Chłopi. Мужики - Anton Czechow, Антон П. Чехов - ebook

Chłopi. Мужики ebook

Anton Czechow, Антон П. Чехов

0,0

Opis

«Мужики» ― незавершённая повесть Антона Павловича Чехова, действие которой происходит в русской крестьянской среде.

„Chłopi” to niedokończona powieść Antona Pawłowicza Czechowa, której akcja rozgrywa się w rosyjskim środowisku chłopskim. Historia zaczyna się od Mikołaja Czikildiejewa, lokaja w hotelu „Słowiański Bazar” w Moskwie, który wraz z żoną Olgą i córką Saszą wraca do rodzinnej wioski Żukowo. Cierpi na poważną chorobę i zabrakło mu pieniędzy na leczenie, więc nie stać go na mieszkanie w mieście. Mikołaj ma nadzieję znaleźć schronienie w wiosce wraz z rodzicami...

Повесть начинается тем, что Николай Чикильдеев, лакей московской гостиницы «Славянский Базар», возвращается в родную деревню Жуково с женой Ольгой и дочерью Сашей. У него тяжелая болезнь, кроме того, закончились деньги на лечение, поэтому он больше не может позволить себе жить в городе. Николай надеется найти прибежище в деревне у своих родителей...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 96

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Anton Czechow / Антон Павлович Чехов

 

 

 

Chłopi

Мужики

 

książka w dwóch wersjach językowych:

polskiej i rosyjskiej 

 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

 

Tekstpolskiwg edycji z roku 1905. 

Tekstrosyjskiwg edycji z roku 1897. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-228-8 

 

 

 

CHŁOPI

I.

 Lokaj w moskiewskim hotelu »Słowiański Bazar«, Mikołaj Czykildiejew, zachorował. Zdrętwiały mu nogi, zmienił się jego chód, tak że pewnego razu, idąc przez korytarz, potknął się i upadł razem z tacą, na której była szynka z groszkiem. Musiał opuścić miejsce. Jakkolwiek posiadał pieniądze, czy swoje, czy żony, wydał wszystkie na kuracyę, nie było już zaco się żywić, przykrzyło mu się bez roboty i zdecydował się wyjechać do swoich na wieś. W domu u siebie lżej chorować i życie tańsze; przytem nie napróżno mówią: w domu i ściany pomagają.

 Przyjechał do Żukowa przed wieczorem. We wspomnieniach lat dziecinnych rodzinne gniazdo przedstawiało mu się jasnem, wygodnem; teraz, kiedy wszedł do chaty, przestraszył się, tak było ciemno, ciasno i brudno. Z nim razem przybyły żona jego Olga i córka, Sasza. Obie spoglądały ze ździwieniem na wielki, brudny piec, zajmujący prawie pół chałupy, czarny od sadzy i od much. Ile much! Piec skrzywił się cokolwiek, belki w ścianach też leżały krzywo i zdawało się, że za chwilę cała chata się rozpadnie. W jednym z kątów, obok wizerunków świętych ponaklejane były etykietki z flaszek i skrawki gazet, to zamiast obrazów. Bieda, bieda! Z dorosłych nie było nikogo w domu, wszyscy żęli. Na piecu siedziała ośmioletnia dziewczynka, z białymi jak len włosami, niemyta, obojętna, nie spojrzała nawet na wchodzących. Na dole ocierał się o piec biały kot.

 – Kci, kci! – wabiła go Sasza. – Kci!

 – On nie słyszy – odezwała się dziewczynka. – Ogłuchł.

 – Z czego?

 – Tak. Zbili go.

 Mikołaj i Olga zrozumieli odrazu, jakie tu jest życie, ale nic nie powiedzieli; milcząc złożyli węzełki i wyszli na dwór. Chałupa ich była trzecią z brzegu i wydawała się najbiedniejszą, najstarszą ze wszystkich; druga, nie lepiej wyglądała, zato w ostatniej dach był kryty blachą i w oknach wisiały firanki. Chata ta, nieogrodzona stała oddzielnie, była w niej oberża. Wszystkie chaty stawiane były pod rząd i cała ta wioska, cicha i smutna, z wyglądającemi z podwórza wierzbami, bzem i jarzębiną, przyjemne robiła wrażenie.

 Za włościańskimi folwarkami, zaczynał się spadek do rzeki krętej i rwącej, tak że w glinie, tu i owdzie poodkrywały się olbrzymie kamienie. Na pochyłości, obok tych kamieni i jam wykopanych przez garncarzy, wiły się ścieżyny, nawalone były całe stosy skorup z potłuczonych naczyń, to burych to czerwonych a tam, na dole rozciągała się szeroka, gładka, jasno-zielona, już skoszona łąka, na której obecnie pasło się włościańskie stado. Rzeka na jaką wiorstę od wsi, była bardzo krętą, brzegi jej były cudowne, nierówne; dalej znów widać było łąkę, stado, długie szeregi białych gęsi, potem, tak jak i na tym brzegu grunt wznosił się, a na górze leżała wieś z cerkwią o pięciu kopułach, nieco dalej dwór.

 – Ładnie tu u was! – rzekła Olga, żegnając się przed cerkwią. – Co za rozkosz, o Boże!

 W tej samej chwili zadzwonili na nabożeństwo (była to Wielka Sobota). Dwie małe dziewczynki, niosące wiadro z wodą, spojrzały na cerkiew, słuchając dzwonu.

 – O tej porze w »Słowiańskim Bazarze« obiady... – rzekł zamyślony Mikołaj.

 Siedząc na brzegu urwiska, Mikołaj i Olga widzieli, jak zachodziło słońce, jak niebo złote i czerwone odbijało się w rzece, w oknach cerkwi i w całem powietrzu, miłem, spokojnem, niewypowiedzianie czystem, jakiego nigdy nie bywa w Moskwie. A kiedy słońce zaszło, przeszło stado z bekiem i z rykiem, przeleciały na tę stronę gęsi, i wszystko ucichło, łagodne światło zgasło w powietrzu i zwolna zapadał zmierzch wieczoru.

 Tymczasem wrócili starzy rodzice Mikołaja, wychudzeni, zgarbieni, bezzębni, oboje tego samego wzrostu. Przyszły i kobiety – synowe, Marya i Tekla, pracowały u obywatela za rzeką. Marya, żona brata Kirjaka, miała sześcioro dzieci. Tekla, żona brata Dienisa, który służył w wojsku – dwoje; i kiedy Mikołaj, wchodząc do chaty, zobaczył całą tę rodzinę, wszystkie te duże i małe ciała, poruszające się pod pułapem, i w kołyskach i we wszystkich kątach i kiedy zobaczył jak łapczywie starzy i dzieci jedli chleb razowy, maczając go w wodzie, zrozumiał, że napróżno przyjechał tu chory, bez pieniędzy i z rodziną – naprożno!

 – A gdzie brat Kirjak? – zapytał po przywitaniu.

 – Służy jako stróż u kupca – odpowiedział ojciec – w lesie. Niczego chłop, ale upija się łatwo.

 – Niczego nie wniesie, najwyżej wyniesie – rzekła stara płaczliwym głosem.

 – Chłopi nasi są smutni, ale przynoszą do domu, z domu nie wynoszą. I Kirjak pije i stary pije, niema co grzechu ukrywać, znają oni drogę do karczmy. Rozgniewała się na nas Królowa Niebieska.

 Chcąc uczcić gości, nastawili samowar. Herbatę czuć było rybą, cukier był poobgryzany i szary, po chlebie i po statkach chodziły karaluchy; przykro było pić i rozmowa była przykra – ciągle o nędzy i o chorobach. Nie zdążyli wypić jednej szklanki, kiedy na dworze rozległ się donośny, przeciągły, pijany krzyk:

 – Ma-aryo!

 – Widać Kirjak idzie – rzekł stary.

 Wszyscy ucichli. Po chwili dał się słyszeć ponownie ten sam krzyk głośny, przeciągły, jak gdyby pochodził z pod ziemi:

 – Ma-aryo!

 Marya, starsza synowa, zbladła, przytuliła się do pieca i dziwne wrażenie robił na twarzy tej barczystej, silnej i nieładnej kobiety wyraz przestrachu i grozy. Córka jej, owa dziewczynka, która siedząc na piecu, wydawała się obojętną, głośno nagle zapłakała.

 – A ty czego, cholero? – krzyknęła na nią Tekla, czerwona baba, równie silna i barczysta. – Nie bój się, nie zabije cię.

 Mikołaj dowiedział się od starego, że Marya bała się mieszkać z Kirjakiem w lesie i że on, za każdym razem kiedy się upił, przychodził po nią, hałasował i bił ją bez litości.

 – Ma-aryo! – rozległ się krzyk pod drzwiami.

 – Wejdźcie, rodzoniuteńki – zaszczebiotała Marya, oddychając tak, jakby ją zanurzali w bardzo zimnej wodzie – wejdźcie, rodzoniuteńki...

 Rozpłakały się wszystkie dzieci ile ich było w chacie, a patrząc na nie Sasza również płakać zaczęła. Dał się słyszeć pijany kaszel i wszedł do chaty wysoki chłop z czarną brodą, w zimowej czapce, a ponieważ przy bladem świetle lampki nie było widać jego twarzy – wydał się strasznym. Był to Kirjak. Podchodząc do żony, zamierzył się i trzasnął ją pięścią w twarz, a ona nie wydała ani jednego dźwięku, oszołomiona ciosem, przysiadła tylko i z nosa jej polała się krew.

 – Co za wstyd, co za wstyd – mruczał stary, włażąc na piec: – i przy gościach. Przecież to grzech.

 Stara siedziała milcząca, zgarbiona i zamyślona; Tekla poruszała kołyskę... Kirjak, uznając się widocznie za dosyć strasznego i zadowolony z tego, schwycił Maryę za rękę, przyciągnął ją do drzwi i zaryczał jak zwierzę, żeby ją jeszcze więcej przerazić, ale w tej samej chwili zobaczył nagle gości i zatrzymał się.

 – A przyjechaliście... – rzekł puszczając żonę. – Brat z rodziną...

 Pomodlił się przed obrazem, chwiejąc się, otwierając szeroko swoje pijackie, czerwone oczy i mówił dalej:

 – Brat przyjechał z rodziną do domu rodzicielskiego... zatem z Moskwy. Najdawniejszy, stołeczny gród Moskwa, matka miast wszystkich... Przepraszam...

 Usiadł na ławie obok samowara i zaczął pić herbatę, połykając ją głośno ze spodka podczas ogólnego milczenia. Wypił dziesięć filiżanek, potem powalił się na ławę i głośno zachrapał.

 Zaczęli się układać do snu. Mikołaja, jako chorego ułożyli na piecu obok starego, Sasza położyła się na ziemi, a Olga poszła z babami do szopy.

 – I-i – mówiła, kładąc się na sianie przy Maryi – łzy nie pomogą na nieszczęście! Cierp. W Piśmie świętem stoi: jeśli cię kto uderzy w prawy policzek, to nadstaw mu lewy... I-i!

 Później, półgłosem opowiadała o Moskwie, o swojem życiu, o tem jak służyła za pokojówkę w umeblowanych pokojach.

 – O, w Moskwie domy są duże, murowane – mówiła – cerkwi dużo, dużo, czterdzieści razy po czterdzieści, a w domach mieszkają sami panowie, tacy piękni, tacy grzeczni!

 Marya powiedziała, że nie była nigdy nietylko w Moskwie, ale nawet w swojem powiatowym mieście; nie umiała czytać, ani pisać, nie umiała żadnych modlitw, nawet »Ojcze nasz«. Obie one, Marya i Tekla, która teraz usiadła opodal i słuchała, były bardzo nierozwinięte, niczego nie mogły zrozumieć. Obie nie lubiły swych mężów; Marya bała się Kirjaka i kiedy zostawała z nim sama, trzęsła się ze strachu. A Tekla, na pytanie, czy jej nie smutno bez męża, odpowiedziała ze złością:

 – A niech go tam!

 Porozmawiały jeszcze i ucichły.

 Było bardzo chłodno i przy samej szopie piał bezustannie kogut, nie dając spać. Kiedy niebieskawe światło zaczęło się wdzierać przez wszystkie szczeliny, Tekla pocichutku wstała i wyszła, a potem słychać było, jak gdzieś pobiegła, uderzając o ziemię bosemi nogami.

II.

 Olga poszła do cerkwi, i zabrała ze sobą Maryę. Idąc po ścieżce na łąkę obie były wesołe. Oldze podobała się cisza wiejska, a Marya czuła w bratowej kogoś blizkiego. Wschodziło słońce. Nad łąką ospale latał jastrząb, rzeka była ciemna, tu i ówdzie wznosiła się mgła, ale na górze widniał pas światła, cerkiew błyszczała i w dworskim ogrodzie wściekle krzyczały gawrony.

 – Stary niczego sobie – opowiadała Marya – ale baba sroga, drze się bezustannie. – Swego chleba starczyło do zapust, kupujemy mąkę w karczmie, a ona gniewa się: dużo, mówi, jecie.

 – I-i, co tam! Cierp i kwita. Powiedziane jest przyjdźcie wszyscy, którzy strudzeni i obciążeni jesteście.

 Olga mówiła wolno, a chód miała pątniczki, prędki i niespokojny. Czytała codziennie ewangielię, czytała głośno jak śpiewak kościelny, niewiele rozumiała, ale święte słowa wzruszały ją do łez, wymawiała je ze słodkiem omdlewaniem serca. Wierzyła w Boga, w Matkę Boską, w Świętych Pańskich; wierzyła, że nikogo na świecie obrażać nie można, ani ludzi prostych, ani niemców, ani cyganów, ani żydów, ani nawet tych, którzy są niedobrymi dla zwierząt; wierzyła, że tak jest napisane w Piśmie świętym i dlatego też, kiedy przytaczała słowa Ewangielii, chociaż dla niej niezrozumiałe, twarz jej robiła się żałosną, miłą i jasną.

 – A ty skąd rodem? – zapytała Marya.

 – Z Włodzimierza. Do Moskwy przyjechałem niedawno, osiem lat temu.

 Zbliżyły się do rzeki. Na brzegu stała jakaś kobieta i rozbierała się.

 – To nasza Tekla – rzekła Marya – chodziła za rzekę do dworu. Do urzędników. Zuchwała i obelżywa, aż strach!

 Tekla, czarnobrewa, z rozpuszczonymi włosami, młoda jeszcze i silna, jak dziewczynka, skoczyła z brzegu i uderzyła po wodzie nogami, tak, że na wszystkie strony rozpłynęły się fale.

 – Zuchwała, aż strach! – powtórzyła Marya.

 Przez rzekę były rzucone chwiejne mosty z belek, a pod nimi w czystej, przeźroczystej wodzie brodziły stada szerokołbych głowaczy. Na zielonych krzakach, pochylonych nad wodą, lśniły się krople rosy. Wionęło ciepło, zrobiło się radośnie. Co za przecudny poranek! I, doprawdy, jakże wspaniałem byłoby życie na ziemi, gdyby nie nędza, straszna, bez wyjścia, przed którą schronić się nie można!

 Ale wystarczyło jedno spojrzenie rzucone w stronę wsi, a w tej chwili żywo stanął w pamięci dzień wczorajszy, i uczucie szczęścia, jakie oczarowało obie kobiety, znikło w jednej chwili.

 Przyszły do kościoła, Marya zatrzymała się u wejścia i nieśmiała iść dalej. I usiąść nie śmiała, chociaż na mszę świętą dzwonić dopiero mieli o dziewiątej.

 Kiedy czytali Ewangielię, naród poruszył się nagle, dając wolne przejście obywatelskiej rodzinie; weszły dwie dziewczynki w białych sukniach, w ogromnych kapeluszach, a z niemi tłuściutki różowy chłopaczek w marynarskiem ubrańku. Ich widok wzruszył Olgę; doszła do przekonania od pierwszego wejrzenia, że to ludzie porządni, wykształceni i piękni. Marya zaś patrzała na nich zpodełba, ponuro, smutnie, jakby to nie wchodzili ludzie, tylko potwory, które mogłyby ją rozgnieść, gdyby się na bok nie usunęła.

 A kiedy dyakon czytał coś donośnym basem, zdawało jej się za każdym razem, że słyszy krzyk ochrypły: »Ma-aryo!« i wtedy trzęsła się jak w febrze.