Cmentarz Osobliwości - Paulina Hendel - ebook + audiobook

Cmentarz Osobliwości ebook i audiobook

Paulina Hendel

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Maximus Opoka jest zwykłym kurierem kasty i nic nie wskazuje na to, aby jego życie miało ulec poprawie. Co więcej, sprowadza na siebie dodatkowe kłopoty, kiedy postanawia okraść swojego szefa. Uciekając przed konsekwencjami swych czynów, spotyka tajemniczego mężczyznę, który twierdzi, że Max jest spadkobiercą pewnego dworku. Chłopak bez wahania przyjmuje spadek, w którym widzi rozwiązanie wszystkich swoich problemów.
Gdy Max dociera na teren posiadłości, okazuje się, że stał się właścicielem nie tylko ogromnego domu, w którym zamieszkuje służba, ale również innego tajemniczego przybytku — cmentarza osobliwości. Szybko odkrywa, że to nie jedyny element spadku, który został przed nim ukryty. Cmentarz zamieszkują potworne dusze, a zadaniem Maxa jest dopilnowanie, aby bramy cmentarza pozostały zamknięte dla jednej i drugiej strony świata. Gdy na teren cmentarza włamują się ciekawscy studenci, a jeden z nich ginie, wszystko jeszcze bardziej się komplikuje.
Kto został pogrzebany na cmentarzu i dlaczego? Czym są tajemnicze pakty, których treści nikt nie potrafi odnaleźć? Dlaczego dusze od dwustu lat tkwią na cmentarzu i nie mogą odejść w zaświaty?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 634

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 49 min

Lektor: Sebastian Misiuk

Oceny
4,6 (390 ocen)
279
86
19
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
nocnyptak

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo sympatyczna książka. Chętnie przeczytałbym kolejny tom.
20
asikwojciech71

Nie oderwiesz się od lektury

Inna niż Żniwiarz i jego kontynuacja. Ale równie wspaniała i trzymająca w napięciu do ostatniej strony. Jak to u Pauliny Hendel. Cudo
20
Urszula089

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita książka ! Chciałabym dalszą część
Anna-Malgorzata

Dobrze spędzony czas

Największym atutem książki jest miejsce, w którym rozgrywa się cała historia, czyli Lawendowy Dworek i cmentarz. Wątek z duszami miał potencjał, jednak nie podobał mi się sposób przedstawienia niektórych z nich. Zdecydowanie bardziej wolałabym, aby zostały ukazane w upiornej, ale ludzkiej postaci (jak Odo czy Śmiercian). Nawiązywanie zaś do roślin, zwierząt, czy innych stworów nie przypadło mi do gustu. Całkiem nieźle wypadły natomiast perypetie Maxa, zwłaszcza próby rozwikłania historii cmentarza osobliwości, ale też epizody związane z Opal i studentami. Choć plusem jest również styl autorki, uważam, że fabuła została za bardzo przeciągnięta. Ogólnie rzecz biorąc – powieść czytało mi się dobrze, jak widać miała swoje zalety, niemniej, na ten moment nie planuję sięgać po kontynuację. Ania ze Skarbca Książek Cała recenzja: https://skarbiecksiazek.blogspot.com/2023/11/cmentarz-osobliwosci-paulina-hendel.html
10
cwirka11

Dobrze spędzony czas

3.5 💫 naprawdę miło spędzony czas. świetnie zrealizowany audiobook i klimatyczna opowieść
10

Popularność




 

 

 

 

Copyright © 2023 Paulina Hendel

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2023

 

Redaktorzy prowadzący: Łukasz Chmara, Oliwia Łuksza

Marketing i promocja: Aleksandra Kotlewska, Anna Fiałkowska

 

Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak

Korekta: Joanna Pawłowska, Małgorzata Tarnowska

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Ilustracja na okładce: Martyna Biegała

Adaptacja okładki i stron tytułowych: Magdalena Zawadzka

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67551-85-4

 

Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni osoby autorskiej. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

 

WE NEED YA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

[email protected]

www.weneedya.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Izie i Mateuszowi

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 1

 

 

 

To zdecydowanie nie był mój dzień. Co zrobiłem nie tak? Gdzie popełniłem błąd? Odpowiedź nie nadchodziła. Zresztą trudno jest dojść do jakichkolwiek sensownych wniosków, kiedy kopią cię w brzuch. I w plecy. I w głowę. Chociaż tę ostatnią, raz z lepszym, raz z gorszym skutkiem, próbowałem osłonić ramionami.

– Chłopaki… – jęknąłem, kiedy dwóch wykonawców najwyraźniej zmęczyło się całym tym kopaniem. Wiecie, chodzi o wykonawców wszelkich brudnych robót kasty.

– Morda! – warknął Karl.

– Chyba jeszcze mu mało – stwierdził Artes, po czym zamachnął się, żeby poczęstować mnie kolejnym kopniakiem w brzuch.

– Diogenes się wścieknie! – wyrzuciłem z siebie jednym tchem i skuliłem się, czekając na uderzenie prosto w żołądek.

Cios nie nadszedł. Najwyraźniej to ja trafiłem w czułe miejsce. Dźwignąłem się na kolana i wyplułem z ust krew. Coś białego leżało w kałuży na brudnej posadzce. Czy to mój ząb? Cholera, a tak o nie dbałem. Byłem nawet u dentysty jakieś pięć lat temu.

– Dlaczego niby Diogenes miałby się wściec? – wycedził Karl.

Spróbowałem wstać, jednak moje ciało nie chciało współpracować. Usiadłem i zmierzyłem ich spojrzeniem pełnym wyższości, ale najwyraźniej nawet tego nie zauważyli.

– Dlaczego, kurwa, Diogenes… – zaczął Artes.

– Bo ja nic nie zrobiłem, a ktoś na mnie doniósł! – rzuciłem.

Karl i Artes zerknęli na siebie, jakby nic nie rozumieli. Nie płacili im przecież za inteligencję, tylko za tępą siłę.

– Jesteś pieprzony złodziej! – nie wytrzymał Karl.

– I zdrajca! – dodał jego kumpel. – Wszyscy już o tym wiedzą! Strach wygadał wszy…

Artes znieruchomiał z otwartą gębą, jakby właśnie zdał sobie sprawę, że ma za długi język.

– A więc to strach? – zagadnąłem. – Który? Który wsypał mnie za coś, czego nie zrobiłem?

Kiedy Artes nie wiedział, co powiedzieć, postanowił zdać się na to, na czym znał się najlepiej. Uniósł pięść i przywalił mi prosto szczękę. Najpierw zajaśniało mi przed oczami, później zapadła ciemność, a na sam koniec nadszedł ból. Ciotka często mówiła, że mam twardą głowę, ale ile jeszcze byłem w stanie znieść?

– Diogenes ma w swoich szeregach kogoś, kto robi krecią robotę ­– wydusiłem z siebie, kiedy odzyskałem oddech.

Ciemna piwnica, w której się znajdowaliśmy, zaczęła się niebezpiecznie bujać. Podłoga, śliska od mojej krwi, przechyliła się i miałem wrażenie, że jeszcze moment, a zjadę po niej jak po zjeżdżalni dla dzieci. To dziwne załamanie praw fizyki nie wpłynęło jednak na dwóch katów, którzy stali wyprostowani nade mną.

– Ktoś go okłamuje! – powiedziałem w prostszych słowach, żeby zrozumieli. – A tego Diogenes nie znosi!

Zawahali się. Jak znam życie, mieli wydusić ze mnie, gdzie jest złoto, które rzekomo ukradłem, a później wrzucić moje ciało do rzeki. Zdrajca taki jak ja nie zasługiwał na pochówek. A jednak był to los na tyle okrutny, że nawet tych dwóch półmózgów zastanowi się dwa razy, skoro wciąż zapewniam o własnej niewinności, mimo że jestem bliski wyplucia wątroby.

– Idźcie po niego – sapnąłem. – Muszę z nim porozmawiać. Chyba wiem, kto jest prawdziwym zdrajcą.

Tak naprawdę nie miałem pojęcia, ale grałem na czas.

– Dobra, ja pójdę, a ty go pilnuj – warknął Artes.

– Przecież nigdzie się nie wybieram – rzuciłem.

Chyba nie było ze mną aż tak źle, skoro potrafiłem zdobyć się jeszcze na sarkazm, choć miałem wrażenie, że co najmniej co trzecia kość w moim ciele jest połamana, a wszystko inne już powoli sinieje.

Artes odwrócił się, poślizgnął, ale szybko odzyskał równowagę i klnąc pod nosem, wspiął się po drewnianych schodkach. Kiedy stanął w progu, do piwnicy wlało się czyste światło, a tuż za nim popłynął szum głosów ludzi zupełnie niezainteresowanych moim losem. Gdy drzwi zamknęły się z hukiem, naga żarówka zatańczyła pod sufitem. Właśnie tam, po krzywych, drewnianych schodach nakrapianych zaschniętą krwią wielu ludzi, za grubymi drzwiami znajdowała się moja wolność. Moje życie.

Usiadłem w wygodniejszej pozycji i oparłem plecy o zimną, brudną ścianę. Karl warknął coś pod nosem i wykonał w moją stronę nieokreślony ruch.

– Łap mnie, bo już ci uciekam – mruknąłem.

Wykonawca przymrużył oczy, jakby się zastanawiał, czy znów mi przyłożyć, a ja pożałowałem mojego niewyparzonego języka. Czy chociaż raz mógłbym się zamknąć i nie sprowadzać na siebie więcej kłopotów?

Zwiesiłem głowę i zamknąłem oczy, zastanawiając się, co takiego zrobiłem, że się tu znalazłem. Która decyzja w moim życiu była tą, która skierowała mnie na ścieżkę prowadzącą do tej przeklętej piwnicy? Czy to było wtedy, gdy miałem siedem lat i postanowiłem nigdy nie być biedny? A może kiedy miałem dwanaście i zobaczyłem ubranego w garnitur człowieka kasty podrzucającego w dłoni złotą monetę? Albo kiedy miałem piętnaście i kolesie z innej dzielnicy tak mnie sprali, że chciałem się na nich zemścić? Albo kiedy mama i tata…

– Te, żyjesz? – usłyszałem i poczułem lekkie kopnięcie w kostkę.

Podniosłem wzrok. Karl chyba się przestraszył, że opuszczę ten ziemski padół, akurat gdy czekamy na Diogenesa.

– Jeszcze tak – odparłem, a on odetchnął z ulgą.

Bogowie świadkami, że miał za co mnie nie lubić. Nieraz nabijałem się z niego za jego plecami i śmiałem mu się prosto w twarz. Ponad połowy docinków nie rozumiał, ale na pewno coś tam docierało do jego małego móżdżka. Uśmiechnąłem się pod nosem na wspomnienie tego, jak zaczął z wściekłości dosłownie toczyć pianę z gęby, kiedy ograłem go w karty. Był pewien, że wygra. I wygrałby, gdybym nie oszukiwał. Ale był zbyt głupi, żeby się domyślić. A teraz to ja siedziałem tutaj ledwie żywy, a on stał nade mną jak kat. Naprawdę moja przyszłość malowała się w ponurych barwach. Może Diogenes jednak się nade mną zlituje? Może nie skaże mnie na śmierć, a mojej duszy na wieczne potępienie?

To zabawne. Zawsze myślałem, że mam jeszcze czas. Że mam mnóstwo czasu. Pewnie tak samo do życia podchodzili inni, którzy nie doznali szczęścia urodzenia się w bogatych rodzinach.

Drzwi znów się otworzyły i w prostokącie jasnego światła stanęła krępa sylwetka. Diogenes powiódł wzrokiem po piwnicy, jakby zdziwiony tym, że jego wykonawcy jeszcze przed chwilą robili sobie ze mnie worek treningowy. Powoli zszedł ze schodów, które zatrzeszczały pod jego ciężarem.

– Max! – Rozłożył ręce z udawanym przerażeniem. – Wyglądasz paskudnie.

– Karl i Artes znają się na swojej robocie – odparłem.

Dźwignąłem się z podłogi, wciąż opierając się plecami o ścianę.

– Ponoć wiesz coś, czego nie wiem ja, co?

Wiem mnóstwo rzeczy, o których ty nie masz pojęcia – tak chciałem powiedzieć, na szczęście dostałem akurat ataku kaszlu. Znów wyplułem trochę krwi na kafle. Współczuję temu, kto będzie tu sprzątał…

I wtedy mnie olśniło! Tylko raz widziałem starego sprzątacza, jak ogarniał piwnicę po pewnej rzezi. Polewał podłogę wodą z wiadra, a krew, mocz i gówno spływały prosto do grubej kratki w podłodze, a dokąd dalej je niosło, nikogo już nie interesowało. Nikogo oprócz mnie. Kiedyś zupełnie przypadkiem trafiłem na plany kanałów ściekowych w mieście. Mama zawsze kazała mi się uczyć. Wszystkiego i wszędzie. Mówiła, że wiedza to potęga. Cóż, dla niej było za późno, ale dla mnie może jeszcze istniała szansa?

– Krzesło – polecił Diogenes. – Dla Maxa też.

Zanim siłą posadzili mnie na drewnianym stołku, dyskretnie rozejrzałem się po całym pomieszczeniu, szukając tego, na co nikt inny nie zwracał uwagi.

– Zostawcie nas.

– Ale szefie… – zająknął się Artes.

Diogenes nie musiał powtarzać niczego dwa razy. Wystarczy, że na nich spojrzał, a wykonawcy ruszyli do drzwi.

– Może chociaż go zwiążę? – zaproponował jeszcze Karl, oglądając się przez ramię.

– Przecież ten chłopak ledwie żyje! – Diogenes wskazał mnie jakby z wyrzutem, że aż tak bardzo mnie poturbowali.

Zostaliśmy sami w piwnicy. Szef przyglądał mi się, przekrzywiając lekko głowę. Jak zwykle miał na sobie tani, krzykliwy garnitur, a na głowie ten durny melonik. Dlaczego jeszcze nikt mu nie powiedział, że nie wygląda w nim jak wielki przywódca kasty, tylko jak idiota? A może to ja powinienem zdobyć się na odwagę i zdradzić mu prawdę? Taki mój ostatni dobry uczynek przed śmiercią. Ciekawe, czy byłoby mi to policzone w zaświatach.

– Więc powiadasz, że mamy zdrajcę w naszej małej rodzinie? – zagadnął.

– I to nie jestem ja – odparłem.

– Zatem kto?

Wertowałem w głowie nazwiska ludzi, których nie lubiłem. Byłem gotów skazać któregokolwiek z nich na śmierć? Westchnąłem.

– Gówno wiesz – parsknął Diogenes.

– Nie wiem, kto jest zdrajcą, ale zacząłbym od tego, kto doniósł na mnie. Bo skoro w tej kwestii ściemniał…

– Nie kłam mi w żywe oczy! – wybuchł szef. Kropelki jego śliny wylądowały na moim policzku. – Odbierałeś towar od strachów pod cmentarzami, a stamtąd długa droga do mojego domu! Ile razy zaświerzbiły cię ręce?!

– Ani razu! – Uderzyłem się w pierś. Zabolało. – Przecież pakunki zawsze są zapieczętowane! Jak niby miałbym złamać twoją pieczęć tak, żebyś się nie zorientował?

– I to jest pytanie, na które chciałbym znać odpowiedź. – Diogenes machnął palcem w powietrzu.

– Nigdy bym cię nie okradł, jesteś dla mnie prawie jak… – To słowo nie chciało przejść mi przez gardło. – Jak ojciec – wyrzuciłem z siebie wreszcie.

Diogenes założył nogę na nogę i oparł się na krześle, aż zatrzeszczało.

– Wiesz, że zawsze cię lubiłem – odezwał się łagodniej. – Wierzyłem, że daleko zajdziesz. Może nawet mógłbyś zostać moją prawą ręką. Wiem, że miałeś wysokie aspiracje. Na pewno wyższe niż tamci dwaj. – Obejrzał się na drzwi. – To nawet nie było trudne, wymagałem tylko jednej rzeczy: żebyś był mi wierny. Dlaczego tego nie potrafiłeś? Na widok złota, jak każdego, i ciebie ogarnęła chciwość…

– Nie okradłem cię – przerwałem mu ze znużeniem.

Diogenes parsknął, po czym uniósł dłoń do własnego obojczyka. Dopiero wtedy to zauważyłem. Powietrze tuż nad jego ramieniem się rozszczepiało. Cholera, czyli plotki były prawdziwe. Kupił sobie duszę.

– Taak? – zapytał przeciągle, uważnie mi się przyglądając.

Gwałtownie zamrugałem i przetarłem twarz dłońmi.

– Dostałem w łeb i dwoi mi się w oczach – skłamałem szybko.

To znaczy dwoiło mi się, ale za nic nie przyznałbym się, że zobaczyłem to, co zobaczyłem. O nie, taki głupi to nie jestem. O takich rzeczach się nie rozpowiada. Diogenes od razu zrobiłby ze mnie stracha. A to nie była moja wymarzona ścieżka kariery. Chyba nikt normalny takiej nie chciał.

– Co o tym sądzisz, Słodka? – odezwał się szef.

– Sss, kłamie, sss – usłyszałem syczący głos.

Niespodziewanie na jego ramieniu zmaterializował się wąż.

– Gratulacje – odezwałem się gładko, wpatrując się w potwora.

– Co? – zdziwił się Diogenes, najwyraźniej zawiedziony brakiem krzyków i błagania o litość.

– Od dawna chciałeś mieć duszę – odparłem. – Dodaje ci powagi i majestatu.

– Myślisz? – Szef wypiął dumnie pierś.

– No – zapewniłem. – I wąż? Ma w sobie to coś. Nutkę grozy. A te dwie głowy? Sztos!

Patrzyłem, jak bestia wije się na jego ramionach. Była prawie tak gruba jak ludzki nadgarstek. Ciemnożółte łuski nie byłyby moim pierwszym wyborem, ale cóż, cieszysz się z tego, co dostajesz. W pewnym miejscu ciało się rozdwajało i dwie szyje, z których jedna była porośnięta zielonkawym futrem, kończyły się głowami. A obie były skierowane w moją stronę. Wężowe oczy wpatrywały się we mnie, doszukując się fałszu.

– Tylko dlaczego Słodka? – zagadnąłem.

Wiedziałem, że Diogenes będzie chciał opowiedzieć mi wszystko o swojej nowej zabawce. Nawet jeśli później skaże mnie na śmierć.

– Nadałem jej imię Słodka Zemsta – odparł dumny z własnego pomysłu.

Pokiwałem głową z uznaniem.

– Będzie niosła strach między twoich wrogów – zapewniłem.

Diogenes wysunął rękę, a wąż owinął się wokół jego ramienia. Dwie głowy znalazły się zaledwie kilka centymetrów od mojej twarzy. Przebiegł mnie nieprzyjemny dreszcz, kiedy wyobraziłem sobie, jak uzębione paszcze wbijają się w moje oczy, policzki i nos. Nie oderwałem jednak wzroku od tej nieszczęsnej duszy. Rzuciłem jej wręcz wyzwanie. Jestem niewinny! – chciałem wrzeszczeć. Nie mam nic do ukrycia!

– Sss, kłamie, sss – zasyczała ponownie.

Kim była przedtem? Dziwką? Wdową? Staruszką, którą okradły jej własne wnuki? Nie miała nikogo, kto wyprawiłby jej godny pochówek? Dlaczego nie zdołała uzbierać wystarczająco złota na własny zachowek? A może uzbierała, tylko ktoś z jej rodziny zachorował i potrzebował pieniędzy na leczenie?

– Diogenes, słuchaj – odezwałem się, siląc się na spokój, i delikatnie odsunąłem od siebie głowy węża. – Przemyślmy to na chłodno. Razem znajdziemy zdrajcę, pomogę ci…

I wtedy dusza się na mnie rzuciła. W ostatniej chwili zdążyłem się uchylić i zamiast w twarz, wgryzła mi się w bark. Wrzasnąłem z bólu, kiedy ostre igły zębów przebiły skórę i mięśnie. Poderwałem się z krzesła i złapałem drugi łeb węża, który już celował w moją tętnicę.

– Zabierz to!!! – krzyknąłem.

– Słodka! Nie! Słodka! – powiedział twardo Diogenes, ale zaślepiona dusza w ogóle go nie słuchała.

A więc to prawda: kiedy dusze poczuły zew krwi, nic nie było ich w stanie zatrzymać.

Siłowałem się z drugim łbem, próbując odciągnąć go jak najdalej od mojego ciała. Może pierwszy wtedy puści? A może rozerwę tego przeklętego węża na dwie części? Czułem jednak, że moje dłonie zaczynają się ześlizgiwać po tym obrzydliwym futrze. Ogarnął mnie strach. Nie dam się przecież zagryźć jakiejś podrzędnej duszy!

– Słodka! Puść go! – strofował nadal Diogenes.

Podszedł do nas i złapał ją za końcówkę ogona. Jego dotyk niespodziewanie przypomniał durnemu wężowi, kto jest jego panem. Stwór natychmiast znieruchomiał. Spojrzałem w oko znajdujące się tuż nad paszczą nadal zaciśniętą na moim barku. Znam wszystkie twoje grzechy – zdawało się mówić, po czym zęby powoli wysunęły się z mojego ciała.

– Nie panujesz nad nią – sapnąłem, opadając z powrotem na krzesło.

Czułem, jak po ramieniu spływa mi strużka krwi, czerwone krople na chwilę zawisały na koniuszkach palców, po czym skapywały na podłogę.

– Już spokojnie – szeptał Diogenes do swojego pupila, wijącego się wokół jego dłoni. – Jeszcze się docieramy – dodał wyjaśniająco.

– Kiedy mówiłeś, że chcesz wznieść swoją działalność na wyższy poziom, nie wiedziałem, że chodzi ci o handel duszami – powiedziałem.

Nie sądziłem nawet, że miał wystarczająco środków na wkład własny…

– To już nie twoje zmartwienie – rzucił. – Wyjaśnij mi lepiej, dlaczego Słodka twierdzi, że kłamiesz.

Przeszyły mnie trzy pary oczu. Jedna ludzka, dwie wężowe.

– Bo że podbierasz łzy i handlujesz nimi na boku, to wiem od dawna. Prawie każdy tak robi. Do tej pory uznawałem to za rodzaj… – Diogenes rozłożył ręce, na których nadal wiła się dusza – premii. Na kieszonkowe kradzieże mogę przymknąć oko, ale na zdradę…

To koniec. Nie wywinę się. Widziałem to w jego oczach. Szef od zawsze mnie lubił, pobłażał mi, ale przyszła kolej, abym posłużył za przykład dla innych. Choć na co dzień spokojny, zrównoważony, udający kogoś z wyższej klasy, w takich chwilach Diogenes potrafił zamienić się w okrutnego skurczybyka, którego wychowała ulica. Miałem tylko jedną szansę.

– Nigdy bym cię nie zdradził – powiedziałem, po czym zerwałem się na równe nogi.

Chwyciłem krzesło, na którym siedziałem, i zdzieliłem nim szefa prosto w głowę.

Łupnęło głucho, na wszystkie strony posypały się drzazgi, a Diogenes osunął się na podłogę. Nie sprawdzałem, czy przeżył. Pewnie tak – tacy jak on są dość żywotni. Słodka zaczęła syczeć gniewnie, usiłując wydostać się spod brzucha właściciela. A mnie w dłoni została ułamana noga od krzesła.

Na sekundę nasze spojrzenia się spotkały.

– Przykro mi – rzuciłem, po czym wbiłem ostry koniec drewna w węża tuż pod miejscem, gdzie jego ciało się rozwidlało.

– Kłamsssa! – syczała za mną, wijąc się w bólu.

Czy dusze w ogóle odczuwają ból? Taki fizyczny?

Ruszyłem w stronę odpływu. Poślizgnąłem się na krwi i walnąłem kolanami w zimne kafle, ale już po chwili dopadłem zardzewiałej kraty. Spróbowałem ją unieść, jednak nawet nie drgnęła. Wszystko mnie już bolało, ciało opadało z sił. Wkrótce adrenalina wyparuje, a mnie pozostanie tylko zwinięcie się w kłębek w rogu piwnicy i czekanie na śmierć niegodną żadnego człowieka.

– Nie zdechnę tu jak zwierzę! – wrzasnąłem.

Zebrałem się w sobie i jeszcze raz szarpnąłem. Tym razem kratka zgrzytnęła i po chwili pełnej grozy i nadziei dała się unieść.

Obejrzałem się za siebie, po raz ostatni zerkając na nieprzytomnego Diogenesa, człowieka, który wziął mnie pod swoje skrzydła i chronił przez wiele lat, oraz na duszę pod postacią węża, uderzającą w podłogę nogą krzesła wbitą w jej ciało.

Później chciałem pamiętać, że na pożegnanie rzuciłem jakimś epickim tekstem, ale prawda jest taka, że nic mi do głowy nie przyszło. Jedyne, co mi się kotłowało w myślach, to to, że muszę być jak szczur uciekający z tonącego statku. Opuściłem się w ciemność, zaparłem nogami o krzywe cegły i nałożyłem za sobą kratę na miejsce. Niech te półgłówki, jak już tu wejdą, trochę się pozastanawiają, jakim cudem wyparowałem.

Schodziłem coraz niżej wąskiego, cuchnącego odpływu, aż dotarłem do poziomego tunelu. Wody było tu po kolana. Wolałem myśleć, że to woda, a nie coś innego, co sugerował duszący smród. Strop był zbyt nisko, żeby się wyprostować; wkrótce zaczęły mnie boleć plecy. Wiele razy potykałem się o różne rzeczy, które tu utknęły. Dałbym głowę, że co najmniej jedna miała obły kształt i rozmiary odpowiadające ludzkiej czaszce.

Dotarłem do rozwidlenia korytarzy. Zatrzymałem się i spróbowałem odetchnąć, ale tak tu cuchnęło, że zaczęło kręcić mi się w głowie. Spróbowałem odtworzyć w głowie mapę tych przeklętych kanałów, jednak nie potrafiłem się skupić. Wybrałem na chybił trafił.

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 2

 

 

 

Wreszcie ujrzałem światło. Nie mam pojęcia, czy to był nowy dzień, czy jeszcze poprzedni; wieczór czy ranek. Ale to się nie liczyło. Kiedy odepchnąłem kratkę ściekową na ulicę i wydostałem się na bruk, wreszcie byłem wolny. Miałem szansę, żeby zacząć nowe życie. Z ulgą odetchnąłem świeżym powietrzem.

Wtem usłyszałem krzyki. Grupka dzieciaków bawiących się w zaułku uciekła ze strachem.

– Potwór! Potwór! – wrzeszczały.

Zerknąłem za siebie w obawie, że to Słodka jakimś cudem mnie dogoniła, ale zobaczyłem tylko ścianę pomazaną graffiti. Adis to hój i konfindent – znajdowało się na pierwszym planie.

Spojrzałem po sobie. Cały byłem umazany krwią, szlamem i bogowie wiedzą czym jeszcze. Cóż, nie prezentowałem się najlepiej, ale żeby tak od razu wyzywać człowieka od potworów…

Słońce kryło się za szarymi blokami. Chyba nastał wieczór. Wyszedłem na ulicę i rozejrzałem się wokół. Zobaczyłem zawalony przed laty budynek teatru, którego nikt jakoś jeszcze nie odbudował. Przynajmniej już wiedziałem, gdzie jestem. Problem polegał na tym, gdzie powinienem być. Do domu wrócić nie mogłem – tam na pewno będą szukać. Większość moich kumpli to ludzie Diogenesa, więc też odpada. Cholera, a zawsze wydawało mi się, że mam tak wielu przyjaciół, na których mogę liczyć.

Ludzie na ulicy mijali mnie szerokim łukiem. Nikt nie poświęcał mi więcej uwagi. Nikt nawet na mnie nie spojrzał. Wszyscy odwracali wzrok, ewentualnie marszczyli nos, gdy poczuli bijący ode mnie fetor.

– Co, łzy uderzyły do łba? – zakpił młody, dobrze ubrany chłopak.

Pewnie wyglądałem w tej chwili jak jeden z tych ludzi, którymi sam zawsze pogardzałem – uzależniony od łez, sprzedający cały swój dobytek, a w końcu nawet własne ciało i duszę, żeby tylko zdobyć jeszcze jedną kroplę. Całkiem niedawno zastanawialiśmy się z Penelopą, co skłania ludzi do takiego życia na samej krawędzi. Jak daleko poza nią muszą się znaleźć, żeby podpisać pakt o własnej śmierci.

– Penelopa! – sapnąłem.

Ona na pewno mi pomoże. I mieszkała przecież całkiem blisko.

Przede mną pojawił się nowy cel – znaleźć schronienie na noc. Tak, wystarczy przeżyć tę noc i rozpocznie się moje nowe życie, choć nie mam pojęcia, jak ono będzie wyglądało.

Nabrałem głęboko tchu i od razu tego pożałowałem, tak zabolały mnie żebra. Zaniosłem się kaszlem i wyplułem na ulicę skrzep krwi. Przejechałem zapuchniętym językiem po zębach. O dziwo wszystkie były na miejscu. Czyli to nie mój leżał w piwnicy na podłodze. Jeden mały sukces.

Wpadłem na kogoś, kto obrzucił mnie wiązanką przekleństw. Odepchnął mnie na mur, a ja nawet nie miałem siły się bronić. Kiedyś im wszystkim pokażę…

Droga przez miasto ciągnęła się w nieskończoność. Zmierzchało. Coraz mniej ludzi było na ulicach. Miałem problemy z oddychaniem. Rana po ukąszeniu Słodkiej bolała jak cholera i chciałem wierzyć, że nie wstrzyknęła mi żadnego jadu. Nogi się plątały. Kilka razy zatoczyłem się na latarnię czy zaparkowany przy krawężniku samochód.

Wreszcie dotarłem do spalonej biblioteki.

Po drugiej stronie ulicy znajdowała się nieco obskurna kamienica. W drzwiach minąłem jakąś kobietę wyprowadzającą psa. Obdarzyła mnie zduszonym okrzykiem obrzydzenia, po czym oddaliła się pospiesznym krokiem, ciągnąc za sobą małego kundla.

Zrobiłem kilka wdechów i zacząłem wspinać się po schodach. Miesiąc temu pokonałem je w podskokach i nie dostałem nawet zadyszki. Teraz jednak droga na poddasze zdawała się katorgą.

Stanąłem przed odpowiednimi drzwiami i uderzyłem w nie pięścią. Po drugiej stronie panowała martwa cisza. Znów walnąłem w sklejkę i znów nic się nie stało. Idiota ze mnie! Przecież o tej godzinie Penelopa na pewno pracowała. Była dziewczyną nocy…

Oparłem się o drzwi, nie wiedząc, co robić dalej.

Może powinienem iść do jej klubu…? Potrząsnąłem głową; nawet by mnie nie wpuścili do środka, jeśli już pominiemy kwestię, że ktoś mógłby mnie rozpoznać i powiadomić Diogenesa. Swoją drogą, ciekawe, czy do tej pory się ocknął? Czy miota się po piwnicy, klnąc jak szewc? Może nawet zdzieli po łbach Karla i Artesa za to, że nie wkroczyli do akcji, kiedy byli potrzebni.

Usiadłem na szczycie schodów i oparłem głowę o ścianę. Zacząłem wspominać wszystkie chwile spędzone z Penelopą. Była naprawdę dobra w swoim fachu – seks z nią na zawsze zostawał w pamięci i sprawiał, że człowiek chciał wracać po więcej. Ale też potrafiła słuchać. Ile godzin przeleżeliśmy w jej łóżku lub na dachu kamienicy, wpatrując się w ciemne niebo bez gwiazd? Potrafiliśmy rozmawiać bez końca. O przeszłości, o teraźniejszości. Snuliśmy nawet plany na nieosiągalną dla nas przyszłość. Ona chciała wyprowadzić się na wieś, założyć rodzinę. Mieć męża, dzieci, psa i kury. Ja wolałem zostać w mieście, które od zawsze kochałem. Uważałem, że tylko tutaj mogę być kimś. Tylko tutaj mogę się wzbogacić i zdobyć szacunek innych.

A kiedy Penelopa miała dobry humor, nawet nie kazała mi płacić za te cenne godziny w jej towarzystwie. Czasem rewanżowałem się informacjami i plotkami, niekiedy drobnymi usługami naprawczymi w jej mieszkaniu. Jej współlokatorki uwielbiały mnie za to.

– Max? Max?! Bogowie! Żyjesz?!

Dopiero kiedy poczułem siarczysty policzek, ocknąłem się z tego półsnu.

– Penelopa! – sapnąłem. – Jak dobrze, że…

– Co ty tu robisz?! – naskoczyła na mnie.

– Potrzebuję trochę pomocy…

– I musiałeś przyleźć właśnie do mnie?!

Nie takiej reakcji się spodziewałem. Uniosłem na nią wzrok. Jak zwykle prezentowała się idealnie – zgrabna sylwetka, długie czarne włosy, wielkie ciemne oczy podkreślone makijażem, zwiewna sukienka. Tęskniłem za nią.

– Zapomniałam czegoś z mieszkania – oświadczyła. – A ty chciałeś siedzieć tu całą noc?!

– Będę błagał na twym progu… – zacząłem, ale zgubiłem wątek.

– Zamknij się i wynoś stąd! – syknęła.

– Nie mówisz serio. – Spojrzałem na jej twarz. Usta zacisnęła w wąską linię, a jej oczy miotały błyskawice.

– Wszyscy w mieście już wiedzą, że zdradziłeś Diogenesa! – wybuchła. – Po cholerę?! Dlaczego go okradałeś?!

– Jestem niewinny – odparłem bełkotliwie.

– Nieważne! Ważne, co mówi Diogenes! Wysłał za tobą list gończy! A ja muszę wracać do pracy!

– Wpuść mnie tylko do siebie – poprosiłem. – Ogarnę się, prześpię, a rano już mnie tu nie będzie.

Penelopa jednak pokręciła głową.

– Nie sprowadzisz na mnie kłopotów – powiedziała chłodnym tonem. – Wszyscy wiedzą, że czasem się spotykaliśmy. Będą u mnie szukać. Nie mogę tak zaryzykować. Nie teraz.

Poczułem się, jakby grunt zaczął uciekać mi spod stóp. Ogarnął mnie strach. Gdzie miałem szukać pomocy?

– Kochanie, tylko ty… – szepnąłem.

– Wynoś się spod mojego mieszkania – warknęła, po czym minęła mnie i skierowała się do drzwi.

Usłyszałem za plecami zgrzyt klucza w zamku. Penelopa wzięła to, czego zapomniała, i już po minucie znów stanęła nade mną. Poczułem delikatny zapach jej perfum.

– Nie mam dokąd pójść – powiedziałem.

– Na pewno masz jeszcze jakichś znajomych – skwitowała. – Zawsze o nich opowiadałeś. Idź już stąd, proszę.

Wcisnęła mi w dłoń kilka monet. Zawiesiłem na nich spojrzenie. I tak do niczego mi się nie przydadzą, kiedy dopadną mnie ludzie Diogenesa.

– Nie chcę żadnych kłopotów, a ty na pewno je na mnie sprowadzisz – powtórzyła.

– Masz rację – powiedziałem, wstając. – Nie jesteś mi nic winna.

Chciałem oddać jej pieniądze, ale się cofnęła. Wsunąłem je więc do kieszeni i zacząłem schodzić ze schodów, wiedząc, że Penelopa patrzy na mnie z żalem, a może nawet z litością.

– Przepraszam – usłyszałem jeszcze jej szept.

Nie zareagowałem, bo nawet nie miałem na to siły. Droga w tę stronę zdawała się jeszcze dłuższa, ale w końcu stanąłem na chłodnej ulicy. W moje oczy rzucił się błyszczący czarny samochód zaparkowany pod klatką. Światła lamp odbijały się w karoserii. W środku ktoś siedział i palił papierosa. A właściwie to widziałem tylko małą kropkę pomarańczowego żaru.

Oddaliłem się i stanąłem za rogiem. Musiałem odetchnąć. Wkrótce usłyszałem stukot obcasów na chodniku. Wyjrzałem zza węgła. To Penelopa wsiadła do czarnego auta, które odjechało z piskiem opon.

– Życzę ci, żebyś kiedyś trafiła na tę wieś i miała dobre życie – powiedziałem całkiem szczerze.

Ruszyłem przed siebie bez celu. Co jakiś czas mijały mnie jakiś samochód albo grupka imprezujących studentów. Dokąd iść? Co ze sobą zrobić? Powinienem stąd wyjechać, Diogenes wszędzie miał kontakty i prędzej czy później mnie dopadnie.

Parsknąłem pod nosem. Będę musiał opuścić jedyne miejsce na ziemi, które tak naprawdę uważałem za moje, które wiązałem z własną przyszłością. Żaden scenariusz nigdy nie zakładał, że stąd wyjadę.

Zacisnąłem palce na kieszeni, w której miałem pieniądze od Penelopy. Pewnie wystarczą na bilet na pociąg. Jak daleko dojadę? Czy w ogóle wpuszczą mnie do pociągu w takim stanie? Pewnie nie.

Mimo wszystko ruszyłem w stronę dworca.

Co chwilę musiałem przystawać, tak kręciło mi się w głowie. Rana od Słodkiej paliła żywym ogniem, żebra rwały przy każdym oddechu. Jeszcze nigdy wszystko mnie aż tak nie bolało.

Raz ukryłem się w jakimś zaułku, żeby złapać oddech. Usiadłem na chodniku, plecy oparłem o ścianę. Chyba odpłynąłem na kilka minut, a może nawet godzin. Najtrudniej było z powrotem wstać, kiedy wszystkie mięśnie zesztywniały, a zaschnięta krew sprawiła, że ubrania zaczęły obcierać mi skórę.

– Ciepły chleb – westchnąłem, czując zapach unoszący się z piekarni.

Zaburczało mi w brzuchu. Nawet nie wiem, jak długo nie miałem nic w ustach. Pragnienie zdążyłem już ugasić w cuchnącej kałuży na chodniku.

A może by tak…? Do głowy wpadła mi pewna myśl. Nie, skoro Penelopa mi nie pomogła… A może jednak? Hela lubiła litować się nad wszelkimi pokrzywdzonymi stworzeniami. Problem polegał tylko na tym, że nie przepadała za mną od pewnego incydentu… A jeśli obiecam jej, że już nigdy nie zobaczy mojej gęby w mieście? Może nawet da mi zapasy na drogę? W końcu co miałem do stracenia?

Nie pamiętam już, jak tam dotarłem, ale wkrótce stanąłem pod przekrzywionym szyldem przedstawiającym coś, co miało być preclem. Brązowy zawijas z czarnymi kropkami zawsze kojarzył mi się jednak z czymś zupełnie innym i wtedy przechodziła mi ochota na świeże pieczywo. Okrążyłem budynek i zastukałem do drzwi od zaplecza. Wewnątrz dało się słyszeć krzątaninę, a po chwili zgrzyt zasuwy. Drzwi uchyliły się i ujrzałem w tej szczelinie rumianą, okrągłą twarz Heli, okoloną siwymi lokami. Zmarszczyła brwi na mój widok.

– Czego chcesz? – warknęła.

Otworzyłem usta, lecz dobył się z nich tylko charkot.

– Poczekaj tu, dam ci kawałek chleba – rzuciła i już miała zamknąć drzwi, ale szybko wsunąłem stopę pomiędzy nie a framugę.

– To ja – powiedziałem.

Hela przyjrzała mi się krytycznie, przechylając głowę na bok.

– Bogowie! – wykrzyknęła po chwili. – Max?! To ty?!

Skinąłem głową.

– Pomożesz mi? – wyrzuciłem z siebie.

Zawahała się, a ja się przestraszyłem, że i ona wyrzuci mnie na bruk.

– Wchodź – zadecydowała, przepuszczając mnie w progu.

Zanim zamknęła za mną drzwi, wyjrzała na ulicę, jakby się spodziewała, że ktokolwiek tak mnie urządził, skrada się tuż za mną.

Piekarnia zdawała się znajdować w zupełnie innym świecie. Było tutaj jasno i przyjemnie ciepło. Zza ściany dochodziły rozmowy piekarzy – synów Heli.

– Chodź. – Złapała mnie za łokieć i posadziła na krześle, po czym zaczęła oglądać rany na mojej twarzy. Kiedy dotknęła zapuchniętej kości policzkowej, syknąłem z bólu.

– Mamo, znowu kminek się skoń… – Na zaplecze wszedł jeden z jej synów, wielki koleś w brudnym białym fartuchu. Kiedy mnie zobaczył, stanął jak wryty. – Co on tu robi?!

– To zrób bez kminku – warknęła na niego Hela. – I wynocha mi stąd!

– To ty jego powinnaś… – zaczął, ale zamilkł pod srogim spojrzeniem matki.

– I przynieś mi ten kawał mięsa, co był w lodówce – poleciła.

Jej syn chyba chciał zaprotestować, ale w końcu tylko pokręcił głową.

– Zdejmuj koszulę – powiedziała twardo.

– Nigdy nie sądziłem, że kiedykolwiek usłyszę te słowa z twoich ust. – Chyba ze zmęczenia wzięło mnie na głupie teksty.

– Zaraz ci przypomnę, co ci obiecałam zrobić, jak jeszcze raz zobaczę twoją gębę w pobliżu mojej piekarni – warknęła.

– Było tam coś o robieniu sobie naszyjnika z moich jaj. – Wysiliłem pamięć. – Nikt nie potrafi grozić tak pięknie jak ty.

– Po tym, co wywinąłeś, ciesz się, że nie wprowadziłam moich gróźb w życie.

– Oj, nie przesadzaj. – Machnąłem ręką.

– Przychodzę sobie do pracy w pogodny wiosenny wieczór, wchodzę na zaplecze i widzę twój goły zadek! Ciesz się, że nie miałam wtedy pod ręką wałka do ciasta. Wyglądałbyś jeszcze gorzej niż teraz.

Uśmiechnąłem się nieprzytomnie.

– Piękne dawne czasy.

– To było zaledwie pół roku temu – przypomniała ponuro.

– No właśnie, a gdzie jest Mirabelka?

Rozejrzałem się teatralnie.

– Nawet nie wypowiadaj jej imienia! – Trzepnęła mnie dłonią w głowę, a ja poczułem, jakbym dostał młotem do łupania kamieni. – Od tamtej pory nie rusza się z domu bez przyzwoitki!

Najstarsza wnuczka Heli była piękną dziewczyną i wcale nie taką grzeczną, jak myślała o niej babcia. Zresztą te młodsze niewiele od niej odstawały. Didi też pewnego dnia będzie niezłym ziółkiem.

– No już, rozbieraj się!

Krzywiąc się z bólu, uniosłem ręce, a Hela niedelikatnie ściągnęła ze mnie koszulkę, po czym syknęła na widok mojego poobijanego ciała.

– Kto ci to zrobił? – szepnęła. – Albo nie, nie mów, nic nie chcę wiedzieć.

Pochyliła się i wlepiła spojrzenie w ranę na barku.

– Mam tylko nadzieję, że cokolwiek cię tu użarło, nie było jadowite – mruknęła.

Tak naprawdę Hela była uczciwą kobietą i nie miała do czynienia z ludźmi mojego pokroju. Dzięki temu nie znała jeszcze plotek na mój temat, które krążyły już po mieście. Gdyby tylko je usłyszała, na pewno by mi nie pomogła.

Na zaplecze wszedł jej syn (na szczęście nie wiedział o moich spotkaniach z Mirabelką) i podał matce kawał surowego mięsa.

– To miał być nasz obiad – powiedział z wyrzutem.

– To ugotuję coś jarskiego! – Wzięła mięso i wyrzuciła mężczyznę za drzwi. – Przyłóż to do twarzy, może przestaniesz puchnąć.

– Mało to higieniczne. – Skrzywiłem się.

Spojrzenie Heli ciskało pioruny.

– Przepraszam jaśnie pana, że nie mam profesjonalnego zestawu do opatrywania ran! – Ujęła moją rękę trzymającą mięso i przycisnęła ją do mojego policzka.

Zacząłem się zastanawiać, czy przyjście tutaj było rzeczywiście dobrym pomysłem. Jednym okiem patrzyłem, jak Hela zaczyna przetrząsać regały, aż znalazła niewielką apteczkę. Głucha na moje jęki, bez skrupułów polała rany wodą utlenioną i zaczęła naklejać na nie plastry.

– To nadaje się tylko do szycia. – Stuknęła mnie w ramię, a ja zobaczyłem przed oczami gwiazdy.

– Gdybym mógł, to poszedłbym na pogotowie – burknąłem, kiedy odzyskałem głos.

– Spróbuję ci to jakoś ogarnąć, ale nie gwarantuję, że nie dostaniesz zakażenia. Bo że będziesz miał bliznę, to akurat mogę obiecać.

– To jest mój najmniejszy problem w tej chwili – westchnąłem.

Hela obficie polała gazę wodą utlenioną, przyłożyła ją do rany zostawionej przez zęby Słodkiej, po czym zaczęła bandażować bark.

– Nie wiem, jak odwdzięczysz mi się za tę pomoc – odezwała się.

Sięgnąłem do kieszeni po te kilka monet, które dostałem od Penelopy.

– Schowaj pieniądze – rzuciła. – Tobie bardziej się przydadzą. Na przykład na bilet do miasta Jak Najdalej Stąd.

– Jakoś się zrewanżuję – zapewniłem.

Gdy skończyła, Hela nakarmiła mnie i napoiła, po czym kazała jeszcze zdjąć spodnie i przyniosła mi, jeśli sądzić po rozmiarze, olbrzymie ciuchy któregoś z synów. Skinąłem głową z wdzięcznością.

– To będzie trzeba spalić – mruknęła, odkopując moje brudne i zakrwawione ubrania w kąt. – Teraz się zdrzemnij. – Rozłożyła na podłodze cienką matę i koc. – Mam mnóstwo roboty.

Zsunąłem się z krzesła i na czworakach doszedłem do maty. Hela, stojąc w drzwiach, zacmokała cicho. Nim zgasiła światło i zamknęła za sobą, ja już spałem, błogo nieświadomy tego, że właśnie ściągnąłem na nią i jej rodzinę śmiertelne niebezpieczeństwo.

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 3

 

 

 

Nie wiem, jak długo spałem. Raz czy dwa przebudziłem się i dowlokłem do toalety, a Hela dała mi wodę i coś do jedzenia. Przez sen słyszałem stłumione dźwięki piekarni, wciąż czułem cudowny zapach wypieków. Mógłbym zostać tu na zawsze. Dlaczego nigdy nie zapytałem Heli, czy ma wolny etat? Nie zarabiałbym wielkich pieniędzy, dostałbym zaledwie łóżko na poddaszu, ale byłbym bezpieczny, a ta twarda babka dbała o swoją rodzinę. Czasem nad ranem po ciężkiej nocy mógłbym usiąść na zapleczu z jej synami i wypić kwas chlebowy. Zagralibyśmy w karty na zapałki (Hela nie znosiła hazardu). Może nawet kiedyś oświadczyłbym się Mirabelce, a ona by mnie przyjęła.

Osiągniesz w życiuwielkie rzeczy – przekonywała mnie mama, kiedy byłem mały. I bogowie mi świadkami, że próbowałem, ale chyba wybrałem złą ścieżkę. Zresztą w Piekarni pod Preclem raczej też nie miałbym szans na tę wielkość.

Obudziłem się w ciemnościach. Znów poczułem zapach pieczonego chleba. Czyli noc.

Na zaplecze weszła Hela. W dłoni miała nowe bandaże.

– Wstawaj, kochasiu – powiedziała.

Dźwignąłem się z maty na krzesło, a kobieta zaczęła zmieniać moje opatrunki. Nadal wszystko mnie bolało, ale teraz czułem, że dam radę przeżyć i nie zdechnę w rynsztoku jak szczur.

– Dziękuję – szepnąłem, kiedy na nowo zabandażowała mój bark.

– Eh – westchnęła. – Nie wiem, czy znajomość z tobą była warta tego wszystkiego.

– Przez wiele miesięcy kupowałaś najtańszą mąkę w mieście – przypomniałem.

Jako kurier kasty, wciąż przemierzający miasto tam i z powrotem, wiedziałem niemal o wszystkim, co się w nim działo. Nawet o tym, gdzie puścili taniej mąkę, cukier i przyprawy. Może to niewiele, ale Hela cieszyła się, kiedy wpadałem do niej wieczorem z informacjami. Zawsze częstowała mnie świeżymi wypiekami. A ja nie narzekałem, że za tak prozaiczną informację mogę chociaż raz na kilka dni zjeść porządny posiłek. Poza tym, nieskromnie mówiąc, znałem prawie każdego w tym mieście, a jak nie każdego, to znałem jego znajomych. Gdy coś trzeba załatwić, to najlepiej uderzać do Maxa.

Pamiętam, jak Heli zepsuła się lodówka i nie miała pieniędzy na nową. Tak się złożyło, że akurat było to tuż po tym, jak taki jeden cwaniaczek zwinął całą ciężarówkę tego typu sprzętu. Hela trochę się dziwiła, dlaczego ta lodówka jest tak tania, ale kazałem jej nie dopytywać. Tym sposobem wszyscy byli szczęśliwi – koleś od kradzieży, bo sprzedał, co miał; Hela, bo kupiła coś po taniości; a ja, bo przez tydzień jadłem ciepłe obiady.

Wydaje mi się, że wielu ludzi kasty nie docenia zwykłych, małych znajomości. Nie, oni wolą usługiwać tym, którzy są na wyższym szczeblu. Wić się u ich stóp w nadziei na jakiekolwiek ochłapy.

Nagle drzwi na zaplecze otworzyły się z rozmachem. Do środka wpadł syn Heli.

– Mama! Przyszli po niego! – sapnął.

Moje serce na chwilę się zatrzymało. Miałem wrażenie, że cała krew odpłynęła mi z twarzy i wyglądam teraz jak trup. Wymieniłem spojrzenia z Helą. Przez chwilę widziałem w jej oczach wahanie. Jeśli mnie wyda, nie będzie miała kłopotów. A może nawet coś na tym zyska.

Naraz zerwała się z krzesła i zaczęła zrzucać worki z mąką z najniższej półki regału.

– Właź tu! – poleciła mi. – A ty ich czymś zajmij! – nakazała synowi.

Ten wybiegł do sklepu.

Zaciskając mocno zęby, żeby nie wyć z bólu, wgramoliłem się na półkę, a Hela zaczęła zastawiać mnie na powrót mąką.

– Dobrze, że jesteś mały – stwierdziła, po czym odsunęła się od regału, chyba po to, by ocenić moją kryjówkę. – Nie widać cię. Ani mi się waż wydać jakikolwiek dźwięk.

Nic nie odpowiedziałem na znak, że rozumiem. Po chwili światło zgasło i usłyszałem trzaśnięcie zamykanych drzwi.

Bogowie, niech oni tylko tu nie wejdą. A jak zaczną przetrząsać całą piekarnię? Znajdą mnie i zaciągną przed oblicze Diogenesa. A może nie? Może zabiją mnie na miejscu? Nie, raczej szef będzie chciał zemścić się na mnie osobiście. A co zrobią Heli i jej rodzinie za ukrywanie mnie? Przecież to zwykli ludzie, nie wiedzieli o liście gończym z moją gębą. Może ich nie skrzywdzą? A jeśli ich też zabiją?

Moje serce waliło jak oszalałe, a wyobraźnia podsuwała coraz to nowsze wizje tego, co szef mi zrobi, jak wpadnę w jego ręce.

Wysiliłem słuch. Zza ściany dochodziły do mnie podniesione głosy. Hela krzyczała na kogoś, a ten ktoś odpowiadał jej krzykiem. Nie rozpoznawałem tego głosu. Może to jakiś nowy wykonawca Diogenesa?

Tylko tu nie przychodź – modliłem się. Bogowie, dajcie mi jeszcze jedną szansę. Asazanie, niech będą tak ślepi jak ty. Nazaso, niech będą tak głusi jak ty. Chociaż na chwilę.

Rzadko modliłem się do bogów. Sądziłem, że takim jak ja nie odpowiadają. O nie, oni woleli wysłuchać próśb lepszych ludzi. Tych, którzy po śmierci przyniosą im więcej bogactwa. Tych, którzy potrafią wkupić się w ich łaski. Ja byłem zwykłym, szarym, nic nieznaczącym człowiekiem.

– A proszę cię bardzo! – doszedł mnie donośny głos Heli, a po nim skrzypnięcie otwieranych drzwi do zaplecza. Zrobiło mi się gorąco. – Tylko buty wytrzyj! Tu przechowuję produkty spożywcze!

Szuranie, ciche kroki i chrapliwy oddech. Tak bardzo chciałem zobaczyć, co działo się tuż przede mną, ale nie śmiałem nawet drgnąć.

– A to co? – Usłyszałem stęknięcie, kiedy wykonawca się po coś schylił.

– Bandaż, nie widać? – odparła opryskliwie Hela.

– Dlaczego jest zakrwawiony?

– Bo mój durny syn wbił sobie nóż w rękę przy krojeniu tortu – skłamała jak z nut.

– Nie widziałem, żeby którykolwiek miał…

– Myślisz, że mam tylko dwóch synów? Tamtego idiotę odesłałam do domu, żeby nie zakrwawił mi reszty wypieków.

Facet stał nieruchomo, oddychając ze świstem. Pewnie już kilka razy połamali mu nos w trakcie jego kariery w kaście i stąd te wkurzające odgłosy.

– Mówiłam, że go tu nie ma – parsknęła Hela. – Od pół roku go nie widziałam, odkąd dobierał się właśnie tu, na zapleczu, do mojej wnuczki. Jak go złapiecie, to możecie go ode mnie pozdrowić. I nie bądźcie przy tym delikatni.

Wykonawca jednak nadal się wahał.

– Co tu jest? – Dałbym głowę, że wskazał dokładnie to miejsce, w którym leżałem.

– Mąka, cukier, przyprawy. Tu też chcesz zajrzeć? Proszę bardzo! – Hela ściągnęła z mojej półki worek z mąką i z głuchym łupnięciem rzuciła go na podłogę.

Co ona wyprawia?! – przeraziłem się. Zaraz mnie zobaczą!

– Gdzie z tymi łapami! – wybuchła i jeśli sądzić po odgłosach, pacnęła gościa po rękach.

Po plecach spłynęła mi strużka potu. Ta kobieta była albo nieustraszona, albo bardzo, ale to bardzo nieświadoma tego, z kim ma do czynienia.

– Tu by się nie zmieścił przecież – dodała łagodniej. – No, chyba że w kawałkach.

Kolejne kroki i ktoś stanął w drzwiach.

– Reszta piekarni czysta – oświadczył.

Nastąpiła chwila ciszy, która dla mnie i tak trwała zbyt długo.

– Tu też go nie ma – odparł wykonawca.

– To się zawijamy. A może w jego mieszkaniu…?

– Mówiłem ci, że już tam byli. Przetrząsnęli całą chałupę i nic nie znaleźli. A poza tym nawet on nie byłby na tyle głupi… – Reszty wypowiedzi już nie usłyszałem.

Ludzie Diogenesa wyszli z piekarni. Ja jednak na wszelki wypadek jeszcze się nie ruszałem z mojej kryjówki.

Słyszałem ściszone rozmowy i kroki w sklepie. Nikt nawet nie zajrzał na zaplecze. Czekałem i czekałem. Wszystko na powrót zaczęło mnie boleć. Dobrze, że nie poszedłem do siebie – wtedy na pewno by mnie dorwali. Zresztą w mieszkaniu nie miałem nic wartościowego, co chciałbym zabrać ze sobą do pociągu.

Moja ręka odruchowo powędrowała do szyi i zawieszonej na rzemyku monety. I nagle zdałem sobie sprawę, że jej tam nie ma. Zrobiło mi się na przemian zimno i gorąco. Gdzie ona jest?! Gorączkowo poklepywałem się po krtani i klatce piersiowej, jakbym na powrót mógł wyczarować jedyną rzecz, jaka została mi po rodzicach. Gdzie mogłem ją zgubić?! A może Karl i Artes ją wzięli? Co za chuje! Miałem ochotę natychmiast wyczołgać się z tej przeklętej półki, pozrzucać worki z mąką i iść na miasto szukać tych dwóch…

I właśnie wtedy wróciła mi pamięć, którą straciłem chyba po licznych uderzeniach w głowę. Przecież na wszelki wypadek zostawiłem monetę w mieszkaniu. Gdyby coś poszło nie tak. Pacnąłem się dłonią w czoło. Co ze mnie za idiota! Po cholerę ją tam zostawiłem? Przecież nie mogłem wrócić. To nawet nie wchodziło w rachubę. Tylko dlaczego zacząłem się zastanawiać, czy Diogenes wystawił czujkę pod moją kamienicą?

Doszły mnie pospieszne kroki i Hela zaczęła zrzucać z mojej półki mąkę.

– Wyłaź stamtąd! – warknęła.

Z trudem się wyczołgałem i stanąłem na chwiejnych nogach.

– Na co ty żeś nas naraził?! – naskoczyła na mnie.

– Na nic, przysięgam! – Uderzyłem się w pierś.

– To byli ludzie z kasty! – Machnęła oskarżycielsko w stronę drzwi.

– Przecież wiesz, dla kogo pracowałem – mruknąłem.

– Ale nie, że będziesz się z tym aż tak obnosił! Oni byli gotowi wywrócić całą piekarnię do góry nogami!

Zrobiło mi się naprawdę głupio. Diogenes lubił odrąbywać ludziom ręce. To był najlepszy scenariusz tego, co mogło czekać synów Heli, gdyby tamci mnie tu znaleźli.

– Nic się nie stało – rzuciłem pocieszająco.

Hela zaczęła szybciej oddychać. Widziałem, jak jej duże piersi unoszą się i opadają pod białym fartuchem.

– Pomogłam ci na tyle, na ile mogłam – powiedziała, a ja miałem wrażenie, że jest naprawdę bliska spełnienia wszystkich swoich dotychczasowych gróźb. – Przeżyjesz. Teraz musisz stąd odejść.

Przez otwarte drzwi widziałem wlewające się na zaplecze światło.

– Jest dzień – zaoponowałem słabo.

– To już twoje zmartwienie.

Skinąłem głową. Nie mogłem przeginać. Znów sięgnąłem do kieszeni po pieniądze od Penelopy.

– Schowaj mi te krypty! – wybuchła Hela. – Wystarczy, że wyjedziesz daleko stąd i już nigdy więcej cię nie zobaczę!

– Nie zobaczysz – obiecałem. – Ale kiedyś się odwdzięczę.

– Akurat – prychnęła.

Podeszła do torby leżącej w kącie, wyjęła z niej jakieś szmaty i mi je wręczyła. Spojrzałem na nią pytająco.

– Dziś Parada Śmierci – wyjaśniła. – Mamy iść na nią całą rodziną. Cóż, jeden z moich chłopaków nie będzie miał przebrania.

Rozprostowałem przed sobą porwaną koszulę pomazaną farbą i spodnie w podobnym stanie. Do tego jeszcze była maska z papier mâché. Przedstawiała trupią twarz wykrzywioną w groteskowy sposób, ale gdy tak na nią patrzyłem, przeszły mnie ciarki.

– Cały dzień możesz w tym chodzić – dodała Hela. – Nawet do pociągu cię tak wpuszczą.

Pokiwałem głową. W dzień Parady Śmierci prawie wszyscy w mieście przebierali się za jakieś maszkarony. Pili, bawili się, szli w paradzie. Spis Powszechny, który poprzedzał Dzień Śmierci, dla każdego był jakoś stresujący i właśnie teraz hamulce puszczały.

– Dziękuję – szepnąłem. Nie chciałem, żeby Hela usłyszała, że łamie mi się głos.

– Przebieraj się, a ja spakuję ci coś na drogę.

Zanim się obejrzałem, stałem na ulicy przebrany za potworną duszę. Wczesnojesienne słońce promieniowało ciepłem, które odbijało się od chodników i murów. Minęła mnie grupka młodych, głośnych ludzi w krzykliwych kolorach. Chyba nawet mieli pióra we włosach. Tego jednego dnia wszystko było dozwolone.

– Dworzec jest tam – usłyszałem za plecami.

Hela nadal stała w drzwiach piekarni, a jej synowie w wielkiej witrynie, jakby wszyscy chcieli się upewnić, że naprawdę odejdę.

Machnąłem ręką na pożegnanie i ruszyłem przed siebie. Od dworca dzieliły mnie jakieś cztery kilometry. Wystarczająco dużo, żeby spokojnie przemyśleć swoje życie i obrać nowy cel, a może nawet zdecydować, dokąd się wybiorę.

– Szczęśliwego Dnia Śmierci!

Naraz znalazłem się w samym środku grupki rozchichotanych dziewczyn. Jedna zarzuciła mi na szyję wieniec z kwiatów, inna ucałowała w policzek maski.

– Wesołego – odparłem bez entuzjazmu, a one pobiegły dalej, całować i obdarowywać kwiatami innych przechodniów.

Jako dzieciak uwielbiałem to święto. Mama zawsze przygotowywała dla nas niesamowite stroje. Takie, których zazdrościli mi wszyscy koledzy. Wiem, że pracowała nad nimi już na wiele tygodni przed paradą. Szyła je ręcznie całymi nocami, bo nigdy nie stać było nas na maszynę. Miałem chyba z siedem lat, kiedy obiecałem jej, że pewnego dnia kupię jej maszynę do szycia, a wtedy będzie mogła szyć stroje dla innych i zarabiać na tym mnóstwo pieniędzy.

– Na pewno tak będzie – odparła, z czułością gładząc mnie po policzku.

Zawsze uczestniczyliśmy w paradzie, ojciec dawał mi koszyk pełen płatków kwiatów, które zbierał nad ranem poza miastem, a ja jak szalony sypałem nimi wszędzie dookoła. Później brał mnie na barana i stamtąd widziałem całą paradę. Podziwiałem piękne, kolorowe, a czasem straszne stroje. W ten jeden dzień wszyscy byli szczęśliwi i zostawiali za sobą wszelkie troski. Po paradzie tata kupował coś do jedzenia od obwoźnych sprzedawców. Zazwyczaj była to zwykła bułka z serem albo kolba kukurydzy z masłem, ale smakowała mi jak niebiańska strawa. Nigdy nie jadaliśmy na mieście, bo nie było nas na to stać. Z wyjątkiem Dnia Śmierci.

Miałem dwanaście lat. To był Nowy Dzień Śmierci. Ten, który przypadał wiosną. Po paradzie, kolacji i wieczornym spacerze ulicami miasta zatrzymaliśmy się w parku. Wiedziałem, że rodzice byli bardzo podekscytowani. Mama wciąż się uśmiechała, a tata co chwilę klepał się po kieszeni. Usiedliśmy na ławce. Zmierzchało, ale ludzie wszędzie wokół zapalali lampiony, które nadawały parkowi wygląd magicznej krainy.

– Maximusie – zaczął ojciec. – Masz już dwanaście lat.

– Jesteś taki duży i odpowiedzialny – dodała mama.

– Pora, abyś zaczął odkładać swój zachowek, z którym zostaniesz pochowany i który przekażesz bogom. A to jest prezent od nas dla ciebie. – Wyciągnął z kieszeni złotą monetę z dziurką w środku, wiszącą na rzemieniu. Zalśniła w świetle lampionów ukazujących wyryte na niej stare symbole.

– Jest piękna – wydusiłem.

Rodzice wymienili dumne spojrzenia, po czym tata zawiesił ją na mojej szyi i wszyscy się uściskaliśmy. Do tej pory pamiętam uczucia, jakie mnie wtedy ogarnęły – olbrzymie szczęście, poczucie bezpieczeństwa w ramionach rodziców i dumę z samego siebie.

To był nasz ostatni wspólny Dzień Śmierci.

– Co, do cholery? – Stanąłem jak wryty i rozejrzałem się wokół.

Nie byłem wcale w drodze na dworzec. Gdybym na następnym skrzyżowaniu skręcił w prawo, znalazłbym się kilkadziesiąt metrów od mojej kamienicy.

– Co ja wyprawiam? – mruknąłem do siebie.

Ale doskonale znałem odpowiedź na to pytanie. Nie mogłem opuścić miasta, dopóki nie wezmę tej monety. To była jedyna cenna rzecz w moim życiu. Nie zacznę nowego bez niej.

Dotarłem do skrzyżowania i ostrożnie wyjrzałem zza rogu. Wystarczyła sekunda, żeby zobaczyć wszystko, czego potrzebowałem.

– Bardzo dyskretnie – zakpiłem pod nosem.

Naprzeciwko mojej kamienicy siedział na ławce wielki koleś, który udawał, że czyta gazetę. Od razu było po nim widać, że to jeden z ludzi Diogenesa.

Takiego wała. Nie dam się tak głupio złapać. Cofnąłem się i zacząłem zastanawiać, czy zdołam wspiąć się na drugie piętro. Krytycznie przyjrzałem się kamienicy. Prawie czarna już cegła, zardzewiała rynna, która ledwie trzymała się na kotwach. Dupa, musiałbym być jakimś pająkiem, żeby tam wleźć. Jak długo Diogenes zamierzał pilnować mojego domu? Jeszcze dzień, dwa, trzy? Nie miał nadmiaru ludzi do takich robót, ale też nie mógł pozwolić sobie w tej chwili na puszczenie mnie wolno.

Jeszcze raz wyjrzałem zza rogu. W końcu w kamienicy mieszkało dużo najemców, a ja miałem dobre przebranie…

Postawiłem wszystko na jedną kartę. Ruszyłem lekkim krokiem w stronę drzwi. Na pewno nie wyróżniałem się w tłumie innych kolorowo ubranych osób. W oddali usłyszałem bębny i radosne śpiewy. Dwie ulice dalej szła parada. Było coś pociągającego w jej dźwiękach, w tym szumie, który trafiał prosto do mojego serca, budząc w nim najlepsze wspomnienia z dzieciństwa. Bogowie, ile ja bym dał za to, żeby znów być tym małym Maxem siedzącym na ramionach taty…

Szedłem dalej przed siebie krzywym chodnikiem. Wykonawca siedzący na ławce nawet na mnie nie spojrzał. Ja za to obserwowałem go bardzo uważnie spod maski. Nagle skinął głową komuś stojącemu pod samymi drzwiami prowadzącymi na moją klatkę. Zwolniłem kroku, moje serce za to przyspieszyło. Nogi szykowały się do ucieczki.

Koleś w wejściu właśnie zdzierał z twarzy maskę starszemu mężczyźnie, który mieszkał na trzecim piętrze.

– Co pan wyprawia?! – oburzył się mój sąsiad.

Wykonawca zmierzył go spod przymkniętych powiek, jakby zastanawiał się, czy to na pewno nie ja. W końcu machnął ręką.

– Dobra, idź, dziadek, dalej.

Starszy mężczyzna pozbierał swoją maskę z chodnika.

– Co to się dzieje z ludźmi…? – mamrotał pod nosem.

I właśnie wtedy wykonawca spojrzał wprost na mnie. Wszystko we mnie zamarło. Zacząłem klepać się po kieszeniach, jakbym czegoś szukał, a sekundę później odwróciłem się na pięcie i ruszyłem w przeciwnym kierunku.

– Hej! Ty! – usłyszałem za plecami.

– Cholera – sapnąłem i puściłem się biegiem.

Za mną rozległy się kroki. Obejrzałem się przez ramię. Drugi wykonawca zerwał się z ławki i obaj ruszyli za mną. Nagle usłyszałem świst, a tuż po nim zgrzyt metalu o cegłę. Kątem oka zobaczyłem, jak na ziemię spada bełt, który zrykoszetował od muru. Psiakrew! Mieli kuszę! Dobrze tylko, że zabrakło im cela.

Pędziłem przed siebie, długa szata owijała mi się wokół nóg, maska utrudniała oddychanie. Instynktownie kierowałem się w stronę coraz głośniejszych dźwięków parady. Przebiegłem przez środek skrzyżowania, jakiś samochód zatrzymał się z piskiem opon i mnie otrąbił. Rzuciłem spojrzenie przez ramię. Cholera, obaj ludzie Diogenesa nadal mnie gonili, a co gorsza, byli coraz bliżej. Znów zaczęło mnie rwać w żebrach, rana po Słodkiej kłuła do samych kości. Dobrze, że nie mieli czasu, żeby ponownie załadować kuszę. Niech to szlag, Diogenes naprawdę musiał się wściec, skoro w biały dzień kazał im wziąć broń, która w mieście była zakazana.

Moim oczom ukazał się kolorowy pochód. Ludzie szli, tańczyli, śpiewali. Płatki kwiatów sypały im się na głowy. Wpadłem prosto między nich i dałem się porwać tej radosnej rzece. Zderzyłem się z kimś i spojrzeliśmy na siebie poprzez ciemne oczodoły masek. Jego strój był znacznie gorszy niż mój. Bez zastanowienia ściągnąłem mu z twarzy maskę i wcisnąłem mu moją.

– Ale… – zająknął się, po czym spojrzał z uznaniem na dobrą robotę synowej Heli i pospiesznie założył ją na głowę, jakby bojąc się, że zaraz się rozmyślę i będę chciał ją z powrotem.

Ja za to skryłem twarz za jego maską przedstawiającą coś, co przypominało chorego koguta.

Zwolniłem kroku, zrzuciłem z siebie płaszcz i zdarłem kwiecistą pelerynę z jakiejś babci. Pozwoliłem, żeby prąd ludzkiej rzeki poniósł mnie ze sobą. Nie opierałem się, na chwilę byłem bezpieczny, ale mój mózg pracował na najwyższych obrotach.

Rzuciłem spojrzenie za siebie. Zobaczyłem dwóch wykonawców Diogenesa. Ten większy złapał za ramiona zaskoczonego chłopaka, a drugi zerwał z niego maskę. Przez kilka sekund przypatrywali mu się, jakby w ogóle nie rozumieli, co się działo, po czym odepchnęli go w tłum i zaczęli rozglądać się za mną, jednak nie mieli już szans, żeby namierzyć mnie w tym tłoku. Mimo to parłem naprzód, jak najdalej od nich. Co jakiś czas ktoś nadeptywał mi na stopę, stukał łokciem po żebrach. Ludzie wokół mnie śmiali się, śpiewali, krzyczeli. Miałem wrażenie, że gdyby ktoś spojrzał na nas z góry, od razu dostrzegłby wśród tej feerii barw i radości ponurą czarną plamę. Byłem chyba jedynym człowiekiem na paradzie, który się nie cieszył, nie dał porwać temu szaleństwu, tylko gorączkowo myślał, jaki następny krok wykonać, żeby przetrwać.

W końcu rozbolała mnie głowa, wszystkie siniaki i rany dały o sobie znać tępym pulsowaniem. Poczułem, jakbym się dusił. Zdarłem z twarzy maskę, ale nadal brakowało mi tchu. Musiałem się stamtąd wyrwać, bo inaczej padłbym na ulicę i został zdeptany jak tysiące płatków kwiatów, które tylko na chwilę wznosiły się w powietrze, żeby zaraz opaść ku swojej zagładzie na bruku.

Zacząłem przepychać się w bok, ludzie potrącali mnie, ktoś nawet rzucił niewybrednym komentarzem pod moim adresem, ale wkrótce znalazłem się na skraju tłumu, a gdy postąpiłem jeszcze jeden krok, zdawało się, jakbym właśnie wyszedł z rzeki i stanął na jej kamienistym brzegu. Przede mną niby szeroki, ciemny tunel jawiła się brudna uliczka.

– Szanty – szepnąłem. – O, ironio.

Ruszyłem naprzód w mrok, zostawiając za sobą kolorowy pochód. Tutaj radość nigdy nie docierała. Tutaj ludzie wiedli nieistotny żywot i tak samo umierali – bez znaczenia, bez żalu; wiedząc, że ani życie, ani śmierć nie mają im nic do zaoferowania.

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 4

 

 

 

Jakieś czterdzieści lat temu zamknęli stary port w Tambergu, nadmorskim mieście. Ponoć był nierentowny. Nie wiem, nigdy się za bardzo tym nie interesowałem, a zresztą to było na długo przed moimi narodzinami. W każdym razie wielu ludzi zostało bezrobotnych. Marynarze i pracownicy portowi ruszyli w świat szukać pracy i szczęścia. Wielu z nich trafiło do nas, do Żaropola, jednego z największych miast Hetarii. Burmistrz przyjął ich z otwartymi ramionami, zapewnił tanie mieszkania w starej dzielnicy. Liczył, że będą dobrą i tanią siłą roboczą w nowej fabryce żarówek. Wielu z nich rzeczywiście szybko się zasymilowało z lokalną ludnością, znaleźli pracę, sprowadzili tu swoje rodziny albo założyli nowe. Byli też tacy, którzy nie odnaleźli się w tych warunkach. Marynarze potrafią łykać łzy jak sok. A to okazało się wodą na młyn kasty, która tymi łzami handlowała.

Jak to zazwyczaj w życiu bywa, ci, którzy mieli, wzbogacili się na tym przesiedleniu, a ci, którzy byli słabi, stoczyli się na samo dno. Mieszkają w rozpadających się budynkach, nie mają co jeść, ale zawsze znajdą pieniądze na łzy. A dawne szanty już nie pobrzmiewają między gołymi murami, bo i nikt nie ma sił, żeby je śpiewać. Została jedynie nazwa dzielnicy, która bardzo szybko przyjęła się wśród lokalnych.

Chciałbym powiedzieć, że nie znam tego miejsca, że nigdy się tu nie zapuszczałem. Ale tutaj znajdował się najlepszy rynek zbytu na kradzione łzy. Tutaj nikt nie pytał, skąd mam towar, czy jest czysty ani dlaczego jest taki tani.

Minąłem mężczyznę z poplątaną brązową brodą siedzącego na kartonach na chodniku. Podniósł na mnie spojrzenie pustych oczu. Na chwilę zapaliła się w nich iskierka nadziei, ale kiedy uznał, że nie mam przy sobie łez, od razu stracił mną zainteresowanie. Ludzie tutaj byli jak zwierzęta w klatce. Wiedzieli, jaki czeka ich koniec, i nie potrafili nic z tym zrobić. Już dawno temu przestali walczyć o lepsze jutro.

Dotarłem do kamienicy z powybijanymi oknami. Tynk odpadał płatami od ścian i zalegał grubą warstwą w wąskim ogródku pełnym chwastów. Stanąłem w progu. Zapukałbym do drzwi, ale ich nie było. Tylko futryna z łuszczącą się farbą. Zawsze mnie zastanawiało, jak oni są w stanie przetrwać zimę w takich warunkach.

– Jest ktoś w domu? – zapytałem głośno.

Tutaj każdy pilnuje swojego rewiru, nawet jeśli to zrujnowana kamienica albo porwany namiot.

– Kogo bogowie nadali? – usłyszałem grzmiący głos.

W głębi mieszkania rozległy się ciężkie kroki sugerujące, że ktokolwiek się zbliżał, był dość sporych rozmiarów. Wkrótce ujrzałem w mroku potężną postać dzierżącą w dłoni pradawny harpun na ryby.

Pospiesznie zdjąłem maskę.

– To ja – przywitałem się.

– Jeszcze żyjesz? – Starszy mężczyzna z siwą brodą okalającą twarz uniósł w zdziwieniu krzaczaste brwi.

– Jestem sprytniejszy, niż podejrzewają.

– Gdybyś był, to nie stałbyś na moim progu przebrany za zdychającą kurę – sarknął mężczyzna.

– W punkt. – Pokiwałem głową.

– Wchodź. – Gospodarz odwrócił się na pięcie i zniknął w głębi mieszkania.

Bez zastanowienia poczłapałem za nim. W mojej obecnej sytuacji nie mogłem odmówić żadnej pomocy. Minąłem schody wiodące do góry. Poręcze były przewiązane sparciałym sznurkiem – na piętro już od kilku lat nie było wstępu, bo groziło zawaleniem.

Wszedłem do jednego z pokoi na parterze. Znajdowały się tu dwa okna – jedno zabite deskami, drugie z brudną szybą. Podłużne pęknięcie na szkle było zalepione taśmą. Na brudnych, niegdyś jasnozielonych ścianach ktoś kiedyś namalował specjalnym wałkiem wzory kwiatowe. Dawniej może wyglądało to ładnie, teraz tylko straszyło. Obrazu nędzy i rozpaczy dopełniały stara komoda na trzech nogach, wersalka z podejrzanymi burymi plamami, zapadnięta w jednym rogu drewniana podłoga i stary dywan. Tytusowi już lata temu przestało zależeć na wyglądzie domu.

Teraz usiadł w brudnym fotelu i patrzył na mnie. Nie ze strachem, nie z ciekawością. Po prostu patrzył. Tutaj, na Szantach, rzadko kiedy pytano o to, co i dlaczego się stało. A ja jak jakiś przygłup wpatrywałem się w ten jego zapleśniały fotel i zastanawiałem, ile gatunków robaków żyło sobie spokojnie pod gąbką między zardzewiałymi sprężynami.

– Siadaj. – Gospodarz wskazał brodą wersalkę.

Spróbowałem odnaleźć najmniej brudny fragment i przycupnąłem na nim jednym półdupkiem.

– Diogenes wysłał za mną list gończy – wypaliłem.

Chciałem, żeby Tytus wiedział, co mu grozi za udzielenie pomocy. Ale starszy mężczyzna tylko machnął ręką. Rękaw jego dziurawego swetra podwinął się, ukazując wyblakłe tatuaże.

– Zostań tu, ile chcesz – powiedział. – Ale jedzenie musisz sam zdobywać.

Pokiwałem głową. To była naprawdę hojna propozycja. Położyłem na ławie torbę z prowiantem od Heli. Kiedy ją rozpakowywałem, po pomieszczeniu rozszedł się zapach świeżego pieczywa.

– Chcesz drożdżówkę? – zagadnąłem.

Tytus poruszył się w swoim fotelu i odchrząknął nerwowo. Zerknąłem na niego i dostrzegłem błysk chciwości w jego oczach.

– Trzymaj. – Podałem mu pachnący wypiek grubo polany lukrem.

Starszy mężczyzna zachłannie wgryzł się w drożdżówkę i z rozkoszą zaczął ją przeżuwać swoimi wybrakowanymi zębami.

– Przecież kilka dni temu zostawiłem ci trochę pieniędzy – odezwałem się, odrywając kawałek złocistej skórki od bochenka chleba.

– Tutaj pieniądze szybko znikają – odparł Tytus, plując sobie na brodę kruszonką.

Wiem, że on sam nie brał łez, ale wszędzie wokół było tylu uzależnionych, tylu głodnych ludzi…

Podszedłem do okna i wyjrzałem na brukowany dziedziniec. Jakieś osiemdziesiąt lat temu to był szczyt mody architektonicznej – kamienice ustawione tak, że między nimi tworzył się dziedziniec pełen brudu, do którego nigdy nie zaglądało słońce. W deszczowe dni robiły się tam kałuże, w których pływały śmieci, w letnie czuć było smrodem gnijących odpadów, a kiedy wiał wiatr, małe trąby powietrzne unosiły cały ten syf na wysokość drugiego piętra. Nie wiem, co artysta miał w głowie, kiedy projektował to dziadostwo.

Powiodłem wzrokiem po zniszczonym murze po przeciwnej stronie dziedzińca. Nikt tam nie mieszkał, bo dach już dawno temu się zawalił, tworząc gruzowisko nie do przejścia. Dwa szczury przebiegły w podskokach po placu, o kilka centymetrów mijając jedyny czarny kamień, jaki się tu znajdował. Była to też jedyna ruchoma część bruku.

Ktoś wszedł do budynku. Wyraźnie usłyszałem skradające się kroki. Pospiesznie zlustrowałem pomieszczenie, zastanawiając się, który z przedmiotów znajdujących się w pokoju może posłużyć mi jako broń. Owszem, umiałem używać własnych pięści, i to z całkiem niezłym skutkiem, ale doskonale też zdawałem sobie sprawę z tego, że nie jestem napompowanym koksem, tak jak większość wykonawców Diogenesa.

Pod drugim oknem stała trochę spróchniała deska z wystającymi zardzewiałymi gwoździami. Idealnie się nada. Złapałem ją i w kilku bezgłośnych susach dopadłem do ściany tuż przy wejściu do pokoju. Uniosłem moją broń, gotów na wszystko.

– Nawet w szambie czuć ten cudowny zapach – rozległ się nieco skrzekliwy głos.

Zmarszczyłem brwi, ale nie opuściłem deski naszpikowanej gwoździami prosto na głowę tego, kto stanął w progu.

Do pokoju wszedł, a raczej zakradł się, Szczur. Facet o szczurzej twarzy, nędznej posturze i wiecznie skrzywionych plecach nie chodził – on skradał się jak gryzoń, co chwilę przystawał i marszczył nos. Aż człowiek oczekiwał, że zaraz uniesie ręce do twarzy i zacznie czyścić nimi szczurze wąsy, których ewidentnie mu brakowało.

– Ooo, chleb – westchnął rozmarzonym głosem, wlepiając spojrzenie w torbę leżącą na stole. – I to taki świeży…

Dopiero po chwili mnie zauważył. Podskoczył w przestrachu, jego oczy rozszerzyły się, a ręce osłoniły głowę.

– Przecież nic ci nie zrobię – mruknąłem, odrzucając deskę.

– Max! Jak dobrze cię…

– Nie mam łez – uprzedziłem od razu.

– Nie zgrywaj się. – Uśmiechnął się przymilnie. – Zawsze masz. I to najtaniej.

– Nie tym razem. – Pokręciłem głową.

Zgarnąłem ze stołu jasną kajzerkę i mu rzuciłem. Złapał ją w locie, po czym błyskawicznie schował gdzieś w głębi obszernego płaszcza.

– Przecież jestem twoim ulubionym klientem. – Podszedł do mnie i uniósł ręce, jakby chciał mnie pogłaskać po ramieniu albo przeszukać moje kieszenie.

– Nie słyszałeś, co mówi Max?! – naskoczył na niego Tytus.

Mężczyzna opuścił ręce, ale nie odsunął się ode mnie.

– Ale on zawsze… – odezwał się cicho.

– Nie ma łez! – zdenerwował się Tytus. – Dostałeś bułkę, to wypierdalaj stąd!

Szczur z bardzo zawiedzioną miną zaczął się wycofywać tyłem z pokoju, aż zniknął w drzwiach.

– Oni są jak szarańcza! – Gospodarz splunął na dywan.

Wzruszyłem ramionami, oderwałem kolejny kawałek chleba i usiadłem na wersalce. Tak, kradłem łzy od Diogenesa, ale wszyscy to robili. Zabierałem zawsze tylko trochę, żeby nikt się nie zorientował, i sprzedawałem na Szantach. Czasem dziwili mi się, dlaczego właśnie tutaj. Przecież znalazłbym w lepszych dzielnicach kupców, którzy zapłaciliby znacznie więcej. Ale mnie było po prostu szkoda tych ludzi. Stoczyli się jeszcze niżej niż na samo dno. Nie mieli w życiu już nic. A łzy dawały im… Nie wiem. Siłę? Poczucie, że coś znaczą? Zapomnienie? Chyba najbardziej zależało im na tym ostatnim. Płacili mało, czasem usiłowali się targować, ale nigdy nie zadawali zbędnych pytań, typu: czy twój szef wie, że handlujesz za jego plecami?

– Diogenes może mnie tu szukać – odezwałem się, wciąż żując skórkę od chleba.

Ostrzeganie Tytusa było trochę jak drapanie jątrzącej się rany. Człowiek wie, że powinien skończyć, żeby nie było gorzej, ale i tak nie może się powstrzymać.

– Moje drzwi są zawsze otwarte – odparł staruszek, rozkładając ręce.

– Ty nie masz drzwi – przypomniałem.

– Dlatego są zawsze otwarte.

– Jak tu przyjdą… – zacząłem, ale Tytus zaniósł się iście gruźliczym kaszlem.

Czekałem i czekałem, aż przestanie. W końcu odchrząknął ostatni raz i wypluł na dywan ślinę wymieszaną z krwią. Skrzywiłem się. Czy ludzie tutaj muszą konkurować o to, kto będzie bardziej obrzydliwy?

– I co mi zrobią? – mruknął. – Spalą dom? Odetną palce? Mam jeszcze kilka. – Uniósł dłoń, w której brakowało dwóch palców. Serdeczny ponoć stracił kiedyś na statku, a mały odcięli mu, gdy tylko się zaciągnął.

Żaden marynarz nie miał tego palca. Chodziło o sprawy pogrzebowe, jeśli statek by zatonął.

– Po prostu cię ostrzegam. – Wzruszyłem ramionami.

– A ja ci mówię, że się ich nie boję.

– Bo ich nie znasz – odparłem cicho, odgryzając kolejny kawałek chleba.

To była prawda. Nawet kasta rzadko przychodziła na Szanty. Nie mieli w tej dzielnicy żadnych interesów, ludzie tu byli zbyt biedni, żeby z nimi handlować czy ich okraść. Nikt nawet nie chciał ich bić. Szanciarze tak często dostawali kopniaki od losu, że kolejne razy nie robiły na nich żadnego wrażenia. Poddawali się tylko bólowi, który był codziennym elementem ich życia. Nigdy też nikogo nie zaczepiali, więc jeśli nie patrzyło się w stronę ich dzielnicy, można było nawet zapomnieć, że w ogóle istnieli.

– Muszę się przespać – oświadczyłem, wstając.

To był najlepszy sposób, żeby zregenerować siły. A może nawet podczas snu przyjdzie mi do głowy, jak odzyskać moją monetę.

– Śpij, Szczur będzie czuwał – odparł Tytus.

– Skąd wiesz? – Odwróciłem się jeszcze na progu.

– Na pewno nie uwierzył, że nie masz przy sobie łez, będzie więc cię pilnował. I może nawet w przypływie lojalności ostrzeże przed wrogiem.

– Super – rzuciłem ironicznie.

W pokoju obok leżała na ziemi stara kołdra wypełniona pierzem, które z czasem stało się twardą, zlepioną masą. Ale jeśli człowiek nie skupiał się na zmyśle węchu, można było potraktować ją jako względnie wygodne łóżko. A w mojej sytuacji życiowej naprawdę nie miałem co wybrzydzać. Zresztą byłem tak zmęczony, że od razu zasnąłem.

Nastała noc. A noc to czas, kiedy na Szantach zaczyna się życie. No dobra, trochę przegiąłem. Nie wyobrażajcie sobie otwartych knajp, kuszących świateł, radosnych okrzyków i tańców półnagich panien w fontannie. Przede wszystkim tutaj nie było ani barów, ani restauracji, stara fontanna zaś wypełniała się wodą – a raczej szlamem – tylko podczas deszczu. No i mało kto chciałby patrzeć na tutejsze panny bez ubrań. Kiedy zapadał zmrok, ludzie prawie dosłownie wyczołgiwali się ze swoich namiotów i nor w zrujnowanych budynkach. Mieszkanie Tytusa prezentowało się jak luksusowy apartament w porównaniu z tym, gdzie żyli inni szanciarze.