ze wspo­mnie­niami, któ­rych ni­gdy nie chcia­łaby stra­cić. Z cięż­kim wes­tchnie­niem za­mknęła oczy, jed­nak nie była w sta­nie za­snąć.

Bu­rza dawno ustała, a po­kryte pra­sta­rymi kon­ste­la­cjami niebo przy­cią­gało ją z nie­od­partą siłą. Za­pa­liła lampkę i wy­szła na ob­dra­pany bal­kon. Pa­mię­tała, aby nie zbli­żać się do uszko­dzo­nej ba­rierki, ale ot­chłań nocy z ca­łym bo­gac­twem na­tury, która kryła się w mrocz­nej gę­stwi­nie wdzie­ra­ją­cej się wi­ją­cymi pę­dami na ściany domu, sku­siła ją tak bar­dzo, że przy­su­nęła się do kra­wę­dzi i prze­cią­gnęła się, chło­nąc ener­gię lasu. Wie­działa, że ko­lejny dzień przy­nie­sie nowe wy­zwa­nia i kon­fron­ta­cję za­równo z prze­szło­ścią, te­raź­niej­szo­ścią, jak i przy­szło­ścią, ale po­czuła dziwny we­wnętrzny spo­kój, jakby to całe za­mie­sza­nie z Da­nie­lem i pracą stało się zu­peł­nie nie­istotne. Jakby to, co na­prawdę dla niej ważne, miało do­piero na­dejść.

***

Eryk Kolt mimo zmę­cze­nia za­równo fi­zycz­nego, jak i emo­cjo­nal­nego po dniu peł­nym walki o swój mały raj, azyl, ma­jący dać mu upra­gnione po­czu­cie sta­bi­li­za­cji i bez­pie­czeń­stwa, za­miast od­dać się w ra­miona Mor­fe­usza i zre­ge­ne­ro­wać przed cze­ka­ją­cymi go wy­zwa­niami, prze­wra­cał się z boku na bok. Tej nocy, jak i wielu wcze­śniej­szych, mimo że sta­rał się wy­ko­rzy­stać całe za­soby ener­gii w ciągu dnia, nie po­tra­fił za­snąć.

Mimo że upły­nęło sporo czasu, od kiedy wal­czył z od­dzia­łami ISIS w Iraku, przed oczami prze­wi­jały mu się po­tworne ob­razy. Ta­kie, które w cy­wi­li­zo­wa­nym świe­cie nie po­winny mieć miej­sca ni­g­dzie. Je­śli już, to tylko na srebr­nym ekra­nie.

Są­dził, że po za­koń­cze­niu burz­li­wej ka­riery woj­sko­wej i po­wro­cie w swoje ro­dzinne strony, za­zna wresz­cie upra­gnio­nego spo­koju, ale los sprzy­siągł się prze­ciwko niemu. Wra­cały ob­razy sprzed wielu lat, które my­ślał, że ukrył głę­boko w pod­świa­do­mo­ści. Miał świa­do­mość, że tylko wtedy, gdy uwolni się od tego wszyst­kiego, co ciąży mu ni­czym me­ta­lowa kula, przy­kuta łań­cu­chem do nogi, a ści­ślej mó­wiąc, kilka ta­kich kul, bę­dzie mógł pójść na­przód, albo przy­naj­mniej ode­tchnąć pełną pier­sią. Nie­stety ni­jak nie po­tra­fił ro­ze­rwać, wy­ku­tych chyba w ogniach pie­kiel­nych, ogniw łą­czą­cych go z prze­szło­ścią.

Ko­lega z woj­ska po­de­słał mu tego dnia film z wy­wia­dem z Da­wi­dem Czy­żem, człon­kiem fun­da­cji Orla Straż, która zaj­mo­wała się po­mocą ofia­rom ter­ro­ry­zmu na Bli­skim Wscho­dzie. Słowa mło­dego męż­czy­zny przy­wo­łały do ży­cia pełne bólu i lęku wspo­mnie­nia. Opo­wia­dał on o spa­le­niu na rynku w Mo­sulu dzie­więt­na­stu je­zydz­kich dziew­cząt, które od­mó­wiły od­da­wa­nia się ter­ro­ry­stom. Za to zo­stały wsa­dzone do me­ta­lo­wej klatki usta­wio­nej na rynku, za­mknięte i spa­lone żyw­cem na oczach tłumu, który zo­stał tam zgro­ma­dzony siłą.

Eryk nie był świad­kiem tam­tego zda­rze­nia, ale choć ob­ser­wa­to­rów było wielu, nie­stety nic nie mo­gli zro­bić, aby uchro­nić te biedne ma­ło­let­nie dziew­częta przed bru­talną karą. On wi­dział inne po­twor­no­ści i każda z nich wy­ryła głę­boki ślad na jego psy­chice, od­ci­snęła piętno na jego du­szy. Nie po­tra­fił po­go­dzić się z tym, że mimo iż ży­jemy w dwu­dzie­stym pierw­szym wieku, w świe­cie ucy­wi­li­zo­wa­nym, w któ­rym ofi­cjal­nie każdy pra­gnie po­koju, to­le­ran­cji, sza­cunku, to dzieją się ta­kie prze­ra­ża­jące rze­czy i nikt nie re­aguje. Świat w ci­szy przy­gląda się bez­sen­sow­nemu cier­pie­niu, skraj­nej nie­spra­wie­dli­wo­ści.

W ostat­nim ty­go­dniu swo­jego po­bytu w Iraku w 2022 roku, w trak­cie ope­ra­cji sta­bi­li­za­cyj­nej w pół­noc­nym re­gio­nie, Eryk po­kłó­cił się z prze­ło­żo­nym, choć słowo „po­kłó­cił” było zde­cy­do­wa­nie nie­do­po­wie­dze­niem do tego, że wy­bił mu dwa zęby. Był pe­wien, że za to pój­dzie pod sąd woj­skowy i z pew­no­ścią zo­sta­nie wy­da­lony z mi­sji, ale za­nim tak się stało, wziął jesz­cze udział w ope­ra­cji prze­chwy­ce­nia za­kład­ni­ków.

W jej trak­cie zła­mał kilka za­sad bez­pie­czeń­stwa i zlek­ce­wa­żył roz­kaz, pewny, że w ten spo­sób zdoła ura­to­wać prze­trzy­my­wa­nych i tor­tu­ro­wa­nych lu­dzi. Ak­cja za­koń­czyła się suk­ce­sem. Jego jed­nostka spraw­nie za­ata­ko­wała i po­ko­nała ter­ro­ry­stów, od­biła wszyst­kich za­kład­ni­ków i dys­kret­nie się wy­co­fała. Nie­stety, skra­ca­jąc drogę, tra­fiła na minę i w wy­niku eks­plo­zji on i kilku in­nych żoł­nie­rzy do­znało po­waż­nych ob­ra­żeń.

Wszy­scy co prawda prze­żyli, ale dla Eryka był to ko­niec jego ka­riery woj­sko­wej. Nie po­sta­wiono go przed są­dem wo­jen­nym, bo osta­tecz­nie ak­cja skoń­czyła się suk­ce­sem, ale do­stał za­kaz wjazdu do strefy kon­fliktu. Do­dat­kowo prze­szedł na rentę in­wa­lidzką, bo odła­mek po­kie­re­szo­wał mu nogi i lewy bark.

Miał na­dzieję, że tu­taj, na wsi na skraju pusz­czy, za­zna wresz­cie spo­koju, ale nie po­tra­fił od­ciąć się od tego, co jesz­cze do nie­dawna było jego ży­ciem. Na do­miar złego do­pa­dły go inne, nie­prze­pra­co­wane traumy, któ­rych do­znał jako dziecko wła­śnie w tym po­zor­nie ci­chym, od­da­lo­nym od tam­tego świata miej­scu. I mimo że wcze­śniej zda­wało mu się, że nie mają nad nim żad­nej wła­dzy, to wy­peł­zały z cie­nia w naj­mniej ocze­ki­wa­nych mo­men­tach i nie po­zwa­lały mu ode­tchnąć pełną pier­sią.

Sen nie przy­cho­dził.

Wes­tchnął z re­zy­gna­cją i pod­niósł się z łóżka.

Bie­ga­nie, czy ra­czej kuś­ty­ka­nie w ciem­no­ści, może nie roz­wią­zy­wało pro­ble­mów, ale po­zwa­lało od­wró­cić uwagę od trud­nych wspo­mnień, bo mógł sku­pić się na bodź­cach pły­ną­cych z ze­wnątrz i tych z jego ciała.

Ubrał się po­śpiesz­nie i wy­szedł z domu. Naj­pierw po­krę­cił się mię­dzy bu­dyn­kami i za­gro­dami dla zwie­rząt, póź­niej skie­ro­wał się w stronę jed­nej ze swo­ich ulu­bio­nych ście­żek.

To tam jako mały chło­piec umy­kał przed roz­sier­dzo­nym oj­cem, tam też za­szył się przed pię­cioma laty, kiedy do­wie­dział się, że jego żona uro­dzi dziecko in­nemu męż­czyź­nie i nie czeka na jego po­wrót z mi­sji. Tam też po­szedł o ku­lach, kiedy le­ka­rze zgod­nie stwier­dzili, że już ni­gdy nie od­zy­ska peł­nej spraw­no­ści. Od­zy­skał na tyle dużą, że nie po­trze­bo­wał kuli i był w sta­nie po­ru­szać się szyb­ciej niż więk­szość zdro­wych lu­dzi. Oku­pił to po­tem ogrom­nymi bó­lami, ale za­parł się i do­ko­nał tego.

Do­tarł­szy do stru­mie­nia, przy­sta­nął i spoj­rzał na gó­ru­jący nad la­sem dwór Gar­lic­kich. Bu­dowla ro­dem z kosz­ma­rów, którą omi­jały wszyst­kie dzie­ciaki z oko­licy, a w któ­rej on zna­lazł kie­dyś odro­binę cie­pła.

Świa­tło we wschod­niej wieży było za­pa­lone. Gar­licki od wy­padku nie mógł do­stać się na pię­tro, Eryk uznał za­tem, że mu­siała to być jego sio­stra. We­te­ry­narz wspo­mi­nał, że ko­bieta uparła się, aby mu po­móc po wy­padku. Sam pla­no­wał za­opie­ko­wać się męż­czy­zną, gdyby za­szła taka po­trzeba, zresztą to on zro­bił mu nie­zbędne za­kupy i przy­wiózł ze szpi­tala. Na nic wię­cej Gu­staw Gar­licki się nie zgo­dził, mimo że zde­cy­do­wa­nie przy­da­łoby mu się wspar­cie.

Uparty i za­mknięty w so­bie czło­wiek, oce­nił w my­ślach, po czym uśmiech­nął się pod no­sem, bo to okre­śle­nie pa­so­wało rów­nież do niego.

Już miał ru­szyć da­lej, kiedy za­uwa­żył ruch na bal­ko­nie, a do jego skraju, ni­czym le­gen­darny duch la­men­tu­ją­cej ko­biety, zbli­żyła się owi­nięta w białą tka­ninę po­stać o dłu­gich, ja­snych wło­sach.

Eryk wy­tę­żył wzrok. Był scep­ty­kiem, je­śli cho­dziło o zja­wi­ska pa­ra­nor­malne, ale ete­ryczna istota sto­jąca bo­kiem do niego dzięki srebr­nej po­świe­cie księ­życa przy­po­mi­nała zjawę. Nie była to jed­nak efe­me­ryda, a ko­bieta z krwi i ko­ści, i z całą pew­no­ścią nie była sio­strą Gar­lic­kiego. Po­mi­ja­jąc fry­zurę, szczu­płe, ale za­okrą­glone w od­po­wied­nich miej­scach kształty upo­dab­niały ją ra­czej do bo­ginki le­śnej albo nimfy rzecz­nej.

– Pa­nienka z wieży – wy­szep­tał, wpa­tru­jąc się w nią jak za­hip­no­ty­zo­wany, bo do­tarło do niego, kim była. – Wró­ciła.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki