Opowiadania. Tom II - Anton Czechow - ebook

Opowiadania. Tom II ebook

Anton Czechow

3,5

Opis

Opowiadania. Tom II, to zbiór 28 opowiadań Antoniego Czechowa, jednego z najsłynniejszych rosyjskich pisarzy i dramaturgów. Uznawany jest powszechnie za mistrza małych form literackich.

Wśród 28 opowiadań znajdują się takie utwory jak: Pani marszałkowa, Partia Winta, Potwarz, Rozmowa z psem, Skrzypce Rotszylda, Syrena, Śmierć urzędnika, W pociągu czy Żarcik.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 136

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-8226-117-2
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

Pani marszałkowa

Corocznie pierwszego lutego, w dniu św. męczennika Tryfona, w majątku wdowy po byłym powiatowym marszałku szlachty, Tryfonie Lwowiczu Zawziatowie, bywa niezwykle gwarnie. W tym to dniu bowiem wdowa po marszałku, Liubow Pietrowna, każe odprawiać nabożeństwo żałobne, a potem zaraz nabożeństwo dziękczynne. Na nabożeństwo zjeżdża cały powiat. Spotkać tam można obecnego marszałka szlachty Chriumowa, prezesa urzędu ziemskiego, Marfutkina, stałego członka Potraszkowa, obu okręgowych sędziów pokoju, dwóch komisarzy ziemskich, lekarza powiatowego, Dworniagina, od którego zalatuje jodoformem, całe obywatelstwo okoliczne i t. p. Zbiera się około pięćdziesięciu osób.

 Punktualnie o dwunastej w południe goście, wydłużając w odpowiedni sposób fizjognomie, przedostają się przez wszystkie pokoje do salonu. Na podłodze — dywany, stąpają więc wszyscy bez hałasu, mimo to jednak podniosły nastrój zmusza ich do unoszenia się na palcach i balansowania rękami w czasie chodzenia. W salonie wszystko już jest przygotowane. Staruszek niskiego wzrostu, ojciec Jewmeniusz w wysokim wyliniałym kołpaku, wdziewa czarną kapę. Diakon Konkordiew, czerwony jak rak i już przebrany, bez szelestu odwraca kartki modlitewnika i wkłada weń zakładki papierowe. W drzwiach, wiodących do przedpokoju, diaczek Łukasz z nadętymi policzkami i wybałuszonymi oczami, dmucha w kadzielnicę. Salon stopniowo napełnia się niebieskawym przeźroczystym dymkiem i zapachem kadzidła. Młody nauczyciel ludowy Helikonskij, w nowym workowatym surducie, z wielkimi wągrami na zalęknionej twarzy roznosi na bogatej tacy świece. Pani domu, Liubow Pietrowna Zawziatowa zajmuje miejsce na samym przedzie, tuż przy stoliku z kutią i, uprzedzając fakty, przykłada chusteczkę do twarzy. Ogólną ciszę przerywają od czasu do czasu westchnienia. Wszyscy są uroczyści i wszyscy mają wydłużone, smutne twarze.  Nabożeństwo żałobne rozpoczyna się. Z kadzielnicy płynie niebieskawy dymek i igra z wpadającym z boku promieniem słonecznym, zapalone świece trzaskają cichutko.  Śpiew, początkowo przenikliwy i ogłuszający, w miarę jak śpiewający w chórze dostosowują się do warunków akustycznych pokoju, staje się stopniowo bardziej przytłumiony i harmonijny...  Śpiewają coraz smutniej i rzewniej. Goście powoli dostrajają się do melanholijnego nastroju i wpadają w zadumę. Do głów tłoczą się myśli o krótkotrwałości życia doczesnego, o marności żywota i znikomości tego świata w ogóle... Wspominają nieboszczyka Zawziatowa, tłuściutkiego człowieka o różowych policzkach, wychylającego jednym haustem butelkę szampana i rozbijającego głową lustra... A gdy chór intonuje: „Za spokój duszy jego“ i rozlega się głośne chlipanie pani domu, goście zaczynają smutnie przestępować z nogi na nogę. Bardziej wrażliwym staje coś jakby w gardle i czują łaskotanie pod powiekami. Prezes urzędu ziemskiego, Marfutkin, pragnąc zagłuszyć nieprzyjemne uczucie, pochyla się do ucha komisarza ziemskiego i szepce:  — Wczoraj byłem u Iwana Fiodorycza... Z Piotrem Piotrowiczem zagraliśmy wielkiego szlema bez atu. Jak Boga kocham! Olga Andriejewna tak się tym przejęła, że wypadł jej z ust ząb sztuczny...  Ale chór tymczasem zaintonował „Wieczną pamięć“. Hielikonskij z szacunkiem obiera świece i nabożeństwo żałobne kończy się.  Przez chwilę trwa krzątanina, popi zmieniają kapy i rozpoczyna się nabożeństwo dziękczynne.  Po nabożeństwie, podczas gdy ojciec Jewmeniusz przebiera się z uroczystych szat duchownych, goście zacierają ręce i pokasłują, a pani domu opowiada o dobroci nieboszczyka Tryfona Lwowicza.  — Proszę panów na śniadanie! — kończy swoje opowiadanie, wzdychając.  Goście robią, co mogą, aby nie deptać sobie po nogach i śpieszą do jadalni... Tu oczekuje ich śniadanie. Śniadanie to jest do tego stopnia wytworne, że diakon Konkordiew każdego roku, patrząc na zastawiony stół, uważa za swój obowiązek rozłożyć ręce, pokiwać ze zdumieniem głową i oświadczyć głośno:  — Niebywałe! To już, ojcze Jewmeniuszu, nie tyle przypomina ludzkie pożywienie, ile ofiary, składane bogom.  Śniadanie istotnie jest nadzwyczajne. Na stole jest wszystko, co może dać flora i fauna. Niezwykłe natomiast jest tylko jedno: na stole jest wszystko, oprócz... trunków. Liubow Pietrowna ślubowała, że w domu jej nie będzie ani kart, ani alkoholu — dwóch rzeczy, które zgubiły jej męża. Na stole przeto stoją tylko butelki z octem i oliwą, jakby kto zadrwił sobie, lub chciał ukarać zaproszonych, których ogólnie w czambuł zaliczyć można do najbardziej zatwardziałych pijaków i opojów na całą okolicę.  — Panowie, proszę jeść! — zaprasza pani marszałkowa. — Proszę mi darować, ale wódki u mnie nie podaje się. Nie mam jej wcale w domu...  Goście zbliżają się do stołu i niezdecydowanie zabierają się do pieroga. Jedzenie jakoś nie idzie... W nabieraniu widelcami, w krajaniu, w żuciu widać jakąś opieszałość, jakąś apatię. Czegoś jakby brakowało...  — Mam takie wrażenie, jak gdyby mi ktoś bliski umarł — szepce jeden sędzia pokoju do ucha drugiego. — Miałem zupełnie takie samo uczucie, kiedy mi żona z inżynierem uciekła... Nie mogę po prostu jeść!...  Marfutkin, zanim się zabrał do jedzenia, długo przetrząsał kieszenie i szukał chustki do nosa.  — Ba, przecież chustkę mam w futrze! A ja szukam... — przypomniał sobie na cały głos i wyszedł do przedpokoju, gdzie wisiały futra.  Z przedpokoju wrócił z roziskrzonymi oczami i natychmiast narzucił się z apetytem na pieróg.  — A co, nieprzyjemnie jest tak na czczo obżerać się? — szepnął do ojca Jewmeniusza. — Idź, ojczulku, do przedpokoju, znajdziesz tam w moim futrze butelczynę... Ale uważaj, ostrożnie, nie brzęcz szkłem!  Ojciec Jewmeniusz przypomina sobie, że musi dać jakąś dyspozycję diaczkowi Łukaszowi i truchcikiem wynosi się do przedpokoju.  — Ojcze! Słówko na osobności! — dogania go Dworniagin.  — Panowie! A jakie ja sobie futro kupiłem okazyjnie! — chwali się Chriumow. — Kosztuje tysiąc, a ja dałem... nie dacie wiary... dwieście pięćdziesiąt. Tylko dwieście pięćdziesiąt.  W każdym innym wypadku przyjętoby tę nowinę zupełnie obojętnie, ale teraz goście wyrażają ogólne zdziwienie i niedowierzanie. Wreszcie wszyscy walą do przedpokoju, aby obejrzeć futro i oglądają je tak długo, dopóki lokaj doktora nie wynosi cichaczem z przedpokoju pięciu opróżnionych flaszek... Gdy podają jesiotra z wody, Marfutkin przypomina sobie, że zostawił w sankach papierośnicę i wychodzi do stajni. Żeby mu się samemu nie przykrzyło, zabiera ze sobą diakona, który właśnie chciał rzucić okiem na swego konia...  Tego samego wieczoru Liubow Pietrowna Zawziatowa siedzi u siebie w gabinecie i pisze list do swojej starej przyjaciółki petersburskiej:

„Zwyczajem lat ubiegłych — pisze między innymi — urządziłam domowe nabożeństwo żałobne w rocznicę śmierci ś. p. mego męża. Na nabożeństwie byli wszyscy sąsiedzi. Ludzie to prości, nieokrzesani, ale jakież złote serca! Ugościłam ich przepysznie, ale jak i w ubiegłychlatach, trunków wyskokowych — ani kropelki. Od chwili, kiedy on umarł z nadmiaru użycia trunkom, ślubowałam sobie wprowadzić w naszym powiecie abstynencję i w ten sposób odkupić grzechy nieboszczyka. Propagowanie trzeźwości zaczęłam od własnego domu. Ojciec Jewmeniusz zachwycony jest moją ideą i pomaga mi słowem i czynem. O, ma chere, gdybyś wiedziała, jak kochają mnie te moje niedźwiadki! Prezes powiatowego urzędu ziemskiego Marfutkin po śniadaniu przylgnął do mej ręki i długo przyciskał ją do ust a pokiwawszy komicznie głową, rozpłakał się: dużo uczucia, a brak słów! Ojciec Jewmeniusz, ten cudny starowinka, przysiadł się do mnie i, wpatrzony we mnie, ze łzami w oczach długo coś szczebiotał, jak dziecko. Nie zrozumiałam jego słów, ale prawdziwe uczucie zrozumieć potrafię. Isprawnik, ten przystojny mężczyzna, o którym ci już pisałam padł przede mną na kolana, chciał odczytać swój własny wiersz (to jest nasz poeta) lecz... siły go opuściły... zachwiał się i upadł... Takiego olbrzyma, wyobraź sobie, schwycił atak histerii... Możesz sobie wyobrazić mój zachwyt! Nie obeszło się jednak bez przykrości. Biedny prezes zjazdu sędziów pokoju, Ałałykin, tęgi i apoplektyczny mężczyzna, zemdlał i leżał na otomanie nieprzytomny przez dwie godziny. Musieliśmy go cucić wodą... Dzięki serdeczne doktorowi Dworniaginowi: przyniósł ze swojej apteczki butelkę koniaku i zwilżył mu skronie, poczem prezes odzyskał przytomność i odwieziono go do domu“...

Partia Winta

Pewnej obrzydliwej nocy jesiennej Andrzej Stiepanowicz Pieriesołow wracał z teatru.

 Jechał i myślał o tym, jaki to pożytek przynosiłyby teatry, gdyby wystawiano w nich sztuki o treści moralnej. Mijając swoje biuro, przerwał rozmyślania i spojrzał w okna domu, w którym — jak mówią poeci i marynarze — „dzierżył ster“. Dwa okna „dyżurnego pokoju“ były jasno oświetlone.  — Czyżby się dotąd nie uporali ze sprawozdaniem? — pomyślał Pieriesołow. — Siedzi tam aż czterech durniów i dotychczas nie skończyli! Ludzie pomyśleć gotowi, że nie daję im wypoczynku nawet w nocy. Pójdę i pośpieszę ich... Stań no, Gurij!  Pieriesołow wysiadł z powozu i skierował się do urzędu. Brama frontowa była zamknięta, natomiast boczne wejście, mające zepsutą zasuwkę, stało otworem. Pieriesołow wszedł przez nie i po upływie minuty stanął w progu „pokoju dyżurnego“.  Przez szparę niedomkniętych drzwi zajrzał do środka i oczom jego przedstawił się niezwykły widok. Przy stole, zawalonym arkuszami obrachunkowymi, w świetle dwóch lamp siedziało czterech urzędników i grało w karty. Skupieni, nieruchomi, z twarzami, na które abażury rzucały zielony odblask, naprowadzali myśl o gnomach z bajki, lub też — nie daj Boże — o fałszerzach pieniędzy.  Jeszcze bardziej tajemniczą wydała się ich gra. Sądząc z zachowania się grających i terminologii karcianej, która od czasu do czasu przerywała ciszę — grali oni w winta, natomiast wszystko to, co później doszło do uszu Pieriesołowa, nie wskazywało na to, był to wint. Tego w ogóle nie można nawet nazwać grą w karty...  Fantastyczne, dziwne, tajemnicze...  W siedzących przy stole Pieriesołow poznał urzędników: Serafina Gwizdulina, Stiepana Kułakiewicza, Jeremiasza Niedojechowa i Iwana Pisulina.  — W cóżeś to wyszedł, diable rogaty? — oburzył się Gwizdulin, patrząc z wściekłością na siedzącego naprzeciw niego partnera. — Czy można tak wychodzić? Miałem w ręku drugiego Dorofiejewa, Szepielewa z żoną i Stiepkę Jerłakowa, a ty walisz w Kofejkina? W ten sposób leżymy bez dwóch! Trzeba było, głowo kapuściana, wyjść w Pogonkina!  — Na coby się to zdało? — żachnął się partner. — Wychodzę w Pogonkina, a Iwan Andreicz ma w ręku Pieriesołowa.  — Moje nazwisko tu w coś wmieszali! — wzruszył ramionami Pieriesołow. — Nic nie rozumiem!  Pisulin rozdał karty. Urzędnicy grali dalej:  — Bank Państwa!...  — Dwa! Izba skarbowa...  — Bez atu...  — Bez atu? Ty? Hm?... Urząd Gubernialny — dwa! Raz kozie śmierć! Dopiero co w Oświeceniu Publicznym położyłem się bez jednej, teraz znów rozłożę się jak długi w Urzędzie Gubernialnym. Ale gwiżdżę!  — Nic nie rozumiem! — szepnął Pieriesołow.  — Wychodzę w radcę stanu! Dorzuć, Wania, jakiegoś tytularnego lub gubernialnego!  — Po co tytularny? Mogę w Pieriesołowa...  — A my twojego Pieriesołowa w zęby, w zęby. Mamy Rybnikowa. Będzie legenda bez trzech! Pokażcie no Pieriesołowową! Nie ma co kanalii ukrywać...  — Moją żonę teraz poruszyli! — pomyślał Pieriesołow. — Nic a nic nie rozumiem...  Chcąc rozproszyć wątpliwości, jakie nim owładnęły, Pieriesołow otworzył drzwi i wszedł do „dyżurki”. Zjawienie się diabła z rogami i ogonem nie wywołałoby wśród urzędników takiego efektu i nie napędziłoby im tyle strachu, jak nagłe zjawienie się przed nimi zwierzchnika w własnej osobie. Gdyby stanął przed nimi zmarły przed rokiem egzekutor i przemówił grobowym głosem: „Chodźcie za mną, aniołki, tam gdzie jest przygotowane miejsce dla wszelkiego rodzaju kanalii!“ i gdyby tchnął na nich cmentarnym zimnem, z pewnością nie zbledliby tak, jak zbledli, poznając Pieriesołowa.  Niedojechowowi ze strachu nawet krew się puściła nosem, a Kułakiewiczowi załomotało w prawym uchu i krawat sam się ze strachu rozwiązał.  Urzędnicy rzucili karty, powoli wstali, spojrzeli na siebie i uporczywie wlepili wzrok w podłogę.  Przez dobrą minutę w „dyżurce“ panowała cisza.  — Świetnie, panowie, przepisujecie sprawozdanie! — rozpoczął Pieriesołow. — Teraz rozumiem, dlaczego panowie tak lubią męczyć się nad nim. Coście tu robili przed chwilą?  — Myśmy tylko na momencik, ekscelencjo... — szepnął Gwizdulin. — Oglądaliśmy fotografie... odpoczywaliśmy...  Pieresołow podszedł bliżej i lekko wzruszył ramionami.  Na stole nie było kart. Leżały tam natomiast fotografie zwykłego wizytowego formatu, zdarte z tektury i naklejone na karty do gry. Fotografij było dużo. Przyjrzawszy się im, Pieriesołow poznał siebie, swoją żonę, wielu podwładnych, znajomych...  — Co za głupie tłumaczenie?... Jak wy w to gracie?...  — Nie nasz to wynalazek, ekscelencjo... Niech Pan Bóg broni! Naśladujemy tylko...  — Gwizdulin, objaśnij mi to! Jak wy w to gracie? Wszystko widziałem, i słyszałem, jakeście mnie Rybnikowym bili... No, czego się wahasz? Przecież cię nie zjem. Odpowiadaj.  Gwizdulin przez dłuższy czas był zażenowany. Ogarnęło go przerażenie. Wreszcie, gdy Pieriesołow zaczął się gniewać, parskać i poczerwieniał ze zniecierpliwienia, wykonał rozkaz. Pozbierał fotografie, potasował i rozkładając je, począł wyjaśniać.  — Każda fotografia, za pozwoleniem waszej ekscelencji, jest pewną kartą ma swoją wartość... swoje znaczenie... Tak samo, jak w talii, mamy tu 52 karty i cztery kolory. Urzędnicy Izby Skarbowej — to kiery, Urząd Gubernialny — trefle, funkcjonariusze Ministerstwa Oświecenia Publicznego — kara, kolor pikowy wreszcie reprezentowany jest przez oddział Banku Państwa. A teraz dalej... Rzeczywiści radcy stanu są tu asami, radcy stanu — królami, żony urzędników IV i V stopnia służbowego — damami, radcy kolegialni — waletami, radcy dworu — dziesiątkami i tak dalej. Ja, naprzykład (oto moja fotografia) jako sekretarz gubernialny, jestem trójką trefl.  — No, proszę... Wobec tego ja jestem asem?...  — Treflowym, a żona waszej ekscelencji — damą treflową.  — Hm!... Zabawne... Chyba, że zagramy... Spróbuję...  Pieriesołow zrzucił płaszcz i z uśmiechem, wyrażającym niedowierzanie, zajął miejsce przy stole. Urzędnicy na jego rozkaz też siedli.  Gra się rozpoczęła.

— — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — —<

 Gdy stróż Nazar o godzinie 7-mej rano przyszedł zamieść „dyżurny pokój“, zdębiał. Obraz, jaki ujrzał, wchodząc ze szczotką, był tak zdumiewający, że ma go przed oczami nawet i teraz, ilekroć urżnie się do utraty przytomności:  Pieriesołow blady, niewyspany, rozczochrany, stał przed Niedojechowym i trzymając go za guzik, prawił:  — Zrozum-że. Nie powinieneś był wychodzić w Szepielewa, wiedząc, że ja mam siebie czwartego w ręku. Gwizdulin miał Rybnikowa z żoną, trzech nauczycieli gimnazjalnych, moją żonę, a Niedojechow — bankowców i trzy blotki z Urzędu Gubernialnego! Cóż cię to obchodzi, że oni wychodzą w Izbę Skarbową? Każdy gra dla siebie!...  — Ekscelencja wybaczy, wyszedłem w radcę tytularnego, gdyż przypuszczałem, że oni mają rzeczywistego.  — Ależ panie drogi, tego nie wolno panu było wcale przypuszczać! To nie jest gra! Tak grają szewcy! Zrozum-że! Kiedy Kułakiewicz wyszedł w radcę dworu Urzędu Gubernialnego, tyś powinien był rzucić Iwana Iwanowicza Grenlandzkiego, ponieważ wiedziałeś, że ma on w ręku trzecią Natalię Dmitrównę z Jegorem Jegoryczem. Spartoliłeś całą grę! Zaraz to panu dowiodę. Panowie, proszę siadać, zagramy jeszcze jednego robra.  Odprawiając zdumionego Nazara, urzędnicy zajęli swe miejsca.  Grano dalej.

Pociemku

Mucha średniego kalibru wleciała do nosa pomocnika prokuratora Gagina. Czy skusiła ją ciekawość, czy też padła ofiarą własnej lekkomyślności lub mroku — skutek był taki, że nos nie zniósł obecności obcego ciała i dał hasło do kichania. Gagin kichnął, kichnął z przejęciem, z przenikliwym świstem i tak donośnie, że łóżko zadrżało i odpowiedziało warknięciem podrażnionej sprężyny. Małżonka Gagina, Marja Michajłowna, okazała, tęga blondynka, na odgłos kichnięcia drgnęła i obudziła się. Utkwiła wzrok w ciemnościach, westchnęła i przewróciła się na drugi bok. Po kilku minutach przewróciła się znowu, mocniej przymknęła powieki, lecz sen już nie wracał. Wzdychała jeszcze, przewracała się przez pewien czas, wkońcu jednak podniosła się, przelazła przez męża i włożywszy pantofle, podeszła do okna.  Na dworze było ciemno. Widać było tylko sylwetki drzew oraz ciemne dachy stodół. Niebo na wschodzie już nieco przybladło, ale bladość tę jęły zasnuwać nadciągające chmury. W powietrzu uśpionem, pogrążonem we mgle, panowała cisza. Milczał nawet stróż nocny, któremu płacono za to, że zakłócał spokój stukiem swego kija, milczał i derkacz — jedyny niedomowy ptak, który nie unikał sąsiedztwa letników miejskich.  Ciszę zakłóciła sama Marja Michajłowna. Stojąc u okna i spoglądając przez nie, nagle krzyknęła. Zdało jej się, że od strony klombu z wątłą strzyżoną topolą pośrodku przekradała się ku domowi jakaś ciemna postać. Początkowo myślała, że to krowa albo koń, lecz przetarłszy oczy, zaczęła wyraźnie odróżniać kontury ludzkie.  Później wydało jej się, że ciemna figura zbliżyła się do okna kuchennego, stała chwilę nieruchomo, poczem postawiła nogę na gzymsie i… znikła w ciemnościach okna.  …Złodziej!… — przeszło jej przez myśl i trupia bladość okryła jej twarz.  I w jednej chwili wyobraźnia narysowała jej obraz, którego tak obawiają się letnicy: złodziej włazi do kuchni, z kuchni — do stołowego… srebro w szafie… potem sypialnia… topór… zbójeckie twarze… kosztowności… Kolana jej się ugięły i po plecach przeszło mrowie.  — Wasia! — zaczęła tarmosić męża. — Wasilij Prokoficz! Boże drogi, zupełnie, jak trup! Basile! obudź się, błagam cię!  — N-no… — zaryczał pomocnik prokuratora, wciągnąwszy w piersi powietrze.  — Obudź się, na litość boską! Do kuchni zakradł się złodziej! Stoję przy oknie, patrzę, a wtem ktoś wlazł przez okno. Z kuchni dostanie się do stołowego… łyżki w szafie. Basile! Do Mawry Jegorowny w zeszłym roku w ten sam sposób się zakradli!  — Czego… czego chcesz?  — Boże drogi, on nie słyszy! Zrozumże, kłodo jedna, właśnie w tej chwili dostrzegłam, że do naszej kuchni wtargnął jakiś człowiek… Pelagia się przestraszy… srebro w szafie…  — Głupstwo!  — Basile, to nie do wytrzymania! Mówię ci o niebezpieczeństwie, a ty śpisz. Czego chcesz? Chcesz, żeby nas okradli i zarżnęli?  Pomocnik prokuratora