Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Granica między rzeczywistością a iluzją bywa niezwykle cienka. Czasami ból, uzależnienie i depresja zdają się zdominować każdy dzień, a samotność staje się ciężarem nie do udźwignięcia. Jednak w najciemniejszych chwilach, nawet tam, gdzie wszystko wydaje się stracone, istnieje możliwość odnalezienia siły, miłości i nadziei.
To książka, która nie ocenia, lecz otula zrozumieniem. Pokazuje, że nawet w największym cierpieniu można znaleźć światło, a w chwilach zagubienia pojawia się szansa na nowy początek.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 117
Projekt okładki Agnieszka Makowska
obraz namalowany przez Męża autorki – Pawła Rzaniaka, o pseudonimie artystycznym Perza (jest to akryl na płótnie o wymiarach 120/80 z cyklu „Spectrum III” pod tytułem „Hope”)
Redakcja Katarzyna Zioła-Zemczak
Korekta Katarzyna Zioła-Zemczak, Daria Raczkowiak
Łamanie i skład Agnieszka Makowska
ISBN 978-83-68129-10-6
Kraków, 2025
Wydawca
Wydawnictwo Orzeł Sp. z o. o.
ul. Dajwór 14/19, 31–052 Kraków
Wydanie I, 2025
Wydawnictwo nie odpowiada za żadne szkody wyrządzone osobom lub podmiotom, jako wynik bezpośredni lub pośredni korzystania, zastosowania bądź interpretacji treści książki. Prawa autorskie zastrzeżone. Reprodukcja, kopiowanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystanie w publicznych wystąpieniach wymaga zezwolenia właściciela praw autorskich.
Prolog
Studium przypadku Diagnoza pierwsza
Diagnoza druga
Alkohol
Pokłosie amfetaminy
Marazm
Wiwisekcja – kadłubek istnienia
Przedszkole
Życie
Ridżi i Jego triumf
Kościół pod wezwaniem
Marzenia
Mój Bóg – moje wszystko
Duchowa autofagia
Przebudzenie
Stokrotka – Klub AA
Masakra Stokrotki
Do trzech razy AA
Zapowiedź spotkania po latach czterdziestu
Czterdziestoletnia zguba
Dobrowolna a przymuszona banicja
Licealna włóczęga
Uciekinierka
Tatuś
Mamunia
Epilog
titlepage
‒ Ale nikt nie pyta…
Niektóre myśli to modlitwy.
Są chwile, w których niezależnie
od postawy ciała – dusza korzy się
na klęczkach.
Wiktor Hugo, Nędznicy3
Rozpoznanie: Zespół paranoidalny – F23.1 (ostre wielopostaciowe zaburzenie psychotyczne z objawami schizofrenii).
Przebieg leczenia: Pacjentka przyjęta do kliniki z powodu pogorszenia stanu zdrowia psychicznego nasilającego się od miesiąca (wg relacji pacjentki). Rodzina zgłasza obserwowane od około pół roku zmiany w zachowaniu, stopniowo rozwijające się urojenia (początkowo demonstracyjne zachowania o charakterze religijnym, następnie pojawienie się treści związanych z szatanem: pacjentka słyszała jego głos, szatan znał jej myśli, rozpoznawała ludzi opętanych), urojenia, owładnięcia i posłannictwa.
Psychiatrycznie leczona i hospitalizowana po raz pierwszy, w wywiadzie (ok. 10 lat temu): przyjmowanie środków psychoaktywnych – marihuana, „kompot”, wyciąg z bielunia, amfetamina. Przy przyjęciu niespokojna, ujawniająca spontaniczne treści urojeniowe, zgłaszająca występowanie omamów wzrokowych i słuchowych, bezkrytyczna wobec wypowiadanych treści, negowała występowanie myśli suicydalnych.
W oddziale początkowo zmienna nastrojowo, urojeniowa, wielomówna, wesołkowata, skracająca dystans, wulgarna, spontanicznie nawiązująca kontakty ze wszystkimi pacjentami, bardzo towarzyska.
