Czechow Śmierć urzędnika - Anton Czechow - ebook

Czechow Śmierć urzędnika ebook

Anton Czechow

3,7

Opis

Anton Czechow to rosyjski nowelista i dramatopisarz, w swoich opowiadaniach zajmował się przede wszystkim szeroko rozumianą tematyką społeczną.

 

W swoich licznych opowiadaniach niezwykle drobiazgowo i trafnie rozszyfrowuje zachowania ludzi, a szczególnie aparatu władzy i stosunku do niego zwykłego rosyjskiego zjadacza chleba. Z niezwykłą wnikliwością i prawdopodobieństwem autor zarysowuje postacie żyjące w carskiej Rosji.

 

Ukazuje ich słabostki i wady systemu oraz władzy w państwie. Posługuje się ironią, sarkazmem, nieraz nawet satyrą. Krytykuje zastaną sytuację, komentując wydarzenia, które opisuje.

 

W opowiadaniu Kameleon Czechow pokazuje na przykład postać człowieka, który w zależności od sytuacji zmienia swoje poglądy.

 

 Natomiast w Śmierci urzędnika natomiast poznajemy Czerwiakow, niskiego rangą urzędnika, który przez przypadek opluwa ważną personę. Załamany codziennie przeprasza wyższego rangą, lecz staje się coraz bardziej natrętny, co powoduje, że jest traktowany z jeszcze większą bezczelnością.

Ostatecznie Czewiakow umiera…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 160

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (3 oceny)
0
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Anton Czechow
Śmierć urzędnika

Wersja demonstracyjna

Wydawnictwo Psychoskok

Anton Czechow

 „Śmierć urzędnika”

Copyright © by Anton Czechow, 1926

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2016

Skład: Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 

Projekt okładki: Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 

Wydanie: Wydawnictwo „Bibljoteki Groszowej”

Druk: Polska Drukarnia w Białymstoku, Sp. Akc.

Tłumacz: A. W.

Redaktor: Antoni Lange

ZACHOWANO PISOWNIĘ

I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.

Tekst jest własnością publiczną (public domain). 

Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania  

lub edytowania tego dokumentu, pliku 

lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.

ISBN: 978-83-7900-738-7

Wydawnictwo Psychoskok sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/

e-mail:[email protected]

BEZBRONNA ISTOTA

 Nie bacząc na silny atak podagry w nocy i wynikające stąd zdenerwowanie, Kistunow rano udał się do biura i najgorliwiej zaczął przyjmować interesantów banku. Wyraz twarzy miał ponury i zmęczony, ledwo był zdolny mówić, ledwo oddychał — jakby niebawem miał spocząć w grobie.

 — Czem mogę służyć? — zwrócił się do kobiety w przedpotopowej salopie, której forma ztyłu przypominała niby chrabąszcza.

 — Proszę Waszej Ekscelencji — zaczęła prędko trajkotać nieznajoma — mój mąż, asesor kolegjalny Szczukin, chorował pięć miesięcy i gdy, z przeproszeniem pańskiem, leżał w domu i leczył się, bez żadnej przyczyny dano mu dymisję, a kiedy przyszłam po pensję, to proszę Waszej Ekscelencji, wytrącili mu z pensji dwadzieścia cztery ruble trzydzieści sześć kopiejek. — „Za co?“ — pytam. — „A bo on brał pieniądze z kasy wzajemnej pomocy i koledzy za niego poręczyli“. — Co takiego?… Czy on miał prawo brać bez mego pozwolenia?… To niemożliwe, proszę pana. Cóż to znaczy?… Jestem biedna kobieta i żyję z lokatorów… Jestem słaba, bezbronna istota… Wszyscy mnie krzywdzą i nikt mi dobrego słowa nie powie.

 Petentka zaczęła mrugać oczyma i szukać chustki w salopie. Kistunow wziął od niej podanie i uważnie je przeczytał.

 — Co to jest takiego, proszę pani? — wzruszył ramionami — nic nie rozumiem! Widocznie łaskawa pani mylnie trafiła. Prośba pani zupełnie nas nie dotyczy. Niech się pani zwróci do instytucji, w której mąż jej pracował.

 — Ach, drogi panie, byłam już w pięciu miejscach i nigdzie nawet nie chciano przyjąć podania — odpowiedziała

Szczukina. — Już głowę straciłam, nie wiedząc, co czynić, ale zięć mój, niech mu Bóg da zdrowie, poradził mi udać się do pana: — „Niech się mamusia zwróci do pana Kistunowa — to jest człowiek wpływowy, może dla mamusi wszystko zrobić“. — Niechże mi Wasza Ekscelencja pomoże!

 — Nic nie możemy dla pani zrobić. Zechciej pani zrozumieć: mąż pani, o ile miarkuję, pracował w wydziale wojskowo-lekarskim, a nasza instytucja jest zupełnie prywatna, handlowa, to jest bank. Czy pani tego nie rozumie?

 Kistunow jeszcze raz wzruszył ramionami i zwrócił się do następnego interesanta ze spuchniętym policzkiem, w wojskowym uniformie.

 — Wasza Ekscelencjo — poczęła na nowo Szczukina żałosnym głosem swoje wywody. — Mąż mój był istotnie chory i mam na to świadectwo lekarskie. Oto jest, niech pan spojrzy.

 — Doskonale, wierzę pani — mocniej rozdrażniony, odparł Kistunow — ale powtarzam, to nas nie dotyczy. Dziwna i nawet śmieszna historja! Czy mąż pani nie wie, dokąd się trzeba zwracać?

 — On, Wasza Ekscelencjo, nic nie wie i tylko powtarza ciągle wkółko: — „Nie twoja sprawa, wynoś się!…“ — A czyjaż to sprawa?!… Przecież na moim karku siedzi! Na moim!

 Kistunow znowu zwrócił się do Szczukinej i począł jej tłumaczyć, jaka jest różnica między wydziałem wojskowolekarskim a prywatnym bankiem. Słuchała uważnie, potakiwała głową, wkońcu zaś rzekła:

 — Tak, tak, tak… rozumiem, proszę pana. W takim razie niech Ekscelencja każe mi wydać chociażby piętnaście rubli.

Gotowa jestem wziąć nie wszystko odrazu…

 — Uf… — odetchnął ciężko Kistunow, odrzuciwszy głowę wtył. — Nie można pani wbić w głowę tego, co mówię! Niechże pani zrozumie nareszcie, że zwracać się do nas z taką prośbą, jest to to samo, co naprzykład, składać podanie o rozwód w aptece albo w mennicy. Pani nie dopłacili, tak, to prawda, ale nas to obchodzi?

 — Wasza Ekscelencjo, przez całe życie będę się za pana modliła, zlituj się pan nad biedną sierotą! — zaczęła płakać Szczukina. — Jestem kobieta bezsilna i bezbronna… Ledwo żyję… Z lokatorami po sądach się włócz, za męża się staraj i wedle gospodarstwa biegaj, a tu jeszcze do spowiedzi się szykuję i zięć bez posady… Tylko się zdaje, że jem i piję, a ledwo na nogach się trzymam… Całą noc nie spałam…

 Kistunow poczuł, jak mu serce bije. Zrobił minę męczennika, przyłożył rękę do serca i począł znowu jeszcze raz to samo tłumaczyć Szczukinej, ale głos mu się zerwał…

 — Nie, przepraszam, nie mam sił z panią mówić — powiedział i machnął ręką. — Aż mi się w głowie kręci. Pani i nam przeszkadza, i sama czas traci. Uff.… Aleksy Mikołajewiczu — zwrócił się do jednego z urzędników — niech pan, z łaski swojej, postara się tę sprawę wytłumaczyć pani Szczukinej.

 Kistunow pozałatwiał wszystkich interesantów, wrócił do swego gabinetu, podpisał z dziesięć dokumentów, a Aleksy Mikołajewicz wciąż jeszcze zajęty był Szczukiną. Siedząc u siebie w gabinecie, Kistunow długo słyszał dwa głosy: monotonny, powściągliwy bas Aleksego Mikołajewicza i płaczliwy, skwierczący głos Szczukinej.

 — Jestem kobieta chora — mówiła Szczukina — może napozór jestem krzepka, ale jeżeli się przyjrzeć, to we mnie ani jednej żyłki zdrowej niema. Ledwo na nogach stoję i apetyt straciłam… wprawdzie, piłam dziś kawę, ale zupełnie nie czułam jej smaku.

 A Aleksy Mikołajewicz tłumaczył jej różnice między wydziałami i skomplikowany system składania podań. Wkrótce jednak się zmęczył i prosił o zastępstwo buchaltera.

 — Wyjątkowo nieznośne babsko — oburzał się Kistunow, łamiąc sobie palce i co chwila podchodząc do karafki z wodą. — Jakaś idjotka, podeszwa! Mnie prawie zamęczyła i ich zgnębi — wstrętna! Uf! jak mi serce bije.

 W pół godziny potem zadzwonił. Przyszedł Aleksy Mikołajewicz.

 — No, cóż tam z tą babą?

 — W żaden sposób nie możemy jej się pozbyć! Jesteśmy już wprost z sił wyczerpani. My swoje, ona swoje.

 — Ja… ja nie mogę znieść jej głosu… Chory jestem… nie

wytrzymam…

 — Zawołam szwajcara — powiedział Aleksy Mikołajewicz — niech ją wyrzuci.

 — Ależ nie, nie! — zląkł się Kistunow. — Zacznie wrzeszczeć, a w tym domu mieszka wielu lokatorów i djabli wiedzą, co o nas pomyślą… Postarajcie się, moi drodzy, jakoś jej wytłumaczyć, że jej sprawa nas nie dotyczy.

 Po chwili znowu zadźwięczał głos Aleksego Mikołajewicza. Po kwadransie zaś jego bas ustąpił donośnemu tenorowemu głosowi buchaltera.

 — Wy-jąt-kowo nieznośna baba! — oburzał się Kistunow, nerwowo wzruszając ramionami. — Głupia, jak gęś, pal ją djabli! Zdaje się, że znowu wraca moja podagra… Znowu migrena…

 W sąsiednim pokoju Aleksy Mikołajewicz, wreszcie zupełnie wyczerpany, uderzył palcem w stół, a potem zaś dotknął się czoła:

 — Słowem, pani ma na plecach nie głowę, a ot co…

 — No, proszę, proszę — obraziła się stara — swojej żonie stukaj!… Ananas!… Ręce przy sobie trzymaj!

 Patrząc na nią z nienawiścią i wściekłością, jakby ją chciał połknąć, Aleksy Mikołajewicz wyrzekł cichym, przytłumionym głosem:

 — Wynoś się stąd!

 — Co-o?! — zawyła nagle Szczukina. — Jak pan śmie?! Jestem słaba, bezbronna kobieta. Jak pójdę do adwokata, to po tobie śladu nie zostanie. Trzech lokatorów wpakowałam do kozy, a za twoje zuchwałe słowa będziesz się jeszcze u nóg moich tarzał. Ja do waszego generała pójdę. Wasza Ekscelencjo! Wasza Ekscelencjo!…

 — Wynoś się stąd, cholero jedna! — zaryczał Aleksiej Mikołajewicz.

 Kistunow otworzył drzwi i wyjrzał do kancelarji.

 — Co się stało? — spytał płaczliwym głosem.

 Szczukina, czerwona jak rak, stała pośrodku pokoju i przewracając oczami, uderzała palcem w powietrze przed siebie. Opodal urzędnicy banku, również czerwoni ze zmęczenia, zmordowani, spoglądali na siebie wzajemnie.

 — Wasza Ekscelencjo — rzuciła się ku Kistunowowi

Szczukina. — Oto ten, ten tutaj! — wskazała na Aleksego Mikołajewicza — postukał palcem po stole, a potem po czole… Pan mu kazał sprawę rozpatrzeć, a on się naigrawa!

Jestem słaba, bezbronna kobieta. Mój mąż jest asesorem kolegjalnym, a ja sama jestem majorówna!

 — Dobrze, proszę pani — zajęczał Kistunow — ja rozpatrzę… postaram się… Niech pani przyjdzie… później.

 — A kiedy dostanę, Wasza Ekscelencjo? Mnie pieniądze dziś są potrzebne.

 Kistunow drżącą ręką potarł czoło, westchnął i znów jął tłumaczyć rzecz całą od początku.

 — Łaskawa pani, ja już powiedziałem. Tu jest bank, instytucja prywatna, handlowa. Czego pani od nas chce? I niech pani nareszcie zrozumie, że pani nam przeszkadza.

 Szczukina wysłuchała i westchnęła.

 — Tak, tak — potakiwała. — Ale niech pan będzie łaskaw, całe życie będę się za pana modliła, Ekscelencjo, proszę być dla mnie wyrozumiałym, jak ojciec rodzony. Jeżeli świadectwa lekarskie nie wystarczą, to mogę przedstawić świadectwa z cyrkułu. Niech pan każe wydać mi pieniądze.

 Kistunowowi zamroczyło się w oczach. Wydął powietrze, jakie tylko miał w płucach, i bez sił upadł na krzesło.

 — Ile pani chce? — zapytał słabym głosem.

 — Dwadzieścia cztery ruble trzydzieści sześć kopiejek.

 Kistunow wyjął z kieszeni pugilares, odliczył dwadzieścia pięć rubli i podał Szczukinej.

 — Bierz… i odchodź!…

 Szczukina zawinęła w chustkę pieniądze, schowała je i ze słodkim, delikatnym, nawet zalotnym uśmiechem spytała:

 — Wasza Ekscelencjo, a czy nie mógłby mój mąż znowu wrócić na posadę?

 — Odjeżdżam… jestem chory… — powiedział Kistunow mdlejącym głosem. — Mam straszne bicie serca…

 A gdy rzeczywiście wyszedł do domu, Aleksy Mikołajewicz posłał woźnego po krople laurowe i wszyscy urzędnicy, zażywszy po dwadzieścia kropel, dopiero zasiedli do dalszej pracy; Szczukina zaś siedziała jeszcze około dwóch godzin w przedpokoju i rozmawiała z odźwiernym, oczekując powrotu Kistunowa.

 Przyszła i następnego dnia.

PRZESOLIŁ

 Geometra Smirnow przyjechał na stację Gniłówki. Do majątku, w którym miał wykonać roboty miernicze, trzeba było jechać końmi jeszcze około trzydziestu-czterdziestu wiorst; o ile woźnica trzeźwy, a konie nie chabety — to i trzydziestu wiorst niema, lecz jeżeli woźnica pijany, a konie mizeraki — to się i pięćdziesiąt uzbiera.

 — Przepraszam pana, gdzie tu można dostać koni pocztowych? — zwrócił się geometra do żandarma stacyjnego.

 — Jakich? pocztowych? Tu w promieniu stu wiorst przyzwoitego psa pan nie znajdzie… a co dopiero koni przyzwoitych… A dokąd pan jedzie?

 — Do Dziewkina, majątku generała Chochotowa.

 — Co robić? — ziewnął żandarm — niech pan idzie za stację, tam czasem bywają chłopi, co woża pasażerów.

 Geometra westchnął i powlókł się za stację. Po długich poszukiwaniach, rozmowach i wahaniach znalazł kolosalnego chłopa, ponurego, dziobatego, w podartej siermiędze i łapciach.

 — Djabli wiedzą, co za fura — żachnął się geometra, włażąc na wóz. — Nie zmiarkujesz, gdzie przód, a gdzie tył…

 — Co tu miarkować? gdzie koński ogon — tam przód, a gdzie wielmożny pan siedzi — tam tył.

 Koń był młody, ale wychudły, nogi miał rozkraczone i uszy pogryzione. Kiedy woźnica wstał i zdzielił go sznurowym batem, koń wstrząsnął tylko głową i dopiero gdy woźnica zaklął i uderzył po raz drugi, fura zgrzytnęła i zatrzęsła się, jak w febrze. Po trzeciem uderzeniu fura zakołysała się, a po czwartem — nareszcie ruszyła z miejsca.

 — Czy to całą drogę tak będziemy jechać? — spytał geometra, wstrząsany mocno, podziwiając równocześnie zdolność rosyjskich woźniców, która potrafi łączyć żółwią jazdę z trzęsieniem, wywracającem wnętrzności.

Koniec wersji demonstracyjnej.

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok