50,00 zł
Paul Brightman ukrywa się pod fałszywym nazwiskiem w cichym miasteczku w Nowej Anglii. Za jego głowę wyznaczono pół miliona dolarów nagrody. Świadom, że został namierzony, Paul musi uciekać w leśne ostępy New Hampshire przed rosyjskimi agentami, którzy zdają się przewidywać każdy jego ruch. Sześć lat wcześniej Paul był wschodzącą gwiazdą finansjery na Wall Street. Zakochany w pięknej fotograficzce o imieniu Tatiana, nie zdawał sobie sprawy, że jej ojciec to rosyjski oligarcha, obiekt szczególnego zainteresowania kilku amerykańskich agencji wywiadowczych. Teraz, by ratować życie, Paul zmuszony jest rozwikłać trwającą od dekad intrygę, która sięga najwyższych kręgów władzy. Córka oligarchydorównuje klasycznym powieściom szpiegowskim z czasów zimnej wojny. To doskonały thriller skrojony na miarę przerażającego świata, w jakim żyjemy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 563
Rok wydania: 2025
The Oligarch’s Daughter
Copyright © 2025 by Joseph Finder
Copyright © 2025 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2025 for the Polish translation by Przemysław Hejmej
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Magdy2 Studio Projektowe Sp. z o.o.Zdjęcia na okładce: © Filip Zrnzević, © Gil Ribeiro, © Colton Duke/ UnsplashZdjęcie autora: © Joel Benjamin
Redakcja: Mariusz Kulan
Korekta: Aneta Drdzeń, Iwona Wyrwisz, Marta Chmarzyńska
ISBN: 978-83-68541-76-2
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, e-mail: [email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2025
Moim długoletnim Czytelnikom, którzy nie opuszczają mnie od czasu wydania Moscow Club, pozwalając mi utrzymywać się z pisania. Z wdzięcznością.
Dusza rosyjska to mroczne miejsce.
Fiodor Dostojewski, Idiota, przeł. Jędrzej Jędrzejewicz
Aż do tego dnia Grant nikogo nie zabił. Myślał o tym wcześniej, rzecz jasna, wyobrażając sobie ów czyn jako najgorszy z możliwych, gdyby już musiał się go dopuścić. Człowiek ćwiczy tę ewentualność w snach, przetwarza ją w podświadomości.
Debatuje nad nią w duchu.
Jak daleko bym się posunął?
Poprzedniego wieczoru dziewczyna Granta pomagała mu przygotowywać kolację. Nazywała się Sara Harrison. Była nauczycielką pierwszej klasy w miejskiej szkole podstawowej, osobą słodką i łagodną, a zarazem o sercu ze stali. Grant poczuł do niej pociąg w chwili, gdy przed pięcioma laty poznali się w barze Starlite, cały czas jednak utrzymywał się między nimi dystans. Całkowicie z jego winy. Zależało mu na Sarze, ale nie mógł jej powiedzieć o sobie całego mnóstwa rzeczy.
Robiła sałatkę, podczas gdy on trzymał straż nad kurczakiem w piekarniku. Kuchnia starego domu na farmie była duża, wygodna i zagracona – czerwono-białe linoleum na podłodze, stół z blaszanym blatem, ściany kryte boazerią. Grant właściwie sam wyremontował ów dom, elementy stolarki wykonując w hangarze na łodzie. W kuchni pachniało czosnkiem z pieca, Grant uwielbiał ten aromat.
Krojąc warzywa, Sara opowiadała o swoim dniu w pracy.
– Jedna dziewczynka zwymiotowała na schody podczas przerwy, odesłałam ją do matki. Matka tak się wkurzyła, że zadzwoniła do szkoły ze skargą, że córka ma wymiociny na bluzce. „Dlaczego jej najpierw nie umyliście?”, nakrzyczała na mnie. Więc musiałam jeszcze posprzątać tę wielką kałużę rzygów. – Sara była wysoka i szczupła, miała kasztanowo-brązowe włosy do ramion oraz oczy barwy koniaku, a na sobie, z powodu chłodnego wieczoru, starą bluzę z kapturem, bordową, z postrzępionymi mankietami.
Grant spróbował się nie roześmiać, ona jednak zrobiła to sama, dość żałośnie, więc nie musiał się kryć.
– A tobie jak minął tydzień? – zapytała. – Tim wciąż nie chce dać ci zaliczki?
Miejscowy rybak, niejaki Tim Ogilvy, przywiózł Grantowi do wykończenia łódź z włókna szklanego z gołym kadłubem, odmawiał jednak wypłaty honorarium przed zakończeniem pracy.
– Powiedziałem mu dzisiaj, że albo dostanę kilkaset dolców na materiały, albo wystawię tę jego łajbę na dwór i przytwierdzę łańcuchem do drzewa.
– I co?
– Zapłacił.
– Nie wkurza cię to? Że musisz się tak szarpać?
Grant wzruszył ramionami.
– Znam to wzruszenie ramion. Nazbyt intymne pytanie? – mruknęła Sara.
Właśnie wtedy zadzwonił telefon.
Żałował potem, że nie odrzucił połączenia. Tylko że zobaczył na wyświetlaczu imię i nazwisko swojego dobrego przyjaciela Lyle’a Boudreaux (kapitana Lyle’a, jak lubił go nazywać), a ten nie kontaktował się zbyt często.
Sara kiwnęła głową i się uśmiechnęła, milcząco dając znać, że powinien odebrać. Obierała ogórek.
– Co tam, kapitanie?
– Słuchaj, Grant, nie czuję się zbyt dobrze, chyba nie dam rady wybrać się na jutrzejszą poranną wyprawę. Mógłbyś mnie zastąpić? To jakaś para z Nowego Jorku. Nie chcę stracić takich klientów. – Lyle prowadził firmę czarterującą łodzie na połowy dalekomorskie, był zależny od stałych zleceń.
Ponieważ Grant i tak musiał czekać, aż wyschnie powłoka epoksydowa, nie miał nic przeciwko zarobieniu kilkuset dolców za jeden poranek na łodzi Lyle’a. Kapitan bardzo dbał o swojego dwudziestoośmiostopowego downeastera, a Grantowi ufał. W końcu to Grant ową łódź zbudował.
– Pewnie.
– Och, świetnie, dziękuję! – W głosie Lyle’a zabrzmiała ulga.
– Spoko. Mam być o siódmej?
– Zdołasz? Wiem, że to wcześnie.
– Zdołam.
Grant już kiedyś popłynął jednostką kapitana w poranny rejs czarterowy – kilka tygodni temu, gdy Lyle’owi rodziło się drugie dziecko. To była świetna łódź, a według prognoz jutrzejszy dzień zapowiadał się słoneczny i spokojny. Żaden problem, stwierdził Grant.
Nazajutrz obudził się parę minut przed godziną piątą, nim jeszcze rozległ się dźwięk budzika w telefonie – zdążył go wyłączyć, by nie przeszkadzać Sarze, która u niego nocowała. Było jeszcze ciemno. Zaparzył sobie kawy, ubrał się i przejechał szesnaście kilometrów do portu. Na miejscu znalazł się kwadrans przed siódmą; „Suzanne B” cumowała tam gdzie zawsze.
Przygotowanie do rejsu wiązało się z całą procedurą. Grant powyciągał wędki i zaczął sposobić jednostkę. Lyle chował na noc składane krzesełka w kabinie, żeby nie zwilgotniały. Grant otworzył drzwiczki, zabrał krzesła i rozstawił je na pokładzie. Sprawdził silnik, odkręcił zawory. Łódź miała zaledwie trzy lata, wciąż wyglądała jak nowa. Lyle chuchał na nią i dmuchał, przejawiał fanatyzm, jeśli chodzi o jej sprzątanie, starannie ją szorował przed i po każdej wyprawie. Pewnie chciałby, żebym zrobił to samo, pomyślał Grant.
Ze sterówki pod pokładem wyniósł środki czyszczące. W ciągu piętnastu minut wyczyścił i odkaził „Suzanne B”, najpierw specjalnym mydłem do łodzi oraz długą szczotką do szorowania, a następnie za pomocą wybielacza Clorox. Na koniec popsikał pokład środkiem na bazie alkoholu.
Sprawdziwszy olej, uruchomił silnik i pozwolił mu się rozgrzać. Klienci mieli przyjechać o siódmej trzydzieści, zostało więc sporo czasu. Włączył radio i porozmawiał z paroma rybakami – tymi, którzy już byli na morzu – żeby się dowiedzieć, gdzie są dobre łowiska. Rzecz normalna, że niektórzy, nie lubiąc konkurencji, odmówili odpowiedzi, znaleźli się jednak dobrzy samarytanie, gotowi udzielić informacji. To był przecież ocean obfitości.
Dokładnie o wpół do ósmej na łodzi pojawił się tęgi mężczyzna ubrany w granatową wiatrówkę, dżinsy oraz drogie adidasy. Łysiejący, o ciemnych, kręconych włosach po bokach głowy, w okularach przeciwsłonecznych w stalowych oprawkach. Sprawiał wrażenie sportowca, który dawno utracił formę i wyhodował sobie krągły brzuszek – ale był barczysty, ręce i nogi miał napakowane, choć niekoniecznie mięśniami, mógł to być tłuszcz. Chyba przekroczył czterdziestkę; ziemista cera nie świadczyła o zamiłowaniu do ruchu.
– Pan nie jesteś kapitan Lyle – powiedział mężczyzna.
– Nazywam się Grant Anderson, zastępuję dziś kapitana Lyle’a. Zachorował.
– W porządku, kapitanie Grant. Ja jestem Frederick Newman. – Miał drobny tik, policzek pod jego lewym okiem od czasu do czasu drgał. Wpatrywał się w telefon.
– Czekamy na pańską żonę, tak? – zapytał Grant.
– Nie, żona nie przyjdzie – odrzekł Newman. – Źle się czuje. Nie będzie dziś z nami łowić ryb. – Mówił z delikatnym, ledwo uchwytnym akcentem, którego Grant nie potrafił zidentyfikować, ale który go irytował.
– Czyli tylko pan?
– Owszem. – Policzek Newmana zadrgał, gdy mężczyzna wrócił do studiowania ekranu. – Jestem gotów, kapitanie Grant.
Grant zaserwował tamtemu wstępną gadkę instruktażową w stylu Lyle’a. Podczas niej Newman niecierpliwie kiwał głową, jakby słyszał to już wcześniej. Pewnie tak było. Grant podkreślił, że robi to po to, by zapewnić pasażerowi dobrą zabawę, a potem pokazał mu cały sprzęt, objaśnił, jak działa druciana linka. Newman nie przestawał poruszać głową.
Oświadczył, że chciałby złowić skalnika prążkowanego; tasergal zbyt zalatuje, aby go jeść. Grant przekazał mu sekret prawidłowego przyrządzania tej ryby: najpierw należy ją moczyć w mleku przez pół godziny. Newman miał to gdzieś – liczył się tylko skalnik. Nagle zapytał:
– Hej, a może skoczymy na rekiny? Z harpunem? – Jego policzek zadrgał.
– Lepiej nie. – Łowienie rekinów groziło uszkodzeniem sprzętu. Kapitan Lyle nie byłby z tego zadowolony. Grant wiedział, że Lyle używa harpuna tylko czasami, rekreacyjnie, przy połowach skalników, tasergali bądź płastug. Potężnego harpuna kalibru .44 magnum. Skutecznego przeciwko rekinom, które podczas polowań na tuńczyki próbowały mu kraść żółtopłetwą zdobycz.
Grant wrócił do sterówki, zacisza, które pozwalało kryć się przed deszczem oraz mocnym światłem słonecznym, po czym ujął w dłonie koło sterowe. Dopłynęli do zatoczki, gdzie zaczynała się głębia. „Suzanne B” nie należała do szybkich łodzi, osiągała najwyżej trzynaście–czternaście węzłów, ale była dobrą, wytrzymałą jednostką. Wokół piaszczystej łachy, jakieś dziesięć metrów niżej, śmigały makrele. Makrele, które prążkowane skalniki uwielbiały.
Grant zredukował moc silnika, obniżając prędkość do dwóch węzłów. Według echosondy znajdowali się teraz bezpośrednio nad ławicą ryb. Nigdzie nie było widać innych jednostek. Newman siedział na krzesełku i przyglądał się harpunowi Lyle’a.
– Polowałem kiedyś na rekiny z tym sławnym gostkiem z Miami – powiedział. – To było niesamowite.
– Proszę uważać z harpunem – ostrzegł Grant. Na jego końcu umocowano gładki cylinder ze stali nierdzewnej, w którym tkwił nabój .44 magnum.
Newman skupił uwagę na Grancie.
– Wie pan co, wygląda mi pan znajomo – oznajmił, odkładając broń na pokład. – Zawsze miałeś pan brodę?
– No tak – mruknął Grant, starając się, by zabrzmiało to swobodnie, ale serce mu waliło. – Na długo zanim to się stało fajne. – Teraz był prawie pewny, że ów delikatny akcent u Newmana jest słowiański. Poczuł, jak w żołądku zwija mu się węgorz niepokoju. Od lat nie słyszał rosyjskiej wymowy. Płynna angielszczyzna tamtego odznaczała się płaskim amerykańskim „a” emigranta, który większość okresu dorastania spędził w Stanach Zjednoczonych. Zapewne przyjechał tu jako nastolatek.
Frederick Newman pokręcił głową. Odezwał się cicho, więc Grant ledwo go słyszał przez dudnienie i szum silnika „Suzanne B”.
– Słucham?
Newman podniósł głos.
– Musiałeś wiedzieć, że ten dzień nadejdzie, Paul – stwierdził spokojnie.
Grant poczuł, jak jego żołądek zapada się w sobie; wpatrywał się teraz w twarz mężczyzny, w oczy skryte za okularami przeciwsłonecznymi. Oczy uważne, czujne, jak u kogoś, kto bawi się grą wideo, ani okrutne, ani życzliwe.
Spodziewał się wystąpienia tiku, lecz oblicze Newmana pozostało absolutnie nieporuszone.
– Obawiam się, że mnie pan z kimś pomylił, panie Newman. Nazywam się Anderson.
– Jak wiesz, Paul, każdy kiedyś umrze. Ze mną sprawy wyglądają odmiennie niż z innymi. Czysto, szybko, bez bólu.
Grant dostrzegł metaliczny błysk broni. W prawej ręce Newmana. Coś zawładnęło Grantem, coś lodowatego, poczucie, że tamten działa z zamysłem i konsekwencją. Serce mu waliło, czuł pierwsze drażniące krople potu na karku.
Nie wiedział, co robić.
– Popilotujesz łódź siedem mil dalej, mniej więcej – oznajmił Newman. – Aż złapiemy Prąd Labradorski. Lepiej, żeby nikt się nie kąpał przy brzegu.
– Popełnia pan błąd – powiedział Grant. Spokojnym, powolnym ruchem wyjął portfel i pokazał go Newmanowi. – Mówiłem: myli mnie pan z inną osobą. Proszę spojrzeć na moją licencję kapitańską. – Otworzył portfel tam, gdzie znajdowało się prawo jazdy, i podetknął go przed twarz Newmana. Żadnej licencji kapitańskiej nie posiadał. – Widzi pan? Bierze mnie pan za kogoś innego.
Newman zerknął szybko na portfel. W tym samym momencie Grant rzucił się na niego i zaciśniętą pięścią wymierzył mu najmocniejszy możliwy cios, wytrącając broń z jego ręki. Pistolet potoczył się z łoskotem po pokładzie, a potem wpadł do wody.
Newman błyskawicznie podniósł leżący u jego stóp harpun i wycelował go w pierś Granta. Sprawiał wrażenie, że wie, co robi. Harpun miał półtora metra długości, jego końcówka znajdowała się kilkanaście centymetrów od ciała Andersona.
– Zarabiasz na życie, budując łodzie – rzucił Newman. – Jesteś w tym bardzo dobry. Na pewno wiesz, czym ja się zajmuję. Też świetnie sobie radzę, zaufaj mi.
Grant posłusznie przesunął ster. Szerokim gestem wskazując morski widnokrąg, Newman powiedział:
– W mojej branży nazywamy taką scenerię „czystym polem akcji”. – Spojrzał na coś, co miał na nadgarstku, może lokalizator GPS, Grant nie był pewien. – Jeszcze kilka mil na południowy zachód, Paul.
– Przysłał cię Bierzin? – zapytał Grant z rezygnacją w głosie. Obserwował, jak Newman usuwa zawleczkę z komory nabojowej na końcu harpuna. Tak, rzeczywiście wiedział, co robić.
– Tylko utrudniasz całą sprawę, Paul. Wprowadzasz większe zamieszanie. Powodujesz dodatkowy ból. Wcale nie musiało tak być.
– O tej porze roku prądy często się zmieniają. – Grant nie patrzył tamtemu w oczy, unikał jego wzroku. Czuł łagodne kołysanie fal oceanu, zapach spalin. Bardzo powoli i ostrożnie przemieścił się w stronę Newmana. Gwałtownym ruchem odchylił koniec harpuna od własnej klatki piersiowej, kierując go ku górze, w powietrze, tak aby nie celował w żadnego z nich. Słyszał w uszach bicie serca.
To, co nastąpiło potem, zlało się w jedną rozmazaną plamę.
Walczyli o harpun: Newman szarpał nim, próbując odzyskać kontrolę nad bronią, Grant chciał mu ją odebrać. Powalił przeciwnika na pokład. Dwaj mężczyźni zmagali się i szamotali, wydając krótkie jęki. Newman był silniejszy, niż na to wyglądał. Z gardłowym rykiem wyrwał harpun z rąk Granta, lecz uzbrojona końcówka broni wbiła się pod jego szczękę. Rozległ się ogłuszający huk. Na twarz Andersona bryzgnęła krew. Dzwoniło mu w uszach.
Zobaczył, co się stało. Pocisk .44 magnum wyrwał w gardle Fredericka Newmana poszarpaną dziurę. Z rany tryskała posoka, spływała po piersi zabitego i zbierała się na lakierowanym drewnianym pokładzie. Twarz Granta pokrywały krople krwi i potu. Kucnął obok Newmana i wymacał tętnicę na jego zapaćkanej szyi. Nie wyczuł pulsu, czego się zresztą spodziewał.
Przewracało mu się w żołądku, w przełyku wzbierała jakaś oleista substancja. Nie on zabił tego człowieka; stało się to w wyniku walki o harpun. Odnosił jednak wrażenie, że właśnie przekroczył Rubikon, że pogwałciwszy pradawne tabu, znalazł się teraz po jego drugiej stronie.
Grant wstał chwiejnie, z wielkim trudem dotarł do burty i zwymiotował. Pomyślał o Sarze oraz o dziewczynce z jej szkoły. Potem z tylnej kieszeni martwego mężczyzny wyjął iPhone’a i wbił w niego wzrok. Ekran telefonu był zablokowany. Jak go uruchomić? Czy wystarczy twarz jako identyfikator? Przystawił komórkę do oblicza zabitego, lecz mężczyzna miał zamknięte oczy, próba się nie powiodła.
Telefon zawsze można namierzyć, przypomniał sobie Grant. Trzeba się go pozbyć. Znów zbliżywszy się do burty, cisnął przedmiot do oceanu. Działał teraz na najczystszej adrenalinie. Uprzątnięcie kałuży krwi to łatwizna, tylko co zrobić z ciałem? Rozwiązanie znalazł w jednej sekundzie.
Wrócił za ster i skierował łódź tam, gdzie sonar echosondy informował o obecności rekinów. Całej ławicy rekinów, prawdopodobnie żarłaczy tygrysich. Grant zwolnił do dwóch węzłów i wyjął z tylnej kieszeni martwego mężczyzny portfel. Otworzywszy go, znalazł wydane w stanie Nowy Jork prawo jazdy na nazwisko FREDERICK G. NEWMAN. W przedniej kieszeni spodni zabitego natrafił na kluczyki do porsche. Anderson zamyślił się na chwilę; wyrzucił portfel i kluczyki, następnie zaciągnął zwłoki jakiś metr od burty, przerzucił je przez krawędź głową w dół i pchnął w kierunku wody pełnej rekinów. Rozległ się głuchy plusk. Na powierzchni natychmiast rozlała się plama ciemnej krwi, ocean zaczął wrzeć i bulgotać; Grantowi znów zrobiło się niedobrze.
Przycumował do nabrzeża, po raz kolejny wyszorował pokład wybielaczem, a na koniec potraktował go roztworem alkoholowym w sprayu. O ile mógł stwierdzić, nie pozostawił ani jednego śladu krwi. Na wszelki wypadek ponownie spłukał pokład, umył go specjalnym mydłem do czyszczenia łodzi, potem znów wybielaczem i ponownie alkoholem. Jeśli zostanie wszczęte śledztwo, pomyślał, obecność tych substancji nie powinna nikogo zdziwić. Tak się normalnie postępuje po każdej wyprawie wędkarskiej.
Roztaczając wokół siebie woń wybielacza, schował krzesła i zamknął sterówkę na klucz. Na nabrzeżu przywitał się ze znajomym rybakiem, a potem skierował do zaparkowanych rzędem samochodów. Stało tam tylko jedno porsche, czarne 911. Bardzo dobry wóz, którym Grant kiedyś jeździł, ale od dawna nie miał okazji.
Otworzył swojego pikapa. Na podłodze przed siedzeniem pasażera położył foliową torbę zawierającą złapanego dziś skalnika prążkowanego. Po walce z Newmanem Grant zmusił się do złowienia ryby, choć jedyne, czego pragnął, to wrócić do domu. Musiał jednak czymś uzasadnić spędzenie tak długiego czasu na morzu.
Prowadząc samochód, dostrzegł, że liście przyodziały się w spektakularną gamę kolorów, od jaskrawej czerwieni przez oślepiający pomarańcz po intensywnie żółtawą, głęboką rdzawość. Po to właśnie tylu miłośników drzew przyjeżdżało wiele kilometrów do New Hampshire. On sam jednak nie delektował się widokami, całe jego ciało dygotało z napięcia.
Z pikapa zatelefonował do Lyle’a.
– Facet się nie pokazał. Długo czekałem, ale się nie zjawił. Mam nadzieję, że wybaczysz mi krótki wypad łodzią, żeby złowić co nieco.
– Nie ma problemu, ale… to dziwne – odrzekł zakatarzony Lyle i kichnął. – Zapłacił z góry i w ogóle. Naprawdę niezrozumiałe. No cóż, przepraszam za kłopot.
Wśród ludzi z branży szkutniczej krążył stary, odgrzewany dowcip: Jak na budowaniu łodzi zarobić milion dolarów? Zacząć z dwoma milionami.
Grant Anderson był znakomitym fachowcem, jeśli chodzi o konstruowanie łodzi drewnianych, ale niezbyt sprawnym biznesmenem. Co należało uznać za ironię losu, skoro wcześniej zajmował się finansami. Problem polegał między innymi na tym, że przyjmował wyłącznie gotówkę, a wiele osób wolało płacić kartą kredytową. Poza tym zaniżał ceny swoich wyrobów i o tym wiedział. Uważał bowiem, że mieć jakąkolwiek pracę to fart.
Do Derryfield przyjechał przed pięcioma laty w poszukiwaniu posady cieśli. Udało mu się ją dostać u Starego Caseya, szkutnika, który potrzebował wsparcia. John Casey całe życie zajmował się konstruowaniem łodzi, jednakże szlifowanie, malowanie, szorowanie i zamiatanie podłóg mocno go już zmęczyły.
Grant więc szlifował, piaskował, zamiatał, szorował i malował, powoli ucząc się rzemiosła szkutniczego. Stary Casey nie był wybitnym preceptorem, odpowiadał jednak na pytania.
Wcześniej Grant znów zaprosił Sarę na kolację, ale teraz trochę tego żałował. Choć musiał przecież wieść normalne życie, jakby nic się nie stało. Po południu wyfiletował skalnika, zamarynował go w oliwie z czosnkiem i sokiem cytrynowym i wrzucił na grill za domem. Świeża ryba, zwłaszcza skalnik, zawsze smakowała wybornie, tylko że on nie miał apetytu.
Nieustannie widział twarz martwego mężczyzny, jego zwiotczałe usta, rozerwane gardło. Odtwarzał w myślach ów przerażający moment, w którym koniec harpuna wbił się pod żuchwę Newmana, a nabój wystrzelił. Grant nie potrafił zapomnieć gorącej krwi tamtego spływającej mu z palców, gdy ciągnął zwłoki w stronę burty, żeby cisnąć je do oceanu.
Był p r a w i e pewny, że nikt nie widział go z Frederickiem Newmanem, ale nie mógł tego zakładać w stu procentach. Nie dawało się wykluczyć potencjalnych świadków czy to w marinie, czy już na wodzie. Był też p r a w i e pewny, że wyrzucenie zwłok do oceanu przeszło niezauważone – znajdował się przecież w sporej odległości od innych jednostek – zawsze jednak istniała niepokojąca możliwość, że ktoś to dostrzegł.
Nie miał wiedzy o zbyt wielu rzeczach i to go dręczyło.
Czyżby winę za wszystko ponosił fotoradar? Niedawno w Derryfield zainstalowano pierwszą kamerę monitorującą ruch pojazdów. Może w ten sposób wychwycono zdjęcie twarzy Granta. Może w ten sposób został po tak długim okresie namierzony. Mimo środków ostrożności. Czyżby stracił czujność?
Zdawał sobie sprawę, że szuka go wielu ludzi – i to od pięciu lat. Ale tutaj, w tym miasteczku w New Hampshire, z dala od wielkich metropolii, mógł ukryć się na widoku. Żyj tak, jakby to było twoje miejsce na ziemi, przeczytał kiedyś. Nazywał się Grant Anderson, był cieślą i szkutnikiem, porządnym obywatelem Derryfield w stanie New Hampshire.
Przewrócił rybę na drugą stronę, by i tam zostały ślady po kratownicy grilla, i przysunął sobie półmisek. Myślał o swoim plecaku, „torbie ewakuacyjnej”, jak ją nazywano w książkach, które czytywał. Leżał na półce w warsztacie. Wieczorem będzie musiał go sprawdzić, upewnić się, że niczego nie brakuje. W pikapie woził drugi plecak ucieczkowy – ten też należało skontrolować.
Zastanawiał się, czy dziś wieczorem powiedzieć Sarze.
A jeśli tak, to ile powinien jej zdradzić?
Skalnik wyszedł idealnie – aby to stwierdzić, wystarczyło spojrzeć. Sara nakryła wcześniej do stołu, podała sałatkę oraz trochę gotowanych drobnych ziemniaków. Sprawiała wrażenie zmęczonej, lecz wciąż wyglądała tak samo pięknie jak pięć lat temu, kiedy poznali się w jadłodajni Starlite w Derryfield. Puściła głośno skoczną, optymistyczną piosenkę Taylor Swift zatytułowaną Shake It Off, ale Grant nie był w nastroju.
– Jak idzie budowa łodzi dla pana Madigana?
Usiedli przy kuchennym stole.
Nie odpowiedział, rozkojarzony. Sara odłożyła nóż i przez chwilę wpatrywała się w partnera.
– Ziemia do Granta! Jesteś tam?
– Och, przepraszam. No, sam nie wiem. Ostatnia warstwa żywicy epoksydowej nie utwardza się prawidłowo.
– Co dalej w takim razie?
– Sprawdzę jeszcze przed pójściem spać. Może trzeba będzie zaaplikować ponownie.
– Mogą z tego być problemy?
– Nie powinny. Umówiłem się z Madiganem na listopad. Zdążę.
– Pyszna ryba, Grant. Co z nią zrobiłeś?
– To co zwykle. Świeży połów, z dzisiejszego ranka, więc…
– Smakuje wspaniale.
Musiał zachować pozory normalności, nie dopuścić, by Sara powzięła jakiekolwiek podejrzenia. Dziś wymagało to znacznego wysiłku.
– Świadectwa szkolne gotowe?
– Teraz nazywają się „raportami z postępów”, a ich przygotowanie trwa wieki. – Posmarowała ziemniaczki masłem. – Poza tym musiałam się zająć pewnym irytującym mejlem.
– Tak?
– Od matki Atticusa. Pamiętasz go?
– No pewnie. To ten, co ciągle chodzi w koszulkach z Gwiezdnych wojen?
– Jak połowa jego klasy. W każdym razie matka się martwi, ponieważ syn nieustannie powtarza, że nie chce chodzić do szkoły. A przecież to bardzo pogodny dzieciak, daję słowo. Najweselszy w klasie.
– To czemu nie chce tam chodzić?
– Podobno inne dzieci go przezywają.
– Na przykład jak?
– Majtkogłowy.
Grant zmusił się do uśmiechu, aby odepchnąć kłębiące się myśli. Jeszcze jej nie powiem, zdecydował. Dopiero, gdy będę musiał. Co może się stać lada dzień… Ale jeszcze nie teraz. Teraz nie widział takiej potrzeby.
– To chyba dość wredne, co? – rzucił po chwili. – Nic gorszego mu nie powiedzieli?
– Nie przy mnie. Może w trakcie przerwy?
Anderson przestał słuchać. Myślał: Czy Frederick Newman wysłał moje zdjęcie swoim współpracownikom? A może poinformował ich o mnie esemesem? Dał znać, że mnie w końcu znaleźli? Jeśli tak, to oboje z Sarą byli już martwi.
To ostatnie przeraziło Granta. Musiał się otrząsnąć, wrócić do rozmowy.
– Hm. – Prawie nie zwracał uwagi na słowa Sary.
– Dlaczego nic nie jesz, Grant? Nawet nie tknąłeś ryby. A taka pyszna.
– Tak, tak, dzięki. O czym mówiłaś?
– Wcale mnie nie słuchasz. Co się z tobą dzieje? Zapraszasz mnie na kolację, a jesteś gdzieś indziej!
– Przepraszam, mam natłok myśli.
– Stało się coś?
Grant potrząsnął głową.
– Dlaczego nie jestem zdziwiona? Znowu odpływasz. Czasem odnoszę wrażenie, że wcale cię nie znam.
Wziął kolejny kęs ryby. W ogóle nie czuł jej smaku.
– Zawsze tak postępujesz, zatajasz coś przede mną, toniesz w myślach. Nie dam rady w ten sposób.
– Wiem – przyznał cicho.
– To znaczy: jesteś świetnym facetem i w ogóle, ale nie wiem, jak długo będę to w stanie wytrzymać.
– Wiem – powtórzył. – I rozumiem.
– Naprawdę? Bo moim zdaniem mam wiele do zaoferowania.
– Owszem. Jesteś niesamowita…
– Och, serio? To dlaczego nie rozmawiasz ze mną o przeszłości? Nic o tobie nie wiem, do cholery. Nigdy się przede mną nie otwierasz.
– Wiem, ja…
– Nie mogę tak żyć.
– Kumam.
– Coś tu nie gra – oświadczyła. – Tylko nie pojmuję co.
Grant wstał.
– Mam coś dla ciebie. – Podszedł do szafki pod zlewem i zza udrażniacza rur Drano wyjął duży strunowy worek. Wręczył go Sarze.
– Co to takiego? Aż tyle… pieniędzy? – Wiedziała, że Grant akceptuje tylko gotówkę jako zapłatę i trzyma jej sporo w hangarze na łodzie.
– Tak. Oraz telefon na kartę prepaid.
– Co tu się u diabła dzieje, Grant…?
– Gdyby coś mi się stało, gdybym musiał nagle zniknąć, dzięki temu będziesz się mogła ze mną skontaktować. Wpisałem swój numer do pamięci telefonu.
– „Musiał nagle zniknąć”? O czym ty mówisz? Dokąd się wybierasz?
Pokręcił głową.
– Może donikąd. Może nic się nie dzieje. – Od czego zacząć?, zastanawiał się. Im mniej ona wie, tym lepiej. Tym dla niej bezpieczniej. – Nie czas na szczegóły. Musisz mi zaufać.
– To mnie nie satysfakcjonuje – odrzekła Sara. – Chcę dokładnie wiedzieć, o czym mowa.
Grant milczał chwilę.
– Niedługo się dowiesz – powiedział.
Przez parę następnych dni co chwila zerkał na zegarek, nasłuchiwał wszelkich odgłosów, każdego przejeżdżającego samochodu. Minął jeden dzień, potem drugi… Pod koniec trzeciego, kiedy Grant oglądał jakąś mierną produkcję na Netfliksie, próbując zająć czymś myśli, rozległ się dzwonek do drzwi.
Spauzował film i podszedł do wejścia.
W progu stał policjant, gruby mężczyzna w średnim wieku, w niebieskim mundurze. Grant go nie znał.
– Pan Grant Anderson?
– Tak – potwierdził, czując, jak serce przyspiesza rytm. – O co chodzi?
– Detektyw sierżant Frank Lundberg z policji w Hamlin. – Właśnie w Hamlin, nadmorskim miasteczku, kapitan Lyle trzymał swoją łódź. – Przepraszam, że zakłócam wieczór, ale czy mógłbym zadać kilka pytań?
– Oczywiście – zgodził się Grant. – Jest jakiś problem? – Czuł spływającą za uchem kropelkę potu, która powoli zdążała na kark.
– Mogę wejść?
Grant otworzył drzwi i zaprosił policjanta do środka.
Detektyw sierżant Lundberg usadowił się na fotelu naprzeciw kanapy i wyjął notatnik.
– Prowadzę sprawę zaginięcia trzydziestosześcioletniego mężczyzny z Nowego Jorku. Na nabrzeżu w Hamlin znaleziono jego samochód. Porsche 911. Pański znajomy Lyle Boudreaux twierdzi, że miał pan zabrać na jego łódź, cumującą w Hamlin, niejakiego Fredericka Newmana, który jednak się nie zjawił. To prawda?
Serce Granta waliło jak młotem, ale zachowywał obojętny wyraz twarzy. Po karku spłynęła kolejna kropla potu.
– Zgadza się. – Jeśli zacznie się pocić na czole, będzie po wszystkim. Wciągnął powietrze w płuca i cicho je wypuścił, starając się uspokoić.
– A o której godzinie pan Newman powinien był się stawić? – Detektyw sierżant Lundberg miał zaczeskę, pasma siwych włosów niedostatecznie zakrywały wielką łysinę.
– O siódmej trzydzieści. Wtedy zwykle Lyle wypływa z poranną grupą. Czekałem aż do, nie wiem, wpół do dziewiątej? A skoro się nie zjawił, sam wyruszyłem w mały rejs. Nałapać skalników. – Uśmiechnął się beztrosko. Przynajmniej miał nadzieję, że tak to wygląda.
– I pan Newman nie skontaktował się z panem, nie widział się pan z nim?
– Zgadza się. Nie nawiązał kontaktu. To wszystko, co wiem. Przykro mi, że nie mogę pomóc.
Lundberg oparł się wygodniej w fotelu. Sprawiał wrażenie usatysfakcjonowanego. Granta zalała fala ulgi.
– Hej, podobno jest pan szkutnikiem! – zawołał gliniarz. Wskazał w kierunku warsztatu Granta, szopy na lewo od domu. – Jak sytuacja w tej branży?
Przez ostatnie pięć lat Grant zawsze myślał z wyprzedzeniem, stale kalkulował kolejny krok, nigdy nie umiał się w pełni zrelaksować i cieszyć tak dobrym przecież życiem. Wokół domu zainstalował kilka aktywowanych ruchem kamer Canary Flex. Nie lubił niespodziewanych gości.
Spokój znajdował zwykle w niewymagających myślenia czynnościach, takich jak malowanie albo szlifowanie: traktował to jako szansę na zatopienie się w sobie, analizę sytuacji, pozwalał wówczas umysłowi wędrować. Jednak nazajutrz rano, gdy nakładał żywicę epoksydową, w jego mózgu wirował strach. A jeśli morze wyrzuciło na brzeg zwłoki Newmana? Jeśli w porcie w Hamlin są kamery monitoringu? I nagrały moment, jak Newman wchodzi na pokład „Suzanne B”?
Jezu! Grant nie miał ochoty już tego rozważać.
Wzdrygnął się, zaskoczony pukaniem do drzwi warsztatu.
Odłożył pędzel i poszedł otworzyć. Za drzwiami stał Alec Wood, zastępca komendanta policji w Derryfield, kolega jego i Sary. Alec był wysoki i szczupły, koło trzydziestki. Nosił granatowy mundur miejscowych stróżów prawa.
– Nie w porę? – Zachowanie Aleca absolutnie nie kojarzyło się z postępowaniem gliniarza; mówił łagodnie, nieoficjalnie. Ten przystojny mężczyzna o wydatnej szczęce miał krzaczaste brwi, które nadawały mu nieco groźny wygląd.
– W porę, stary. Co tam?
Alec zwierzył się kiedyś Grantowi, po wielu piwach, że wstąpił do policji po to, aby napisać książkę o jej prawdziwym obliczu. Uważał się wówczas za pisarza. Potem jednak odkrył, że ta robota podoba mu się znacznie bardziej niż brutalnie samotne stukanie w klawiaturę. Książki nie napisał.
– Słuchaj – zaczął Alec. – Dzwonili z FBI, że już tu jadą. Chcą z tobą pogadać.
– FBI? Chodzi o tego pasażera, który się nie pojawił? – Grant nie wspomniał Alecowi o wizycie Lundberga, lecz ten o niej – rzecz jasna – wiedział. Aby przyjść i rozpytywać Granta w sprawie zaginięcia, Lundberg musiał uzyskać zgodę policji w Derryfield.
– Tak. Zamierzają z tobą porozmawiać. Wolałem, żebyś nie czuł się zaskoczony.
– Hm – mruknął Grant. – Dlaczego FBI?
Alec wzruszył ramionami. Odparł nonszalancko:
– Pojęcia nie mam. To sprawa wykraczająca poza naszą jurysdykcję. Po prostu. – Uśmiechał się, ale patrzył na Granta z zaciekawieniem.
– Dziwne – stwierdził Anderson. Termin „sprawa” wywołał w nim strach. Nagle zrobiło mu się zimno, na ramionach dostał gęsiej skórki. Pokręcił głową. – Dzięki za info.
W głowie włączyły mu się dzwonki alarmowe, starał się jednak sprawiać wrażenie równie nieporuszonego jak Alec.
Czyżby zwłoki wypłynęły?
Grant przełknął ślinę. Zaschło mu w ustach, skręcało go w żołądku.
Już tu jadą. Co to w ogóle znaczyło?
– Nie ma za co – powiedział Alec. – Słuchaj. Nie wiem, o co tu chodzi i widzę, że nic mi nie zdradzisz. Ale wyczuwam, że mogłeś się wpakować w jakieś tarapaty, dlatego pamiętaj – jesteśmy kumplami. Gdybyś potrzebował pomocy, wal do mnie.
Grant kiwnął głową. Ostatnie, co chciałby zrobić, to podzielić się z Alekiem prawdą.
– Dziękuję. Dam sobie radę.
Kiedy Alec wyszedł, Anderson wrócił do pracy w warsztacie. Otworzył szafę, w której starannie poukładano środki do czyszczenia włókna szklanego, wosk do łodzi oraz puszki z żywicą epoksydową i uszczelniaczami z poliuretanu. W głębi dolnej półki, za rządkiem farb przeciwko porostom, znalazł małą czarną torbę gimnastyczną marki Under Armour, zawierającą wysoki na kilkanaście centymetrów pakiet banknotów, w połowie dwudziestek, w połowie pięćdziesięciodolarówek. W sumie nieco ponad czterdzieści osiem tysięcy.
Trzy kwadranse później, wracając ze sklepu z narzędziami True Value, zatrzymał się przed skrętem na długi podjazd przed swoim domem.
Stał tam zaparkowany radiowóz Aleca.
Instynkt nakazał Grantowi się ukryć. Po cichu zjechał z drogi, wtoczył wóz w zagajnik sosen, niewidoczny zarówno z szosy, jak i z domu. W jego głowie rozpoczęła się gonitwa myśli. Dlaczego Alec tak szybko wrócił? A jeśli przyjechał go aresztować? Owszem, kumplowali się, ale przecież prawo to prawo, kropka.
Bywało gorzej, pomyślał Grant. To mogliby być Rosjanie. A oni nie bawią się w subtelności.
Trzymając pikapa na jałowym biegu, wyjął telefon, otworzył apkę Canary, a następnie okienko transmisji wideo. Obserwował sytuację wokół domu w czasie rzeczywistym, z dźwiękiem. Rozdzielczość kamer Canary Flex była wysoka, obraz wyraźny, w dobrej rozdzielczości: tysiąc osiemdziesiąt pikseli. Jedną z nich zamontowano dyskretnie nad frontowymi drzwiami. Choć miała szerokokątny obiektyw, Grant widział tylko Aleca stojącego na werandzie oraz fragment podjazdu.
Po co Alec znów przyjechał? Czekał, aż Grant wróci do domu?
Wtedy główną ulicą śmignął jakiś pojazd. Kątem oka Anderson wyłapał czarnego SUV-a, chevroleta tahoe z oficjalnymi, rządowymi tablicami rejestracyjnymi. Opony zapiszczały, wóz minął Granta i zwolnił. Rozległ się znajomy chrzęst żwiru na podjeździe. Grant zerknął na telefon: patrzył, jak Alec Wood odwraca się na werandzie i nie spuszcza z oka zbliżającego się do domu czarnego chevroleta. Policjant sprawiał wrażenie zaskoczonego.
Kamery przekazywały dźwięk, apka wychwyciła dobiegający z wnętrza tahoe okrzyk:
– Gdzie jest Grant Anderson?
– Kim jesteście? – odpowiedział głos Aleca w aplikacji.
– Czy Grant Anderson jest w domu?
Czarne tahoe podjechało bliżej i zatrzymało się obok radiowozu. Grant obserwował, jak z SUV-a wysiada dwóch mężczyzn, kierowca i pasażer. Łysy kierowca o byczym karku miał nieco ponad dwudziestkę; drugi mężczyzna odznaczał się szpakowatą rudą czupryną i wyglądał na znacznie starszego. Nawet przez aplikację kamer monitoringu dało się zauważyć pod jego lewym okiem bliznę w kształcie jabłka.
Grant natychmiast rozpoznał tę twarz.
Bierzin.
Świadomość ta napełniła go przerażeniem.
Teraz wszyscy trzej rozmawiali ciszej. Grant pogłośnił dźwięk w telefonie. Wpatrywał się w obraz, nasłuchiwał z wytężeniem.
– Miałem już z panem przyjemność – mówił Alec Wood. – Twierdził pan, że pracuje w FBI. Zadzwoniłem do biura FBI w Bostonie. Nigdy o panu nie słyszeli. Proszę okazać dowód tożsamości.
– Nie służymy w FBI – odezwał się młodszy mężczyzna. – Reprezentujemy wywiad państwowy.
– To znaczy który konkretnie? CIA? NSA?
Bierzin rzucił coś, czego Grant nie zrozumiał. Poza słowami „musi wiedzieć”.
– Chcę zobaczyć wasze legitymacje. W przeciwnym razie proszę opuścić moje miasteczko.
– Proszę bardzo – mruknął kierowca i wyciągnął rękę z jakimiś papierami.
Kamera pokazywała, jak Alec podchodzi do kierowcy. Nie ulegało wątpliwości, że funkcjonariusz nabrał podejrzeń, dłoń trzymał na broni.
– Samochód jest z wypożyczalni. Widzę nalepkę z kodem kreskowym na szybie. – Dodał coś na temat sprawdzenia tablic rejestracyjnych, a potem wyciągnął pistolet i wycelował w przybyłych mężczyzn.
Nagle rozległo się głośne stuk. Grant widział w telefonie, że Alekiem szarpnęło w bok. Policjant osunął się na podjazd; z rany na jego piersi sączyła się krew i znikała w żwirowym podłożu.
Granta zatkało, serce zaczęło mu szybko bić. Stwierdził, że drżą mu palce, w których trzyma komórkę. Telefon wypadł z ręki. Podniósł go, pogłośnił dźwięk przekazu wideo. Bierzin przez chwilę spoglądał z góry na ciało Aleca, a potem podbiegł do SUV-a. Jego towarzysz rzucił się za nim.
Grant słyszał niewyraźne głosy obu mężczyzn. Cisnął komórkę na siedzenie pasażera, przesunął dźwignię automatycznej skrzyni biegów na tryb jazdy i wcisnął gaz.
Wycofał pikapa na wąską, jednopasmową wiejską szosę, uważając, aby nie dopuszczać do wycia silnika. Żeby Rosjanie go nie usłyszeli.
Skierował się na drogę numer szesnaście, trasę stanową biegnącą z północy na południe, od wybrzeża New Hampshire do Gór Białych. Wybrał północ tylko dlatego, że im dalej w tamtym kierunku, tym więcej nieoznakowanych dróżek i łatwiej zgubić pogoń.
Z samochodu zadzwonił do Sary. Odebrała po pięciu sygnałach.
– Co jest? – rzuciła gwałtownie. Wiedziała, że skoro Grant telefonuje do niej do szkoły, musiało się wydarzyć coś ważnego.
– Gdzie jesteś? – zapytał.
– Jeszcze w pracy. Zajęcia się skończyły. Korzystam z kserokopiarki. Wszystko w porządku?
– Nie wracaj do domu – powiedział Grant. Musiał zachować spokój, przemawiać łagodnie, zdławić strach we własnym głosie. Musiał mieć Sarę po swojej stronie, skłonić ją, aby robiła to, o co prosi, żeby zrozumiała stan wyższej konieczności. – Zadzwoń do ciotki Tildy i spytaj, czy możesz ją odwiedzić. Wpaść na chwilę. Dobrze? Nie idź do domu. Wszystkie potrzebne rzeczy dostaniesz później. Po prostu tam nie wracaj, słyszysz? Do mnie też się nie wybieraj. – Mieszkanie Sary znajdowało się na pierwszym piętrze trzykondygnacyjnego budynku kilka przecznic od baru Starlite.
– Co? C z e m u…?
W jej głosie zabrzmiała obawa.
– Pamiętasz, jak ci mówiłem, że być może będę musiał nagle wyjechać? Właśnie nastał ten dzień. Ty…
– Jeśli nie powiesz mi, dlaczego…
Teraz już ogarnęła ją czysta panika.
Grant przerwał jej, starając się mówić możliwie spokojnie:
– Ścigają mnie źli ludzie i nie chcę, żeby ścigali także ciebie. Jak wrócisz do domu, zrobią z ciebie zakładniczkę. Albo gorzej.
– Z a k ł a d n i c z k ę? Co ty wygadujesz?
– Saro, to są… Wiem, że się przestraszyłaś, ale po prostu musisz mi zaufać.
– Grant…
– Tak, chciałabyś zadać mnóstwo pytań. Nie ma na to czasu. – Brakowało mu tchu.
– Grant, przerażasz mnie jak wszyscy diabli!
– Posłuchaj, co masz teraz zrobić…
Sara zaczęła mówić, lecz Grant jej przerwał. Zastanawiał się, czy słyszała w jego głosie strach. Starał się brzmieć pewnie, spokojnie, stanowczo:
– Posłuchaj mnie, dobra? Masz ten telefon na kartę, który ci dałem?
– Jest w samochodzie.
– Dobrze. Weź go i włącz. Od tej chwili będę dzwonił tylko na tę komórkę. Nie na twojego iPhone’a. Okej? IPhone’a wyłącz, niech tak zostanie. Przez niego mogliby cię namierzyć.
– K t o, Grant? K t o mógłby mnie namierzyć?
– Nikt. Nikt, jeśli mnie posłuchasz. Jeśli zrobisz, co mówię. – We wstecznym lusterku pikapa zobaczył zarys czarnego tahoe. Poczuł wstrząs, wyrzut adrenaliny. Powiedział do Sary: – Jedź do ciotki Tildy. Niedługo pogadamy. Tylko musisz zacząć działać. Od razu! – Dotknął czerwonej ikonki, kończąc rozmowę.
Sam nie wiedział, dokąd zmierza; zdawał sobie jedynie sprawę, że musi tym facetom uciec.
Na posterunek policji w miasteczku nie mógł się udać. To na pewno. Bo jak by wyjaśnił, kim jest, gdyby sprawdzili kartoteki? Czy zostałby wtedy aresztowany? Prawdopodobnie tak.
Ta ewentualność, z przyczyn oczywistych, nie wchodziła w grę.
Tymczasem tahoe zbliżał się od tyłu. Grant musiał się od niego oddalić, wymknąć się tamtym. Tahoe był szybki, szybszy niż jego pikap, pięcioletni ford F-150 raptor, którego w zeszłym roku kupił jako używany. Tyle że raptor miał prawie dwa razy więcej koni mechanicznych niż ścigający go wóz. Anderson nabył go nie dla wyścigów, lecz po to, by ciągnąć za sobą komercyjne łodzie rybackie.
Co oznaczało, że zgubienie przeciwników nie będzie łatwe.
Poza tym ci w tahoe byli uzbrojeni. Grant nie. Prosty, przerażający fakt. Jedyną jego przewagę stanowiła znajomość lokalnych dróg.
Wjechał na drogę numer 302, odgałęzienie trasy stanowej NH 16, i skierował się na zachód.
Tahoe musiał znajdować się teraz daleko z tyłu.
Droga 302 miała po jednym pasie w każdą stronę, o tej porze roku urzekała olśniewającą szatą liści na drzewach. Wzdłuż asfaltu ciągnęły się stalowe barierki ochronne. Grant zerknął w lusterko wsteczne: wyglądało na to, że zgubił czarne tahoe. Pozwolił sobie na chwilę ulgi; wypuścił z płuc powietrze, które długo w nich trzymał, nie zdając sobie z tego sprawy.
Co jakiś czas mijały go inne tahoe, zmierzające na wschód, a wówczas Grant cały się spinał. Na szczęście nie były to czarne SUV-y z kompletnie łysym gościem za kierownicą. Miały inne kolory lakieru, innych kierowców.
Anderson podjął wreszcie decyzję, którędy pojedzie. Trzystadwójką dotrze do miasta Hart’s Location, a potem wskoczy na Sawyer River Road, która przecina rezerwat Gór Białych. Lasy New Hampshire emanowały atmosferą bezpieczeństwa, zdawało się, że zapewniają ochronę.
Ponownie spojrzał w lusterko. Musiał być już tak daleko przed czarnym tahoe, że tamci nie będą w stanie stwierdzić, w którym miejscu Grant zjechał z głównej drogi. Nie urodzili się w New Hampshire, nie znali okolicy – nie mogli wpaść na pomysł, że Anderson po prostu wjechał w las. To raczej nie przyjdzie im do głowy.
Po kilku kilometrach Grant zobaczył drogowskaz na Hart’s Location i gwałtownie skręcił w lewo.
Znajdował się teraz na Sawyer River Road, wąskiej jednopasmówce, która przecinała obszar rekreacyjny Pemigewasset Wilderness. Po obu stronach szosy rosły stare drzewa. Nieustannie sprawdzał sytuację w lusterku wstecznym. Żadnych czarnych tahoe. O ile Grant mógł stwierdzić, był jedynym użytkownikiem drogi.
Zauważył, że na poboczu nie parkuje ani jeden samochód. Dziwne, pomyślał. Amatorzy pieszych wędrówek zwykle zostawiali swoje pojazdy właśnie na tym odcinku Sawyer River Road, nim zagłębili się w las.
Jechał dalej. Szosa się wiła, nawierzchnia stawała coraz gorsza, aż wreszcie przeszła w szeroką, szutrową ścieżkę. Wtedy, niespodziewanie, natknął się na blokującą szlak zaporę. Z napisem DROGA ZAMKNIĘTA.
Najwyraźniej doszło do podmycia nawierzchni.
Siedział przez chwilę z nogą na hamulcu, próbując zdecydować, co dalej.
Jeśli wróci na trzystadwójkę, to albo wpadnie na nadjeżdżające tahoe, albo zostanie przez tamtych zauważony. I tym razem użyją broni.
Grant znalazł się w pułapce.
Znak informował wprawdzie, że droga jest zamknięta, lecz Grant z łatwością wyminął blokadę i wjechał na szutrową ścieżkę. Przynajmniej pokona jej kawałek. Patrzył uważnie przed siebie: w bezpośrednim sąsiedztwie widział powalone drzewa i ich konary. Uznał, że to jedyna wykonalna opcja: jazda przez las.
Ponieważ druga ewentualność, to znaczy powrót na trzystadwójkę, równałaby się samobójstwu.
Zjechał pikapem z drogi w wysoką trawę i krzewy. Dotarł do granicy lasu: drzewa rosły tu ciaśniej, bliżej siebie. Zbyt blisko. Żadnej szansy, by się przedrzeć.
Tuż przed maską samochodu zobaczył skupisko niewielkich głazów, które – jak się zdawało – niweczyło jedyną szansę wjazdu do puszczy. Tam zdołałby się ukryć przed wzrokiem napastników. Musiał jakoś się przedostać.
Włączył napęd na cztery koła z krótkim przełożeniem i powoli potoczył się w kierunku najmniejszego głazu. Spróbował go pokonać, lecz nie mógł złapać przyczepności.
Grant wycofał, następnie włączył normalny tryb jazdy i natarł na kamień, wykorzystując siłę rozpędu, by pokonać przeszkodę górą. Usłyszał metaliczny chrzęst; z prawej strony forda coś się oderwało, jednak Anderson nie rezygnował. Wjechał na głaz. Koła zabuksowały, pikap utknął w miejscu.
Powoli i delikatnie nacisnął pedał gazu. Ruszył, opony złapały grunt, szczęśliwie pokonały wielki kamień.
Widział stąd Sawyer River Road, co oznaczało, że sam też jest widoczny. Bezpośrednio przed sobą miał kolejne głazy, graniczące ze skalistym łożyskiem wyschniętego potoku. Te były już mniejsze, pikap zdołał się po nich wgramolić do koryta. Podwozie forda zostało mocno poturbowane, ale przynajmniej przestał być widoczny z drogi.
Nagle rozległ się trzask, silnik samochodu zadygotał.
Grant wyjechał z kamienistego łożyska – niestety, kierownica wyraźnie złapała luzy. Trzęsła się, wibrowała. Na desce rozdzielczej paliła się ikonka hamulców. Coś musiało się z nimi stać, może jakiś kamień zerwał przewód. Może doszło do wycieku płynu hamulcowego.
Na szczęście Grant mógł teraz przemierzać las. Przedzierał się między drzewami, szukając najbezpieczniejszego szlaku. Niebawem znalazł się na tyle głęboko w kniei, że z drogi nikt nie mógł go zobaczyć.
Stwierdził raptem, że teren zaczyna stromo opadać. Zahamował. Kierownica nadal się chybotała. Ikonka hamulców mówiła prawdę: przestały one właściwie funkcjonować.
Wóz nie chciał się zatrzymać. Przyspieszał.
Naciskając gorączkowo pedał hamulca, Grant zbyt późno zdał sobie sprawę, że padły tylko zaciski na tylnej osi. Przednie wciąż działały.
Pikapem szarpnęło, Anderson poleciał na deskę rozdzielczą.
Odnosił wrażenie, że znajduje się w gigantycznej pralce. Przez ułamek sekundy unosił się w powietrzu. Ford przewrócił się przodem do tyłu i dachował. Przerażające. Grant usłyszał chrzęst metalu, łoskot pękającego szkła i znów poleciał naprzód. Świat zawirował.
Anderson leżał do góry nogami, trochę na lewym boku. Przedmioty z przedniego i tylnego siedzenia przeleciały nad jego głową; coś twardego uderzyło go w pierś, siła uderzenia niemal go ogłuszyła.
Musiał na chwilę stracić przytomność. Kiedy się ocknął, stwierdził, że zwisa z pasa bezpieczeństwa głową w dół. Na szczęście żył i chyba niczego sobie nie złamał. Serce waliło mu jak młotem, w uszach dzwoniło.
Trochę trwało, nim Grant zorientował się w położeniu i ustalił, gdzie znajduje się ziemia. Gwałtownie odpiąwszy pas, opadł na sufit forda. Teraz poczuł, że jednak coś go boli. Pociągnął za klamkę najbliższych drzwi – ani drgnęła. Szarpnął raz jeszcze, kopnął drzwi, bez skutku. Spróbował tych od strony pasażera, one również odmówiły współpracy. Nagle wyczuł woń benzyny. Silnik nadal pracował. Grant z trudem odszukał kluczyki w swojej prawej kieszeni, po czym przypomniał sobie, że aby wyłączyć motor, nie potrzebuje kluczyka. Wcisnął guzik startowy.
Ale silnik nie zgasł. Granta zaczęła ogarniać panika; nagle sobie uświadomił, że skrzynia biegów jest w trybie jazdy. W końcu udało mu się pociągnąć jej dźwignię i przestawić ją w tryb parkingowy.
Jednostka napędowa forda zadrżała i umilkła. Niestety, Anderson wciąż tkwił uwięziony w kabinie, smród benzyny stawał się coraz wyraźniejszy. Musiał się stąd wydostać za wszelką cenę.
Zaczął kopać w rozbite przednie okno, raz za razem. Wreszcie wybił poszarpany otwór, lecz popękaną szybę z hartowanego szkła utrzymywała w miejscu plastikowa folia. Grant zaatakował obcasem, ponownie naparł na szybę, powiększył dziurę. Przeczołgał się przez nią i upadł na ziemię.
Z maski przewróconego do góry kołami pikapa uniosła się para, potem czarny dym. Czuło się gryzący, plastikowy swąd nadpalonych przewodów elektrycznych.
Zerwał się na nogi i wbiegł w gęstwinę drzew. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że na tylnym siedzeniu samochodu zostawił swój ucieczkowy plecak.
Wrócił do forda, wlazł przez dziurę w rozwalonej szybie przedniej. Jego stopy wylądowały na suficie kabiny. Z silnika buchały już kłęby dymu, płomienie wydostawały się przez maskę leżącego na dachu wozu.
Spieprzaj stąd natychmiast!
Zaraz wybuchnie!
No wreszcie, czarna torba. Dostrzegł ją na białej, winylowej podsufitce. Szybciej! – krzyczał Grant do siebie. Złapał plecak, przepchnął się z powrotem przez otwór w szybie i wyczołgał na twardy leśny grunt.
Czy w środku zostało jeszcze coś, czego mógłby potrzebować? Nie, nic istotnego. Odsunął się od wraku, z którego wciąż wydobywał się ciemny, gęsty dym, a ogień w silniku rozpalił się na dobre. Grant zakrztusił się oparami z płonącej benzyny, teraz bardzo intensywnymi. W głowie mu pulsowało.
Odwrócił się i uciekł od płonącego wraku. Gdy znalazł się zaledwie sto metrów dalej, ford eksplodował intensywnie pomarańczowym błyskiem, z ogłuszającym hukiem, salwą czarnego dymu oraz wielką kulą ognia.
Aż do chwili, w której ujrzał Tatianę, Paul obawiał się tego wieczoru. Jego pracodawca, Aquinnah Capital, wykupił stolik na gali charytatywnej, a on, jako jeden z głównych analityków w firmie, prawdziwa gwiazda, musiał wziąć w niej udział. Tego rodzaju obowiązkowych imprez było na tyle dużo, że kilka miesięcy temu nabył u Brooks Brothers smoking. Niestety, noszenie go sprawiało Paulowi nie lada kłopot. Prawie zapomniał, jak się wiąże muszkę, poza tym długie wieczorne przemowy dotyczące fetowanych osób wymagały sporej cierpliwości.
Stał w towarzystwie paru innych analityków z Aquinnah zgromadzonych wokół okrągłego stolika, popijając drinki i próbując rozmawiać, mimo generowanego przez tłumek hałasu, kiedy nagle ją zauważył. Wyglądała na jedną z pracownic firmy cateringowej, ubrana w taki sam uniform złożony z czarnych spodni i białej koszuli. Znajdowała się przed kontuarem i odbierała od barmana świeżo napełnione smukłe lampki szampana.
Paul zastąpił jej drogę, gdy ruszyła w kierunku licznie zgromadzonych gości.
– Te kieliszki są zarezerwowane? – spytał.
Uśmiechnęła się, wyciągnęła tacę i pozwoliła mu wziąć trzy spośród sześciu lampek. Miała ujmujący uśmiech i szczerą twarz.
– Smacznego.
Była po dwudziestce, jej długie, czarne rzęsy przykrywały niebieskie oczy. Ciemnoblond włosy spięła w ciasny kucyk. Do tego wąska talia i długie nogi. Buty na szpilkach. Nie była konwencjonalnie piękna, za to urocza. Coś w niej – wdzięk, pewność siebie, szczerość uśmiechu albo wszystko to razem – przemawiało do niego. Działała jak łyk świeżego powietrza w dusznym pomieszczeniu. Wzbudziła jego zainteresowanie.
– Dobry ten szampan? – rzucił, mając nadzieję, że zabrzmi na bardziej wyluzowanego, niż rzeczywiście był.
– Nie jest to Dom Pérignon, tak to ujmę. – Znów się uśmiechnęła, z lekkim rozbawieniem. Mówiła z ledwie wyczuwalnym akcentem, którego nie potrafił zidentyfikować.
Wyszczerzył zęby.
– Siki też nie.
– Oczywiście. Nie w takim miejscu jak to.
Skinął głową, rozglądając się po wspaniałych, efektownie oświetlonych Wielkiej Sali i Balkonie Metropolitan Museum of Art, pełnych ludzi w smokingach oraz sukniach balowych. Potem odwrócił się z powrotem do bardzo atrakcyjnych oczu młodej kobiety.
– To co – powiedział. – Długa noc, nie?
– Yhm. Ale chyba wszystko dobrze? – odrzekła z pytającym wzruszeniem ramion.
To była jej praca, nic wielkiego – zdążyła przywyknąć. Miała za sobą więcej takich nudnych imprez charytatywnych, niż on potrafiłby sobie wyobrazić.
– Goście zachowują się dziś grzecznie, tak na ogół? – spytał.
– Wszyscy oprócz pana. – Znów szczery uśmiech. – Przepraszam.
Później tego wieczoru, gdy szedł do toalety, zauważył tę dziewczynę na zewnątrz; paliła papierosa i wpatrywała się w telefon. Zmienił kierunek marszu i wyszedł na dwór, na rześkie, chłodne powietrze jesieni. Do niej.
– Poczęstujesz mnie fajką?
Powoli podniosła wzrok, jej mina świadczyła, że go poznaje.
– Pewnie. – Wręczyła mu swoją paczkę. Patrzyła, jak grzebie za papierosem, a potem pstryknęła zapalniczką. Pochylił się, odpalił – i natychmiast zaczął kaszleć.
Uśmiechnęła się.
– Nie jesteś palaczem, prawda?
– Szczerze mówiąc, nie – zdołał przyznać, gdy doszedł do siebie. – Myślałem, że udawanie idzie mi lepiej.
Wybuchnęła śmiechem.
– Jak się nazywasz?
– Paul Brightman. A ty?
– Tatiana Biełkina.
– Ładne imię. Rosyjskie?
– Zgadza się.
– Kiedy masz jakiś wolny wieczór, Tatiano? – Było w niej coś mgliście tajemniczego, nie tylko to rosyjskie nazwisko i ledwie uchwytny akcent. Może sposób, w jaki trzymała papierosa, jedną ręką podpierając łokieć, jak w starych, czarno-białych filmach. Z długą szyją i wąską talią przypominała pełnego gracji łabędzia.
– Wolny wieczór?
– Możet poobiedajem wmiestie? – zapytał Paul. Co znaczyło: „Może zjemy razem kolację?”. Na studiach miał dwa lata zajęć z rosyjskiego.
Zrobiła wielkie oczy i uśmiechnęła się z zachwytem.
– Tak wy goworitie po-russki? Więc mówi pan po rosyjsku?
– Trochę – przyznał Paul po angielsku.
Poprosił ją o numer telefonu. Wzięła jego komórkę, żeby wpisać cyfry. Już miała ją oddać, gdy nagle się powstrzymała.
– A może od razu dzisiaj? – spytała, kładąc mu dłoń na przedramieniu. – Znam świetne miejsce.
– Dzisiaj? Kiedy?
– Może teraz?
– Nie wyrzucą cię z pracy?
Roześmiała się.
– Chyba się mylisz co do mnie. Idziemy?
Dopiero przy drugim drinku w Hole in One, spelunie zlokalizowanej w dzielnicy Hell’s Kitchen i wyposażonej w dobrą szafę grającą, Paul zapytał Tatianę, czy lubi swoją fuchę w firmie cateringowej – wtedy poznał prawdę. Tatiana n i e p r a c o w a ł a na gali charytatywnej, lecz brała w niej udział w charakterze gościa swojego znajomego. Biała koszula, którą błędnie wziął za kelnerski uniform, jak oznajmiła, to bluzka od Nili Lotan, jej ulubionej projektantki.
– Przepraszam – mruknął Paul. – Zobaczyłem białą koszulę i uznałem, że…
Roześmiała się.
– Gwarantuję ci, że nikt z personelu nie nosił dziś ciuchów marki Nili Lotan.
Sprawiała wrażenie oczarowanej, gdy stwierdził, że nie ma zielonego pojęcia o modzie. Nie poczuła się obrażona – uznała to za zabawne.
– Skąd znasz rosyjski? – spytała.
– Lektorat na studiach.
– Ale dlaczego rosyjski?
– No cóż, słyszałem, że jest łatwiejszy od japońskiego, chińskiego albo arabskiego. Poza tym kumpel powiedział, że dobrze wygląda w CV.
Spojrzała nań z powątpiewaniem, a potem wzięła łyczek różowego wina.
– Bo wiesz, kiedy na rozmowie kwalifikacyjnej mówisz, że uczyłeś się rosyjskiego – kontynuował Paul – dowodzisz tym samym, że lubisz wyzwania i jesteś gotów podążać niekonwencjonalną drogą. – Uśmiechnął się na znak, że świadomie wygaduje bzdury. – Urodziłaś się w Rosji?
Kiwnęła głową, usta miała pełne pizzy. Przełknęła.
– Ale przyjechałam tu jako małe dziecko, w wieku około sześciu lat. – Wzruszyła ramionami, dając sygnał, że temat ją nudzi i nie chce już o tym rozmawiać.
– To dlatego tak dobrze mówisz po angielsku. W rodzinie dalej posługujecie się rosyjskim?
Potwierdziła.
– A ty gdzie pracujesz? W jakimś funduszu hedgingowym?
– W Aquinnah Capital. Firmie Berniego Kovana.
– Nie mam pojęcia o funduszach hedgingowych. Aquinnah?
– Bernie nazwał go tak na cześć swojego domu na wyspie Martha’s Vineyard.
– Lubisz swoją pracę?
– Lubię.
– Pieniądze także – dodała ze znaczącym uśmiechem. – Na tej podstawie wy, mężczyźni, mierzycie własną wartość.
– Nie ja. Dla mnie to oznacza bezpieczeństwo. Dorastałem w środowisku bardzo niestabilnym finansowo. – Był już lekko wstawiony. – Tata tracił jedną robotę po drugiej. Nie mieliśmy pieniędzy.
– Dlatego teraz podchodzisz do nich z ostrożnością, tak?
– Dobrze zarabiam, ale jestem oszczędny, owszem. Żeby już nigdy nie musieć się o nie martwić.
– Jako dziecko roznosiłeś gazety? Jeździłeś po dzielnicy, rzucałeś je na werandy i tak dalej?
– Strzygłem trawniki. Zrobiłem z tego biznes. Zatrudniałem kumpli jako podwykonawców. Miałem własny interes i udziały od każdego zlecenia.
– Ile miałeś wtedy lat?
– Czternaście–piętnaście. Jeszcze po jednym?
Badanie plusów i minusów rozmaitych przedsiębiorstw, w które Aquinnah Capital planowało zainwestowanie środków, należało do mocnych stron Paula, a także – czego nie krył przed samym sobą – powód do dumy. Wiedział, jak wchodzić głęboko pod powierzchnię.
Dlatego idąc za wezwaniem swej drugiej natury, już rankiem po pierwszej randce próbował wygooglować „Tatianę Biełkinę” – by z zaskoczeniem stwierdzić brak wyników. Nie pojawiała się w żadnej wyszukiwarce internetowej; owszem, w Australii mieszkała pianistka o tym samym imieniu i nazwisku, ale zupełnie nie przypominała uroczej kobiety, z którą Paul popijał wczoraj koktajle.
Tatiana mówiła, że jest fotografką, że tym się głównie zajmuje. Jej nieobecność w sieci wydawała się tym bardziej zagadkowa. Matka Paula również była artystką, parała się malarstwem. W nielicznych wspomnieniach widział ją albo pochłoniętą pracą przy sztalugach, albo siedzącą przy stole podczas kolacji, z poplamionymi farbą dłońmi.
Nazajutrz była sobota. Po południu wysłał dziewczynie esemesa. Cieszę się, że Cię poznałem, Tatiano. Jest szansa na kolację w niedz. wieczór? Umówienie się na dzisiaj wydawało mu się przedwczesne, nazbyt bezczelne. Nawet propozycja z niedzielą pachniała lekką natarczywością. Nie rozgrywał sprawy na chłodno.
Trzy szare kropki migotały przez blisko minutę, ale jej odpowiedź okazała się krótka. W niedzielę nie mogę – kolacja z rodziną. Poniedziałek?
Kolacja z rodziną? Czy to znaczy, że jej krewni mieszkają gdzieś niedaleko? Poniedziałek był dniem pracy, ale Paul chętnie poświęciłby kilka godzin snu, żeby zobaczyć się z Tatianą ponownie. We wtorek rano będzie żłopał kawę i red bulla, nic się nie stanie.
Odpisał natychmiast: Poniedziałek super.
Zaczął szybko myśleć, dokąd mogliby pójść. Z miejsca wykluczył przesadnie drogie, efekciarskie restauracje, takie jak Daniel, Per Se czy Jean-Georges. Ona była przecież (niewątpliwie walczącą o uznanie) fotografką, więc w ten sposób po prostu popisywałby się swą relatywną zamożnością. Paul miał kolegów, którzy lubili takie rzeczy, sądząc, że podkreślanie własnej sytuacji finansowej uczyni ich bardziej atrakcyjnymi. Tatiana, czego Paul był pewien, nie należała do osób zainteresowanych takimi inscenizacjami.
Mieszkała w East Village, zasugerował więc lokal w okolicy, kameralne i bezpretensjonalne francuskie bistro.
Odpowiedziała: Hm… Chodźmy do Axepert.
Zgodził się: Jasne.
Potem wyszukał lokal. Bar w Tribece, gdzie można było rzucać siekierami. Ta dziewczyna zaczynała mu się coraz bardziej podobać.
Wnętrze Axepert urządzono w klimacie wikingów: postindustrialną przestrzeń wypełniały czaszki, róże na ścianach oraz neon głoszący JESTEM WOJOWNIKIEM I KOCHANKIEM. Koktajle manhattan serwowano w szklanych czaszkach.
Tatiana okazała się świetna w rzucaniu toporkiem – lepsza od Paula. Była w doskonałej formie, kilka razy trafiła w środek tarczy.
– Robiłaś to już wcześniej – stwierdził Paul.
Wzruszyła ramionami i się uśmiechnęła.
– Trening czyni mistrza.
Miała na sobie ciemne spodnie, białe sportowe buty marki Golden Goose – rozpoznał wielką złotą gwiazdę – oraz luźną bluzę w kolorze écru z logo Isabel Marant. Rozpuściła jasne włosy.
Zależało jej na wygranej. Dotarło to do niego dopiero wtedy, gdy oboje doszli do wniosku, iż chyba nie najlepszym pomysłem jest łączenie rzutu siekierą z piciem alkoholu. Zatrzymał tę opinię dla siebie.
Zwyciężyła.
Później, kiedy pałaszowali pizzę na cienkim cieście, po drugiej kolejce manhattanów, zapytał:
– Jak tam wczorajsza kolacja z rodziną?
Kolejne wzruszenie ramion.
– Jak zwykle. Odbywa się w każdą niedzielę.
– Łał, to jest… Łał. W każdą niedzielę. Nie umiem sobie wyobrazić.
– Nie jesteś blisko ze swoją rodziną?
– Nie mam jej. Ani braci, ani sióstr. Moja mama nie żyje.
– A ojciec?
– Zwariował.
– Dosłownie?
– Odrzuca współczesne społeczeństwo. Mieszka gdzieś w lesie.
– Nie wiesz gdzie?
– Ostatni raz gadałem z nim jakieś dwadzieścia lat temu.
– A ja myślałam, że to moja rodzina jest dziwna. – Zaśmiała się. – Pewien wielki pisarz rosyjski powiedział, że każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój własny sposób.
– Czytałem to. Pamiętam też coś o torach kolejowych.
– Uwaga: spoiler!
– Więc twoja rodzina też jest nieszczęśliwa?
Potrząsnęła głową.
– Żartowałam. To skomplikowane.
Umilkła, a on nie potrafił się zdecydować, czy ciągnąć temat. Rzucił tylko:
– Jesteś fotografką, tak?
Potwierdziła. Z lekko zawstydzonym uśmiechem.
– Nie masz strony internetowej.
– Wiem – jęknęła. – Muszę ją sobie sprawić, najlepiej na wczoraj.
– Chętnie zobaczyłbym twoje prace.
– Za parę miesięcy organizuję wystawę w galerii Argold.
– Serio? – A zatem była profesjonalistką, nie amatorką. – Co fotografujesz?
Teraz sprawiała wrażenie skrępowanej.
– Ja… Należałoby mnie chyba określić fotografką uliczną.
– Tak jak Cartier-Bressona albo Roberta Franka? Weegee’ego?
– Och – odparła z uśmiechem ulgi. – Znasz się na fotografice?
– Trochę. Jaka tematyka cię interesuje?
– Sam musisz zobaczyć. Nie jestem dobra w prezentacjach.
– Spróbuj.
– Jestem w nich bardzo słaba.
– Moja matka była artystką. Malarką. Wiem, jak trudno jest wyartykułować, co chce się osiągnąć w swojej sztuce. Śmiało.
– Naprawdę? Co malowała?
– Mnie też trudno to opisać. Malowała las, drzewa wokół naszego domu w stanie Waszyngton. Ale nie w sposób fotorealistyczny. Coś między abstrakcją a portretem. Do swoich dzieł wplatała prawdziwe gałązki, trawę, kwiaty. Róże okrywowe, które spływały krwią. Jaskrawe pociągnięcia pędzlem. Obrazy śmiałe i szczęśliwe. Barwne i radosne, bardzo emocjonalne. Co było dziwne.
– Dlaczego?
– Ponieważ wiodła nieszczęśliwe życie. Ciemiężona i tłamszona przez mojego ojca. Bardzo nieszczęśliwa kobieta. Nieważne. – Paul zdał sobie sprawę, że zbyt szybko zaczyna się zwierzać, i zmienił temat. – Wróćmy do twojej pracy.
– Ona nadal maluje, twoja mama?
– Nie, jak już mówiłem, zmarła. Byłem wtedy nastolatkiem.
– To okropne! Co się stało?
Paul wzruszył ramionami.
– Długa historia. Na inną okazję. Powiedzmy tylko, że to nie był dobry okres w życiu. W każdym razie…
– Czyli znasz się także na malarstwie!
– Tylko swojej matki. Natomiast t w o j e dzieła… Co fotografujesz?
Wygładziła włosy, odrzuciła głowę do tyłu, a potem nią pokręciła. Taktyka zwlekania z odpowiedzią, żeby się nad nią zastanowić.
– Zwykłych ludzi… Nie, to nie tak, to znaczy ludzi, których się na ulicy nie zauważa. Na których się nie patrzy.
– Portrety?
– Swego rodzaju. Zazwyczaj robione w świetle dnia, otwarcie. – Skrzywiła się lekko w nieśmiałym uśmiechu. – Jestem osobą szczęśliwą, więc wychwytuję nieszczęście.
– I scenki, które tworzysz, są naprawdę takie nieszczęśliwe?
– Nie, nie bardzo. To znaczy ukazują w przebłyskach ludzi, którzy mają ciężki żywot. Lubię myśleć, że fotografuję ich z empatią. Poznaję ich. Co różni się od postawy wielu innych fotografików, którzy na swoje obiekty spoglądają z góry, protekcjonalnie. Bo ja czuję, że ich rozumiem.
Nadszedł wreszcie moment owego wieczoru, w którym musieli wyjść z lokalu. Na ulicy się pocałowali.
– Zaprosiłbym cię na strzemiennego, gdybym nie miał w domu takiego bałaganu – powiedział.
– To chodź do mnie.
Jej mieszkanie znajdowało się w East Village, na trzecim piętrze zaniedbanego ceglanego budynku bez windy przy Siódmej Ulicy Wschodniej, niedaleko St. Mark’s Place. Była to nieco odjechana dzielnica, idealna dla artystów, w tym fotografików. Lokum mieściło się pomiędzy sklepem z odzieżą vintage a spożywczakiem, oferującym głównie fajki i piwo.
Gdy otworzyła drzwi, Paul usłyszał skomlenie psa. Powitał ich niewielki czworonóg, który wspiął się na tylne łapy, przednimi przebierając w powietrzu. Mały, brzydki psiak, który wyglądał na mieszańca buldoga z chihuahua.
– Oto Puszkin. Uratowany. – Podniosła zwierzę i pomasowała jego sterczące uszy. – Och, Aleksandrze Siergiejewiczu! Puszku! Moje słodkie śliczności. Był w schronisku w Alabamie, gdzie się usypia takie stworzenia. Nikt go nie chciał, tylko kilka dni dzieliło go od śmierci.
– Kochasz psy, co?
– Tak. A ty?
– Pewnie, ja też.
– Masz własnego?
– Nie mogę. Ciągle pracuję. To byłoby okrutne.
Mieszkanie nie było duże – najwyżej siedemdziesiąt pięć metrów kwadratowych – ale wygodne i ładnie urządzone, z artystyczną nutką. Ściany pomalowano na delikatny brąz glinianego naczynia. Umeblowanie stanowiło kolaż kiermaszu rzeczy używanych z tym, co można znaleźć porzucone w zaułkach – wydawało się jednak, że wszystko ze sobą współgra. Jeśli chodzi o stronę funkcjonalną, były tu staromodne, malowane ponad tysiąc razy kaloryfery oraz okienny klimatyzator. Podłogę pokrywał parkiet, jaki spotyka się w wielu nowojorskich mieszkaniach, mocno wytarty. Tatiana włączyła szereg lamp, oświetlenie okazało się idealne.
– Jak długo masz Puszkina?
– Chyba od dwóch lat. Zrobię nam drinki. Szkocka może być?
– Świetnie.
Gdy nalewała alkohol, Paul przyglądał się fotografiom w czarnych ramkach, które wisiały w salonie i w kuchni. Kolorowe zdjęcia starszych pań. Przyjrzawszy się im, stwierdził, że wyglądały na cudzoziemki, chyba Rosjanki, babuszki, ponieważ większość miała na głowach chusty. Na jednym z portretów zobaczył bardzo pomarszczoną kobietę o słodkim uśmiechu i ze światłem w oczach. Brakowało jej paru przednich zębów, kilka innych miała złotych. Niektóre babuszki odznaczały się zapadniętymi ustami oraz surowym albo nieufnym wyrazem twarzy. Jedna spacerowała po parku z psem, druga kroiła buraki. Kolejna siedziała za stolikiem przed wejściem do stacji metra i sprzedawała ogórki oraz pietruszkę. Uśmiechała się szeroko, ukazując stalowe zęby.
– Wspaniałe – stwierdził Paul.
– Och, to moje stare prace. Nowe są całkowicie odmienne. Zobaczysz w galerii. O ile przyjdziesz. – Podała mu whisky z lodem, sobie nalała białego wina.
– Co sprawia, że te zdjęcia są takie… malarskie? To właściwe słowo?
– Bardzo wiele czynników. Dobór obiektywu, jego ogniskowa. Pora dnia, kiedy się je robi. Światło. Poza tym poświęciłam mnóstwo czasu na obróbkę. Mam też znakomitego fachowca od wydruku. Jest drogi, ale naprawdę dobry.
– Zdjęcia są… wnikliwe. Jak ci się udaje je wykonać?
– Nie gapię się na swoje obiekty. Jestem fotografką, staram się je poznać, zbliżyć się z nimi, choć to osoby mi obce. Nawiązuję relację i…
– Wzajemne zrozumienie.
– Tak. Tak powinien postępować każdy dobry portrecista – do których należeli Francis Bacon czy Lucian Freud. Tylko że malarzom jest łatwiej. Mogą pracować godzinami, dniami, tygodniami, żeby wejść pod skórę obiektu. My natomiast mamy ułamek sekundy.
– Robiłaś te zdjęcia w Moskwie?
Kiwnęła głową.
– Mój tata wraca do Rosji co jakiś czas, czasem jeżdżę z nim. Mama tam mieszka.
Paul upił szkockiej, poczuł przyjemny ogień.
– Są chyba takie plemiona w Afryce czy gdzieś tam, które uważają, że zdjęcie kradnie im duszę albo ducha.
Pies umościł się u stóp Tatiany.
– Chyba tak. Czytałam niektórych krytyków, na przykład Susan Sontag, którzy twierdzą, że fotografia to akt agresji. No wiesz, wykonujesz ujęcie. Eksploatujesz obiekt. To podglądactwo. Ale ja patrzę na tych ludzi ze współczuciem. Z empatią. Oferując swoistą pieszczotę. Sposób na dotyk. Najlepsze portrety rodzą się z miłości. Walker Evans miał zwyczaj robić fotki w metrze aparatem ukrytym w płaszczu, ale ja zawsze proszę o zgodę. Najpierw z nimi rozmawiam. Poznaję ich. Uwielbiam te babuszki. Cenię je.