W trakcie leczenia stopniowa stabilizacja stanu psychicznego, ustąpienie objawów wytwórczych, pacjentka chętnie uczestniczyła we wszystkich formach terapii, zaobserwowano powolnie rozwijający się krytycyzm wobec wcześniejszych zachowań.
Wypisana do domu w stanie zadowalającej poprawy z zaleceniem kontynuowania leczenia w PZP. Zastosowane leczenie:
‒ farmakologiczne: Rispolept, Clonozepam, Pernazinum, Depakine Chrono, Pridinol, Metocard,
‒ psychoterapia indywidualna i grupowa,
‒ terapia zajęciowa,
‒ muzykoterapia.
Zalecenia lekarskie: Rispolept 3 mg: 1‒0‒1; Clonazepam 0,25 mg: 1‒1‒2; Pernazinum 25 mg: 0‒1‒2; Depakine Chrono 300 mg: 1‒0‒1; Pridinol 5 mg: 1‒1‒1; Metocard 25 mg: 1‒0‒1
Inne ważne informacje: konieczne dalsze leczenie w Poradni Zdrowia Psychicznego
Zawsze myślałam, że Wariaci żyją w swoim świecie, nie bacząc na równoległą rzeczywistość. Nie w moim przypadku. Niespełna rozumu pamiętam każdą minutę rodzącego się obłędu.
Niderlandy – nizinny kraj wysokiej ceny za świadomość.
Przeklęty wyjazd do Holandii doszedł do skutku, po tym, jak uzmysłowiłam sobie, że człowiek to nie kibel przytwierdzony do podłogi, względem którego najekskluzywniejszym wydatkiem jest zakup czterowarstwowego papieru toaletowego. Postanowiłam wówczas ruszyć z miejsca. Rozgoryczona polską codziennością na wymarzonym niegdyś stanowisku nauczyciela języka angielskiego, które nie rokowało finansowo, podjęłam trudną decyzję wygnania siebie na banicję, a co za tym idzie, skazania się na rozłąkę z rodziną, umiłowanymi lasami i jeziorami – na rzecz godnego życia. Znęcona zapachem dobrobytu ani przez moment nie przypuszczałam, że holenderskie eldorado stanie się moją golgotą. Ten płaski kraj zafundował mi wyboistą drogę na stromy szczyt psychicznego zatracenia. To tam, w landzie bez słońca, który nie generuje uśmiechu życia i zamiennika szczęścia szuka się w pieniądzach, po raz pierwszy postradałam zmysły. Było to roku Pańskiego 2013. Miałam wtedy 29 lat.
Zaczęło się niewinnie. Ot, miłostka w pracy. Pomarańcz – bo tak go nazywałam z racji koloru noszonej bluzy symbolizującej bycie team leaderem w holenderskiej fabryce produkującej panoramiczne dachy do mercedesów, w której dzielnie i lojalnie nie spełniałam się zawodowo. Nie potrafię dociec, w którym momencie znajomość z Przełożonym weszła na tory mentalnego uniesienia, windując oszałamiająco intensywnie z prędkością światła. Wiem jednak, że nie potrafiłam wyhamować. Był żonaty i uważam, że nie miał prawa pozwolić na karmienie rosnącego we mnie uczucia swoją aprobatą i odwzajemnieniem zainteresowania, ale to przecież ja pakowałam się w to bez reszty. Moja słabość do języka rosyjskiego – którym władał z racji pochodzenia – sprawiała, że przemawiałam do niego Puszkinowskimi wierszami. Komplementowałam Go bez powodu, obdarzałam całą gamą uśmiechów, czerwieniłam się przy każdym bezpośrednim kontakcie. Pisywaliśmy do siebie codziennie, flirtując godzinami. Do pracy szykowałam się jak na randkę, tuszując rzęsy trzykrotnie i układając coraz to zmyślniejsze fryzury. Zachowywałam się jak klępa w rui namaszczona i otumaniona samczym moczem o zapachu piżma, gotowa do zajścia w ciążę. Łoś w trakcie godów traci do dwudziestu procent masy ciała, ja straciłam trzydzieści. Wpadłam w „dołek rujowy”, a Pomarańcz, zamiast pokryć mnie miłością, zostawił wytarzaną w śmierdzących feromonach na zgubę diabłu, któremu zapachniałam. Czarcie bukowisko. Przegapiłam moment przelania się czary dopaminy, a ten nastąpił, gdy zaczęłam czytać w Jego myślach. Stałam się nachalna, naciskałam na spotkanie, ubzdurałam sobie, że wyjedziemy razem na wakacje, podczas gdy On, zauważywszy moje niepokojące zachowanie, wysłał mnie na przymusowy urlop, żebym odpoczęła. Do samego końca był szarmancki, nawet gdy ostatniego dnia zaczęłam mówić do maszyn i swego lustrzanego odbicia oraz czytać na głos po angielsku Makbeta w trakcie przerwy na papierosa… Wszyscy zauważyli mój koniec, nie domyślając się, że to dopiero początek. Już nie wróciłam do pracy. Tak oto po raz pierwszy pękła cienka nić mojej świadomości. Odbiło mi z miłości. W tempie błyskawicznym.
Gwałtownych uciech i koniec gwałtowny;
Są one na kształt prochu zatlonego,
Co wystrzeliwszy, gaśnie.
William Shakespeare, Romeo i Julia (akt II, scena 6)4
Tydzień przymusowego urlopu, na który wysłał mnie zatroskany Pomarańcz, stał się pożywką dla urojeń. Odtąd nie zaznałam wytchnienia. Nadprodukcyjny bałagan miłosnych neuroprzekaźników władował mnie na posłannicze tory walki z szatańskim nasieniem kiełkującym w każdej napotkanej osobie. Oto, jaki psikus wygenerował mój umysł. Miałam unicestwić zło. Jakim cudem? – przekleństwem fizia numer jeden. Zostałam sama w domu. Siostra, która jako pierwsza z rodziny przetarła zagraniczne szlaki i z otwartym sercem, za darmo, pozwoliła zakotwiczyć się w Jej holenderskim mieszkaniu, na którego wynajem mozolnie zapracowała, wyjechała na wakacje.
Początkowo było bajecznie. Podczas spacerów kupowałam papierosy napotkanym bezdomnym, rozdawałam pieniądze ludziom, nie pytając o potrzeby i nie mając świadomości stanu własnego konta, obdarzałam przechodniów komplementami i zaskakiwałam bukietami kwiatów – pamiętam swoje rozgoryczenie, gdy pewnego poranka wyszłam niepocieszona z kwiaciarni, nie kupiwszy bukietu ukochanych frezji nie dlatego, że ich nie było, ale dlatego, że nie pachniały! Żadne kwiaty nie pachniały! Żeby odrzeć kwiaty z woni?! Zbrodnia. Bulwersująca sprawa. Poza florystycznymi zabawami miałam i inne zajęcia – sprzątałam parki w ciemnościach albo zamiatałam ulice. Niestety, granica normalności niepostrzeżenie się zatarła. Z godziny na godzinę moja wyobraźnia wyostrzała się, a zmysły szalały. Zaczęły się nieme marsze wyłapujące demony. Wystrojona odświętnie, z wyrytą wrogością na twarzy i coraz bardziej rozhuśtanymi nastrojami, zaczęłam dumnie paradować po ulicach, wpatrując się w oczy przechodniom, po to by demaskować zło i wzrokiem wysysać diabły, przekraczając ich strefę komfortu poprzez niedopuszczalne zbliżenia. Reagowali różnie. Co któryś zwyzywał mnie bezlitośnie. Naprzemiennie miotały mną euforia okraszona bezczelną odwagą i brakiem zahamowań oraz paraliżujący lęk wpędzający w paranoję. Zarzucałam wtedy na siebie byle łachy i wkładałam gumowce, a potem krążyłam opłotkami, unikając przechodniów z powykrzywianymi od diabelskiego jęku twarzami, którzy z daleka byli w stanie przejrzeć mój plan i za nic nie chcieli się poddać oczyszczeniu bez walki. Któregoś dnia szatan przemówił głosem młodzieńca, który na mój widok zareagował agresją:
‒ Rzucasz się w otchłań! Dlaczego chcesz zginąć? – zagrzmiał sarkastycznie.
‒ W imię ludzkiej wolności od związków bez sacrum i narkotykowego profanum!
‒ I kto to mówi? Buahahaha! Zmiażdżę cię ciężarem twoich własnych grzechów i w końcu klękniesz przede mną, by spijać wino z mych ust, dziecko!
‒ Będę się czołgać, usychając z pragnienia, a nie zdejmę krzyża z mojej duszy! Nie ty jesteś moim Ojcem!
‒ Skąd ta pewność?
‒ To nie pewność, to wiara!
‒ Więc po co ta dyskusja? Ha, ha, ha…
Uciekłam, nie zdając sobie sprawy, że zawarłam pakt z diabłem, w którego drwiących słowach wybrzmiało proroctwo mojego przyszłego nałogu. Z diabłem się nie dyskutuje, jemu każe się milczeć. Wtedy tego nie wiedziałam.
Diabłów było coraz więcej i więcej. Zabijały wzrokiem jak bazyliszek, deformowały twarze opętanych przez nich ludzi, pełzły pod skórą jak larwy. Żeby dodać sobie odwagi do walki z nimi, postanowiłam odnaleźć księdza, by ten poświęcił mój łańcuszek z krzyżykiem, po który w zamieć śnieżną pobiegłam do jubilera, błagając w kółko Boga jak katarynka o to, by był moim Pasterzem, i powtarzając w myślach fragment psalmu Dawidowego:
I choćbym musiał zstąpić w otchłań bez światła,
nie zlęknę się niczego, bo Ty jesteś przy mnie.
Ps 23, 45
Wrota kościoła okazały się zamknięte, na szczęście kilka ulic dalej odnalazłam budynek probostwa, którego drzwi – ku mojemu zdziwieniu – otworzyła kobieta. Początkowo nie chciała ze mną w ogóle dyskutować – musiałam odstraszać wyglądem (nie jadłam i nie spałam od kilku dni) – ale ostatecznie, wysłuchawszy moich błagań, wpuściła mnie do środka. Pamiętam, że miałam tak skostniałe stopy, że nie mogłam zdjąć butów. Ksiądz – do dziś nie wiem, jakiego wyznania – z politowaniem poświęcił w końcu krzyżyk, ale wbrew moim oczekiwaniom nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło. Nie zostałam obdarowana żadną nadludzką odwagą ani siłą, więc opuściłam Boży przybytek z jeszcze większym strachem. W obu przypadkach – odwagi i trwogi – powód wyjścia na zewnątrz był jeden – chęć obezwładnienia zła. Wiedziałam, że skoro moją duszą zawładnął szatan, tylko ja jestem w stanie pochłonąć całą jego armię pomocników i unicestwić ich, ofiarowując swoje życie, na co nie byłam gotowa, ale taki był plan. Modliłam się w obłąkaniu. Stopy coraz bardziej kamieniały. Traciłam siły.
Podkowa zawieszona nad wejściowymi drzwiami mojego mieszkania stała się symbolem rydwanu szatana, który swoją ziemską siedzibę miał pod moim adresem. Rodzący się obłęd „okraszała” zima ‒ spałam przy otwartym oknie, bo permanentnie brakowało mi powietrza. Bałam się niewyobrażalnie, bałam się wszystkiego. Postacie filmowe ze zdeformowanymi twarzami i prześmiewczym tonem głosu wpędzały mnie w obłęd. Mieszkanie mnie miażdżyło – brakowało mi przestrzeni. Wieczorami siedziałam skulona w kącie salonu, za to dni dodawały mi animuszu i sił do wymarszu na misję. Noce wyzywały mnie na pojedynek nierównej walki ‒ ja sama przeciwko rozpostartej, piekielnej ciemności strachu.
Potrafiłam zakląć pogodę, uciszyć wiatr swoim szeptem, rozmawiać z ptakami. Bez zająknięcia w dotąd nieznanych językach holenderskim i niemieckim porozumiewałam się ze straganiarzami, których nękałam pytaniami o jakość sprzedawanych produktów – nie wiem, jak to możliwe, ale tak było. Myłam okna na trzecim piętrze, stojąc na zewnętrznym parapecie, jednocześnie mając lęk wysokości. Kruk, który niefortunnie rozbił się o okno salonowe, był posłańcem piekła. Nie zdołałam usunąć jego wnętrzności w obawie, że ożyje fragmentarycznie.
Sen był jawą, a jawa, stając się snem, plotła z nim wspólne ścieżki. O ironio, potrafiłam się odnaleźć w tym paradoksie. W Zbrodni i karze Fiodor Dostojewski genialnie ujął specyfikę takich snów:
Sny podczas stanów chorobowych odznaczają się szczególną plastycznością, sugestywnością i stanowią na ogół reminiscencję rzeczywistości. Śnią się niekiedy rzeczy koszmarne, ale okoliczności i przebieg wydarzeń bywają do tego stopnia realistyczne i zawierają tak wiele finezyjnych, lecz z punktu wymogów sztuki nieodzownych dla pełnej wyrazistości obrazu nieoczekiwanych szczegółów, że sam śniący nie wymyśliłby tego wszystkiego na jawie, nawet gdyby był artystą tej miary, co Puszkin czy Turgieniew. Takie sny, sny niezdrowe, zawsze pamięta się długo i wywierają one silne wrażenie na skołatanej i dostatecznie już znękanej duszy człowieka.6
Przemierzając miasto, na wszystkich napotkanych witrynach sklepowych rysowałam śliną krzyże wpisane w kształt serca. Krótko mówiąc – lizałam witryny sklepowe.
Jedynym miejscem, które koiło mój rozedrgany umysł, był pobliski park Świętej Ody. Podczas deszczu woda spływająca po drzewach obmywała grzechy nagromadzone podczas szatanich czystek. W XIX wieku park był własnością urszulanek, które prowadziły internat dla dziewcząt zwany Jerozolimą – udekorowały go w 1899 roku różnymi zabytkowymi altankami oraz wybudowały w nim herbaciarnię. Nadały mu także nazwę na cześć Świętej Ody – patronki Venray, miejscowości, w której mieszkałam. Uznałam to miejsce za święte. Pod figurką Ody, prosząc o pomoc, zostawiałam codziennie butelkę mleka jako symbol pragnienia zbawienia i napojenia odrodzeniem tych, o których unicestwienie w imię nieba walczyłam, ale zrozpaczona faktem, że mistycznie nie znikało na znak spełnienia błagania – wypijałam je, czując, że to sama święta prosi mnie o pomoc, umęczona dotychczasową walką w pojedynkę, mogąca w końcu odetchnąć z ulgą na widok sprzymierzeńca w mojej wariackiej postaci.
Niestety, park z jednej strony wyciszał, z drugiej paradoksalnie silnie pobudzał każdą moją komórkę nerwową, bombardował ją impulsami, co naprężało do granic możliwości i wyobraźni cienką nić mojej świadomości, na skutek przebodźcowania wielkością artyzmu oglądanych dzieł dekorujących to miejsce (w 1981 roku przeszło ono w posiadanie gminy Venray i jako park publiczny gromadzi wystawę około 60 rzeźb, autorstwa międzynarodowych artystów, od 1992 roku zarządzanych przez Fundację Odapark organizującą wystawy sztuki współczesnej).
Dryfowałam więc na „Submarine” – zardzewiałej łodzi, która do połowy zanurzona była w trawiastej kałuży na polanie, jaka – w moim odbiorze wtedy – przestrzenią przebijała niejedną plażę. Lubiłam mijać „Love story” – leżącą postać mężczyzny z piękną, monumentalną różą zamiast członka. Odwiedzałam wioskę posągów cycatych, afrykańskich kobiet i fotografowałam się w ich towarzystwie – niestety, po latach rzeźby zostały usunięte. Decydent nie zrozumiał, że sztuka winna pobudzać do myślenia, i dopatrzył się dziury w całym – pewnie tak jak ja ktoś niefortunnie i niepoprawnie politycznie nazwał roznegliżowane, bezpruderyjne i wulgarne w pozach figury Cygankami. Szkoda, bo zestawienie brzydoty z pięknem jest często jedynym sposobem, by móc się zachwycić tym drugim, na zasadzie kontrastu. Najbliższa mojemu stanowi ducha była kapliczka z galwanizowanej stali, autorstwa Lindy Verkaaik, powstała w 2003 roku, wchodząca w zbiór rzeźb zatytułowanych „Het Laatste Avondmaal” („Ostatnia Wieczerza”), w której przesiadywałam, obserwując zachody słońca z nadzieją, że urszulanki ugłaskają mój obłęd i wyciszą niepokój. Jedno miejsce w parku odwiedzałam rzadziej – był to cmentarz gęsto osadzonych drewnianych krzyży z wypisanymi nazwami chorób umysłowych na poprzecznych belkach – od debilizmu począwszy, na schizofrenii skończywszy – i przyczynami śmierci, takimi jak odoskrzelowe zapalenie płuc, udar mózgu, zastoinowa niewydolność serca spowodowana grypą czy uduszenie samobójcze, jak mniemam będące skutkiem zaniedbań z racji niedomagania umysłu, który nie był w stanie zarejestrować fizycznego zagrożenia. Bałam się, że wyczytam tam siebie. Nie byłam na to gotowa.
Nie wiem, co bardziej przyciągało mnie w to miejsce – unikatowość rzeźb, świadomość obłędu pochowanych na cmentarzu, bliskość urszulanek czy w końcu nawoływania Świętej Ody. Wtedy tam był to mój szpital psychiatryczny na świeżym powietrzu, z mnóstwem zakamarków, które stanowiły doskonałą kryjówkę przed ludźmi mówiącymi coraz bardziej złowrogim językiem naszpikowanym zasadzkami.
Czasami leżę w trawie i wcale mnie nie widać – mruknął Osiołek –
i świat jest taki ładny. A potem przychodzi ktoś i pyta:
Jak się dziś czujesz?
I zaraz okazuje się, że okropnie.
A.A. Milne, Kubuś Puchatek 7
Niezły ubaw musieli mieć ze mnie spacerowicze, gdy brykając w najlepsze, epatowałam całym wachlarzem przesady – mimicznie, gestykulacyjnie i werbalnym monologiem na głos – no, chyba że ktoś tak jak ja rozumiał mowę ptaków i to, że ucinałam z nimi pogawędki, traktował jako normę. Wątpię. Ganiałam przy tym w różowych kaloszach i ażurowej czapce w odcieniu fuksji pod kolor. Wariatka. Jak nic wariatka. Ale gdzież mi wtedy było myśleć o sobie w ten sposób! To wszystko i wszyscy byli wypaczeni i zepsuci. To oni potrzebowali pomocy. Ja byłam misją, której coraz bardziej nie mogłam udźwignąć, ale myśl przewodnia, którą wyczytałam gdzieś po drodze, wybrzmiewała dziarsko, dodając mi otuchy: