Ebook i audiobook dostępne w abonamencie bez dopłat od 13.01.2026
Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
NIEZWYKŁE ŻYCIE CHER MOŻE OPOWIEDZIEĆ TYLKO JEDNA OSOBA... SAMA CHER.
Cher w końcu ujawnia swoją prawdziwą historię w intymnych szczegółach. Jej niezwykła kariera jest wyjątkowa i nie ma sobie równych. Jako jedyna kobieta, zdobywała szczyty listy Billboardu przez siedem kolejnych dekad, zdobyła Oscara, nagrody Emmy, Grammy oraz nagrodę Festiwalu Filmowego w Cannes. W 2024 roku wprowadzono ją do Rock and Roll Hall of Fame. Od lat angażuje się w działalność społeczną i charytatywną. Według najnowszych danych sprzedała niemal 200 milionów płyt.
Autobiografia Część pierwsza, której autorką jest Cher - ukazuje jej niezwykłe początki – od dzieciństwa po spotkanie i małżeństwo z Sonnym Bono. W niezwykle szczery sposób odsłania skomplikowaną relację, która uczyniła ich sławnymi na całym świecie, ale ostatecznie ich rozdzieliła.
Autobiografia Część pierwsza ukazuje córkę, siostrę, żonę, kochankę, matkę i supergwiazdę.
Świadectwo niezwykłej odporności.
„The New York Times”
Całkowicie szczera.
„The Washington Post”
Wspaniała!
„People”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 645
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Cher: The Memoir, Part One
All rights reserved.
Copyright © 2024 by Genesh Productions LLC. All rights reserved.
Published by arrangement with Dey Street Books, an imprint of HarperCollins Publishers.
Copyright for the Polish edition © 2025 by Grupa Wydawnicza FILIA Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
You Haven’t Seen the Last of Me, written by Diane Warren.
Used by permission of the songwriter.
Fotografie opublikowane dzięki uprzejmości autora (o ile nie wskazano inaczej)
Projekt okładki: Mark Robinson
Zdjęcie na okładce: Richard Avedon © The Richard Avedon Foundation
Adaptacja oryginalnego projektu okładki: ©Andrzej Komendziński
Wyklejka: butterfly illustration © Muhammad Zulfan / Adobe Stock, eyes: © Album/Alamy Stock Photo
Projekt książki: Renata De Oliveira
Opracowanie tekstu: Magdalena Wołoszyn-Cępa, Małgorzata Kuśnierz, Magdalena Suchy-Polańska | MSP Studio
Adaptacja oryginalnego projektu książki, skład i łamanie: MSP Studio
Redaktor prowadząca: Małgorzata Ochab
PR i marketing: Karolina Czwojdzińska, Sławomir Wierzbicki
Wydanie I, Poznań 2025
ISBN: 978-83-8402-830-8
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o., ul. Kleeberga 2, 61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl, [email protected]
Seria: FILIA NA FAKTACH
dedykuję te ksiażkę: mamie georgii... gee georganne... chazowi... elijahowi
Załamana
Ledwie trzymam się
Ale jest we mnie coś
Jakże silnego
I padam z nóg, lecz kiedyś wstanę znów
Nie skreślaj mnie na razie
Na kolana padłam dziś
Choć jestem już o krok od załamania
Tak się nie stanie
Wrócę znów
Na twardy grunt
To wcale nie jest koniec
Jest jeszcze ma ostatnia twarz
Jest jeszcze ma ostatnia twarz
Mogą mówić
Że nie wytrwam tu
Lecz nigdy nie ugnę się
Nikt mnie nie zatrzyma
Ty nie wiesz kim
Potrafię znów się stać
Nie skreślaj mnie tak łatwo
Na kolana padłam dziś
Choć jestem już o krok od załamania
Tak się nie stanie
Wrócę znów
Na twardy grunt
To wcale nie jest koniec
Jest jeszcze ma ostatnia twarz…
— YOU HAVEN’T SEEN THE LAST OF ME
(utwór Cher)
Te wspomnienia są oparte na mojej (czasami niedoskonałej) pamięci.
W tych wspomnieniach nazywam mojego syna Chaza imieniem Chas, którego używał w latach, o których opowiada ta książka. Chaz udzielił zgody na użycie tego imienia. W następnym tomie we właściwym momencie zacznę nazywać syna imieniem Chaz.
Los Angeles, lato 1956 roku
Wpatrzona z otwartymi ustami w telewizor, upuściłam kanapkę z masłem orzechowym i dżemem na spoczywający na kolanach talerz, bo poczułam dreszcze przebiegające mi przez całe ciało.
Po powrocie ze szkoły siedziałam po turecku (to nadal moja ulubiona pozycja) na podłodze przed telewizorem, sama w domu, napawając się spokojem i ciszą oraz ulubionym programem telewizyjnym American Bandstand. „A teraz, panie i panowie, Ray Charles”, zaanonsował Dick Clark, podczas gdy kamera wykonała najazd na przystojnego mężczyznę w ciemnych okularach siedzącego za fortepianem.
„Georgia, Georgia…”, zaczął śpiewać, a ja wybuchnęłam płaczem. Nie mogłam uwierzyć, że ten muzyk śpiewa piosenkę o mojej mamie. Łzy spadały na moją kanapkę, a ja czułam, że z niczym innym w życiu nie byłam tak związana. Wydawało mi się, że głos Raya Charlesa i ta melodia dokładnie oddają moje uczucia.
Tygodnie minęły, zanim otrząsnęłam się z wrażenia, jakie wywarł na mnie jego śpiew, a pod pewnymi względami nigdy nie doszłam po tym do siebie, lecz wtedy ktoś, kogo piosenki po raz pierwszy usłyszałam w radiu, zburzył mój sposób pojmowania świata, a ja już nigdy, przenigdy nie byłam tą samą osobą. Kiedy wpatrywałam się w telewizor, oglądając razem z mamą The Ed Sullivan Show, na ekranie pojawił się popularny młody wokalista Elvis Presley. Mama i ja należałyśmy do sześćdziesięciu milionów Amerykanów, którzy na własne oczy oglądali tamten historyczny występ we wrześniu 1956 roku.
Chociaż Elvis w ów niedzielny wieczór nosił dość tradycyjny strój, wyglądał i poruszał się inaczej niż jakikolwiek wykonawca, którego kiedykolwiek widziałam. Zaczął od zaśpiewania Don’t Be Cruel, a zanim doszedł do Love Me Tender, czułam się tak, jak gdyby śpiewał tylko dla mnie. Chciałam wskoczyć prosto do telewizora i być Elvisem.
Kiedy rok później usłyszałam, że Elvis koncertuje w Pan-Pacific Auditorium w Los Angeles, biegłam do domu z gwiazdami w moich jedenastoletnich oczach. „Mamo, mamo! Elvis wystąpi w Pan-Pacific! Czy możemy pójść…? Proszę!” Byłam przekonana, że muszę tam być. W tajemnicy marzyłam, że on dostrzeże mnie w tłumie i wybierze, choć wszystkie dziewczęta na pewno o tym fantazjowały.
Na szczęście moja trzydziestojednoletnia matka miała takiego samego bzika na punkcie Elvisa jak ja, a ten fakt robił wrażenie na moich przyjaciółkach, gdyż ich mamy nie aprobowały jego nieskrywanej seksualności. Nie wiem, skąd Georgia wzięła pieniądze, ale jakimś sposobem tego dokonała. Ubrałyśmy się i wyruszyłyśmy razem do miasta, wyglądając raczej jak siostry niż jak matka i córka. W miarę zbliżania się do dzielnicy Fairfax napięcie narastało. Wkrótce znalazłyśmy się w pulsującym tłumie dziewięciu tysięcy hałaśliwych dziewcząt.
Na widowni unosiłyśmy się na fali czystej adrenaliny. Nasze składane fotele znajdowały się mniej więcej w połowie sali koncertowej, ale według mnie miejsca były wspaniałe. Kiedy zerkałam naokoło na wszystkie dziewczęta wpatrujące się w oczekiwaniu w tonącą w mroku scenę, czułam, że serce wali jak młotem we wnętrzu mojej płaskiej, małej piersi — to uczucie w późniejszych latach życia miało się dla mnie stać aż nazbyt znajome.
Na scenie panował mrok, ale kiedy zaświeciły reflektory punktowe, Elvis już tam był — i był cudowny. Z tłumu wyrwał się wrzask, który nie przypominał niczego, co kiedykolwiek słyszałam. Nastąpiła istna eksplozja żarówek lamp błyskowych. Żałowałam, że nie wzięłam ze sobą naszego małego aparatu Kodak Brownie. Elvis stał przy mikrofonie w swoim słynnym złotym garniturze, który połyskiwał i zmieniał barwy w świetle reflektorów.
Był taki przystojny z tym niesamowitym uśmiechem i lśniącymi czarnymi włosami, barwy takiej samej jak moje. Wszyscy wokół nas poderwali się na równe nogi i zaczęli krzyczeć tak histerycznie, że ledwie mogłyśmy dosłyszeć słowa Heartbreak Hotel. Ale widziałyśmy, jak się poruszał — o rany! Wirował biodrami i potrząsał nogami, aż trzepotały. Dziewczęta, którym nie dość było, że robią tyle hałasu, ile tylko mogą, zaczęły wskakiwać na fotele, żeby mieć lepszy widok, w wyniku czego od tamtej chwili widziałyśmy wyłącznie głowę i ramiona Elvisa.
Przebywając w samym środku tego wrzeszczącego tłumu, odnosiło się wrażenie, jakby porwała nas ogromna fala wirujących bioder, zmiatająca nas z tą całą histerią w kierunku sceny. Nie miałam pojęcia, dlaczego wszyscy zachowują się w tak szalony sposób. Prawdę mówiąc, byłam zbyt młoda, by zrozumieć tę część przeżycia (ale gdybym była o trzy lata starsza, a mama o trzy lata młodsza, tobyśmy zemdlały). Było to najbardziej ekscytujące doświadczenie, jakie kiedykolwiek przeżyłam, ponieważ już wiedziałam, że też chcę znaleźć się pewnego dnia na scenie w świetle reflektorów.
Kiedy spojrzałam na matkę, wyglądała na kompletnie znokautowaną. Obie czułyśmy się jak zahipnotyzowane. Wyglądała tak pięknie w swoim niesamowitym stroju, że miałam pewność, że Elvis wybierze właśnie ją ze wszystkich obecnych tam dziewczyn, ze mną włącznie.
Przycisnęłam usta do jej ucha, żeby mogła mnie dosłyszeć, i przez zwiniętą w trąbkę dłoń wrzasnęłam:
— Mamo, czy możemy też wejść na fotele i pokrzyczeć?
— Tak — odpowiedziała uśmiechnięta niczym nastolatka, zdejmując szpilki. — Chodź, zróbmy to!
Tak zrobiłyśmy, wspinając się na palce, żeby widzieć Elvisa.
Promieniejąc ze szczęścia, próbowałam obliczyć, czy Elvis byłby za stary, żeby poślubić mnie, kiedy dorosnę, i śpiewać mi codziennie. Marzyłam o zostaniu panią Presley, przez całe tygodnie nie byłam w stanie przestać rozmawiać o nim z mamą. Miałam wrażenie, że unoszę się w powietrzu na chmurce ze złotej lamy.
1
georgia on my mind1
Gdzieś w tylnej części szuflady mebla stojącego w domu mojej matki schowana była przedstawiająca mnie mała czarno-biała fotografia, której nigdy nie widziałam na oczy. Matka nie mogła się zdobyć na to, by się nią ze mną podzielić, a na każdą wzmiankę o tym zdjęciu reagowała załamaniem. Aż do dnia jej śmierci ból związany z tamtą chwilą w 1947 roku, kiedy zrobiono to zdjęcie, był jak zawsze dojmujący i kobieta znana później jako Georgia Holt nie mogła znieść, gdy jej o tym przypominano.
Z poznanych przeze mnie okruchów informacji wynikało, że ten niewielki kwadrat celuloidu przedstawiał mnie jako małe nieszczęśliwe dziecko, wczepione w pręty dziecinnego łóżeczka w katolickim domu dziecka w Scranton w stanie Pensylwania. Zdjęcie zrobiła przez małe okienko moja zapłakana mama, wówczas dwudziestoletnia i nosząca nadane jej przy narodzinach imiona Jackie Jean — wokalistka z wiejskiego rejonu stanu Arkansas, utrzymująca się z napiwków zarabianych jako kelnerka w czynnej przez całą noc taniej restauracji.
Odwiedzała mnie podczas cotygodniowych wizyt w domu; w placówce umieścił mnie mój ojciec, zanim wyruszył, żeby zrealizować jakiś najnowszy lukratywny przekręt. Nadal nie mogę uwierzyć, że zostawił mamę z dzieckiem w Scranton, bez pieniędzy, z niewielkim bagażem umiejętności, i nigdy nie powrócił. Zakonnice przyjmowały pod swój dach dwa rodzaje bezdomnych dzieci: nastoletnie dziewczęta, które „zeszły z drogi cnoty”, i niemowlęta „uratowane z siedliska zła”. Przypuszczam, że zaliczałam się do tej drugiej kategorii. Siostry obciążały matkę opłatą wynoszącą cztery i pół dolara tygodniowo, a dzięki napiwkom otrzymywanym w knajpce ledwie udawało jej się związać koniec z końcem.
Kiedy myślę o historii mojej rodziny, często brzmi ona dla mnie jak początek powieści Dickensa, ale jest prawdziwa. Nasza historia to smutna, dziwna opowieść o południowcach przychodzących znikąd i wykuwających sobie życie w czasach po wielkim kryzysie. To życie nie było ładne i nigdy nie było łatwe. Dla większości kolejnych przeszłych pokoleń mojej rodziny każdy dzień oznaczał walkę o przetrwanie. Odporność psychiczną mam zapisaną w genach.
Na kolejnej fotografii przez wiele lat przechowywanej przez mamę uchwycono jej dziadków ze strony matki oraz ich dzieci na frontowym ganku ruderowatej chałupy na głębokiej prowincji stanu Missouri, z trzymającym się z boku gończym psem. Można orzec, jak ciężkie wiedli życie, na podstawie stanu chaty oraz wyrazu twarzy mojego dziadka. Ani jedna osoba na zdjęciu nie ma na twarzy uśmiechu, a najbardziej ponuro wygląda mój pradziadek Isaac Gulley, robotnik kolejowy z krzaczastą brodą. Kiedyś skręcił kark ukochanemu kotkowi mojej babci po tym, jak zwierzak wpadł do wiadra z mlekiem. Rodzina żyła tak biednie, że nie było u nich nic w zapasie, nawet dla kotka. Babcia do końca życia codziennie to wspominała, tak mocno kochała tego zwierzaka; nawet nauczyła go różnych sztuczek, w tym pchania wózka dla lalek.
Żałuję, że nie wiem więcej o mojej prababci Margaret, która nosiła włosy zaplecione w długie warkocze, a w swojej społeczności słynęła jako kobieta zbierająca w lesie lecznicze zioła. Dzięki wiedzy odziedziczonej po swojej matce i miejscowych rdzennych Amerykanach albo ludach pierwotnych — wiadomo mi bowiem, że obecnie tak wolą być nazywani — zbierała w lesie zioła i korzonki będące składnikami naturalnych leków. Znała także niektóre tańce plemienne, których nauczyła swoje dzieci. Miała zdolności psychiczne, które również występują u nas w rodzinie, a poprzez które doświadczała snów pełnych przeczuć — w 1923 roku przyśnił się jej koszmar, że jej mąż wybuchł, po czym spadł na ziemię w niezliczonych drobnych kawałkach przypominających confetti. Sen wydał się jej tak realny, że następnego dnia zebrała wokół siebie swoje dzieci, żeby im o wszystkim opowiedzieć. Zanim nadszedł zmierzch, jej mąż Isaac już nie żył. Był zatrudniony przy budowie linii kolejowej, wysadzał w powietrze pniaki po ściętych drzewach i tamtego dnia podpalił lont od ładunku dynamitu zbyt blisko spłonki. Wybuch wyrzucił jego ciało aż pod niebo.
Margaret, owdowiałej i bez grosza, z trudem udawało się wykarmić rodzinę, a kiedy straciła swoją małą farmę, stać ją było na zatrzymanie tylko dwóch najmłodszych chłopców, resztę dzieci musiała wysłać do nieznanych im krewnych. Moja babcia Lynda, chuda, nieśmiała i drobna jak na swoje dziesięć lat, była zmuszona przeprowadzić się do krewnych, których nie cierpiała. Żeby zarobić na utrzymanie, musiała pójść do pracy w pensjonacie, gdzie do jej obowiązków należało przynoszenie chleba z miejscowej piekarni. Tam poznała mojego dziadka Roya Croucha, pomocnika piekarza, który uciekł przed losem maltretowanego dziecka w Oklahomie, żeby podjąć pracę w kawiarni należącej do jego starszej siostry Zelli — wysokiej, dostojnej i barwnej damy, cieszącej się powszechnym uwielbieniem. W tamtych czasach w wiejskich rejonach kolejne pokolenia przekazywały sobie historię ustnie. Nie zapisywano jej. Tak samo działo się w mojej rodzinie, wydaje się zatem, że nikt nie wiedział na pewno, w jakim wieku byli Roy i Lynda, kiedy po raz pierwszy się spotkali. Mówiono mi, że Roy miał szesnaście lat, a Lynda dwanaście. Ale kto wie?
Roy, przedostatni z dziewięciorga dzieci, nie mógł ułożyć sobie relacji z matką, Laurą Belle Greene. Według tradycji rodzinnej Laura Belle miała imponującą posturę, prawie sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, i w części pochodziła od Czirokezów. Odznaczała się gwałtownym usposobieniem i chłostała swojego pyskatego syna nahajką do poganiania koni. Mimo to żałuję, że jej nie poznałam, bo według wszystkich relacji była niezwykłą kobietą, która przekazała dzieciom, a ostatecznie też mnie miłość do muzyki. Pewnego razu, kiedy matka ciężko pobiła Roya, jego siostry, a moje cioteczne babki Zella i Clara, które miały bzika na punkcie młodszego brata, zaniosły go do źródła i smarowały jego rany maścią. Roy, desperacko pragnąc uciec z domu, marzył o karierze bandyty wyjętego spod prawa, jak Jesse James lub Pretty Boy Floyd, wtedy jednak poznał moją babcię Lyndę i zakochał się w tej dwunastoletniej dziewczynie z farmy bez żadnego doświadczenia życiowego. Po wspólnym pływaniu przy świetle księżyca Lynda zaszła w ciążę i w wieku trzynastu lat w 1926 roku urodziła moją matkę Jackie Jean. Lynda była zbyt młoda, by poradzić sobie z dzieckiem, a Roy, znużony jej narzekaniem, zwrócił się ku innym kobietom i whiskey zwanej księżycówką, nielegalnej w czasach prohibicji. Po pijanemu czasami bił Lyndę, kontynuując cykl przemocy, w który wkroczył za młodu.
Kiedy dorastałam, mówiono mi, że aresztowano go przeszło trzydzieści razy za przemoc i pijaństwo, a ponieważ znałam go od dzieciństwa, gdyż odwiedzał nas latem, bez trudu mogłam w to uwierzyć. Po tym, jak Roy zaatakował miejscowego szeryfa, który próbował go aresztować za nielegalne pędzenie wódki, razem z Lyndą i dzieckiem uciekli i tak oto dziadek zaczął wieść życie wyrzutka wyjętego spod prawa, o jakim zawsze marzył. Oboje mogli zdobyć jedynie podrzędną pracę, więc zbierali z Lyndą bawełnę. Najwcześniejsze wspomnienie mamy z dzieciństwa to worek z grubej jutowej tkaniny, w którym moja babcia Lynda, zajęta zbieraniem bawełny, ciągnęła ją po nierównym podłożu, a co kilka godzin zatrzymywała się, żeby ją nakarmić. Ponieważ Jackie Jean miała nawyk ssania kciuka, otrzymała zamiast smoczka jedną z tych puszystych białych piłeczek. Całodzienna praca w upalnym słońcu warta była galon2 melasy, którą mała rodzina jadła z herbatnikami lub czerstwym chlebem — to była ich jedyna dieta oprócz mięsa upolowanego sporadycznie zająca. Brzuchy mogli napełnić tylko wtedy, gdy zakradali się do piekarni Zelli na darmowy posiłek.
Przed głodowaniem ratowała ich dotowana rządowa „pomoc humanitarna”: fasola, mleko w puszkach, mąka i słonina. Żeby je dostać, Lynda musiała godzinami wystawać w kolejce. Trwał wielki kryzys, najgorsza zapaść finansowa w dziejach Ameryki, podczas której dziesiątki tysięcy ludzi zmarły z niedożywienia i chorób. Jackie Jean była chorowitym dzieckiem; zapadła na anginę paciorkowcową i gorączkę reumatyczną, które jej babcia Margaret leczyła ziołowymi specyfikami. Kiedy ciężko zachorowała na różyczkę, rodziców nie było stać na lekarza, więc przekazali ją pod opiekę Armii Zbawienia, dopóki nie wydobrzała na tyle, żeby do nich wrócić.
Chociaż matka nieomal umarła, wyrosła na ładne dziecko, śpiewające głosem tak potężnym, że można ją było wziąć za dorosłą kobietę. Chyba okazałam się jabłkiem, które upadło niedaleko od tej jabłoni. Ludzie ze zdumieniem słuchali jej śpiewu, a Roya aż rozpierała duma z córki, którą nazywał czule „Jack”. Lynda, która sama nadal była dzieckiem, nigdy nie polubiła macierzyństwa, więc Jackie Jean całą miłość zachowała dla ojca, troskliwego i wesołego — kiedy był trzeźwy. Zabierał ją ze sobą wszędzie, również do nielegalnych szynków, gdzie sadzał ją na barze, żeby śpiewała, gdy on popijał.
Kiedy w Shamrock Saloon w Saint Louis, lokalu ze spluwaczkami i podłogą wysypaną trocinami, pierwszy raz puścił w obieg swój kapelusz na drobniaki dla niej, ze zdumieniem przekonał się, że zebrał szesnaście centów. Kupił trochę mocnego trunku, a resztę oddał córce, która pobiegła do sklepiku po paczkę herbaty, bryłkę lodu i torebkę cukru dla swojej nastoletniej matki, wiedziała bowiem, jak bardzo brakuje jej słodkiej herbaty, jaką kiedyś przyrządzała jej matka. Za ostatni grosik Jackie Jean zafundowała sobie trochę cukierków.
Z chwilą, kiedy Roy zobaczył, że jego pięcioletnie dziecko obdarzone głosem bluesowej wokalistki może mu przynieść zysk, ogłosił je żywicielem rodziny. Pewnego pomyślnego wieczoru ludzie wrzucili dziewczynce tyle pięciocentówek, że kiedy je poupychała po kieszeniach, ciężar monet omal nie ściągnął jej spodni. Chociaż jej matka była wdzięczna córce za zarabiane przez nią pieniądze, dręczyła ją zazdrość o poświęcaną córce uwagę. W końcu, zmęczona zaniedbywaniem jej przez Roya oraz jego odmowami wzięcia ślubu, uciekła od niego. Po prostu zniknęła i zostawiła moją mamę.
Roy wszędzie szukał Lyndy i zgłosił ją jako zaginioną. Ponieważ nie mógł jej znaleźć, zabrał Jackie Jean do swojej siostry Lodemy i jej męża Wesleya. Wuj molestował dziewczynkę. Wymógł na niej przysięgę dochowania tajemnicy, więc nigdy nie powiedziała o tym ojcu, a kiedy w końcu wyznała wszystko ciotce Lodemie, ta kazała jej wypłukać usta mydłem karbolowym. Bezradna, prosiła Jezusa o ocalenie i być może to podziałało, ponieważ złapała ospę wietrzną i została przeniesiona do kuchni, gdzie dalsze molestowanie było niemożliwe. Jedynym azylem Jackie Jean był śpiew i codzienne próby z Royem. Gdy śpiewali w duecie Danny Boy, czuła się bezpieczna. „Kiedy śpiewałam, oddalałam się od kłopotów i bólu”, powiedziała. Dokładnie wiedziałam, co ma na myśli, bo przez całe życie w muzyce znajdowałam spokój.
Po wyjeździe z Saint Louis oboje z ojcem pojechali do South Town, najbiedniejszej części Oklahoma City, gdzie Jackie Jean śpiewała na całe gardło na antenie radia WKY numery w rodzaju Minnie the Moocher i The Saint Louis Blues. „Pewnego dnia naprawdę będziesz kimś, Jack”, nie ustawał w obietnicach ojciec. „Nawet Judy Garland nie śpiewa tak dobrze jak ty”. Śpiewała w duecie z Bobem Willsem, liderem popularnej grupy grającej w stylu hillbilly swing, kiedy tylko zespół zjawiał się w mieście. To Bob Wills powiedział Royowi: „Ta mała zrobi z ciebie bogacza”. Pod wpływem rozbudzonych nadziei po uchyleniu prohibicji w 1933 roku mój dziadek dalej ciągnął córkę do każdego zadymionego baru w mieście. Bez względu na to, jak była zmęczona i głodna, musiała śpiewać, stojąc na barze boso, ponieważ nie miała butów, dopóki nie zebrała wystarczająco dużo datków, żeby starczyło im na jedzenie i wódkę. Odór tych spelunek na zawsze pozostał w pamięci mojej matki. Mawiała, że film Papierowy księżyc idealnie przedstawia jej dzieciństwo, oprócz tego, że jej ojciec nie sprzedawał Biblii, tylko kupczył jej głosem.
Roy nigdy nie zaprzestał poszukiwania Lyndy, a kiedy wreszcie ją wytropił, znowu uczynił ciężarną i przekonał, by do niego wróciła. Para nie miała pieniędzy na czynsz i żywiła się sczerstwiałym chlebem maczanym w wodnistym sosie z pieczeni. Przed eksmisją ocaliło ich tylko współczucie gospodyni dla Lyndy, która wkrótce po urodzeniu mojego wuja Mickeya omal nie umarła z powodu zakażenia nerek. Dziadek, żyjący w biedzie większej niż kiedykolwiek, potrzebował jakiegoś marzenia i stała się nim Jackie Jean. Bob Wills powiedział mu, że dziewczynka marnuje w Oklahomie swoje talenty, więc Roy postanowił zabrać ją do Hollywood, gdzie jak mu się zdawało, miała zostać nową Shirley Temple, dziecięcą gwiazdą zarabiającą tysiąc dolarów tygodniowo.
Było zima 1934 roku, kiedy moja ośmioletnia matka wyruszyła autostopem ze swoim tatą w drogę na zachód, liczącą dwa tysiące kilometrów. Spłukani i głodni, sypiali gdzie popadło, płacąc głosem mamy za nocleg w tanich hotelach. Mama nie chodziła już boso, nosiła na patykowatych nogach rozlatujące się kowbojskie buty, ale śnieg miejscami był tak głęboki, że wlatywał do środka. Jakaś para, która ich podwiozła, kupiła mamie jej pierwszy w życiu płaszcz, ponieważ nie mogła znieść widoku dziewczynki trzęsącej się z zimna na poboczu autostrady. Kierowca autobusu linii międzymiastowej przewiózł oboje przez cały stan Nowy Meksyk za darmo i jeszcze opłacił im noc w motelu.
Po drodze Roy kazał mamie sprzedawać na rogach ulic pocztówki bożonarodzeniowe i zbierać w salach kinowych puste butelki po napojach w zamian za bezpłatny wstęp. Jackie Jean wpatrywała się w srebrny ekran, oglądając filmy takie jak Małe kobietki z Katherine Hepburn lub Synowie pustyni z Laurelem i Hardym, i przysięgała sobie, że pewnego dnia zostanie gwiazdą. Hollywood stało się jej obsesją, ale kiedy w końcu dotarli z ojcem do slumsów San Pedro w południowej części Los Angeles, Jackie Jean zaszokował fakt, że legendarne miasto wcale nie przypominało swojego wizerunku z filmów. Jeszcze bardziej przygnębiało ją to, że wszyscy ich wyśmiewali z powodu akcentu i lichych ubrań, przezywając „głupimi Oklakami”. Życie i geny już ją nauczyły, że jeśli nie starczy jej sił, by stawiać krok za krokiem, nie da sobie rady. Mogła być biedna jak mysz kościelna, ale nosiła się jak królowa.
Roy był chłopakiem z farmy, który nie miał pojęcia, jak zwrócić uwagę innych na talent córki, więc kiedy jego nadzieje na sukces się nie ziściły, zatrudnił się jako piekarz w Clifton’s — słynnej sieci kafeterii w Los Angeles. Gdy jego szef po raz pierwszy ujrzał Jackie Jean, dał jej dwa dolary na jakieś odpowiednie buty, twierdząc, że znalazł pieniądze pod stołem. Mimo że mama z wszami we włosach wyglądała na bezdomną, to jednak wygrywała każdy konkurs dla piosenkarzy amatorów, do jakiego przystąpiła, i regularnie występowała w radiu, śpiewając z Jimmim Wakelym i jego zespołem His Saddle Pals. Zaoferowano jej nawet stypendium w trupie młodzieżowej Meglin Kiddies, w której szkoliła się Judy Garland, ale musiała zrezygnować z tej nadarzającej się raz w życiu okazji, bo nie stać jej było na kupienie wymaganych butów do stepowania.
Kiedy ojciec był w pracy, Jackie Jean spędzała cały dzień w kinach z biletami po pięć centów, unikając czających się w ciemności obleśnych typów. Nocą przebywanie w samotności było dla niej zbyt niebezpieczne, więc sypiała w piekarni na stołach do zagniatania ciasta. Gdy ojciec zaoszczędził dość pieniędzy, opłacił koszty podróży, żeby Lynda i mały Mickey mogli przyjechać z Oklahomy. Jednak Lynda ku swemu przerażeniu dowiedziała się, że Roy spłodził kolejne dziecko z jakąś nastolatką. Dla Jackie Jean to również było nowiną i długo martwiła się o swoje przyrodnie rodzeństwo. W obliczu perspektywy ponownej utraty Lyndy Roy wrócił w objęcia dawnego przyjaciela — bourbona. W mojej rodzinie proces uzależnienia nie tyle biegnie, ile galopuje, a jego nieszczęśliwe następstwa powtarzały się przez całe moje życie ze straszną systematycznością. Zmuszony do porzucenia swojego hollywoodzkiego marzenia, dziadek wrócił z żoną i synem na wschód. Zawiesił na szyi Jackie Jean tabliczkę z nazwiskiem i wsadził ją do pociągu do Arkansas, gdzie mieszkała jego siostra Zella. Chociaż mama okropnie tęskniła za ojcem i bratem, w wygodnym domu ciotki spędziła sześć najszczęśliwszych miesięcy swojego dzieciństwa.
Zella (którą uwielbiałam) była osobą żywiołową, pokochała Jackie Jean jak własną córkę. Dziecko, niemające nic, zostało wykąpane i ubrane w ładne sukienki, we włosy wpleciono mu wstążki. Dziewczynka wygrała stanowy konkurs bluesowy dla utalentowanych amatorów w swojej kategorii. Zella chciała ją adoptować i pewnego dnia posłać do college’u, ale kiedy Jackie Jean dowiedziała się, że Lynda na dobre odeszła od Roya i porzuciła Mickeya, zaniepokoiła się o małego brata i wróciła, żeby zadbać o jego bezpieczeństwo.
Znalazła ich obu w slumsach Oklahoma City. Roy tak rozpaczliwie pragnął powrotu Lyndy, że kiedy zorientował się, gdzie ona pracuje, próbował groźbami nakłonić ją do odwiedzenia dzieci. Ona zaś, bojąc się mu powiedzieć, że wyszła za Sycylijczyka, zgodziła się na to. Zszokowana warunkami życia swoich dzieci, Lynda po kilku dniach wróciła z pewnym zapasem pieniędzy i odzieży, ale Roy siłą zaciągnął ją do łóżka. Kiedy Sycylijczyk dowiedział się, co zaszło, wybił dziadkowi kilka zębów i oświadczył żonie, że adoptuje jej dzieci. Wkrótce potem mój dziadek otrzymał sądowe powiadomienie, że utracił prawo opieki nad dziećmi, co sprawiło, że ostatecznie się załamał.
Wspomnienia mamy z wieczoru, który prawdopodobnie oznaczał dla niej najgorsze chwile w życiu, zawsze były wyrywkowe. Szczegóły zostały odblokowane w jej pamięci dopiero po latach, kiedy opłaciłam koszty jej terapii. W lichym lokum, w którym roiło się od osobników bijących dzieci, Jackie Jean siłą broniła się przed zaśnięciem, ze strachu, że obcy mężczyźni mogą wedrzeć się do środka i napastować ją i jej młodszego brata. Wpatrując się w okno, powiedziała sobie: „Kiedy dorosnę, nie będę tak żyła”. Musiała chyba się zdrzemnąć, bo obudził ją jakiś syczący dźwięk. Niezupełnie rozbudzona, wyobrażała sobie przez chwilę, że w pokoju jest pełno węży, ale wtedy ujrzała czyjąś niewyraźną sylwetkę, która przeszła przez ich pokój. Zżyta z niebezpieczeństwem, udawała, że śpi, dopóki tamten człowiek nie wyszedł. Nagle, dusząc się, zdała sobie sprawę, że słyszała nie syk węży, ale gazu. Zerwała się z łóżka, chwyciła Mickeya i pobiegła do sąsiada, który wezwał policję. Dopiero później mama uświadomiła sobie, że niewyraźna postać, którą ujrzała o trzeciej nad ranem, to był jej ojciec. Rozpoznała go po chodzie i charakterystycznym zapachu świeżych drożdży. Roy wrócił ze swojej zmiany, odkręcił gaz i wyszedł. Mama słyszała jego cichnące kroki na schodach. Najbardziej przerażające było dla niej to, że Roy był wtedy absolutnie trzeźwy, i długo nie potrafiła przyznać sama przed sobą, że jedyny rodzic, który — jak się jej wydawało — zawsze kochał ją i mojego wuja Mickeya, próbował położyć kres ich życiu.
Dzieci przeprowadziły się z matką i sycylijskim ojczymem do dzielnicy Los Angeles o nazwie Gardena. Ta część miasta z identycznymi domkami i małymi trawnikami rozciągała się na całe kilometry. Roy został w Oklahomie i nie utrzymywał kontaktów z dziećmi, które próbował zamordować, choć córka nadal za nim tęskniła. Tamten rok stał się dla Jackie Jean lepszy wyłącznie dzięki ojczymowi, który nadał jej czuły przydomek „Sznurek Fasolek”. Okazał się jedynym miłym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek poznała. Jednak Lynda ponownie zrobiła się zazdrosna z powodu ich bliskich relacji i kiedy moja mama skończyła trzynaście lat — tyle samo, ile miała jej mama, kiedy ją urodziła — Lynda oznajmiła jej, że będzie musiała wrócić i zamieszkać z Royem. Zamierzała opuścić Sycylijczyka i związać się z jego siostrzeńcem, a Mickeya zabierała ze sobą.
Przychodzi mi do głowy myśl: o rany! Moja rodzina. Tego nikt by nie wymyślił.
Jackie Jean nie potrafiła zmierzyć się z chaosem życia z ojcem, więc przejrzała ogłoszenia i znalazła pracę jako służąca mieszkająca w domu pracodawców w dzielnicy Hancock Park. Dom jej chlebodawcy był duży, miała więc ciężką pracę, ale nigdy nie narzekała, bo było to najlepsze miejsce, w jakim kiedykolwiek żyła. Nie było tam robactwa, za to miała czystą pościel, a co wieczór gorący posiłek na stole. O ile tylko uporała się z robotą, pozwalano jej uczęszczać w ciągu dnia do miejscowego liceum i uczyć się do późna w nocy.
Mama stała się osobą oczytaną, dostawała dobre stopnie i czytała sobie na głos, żeby poprawić wymowę i pozbyć się „oklackiego” akcentu. W obawie, że bogate dziewczęta w szkole mogą się dowiedzieć, jakie życie wiedzie, zaskarbiła sobie ich sympatię, popisując się umiejętnościami wokalnymi. Pracowała również nad wizerunkiem pilnej kujonki, zbyt zajętej redagowaniem szkolnej księgi pamiątkowej, żeby mieć czas na życie towarzyskie lub trwonienie pieniędzy, których nie miała. Dzięki zachętom nauczycieli w końcu stała się „kimś”, czego zawsze pragnął jej tata, choć teraz krwawiło jej serce, że nikogo z najbliższej rodziny nie wydawało się to obchodzić. Co wieczór zwijała się w kłębek na podłodze łazienki i szlochała w ręcznik, żeby nikt jej nie usłyszał, bywało też nawet, że myślała o odebraniu sobie życia. Coś ją jednak powstrzymało — zdecydowana chęć przeżycia, przekazywana w jej rodzinie po linii żeńskiej. Jackie Jean ciężko pracowała nad zdobyciem stypendium dla studentów college’u, ale załamała się pod wpływem listu od Roya, który błagał ją o powrót do domu. Przewrócił się na krawężniku w Oklahoma City i złamał kilka żeber, więc zapakowano go w gorset gipsowy. W wieku piętnastu lat Jackie Jean zrezygnowała z wyższego wykształcenia i z dziwną mieszaniną żalu, miłości i poczucia obowiązku wróciła do ojca, żeby się nim opiekować.
Postanowiła jednak, że powróci do miasta, które uznała za swój dom. Powiedziała mi: „Wiedziałam, że będę miała pod górkę, ale muszę spróbować wrócić do Los Angeles”.
Nie wiedziała, dokąd ta decyzja doprowadzi nas obie.
2
I’m so lonesome I could cry
Gdy Jackie Jean ukończyła osiemnaście lat, można było tylko czekać, aż coś się jej przydarzy. Wyglądała jak gwiazda filmowa: zbudowana jak bogini o niesamowitej figurze, z grzywą kasztanowych włosów, zawsze ubrana z nienagannym smakiem; nikt by nie powiedział, że wszystkie jej stroje pochodziły ze sklepów z używaną odzieżą. Jednak w głębi serca pozostała wiejską dziewczyną, aż nazbyt podatną na manipulację.
Została wychowana w duchu Kościoła baptystycznego, a Roy wbił jej do głowy, że nie powinna uprawiać z mężczyzną seksu przed ślubem. „Nigdy, przenigdy nie pozwalaj, żeby mężczyzna cię dotknął, zanim będziecie po ślubie!”, bezustannie przestrzegał ją ojciec, niewątpliwie pomny własnego życiorysu. Pod wpływem tych słów dźwięczących jej w uszach Jackie Jean uroiła sobie, że zajdzie w ciążę nawet od pocałunku z języczkiem z jakimś chłopakiem. A po epizodzie molestowania w dzieciństwie postanowiła unikać seksu, dopóki nie pozna kogoś odpowiedniego. Mój ojciec Johnnie Sarkisian, wygadany Ormianin, od samego początku jawił się jako ktoś nieodpowiedni, a kiedy w 1944 roku zatańczył z nią jitterbuga na potańcówce z zespołem Harry’ego Jamesa we Fresno w Kalifornii, instynkt ostrzegł mamę, żeby zachowała ostrożność. Johnnie, rozpieszczony najmłodszy potomek dużej ormiańskiej rodziny, był od mamy o rok starszy, ale efekciarski strój i biżuteria nadawały mu cechy dojrzałości. Nie był w jej typie, jak na jej gust zbyt niski, ale w trakcie wspólnego tańca jej bluzka zaczepiła się o guzik jego koszuli, więc dosłownie nie mogli się od siebie oderwać. Zanim Johnnie zdołał ją uwolnić, mama zdała sobie sprawę, że chłopak nie tylko dobrze tańczy, ale też ma w sobie pewien czar.
Zaczęli się umawiać na randki w czasach, kiedy życie przepełnione było surowym realizmem i momentami spontaniczności z powodu szalejącej w całej Europie wojny. Chociaż Johnnie został powołany do służby w Straży Przybrzeżnej Stanów Zjednoczonych (później zwolniono go z powodów medycznych), ani on, ani moja matka nie mieli bezpośrednich doświadczeń związanych z drugą wojną światową. Kiedy Ann, przyjaciółka mamy, zaczęła się spotykać z najlepszym przyjacielem Johnniego, Johnnym Kevorkianem, oboje przekonali mamę do wspólnej konnej wycieczki. Jackie Jean omal nie spadła z konia, kiedy zsunęło się jej siodło. Przed upadkiem ocalił ją Johnnie, to był jego pierwszy popisowy wyczyn. Następnym było nauczenie jej prowadzenia samochodu i obietnica podarowania jej buicka z opuszczanym dachem. Po tym para zaczęła widywać się regularnie, ale Jackie Jean nie chciała sypiać z Johnniem przed ślubem.
Któregoś wieczoru w klubie, gdzie Jackie Jean pracowała jako kelnerka i piosenkarka, pewien gość, znający słabość Johnniego do hazardu, rzucił trochę pieniędzy na stół i rzekł mu: „Nie snuj się wokół niej niczym chora krowa. Ożeń się z nią”. Wezwał Johnniego, żeby ten pojechał z dziewczyną do Reno w stanie Nevada, gdzie pary mogły brać śluby od ręki. Zachęcani przez przyjaciół, którzy wpadli na podobny pomysł, młodzi wyruszyli z nimi jeszcze tego samego wieczoru. Mama, którą zwiodły urok i pozorna stałość uczuć Johnniego i której zaimponowały starszy wiek oraz doświadczenie chłopaka, uznała, że jest silny, spokojny i kompetentny. Zanim się obejrzała, w trakcie pospiesznej ceremonii podwójnego ślubu została ogłoszona panią Sarkisian. Matka dopiero skończyła dziewiętnaście lat i jeszcze nie umiała nikomu się odgryźć, więc nie przyszło jej do głowy, żeby odmówić, chociaż myślała: „Co ja robię?”, i czuła się tak nieszczęśliwa, że ledwie zdołała powstrzymać się od płaczu. Niespełna dwadzieścia cztery godziny po ceremonii, kiedy nadal była jeszcze dziewicą, zostawiła Johnniego i uciekła z powrotem do Fresno, gdzie przyjaciółka obiecała jej pomoc przy złożeniu podania o unieważnienie ślubu. Mój ojciec, który przyjechał jej śladem, nie chciał o tym słyszeć. „Skąd niby wiesz, że nie chcesz być mężatką?”, protestował. „Jeszcze nawet tego nie spróbowałaś. Daj mi trzy miesiące”.
Matka, łatwowierna i omamiona, żyła w czasach, kiedy społeczeństwo udzielało kobietom niewielkiego wsparcia albo nie wspierało ich wcale, nie widziała zatem innego wyjścia i wróciła do Johnniego, choć twierdziła, że nigdy go nie kochała ani mu nie ufała. „Zawsze potrafił mnie przegadać, prześcignąć w myśleniu i przechytrzyć. Nie byłam dla niego dobrą partią, a on wykorzystał swój czar, by mnie w to wciągnąć”. Wiem, że mówiąc „to”, miała na myśli seks.
W mojej rodzinie kobiety rzadko dobrze sobie radziły z wybieraniem mężczyzn i Jackie Jean nie była wyjątkiem, tym bardziej że jedyny wzór stanowiła dla niej Lynda. Mimo zewnętrznych pozorów wytworności mój ojciec miał się stać nałogowym heroinistą ze skłonnością do drobnych kradzieży i marnymi kompetencjami w roli stałego pracownika. Nie żeby matka od początku o tym wiedziała. Jako nowożeńcy moi rodzice wiedli chaotyczną, koczowniczą egzystencję, utrzymując się z zarobków matki i pomieszkując u ormiańskich krewnych, dopóki gospodarzom nie wyczerpały się fundusze lub pokłady cierpliwości. Krewni Johnniego byli rozczarowani, ponieważ nikt z rodziny nigdy nie poślubił kobiety nieormiańskiego pochodzenia, ale mu wybaczyli, jak się wybacza rozpieszczonemu dziecku. Wyjątkiem była tu moja babcia, która — bardzo rozgniewana — rzekła mu: „Hohvannes, ona jest za wysoka dla ciebie!”. Jedyną krewną, która naprawdę życzliwie powitała moją mamę, była ciocia Roxy, osoba niehołdująca tradycji w takim stopniu jak reszta rodziny. Chciała być Amerykanką i we wszystkim naśladowała moją mamę. Od razu bardzo się polubiły. To jednak nie wystarczyło, żeby utrzymać rodziców razem. Po upływie trzech miesięcy nieszczęśliwa matka odeszła od ojca i szukała pocieszenia u swojej trzydziestodwuletniej matki. Natomiast babcia Lynda, zamiast okazać jej litość, domagała się odpowiedzi, czy jest w ciąży. Kiedy się okazało, że moja matka istotnie jest brzemienna, Lynda, która pracowała jako kelnerka i nie chciała zostać obarczona „bachorem”, zabrała ją na zabieg przerwania ciąży.
Moja matka, nie mając dokąd pójść, niechętnie, ale się zgodziła. Udały się do wyrozumiałego lekarza z Long Beach, jednego z garstki medyków, którzy nielegalnie pomagali kobietom, mimo że groziła im za to kara pozbawienia wolności (podobnie jak dzisiaj). Mama była jak sparaliżowana. Po latach opowiadała mi: „Pamiętam, jak czekałam na staromodnym chromowanym krześle. Chrom był zimny, ale ja spływałam potem, tak się bałam. Kiedy usłyszałam, że nadeszła moja kolej, położyłam się na fotelu ginekologicznym. Ale kiedy tam leżałam, jakimś sposobem wiedziałam, że tego nie zniosę, więc wstałam. Czy dasz wiarę, że byłam tak blisko tego, że cię nie urodzę?”. Znalazła się w okropnym momencie swojego młodego życia, w którym mogła wybierać tylko między dwiema drogami, z których żadna nie była łatwa. Zdezorientowana i wystraszona, poszła jedną drogą, po czym zawróciła i wybrała drugą. W rezultacie przeżyłam, ale nigdy jej nie pytałam, jak blisko była decyzji, by mnie nie urodzić. Chodziło o jej ciało i jej życie, wybór zatem należał do niej. Jednak, dzięki Bogu, zeszła z tamtego fotela, w przeciwnym razie nie byłoby mnie i nie zapisałabym tych stron.
Lynda z furią przyjęła zmianę jej decyzji i ostrzegła córkę: „Jeśli tego nie zrobisz, nie myśl, że będziesz mogła zamieszkać pod moim dachem”. Przerażona mama uciekła z przychodni, w której moje serce nieomal przestało bić. Wróciła do Johnniego, tak zła na swoją matkę, że nie rozmawiały potem przez całe miesiące. Kiedy jej ciąża zaczęła się rzucać w oczy i śpiewanie w miejscach publicznych nie było już uznawane za przyzwoite zachowanie, Jackie Jean musiała odejść z pracy. Ze względu na brak dochodów mój ojciec przeprowadził się z rodziną do sennego miasteczka El Centro w pobliżu meksykańskiej granicy, gdzie zamierzał kierować przedsiębiorstwem przewozowym, na którego zakup namówił swojego ojca. Kierowcy firmy wozili świeże produkty na rynki Los Angeles i przez pewien czas rodzicom dobrze się żyło. Johnnie znalazł dla nich dom i początkowo zachowywał się bardziej odpowiedzialnie, po czym zaczął co wieczór grywać w pokera i często nie wracał na noc do domu.
Moja matka, nieszczęśliwa, zestresowana i czująca się jak w pułapce, zaczęła rodzić o miesiąc za wcześnie, więc zabrano ją do jedynego szpitala w El Centro z niewielkim oddziałem położniczym. Nie stosowano tam znieczulenia, a poród trwał długo. Gdy około 7.30 rano w poniedziałek 20 maja 1946 roku przyszłam na świat, matka była wyczerpana. Urodziłam się pod znakiem Byka na styku z Bliźniętami, zatem mam w sobie jak gdyby ich troje. Urodzona przedwcześnie, chciałam wyrwać się stamtąd w cholerę, dajcie choćby wrotki i ruszam w drogę. Ale ważyłam niecałe trzy kilo, więc utkwiłam w szpitalu jeszcze na kilka tygodni.
Babcia Lynda nie odzywała się do mamy od czasu jej ucieczki z kliniki aborcyjnej, ale w noc moich narodzin miała proroczy sen i natychmiast obudziła mojego dziadka Charliego. „Wstawaj. Musimy jechać”, powiedziała mu. „Jackie Jean rodzi dziecko”. W rzadkim porywie matczynych wyrzutów sumienia zmusiła go do całonocnej jazdy do El Centro, żeby mnie powitać.
Podczas gdy matka dochodziła do siebie w szpitalu, do jej sali weszła pielęgniarka z pytaniem: „Jak pani zamierza nazwać dziecko?”. Matka nie miała pojęcia, lecz tamta kobieta nalegała, więc padła odpowiedź: „No cóż, moją ulubioną aktorką jest Lana Turner, a jej córeczka ma na imię Cheryl. Moja matka ma na imię Lynda, a zatem może Cherilyn?”. Żyłam więc w przekonaniu, że mam na imię Cherilyn, aż do dnia, kiedy po latach postanowiłam prawnie zmienić je po prostu na Cher. Kiedy złożyłam wniosek o wydanie świadectwa urodzenia, ku swemu wielkiemu zaskoczeniu dowiedziałam się, że zostałam oficjalnie zarejestrowana jako Cheryl, zapytałam zatem matkę:
— Czy ty w ogóle znasz moje prawdziwe imię, mamo?
— Pokaż mi to! — krzyknęła, porywając dokument. W obliczu dowodu tylko wzruszyła ramionami. — Byłam jeszcze nastolatką i bardzo mnie bolało. Daj mi spokój.
Dla uczczenia moich narodzin Johnnie kupił mamie wysadzany rubinami i brylantami zegarek z różowego złota i zaopatrzył ją w kołyskę oraz wózek. Mama, szczęśliwa w kokonie macierzyństwa, po raz pierwszy w życiu została „małą kobietką” w kuchni i nawet wyhaftowała maleńkie kimono, w którym wypisano mnie ze szpitala do domu. Nadal je mam, bo podarowała mi je, oprawione w ramki, jako prezent urodzinowy. Ich dom był skromny, ale mieli dostatecznie dużo pieniędzy, więc mama czuła się szczęśliwa. Aż do czasu, gdy sześć miesięcy po moich narodzinach Johnnie pewnego wieczoru przyszedł do domu i oznajmił jej, że przegrał w karty firmę przewozową swojego ojca. Wszystko przepadło. Matka, słuchając tego, nie wierzyła własnym uszom.
W ciągu kilku dni musiała się wyprowadzić z domu, zastawić swój zegarek i przenieść się do brzydkiego baraku z blachy falistej — łukowatego budynku z prefabrykatów, takiego, jakie podczas wojny często wykorzystywano jako koszary wojskowe. Ponieważ w tym pustynnym rejonie temperatura dochodziła do pięćdziesięciu stopni Celsjusza, we wnętrzu takiego domu było gorąco jak w piecu. Kiedy Jackie Jean ponownie zagroziła odejściem, Johnnie zjawił się z pewną sumą pieniędzy i planem. Mieli pojechać do Nowego Jorku do jego siostry, która (miał nadzieję) zechce zainwestować w jego następne przedsięwzięcie. Brzmiało to nieprzekonująco, ale mama tak desperacko pragnęła wyrwać się z tej „metalowej trumny”, że nie miała wyboru — zaczęła pakować torby podróżne.
W trakcie ciągnącej się bez końca przez pięćdziesiąt godzin podróży autobusową linią międzymiastową przemierzyli dystans czterech tysięcy kilometrów, przejeżdżając z licznymi przesiadkami przez dziewięć stanów. Po drodze Johnnie wyznał, że ukradł samochód i sprzedał go w Meksyku, żeby mieć pieniądze na opłacenie przejazdu, że nieomal go złapano i wystawiono nakaz jego aresztowania. Prawdopodobnie wyczuwałam rozpacz matki, bo nieustannie płakałam, a ona nie wiedziała, jak mnie uspokoić. „Nie radziłam sobie jako matka”, przyznała. „Przez cały czas histeryzowałam z powodu zamętu, w jakim żyłam”.
Liz, siostra Johnniego, mieszkała w maleńkim nowojorskim mieszkaniu i nie miała ani funduszy do zainwestowania w jakikolwiek interes, ani miejsca w domu, żeby się nim podzielić. Mama, idąc skutymi mrozem ulicami, owinięta płaszczem Johnniego, przyciskała mnie do siebie, żebym nie marzła. Jej mąż zaś coraz bardziej paranoicznie reagował na widok każdego gliniarza i twierdził, że składanie podania o pracę jest w jego sytuacji zbyt ryzykowne. Ponieważ kończyły im się pieniądze, Jackie Jean postanowiła coś zrobić. Zgłosiła się do pracy na stanowisku szatniarki w nocnym klubie Copacabana przy East Sixtieth Street, którego szef — gangster — domagał się, by pozwoliła mu obejrzeć nogi. Kiedy matka nerwowo podciągnęła sukienkę, widok zrobił na nim takie wrażenie, że z miejsca awansował ją na sprzedawczynię papierosów, żeby goście tego połączonego z restauracją klubu o brazylijskim wystroju też mogli podziwiać jej figurę. Klub, który w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych dwudziestego wieku miał stać się słynny jako miejsce występów Deana Martina, Jerry’ego Lewisa i Sammy’ego Davisa Juniora (później w piosence pod tytułem pochodzącym od nazwy lokalu unieśmiertelnił go Barry Manilow), tętnił życiem i mama dobrze tam zarabiała. Mogła nawet zgarnąć do kieszeni kilka zakazanych tam napiwków, ale po otrzymaniu przez nią pierwszej wypłaty Johnnie obwieścił, że nowojorska policja wpadła na jego trop, więc muszą wyjechać z miasta.
Ojciec, zapewniwszy matkę, że dostanie pracę w Scranton w Pensylwanii, przeszło sto pięćdziesiąt kilometrów na północny zachód od Nowego Jorku, złożył obietnicę, że zabierze nas z powrotem do Kalifornii. Po kolejnej długiej podróży autobusem zameldował nas w tanim hotelu. Niestety nigdy nie zatrudniano go na stanowiskach, którymi - jak się często okazywało - na wyrost się przechwalał. Dla matki był to najgorszy koszmar. Kiedy ich fundusze skurczyły się do kilku centów — co wystarczało na kupienie mi dwóch butelek mleka — kompletnie się zagubiła. „Musisz coś zrobić, Johnnie!”, wrzasnęła. „Mamy teraz dziecko zależne od nas”. Po latach, kiedy chodziło o ochronienie mnie lub mojej siostry, zmieniała się w tygrysicę, ale wtedy jeszcze nie wiedziała, jaka jest silna.
Ojciec odpowiedział, że wróci autostopem z powrotem do Nowego Jorku, żeby pożyczyć pieniędzy od siostry, podczas gdy matka będzie szukać posady kelnerki. „A co z dzieckiem?”, spytała przerażona Jackie Jean.
Wychowany na katolika ojciec miał i na to odpowiedź: „Musi być gdzieś w pobliżu organizacja kościelna, w której możemy ulokować córkę do czasu, aż zdobędziemy dość pieniędzy, żeby ją odebrać”. Obdarzony darem przekonywania, sprzedał swoją łzawą historię księdzu, który skontaktował go z zakonnicami pracującymi w miejscowym domu dla niezamężnych matek i ich dzieci. „To tylko na dwa tygodnie”, obiecał żonie. „Potem wrócę po ciebie i małą Cherilyn i wszyscy pojedziemy do domu”.
Mama najpierw zachowywała spokój. Była pewna, że istnieje jakiś plan. Wszystko będzie dobrze, za dwa tygodnie mąż i dziecko dołączą do niej. Ale po wyjeździe mojego taty ciężar całej sytuacji spadł na nią z miażdżącą siłą. Mama nie znała nikogo w tym rozrastającym się górniczym miasteczku, nie miała grosza przy duszy, a dziecko przebywało w jakiejś dziwnej instytucji. Kiedy Johnnie wyjechał, mama wprowadziła się do pokoju dwa i pół metra na trzy, czyli do lokum niewiele większego niż komórka, i znalazła posadę w całonocnej taniej restauracji, gdzie oczekiwano od niej pracy na dwunastogodzinne zmiany, od siódmej wieczorem do siódmej rano przez siedem dni w tygodniu. Jako matka mogę jedynie próbować to sobie wyobrazić, a już sama ta myśl wywołuje zimny dreszcz przechodzący całe ciało. Dom, w którym mnie zostawiła, był jednym z setek takich placówek rozsianych w całych Stanach Zjednoczonych, przyjmujących dotknięte ubóstwem sieroty oraz inne dzieciaki do czasu, aż ich rodziny będą mogły sobie pozwolić na sprawowanie nad nimi opieki. Jackie Jean czuła się zbulwersowana pomysłem zostawienia mnie u tych czarno odzianych sióstr o srogim wyglądzie, nawet jeśli miało to być tylko tymczasowo. Jej obawy się wzmogły, gdy z miejsca wyczuła dezaprobatę sióstr na wieść o tym, że jest baptystką. Odeszła bezsilna, tonąc we łzach, z moim zawodzeniem rozbrzmiewającym jej w uszach.
Każdego ranka po powrocie z roboczej zmiany do swojego ciasnego lokum wpełzała do łóżka i próbowała płaczem ukołysać się do snu. Sama na świecie, bez przyjaciół, bez dziecka i opuszczona przez męża, nie wiedziała, jak długo jeszcze wytrzyma, i przeglądała gazetę w poszukiwaniu jakiejś lepiej płatnej pracy. Uśmiech losu przybrał postać posady kelnerki i piosenkarki w Manila Bar & Grill. Właściciel był miły, napiwki dobre, miała możliwość odwiedzania mnie dwa razy w tygodniu. Wszystko zaczęło budzić jakieś nadzieje, aż Jackie Jean ku swemu przerażeniu odkryła, że jest w ciąży — z moim ojcem, jedynym mężczyzną, z którym kiedykolwiek uprawiała seks.
Życie ponownie zaczęło wymykać się jej spod kontroli. Oprócz śpiewu jedyną rzeczą, której mama kiedykolwiek się nauczyła, było posługiwanie się swoją powierzchownością, żeby wydobyć się z trudnej sytuacji. Do restauracji przychodził stały klient, starszy żonaty mężczyzna imieniem Dave. Obdarzał ją szczodrymi napiwkami, zwłaszcza jeśli śpiewała jego ulubiony utwór, My Man. Matka zwróciła się do niego z błaganiem o pomoc.
„A gdzie jest twój mąż, dziecko?”, spytał Dave, a kiedy prawie się załamała, niechętnie wyraził zgodę, mówiąc: „Kierujesz cholernie dużą prośbę do faceta, który nigdy cię nawet nie pocałował”. Niemniej znalazł kobietę, która miała przeprowadzić aborcję za sto dolarów, i umówił się z kimś, żeby zawiózł moją matkę pod ten sekretny adres i z powrotem. Po całej procedurze Jackie Jean dręczył taki ból, że trzeba ją było przetransportować prosto do domu pielęgniarki. Żeby dojść do siebie, musiała przez trzy tygodnie leżeć w łóżku. Kiedy w tym czasie odwiedził ją Dave, zapytała go, co by zrobił, gdyby nie przeżyła. Jego odpowiedź ją zaszokowała.
„Dziecko, nie będę cię okłamywał. Wrzucilibyśmy twoje ciało do rzeki, inaczej wszyscy poszlibyśmy do więzienia”. Gdyby tak się stało, ja trafiłabym do adopcji lub na zawsze pozostała u zakonnic. Odpowiedź Dave’a dziś brzmi szokująco, ale stawianie przed sądem osób przeprowadzających aborcje było na porządku dziennym. Policjanci wpadający przez wyłamane kopniakiem drzwi klinik lub prywatnych domów stanowili zjawisko równie zwyczajne co policyjne naloty na burdele i jaskinie hazardu. Osoby przyłapane na pomaganiu kobietom stawały w obliczu kary od trzech do pięciu lat więzienia (powtórzę, że podobnie jak dzisiaj) oraz utraty prawa do wykonywania zawodu, jeśli zaliczały się do wykwalifikowanych medyków. Same kobiety na ogół uznawano za ofiary i zmuszano do składania zeznań, ale piętno procesu sądowego mogło zrujnować im życie, tak więc wszyscy ponosili ogromne ryzyko.
Kiedy tylko po upływie tych trzech tygodni mama wyzdrowiała, pospieszyła do domu dziecka, żeby zapłacić za moje utrzymanie i zabrać mnie na jeden dzień poza placówkę. Przeżyła szok, gdy zakonnice jej odmówiły. Nie pozwoliły jej nawet mnie przytulić. Zezwoliły tylko na spojrzenie na mnie przez małe okienko w drzwiach. „Kiedy zajrzałam do środka, stałaś w łóżeczku, trzymając się bocznej ścianki, i płakałaś. Ja też płakałam. Czułam się taka bezradna”.
Zakonnice pozostały głuche na protesty mamy, a szczególnie niemiło potraktowała ją matka przełożona, gdyż Jackie Jean pracowała w lokalu, gdzie sprzedawano mocne trunki. Nawet nie wierzyła w to, że mama jest mężatką, i bez przerwy pytała: „Dlaczego nie ma tu pani męża? Nie troszczy się o los swojego dziecka?”. Jackie Jean, nie umiejąc radzić sobie w świecie, bała się, że jeśli zacznie się bronić, zatrzymają mnie w domu dziecka na zawsze. Nie mogąc skontaktować się z Johnniem i nie mając się do kogo zwrócić, postanowiła, że kiedy tylko mój tata wróci z Nowego Jorku, ona będzie nalegać, by mnie stamtąd wyciągnął. Mój leniwy ojciec nigdy nie wrócił ani nawet nie przysłał choćby jednego słowa wiadomości. Po prostu zniknął. Z czasem matka wmówiła sobie, że jedynym powodem, dla którego przeznaczenie ich ze sobą zetknęło, było to, żebym ja mogła istnieć. Tylko do tego ojciec się nadawał.
„Przepłakałam tyle nocy w swoim maleńkim pokoiku, zachodząc w głowę, co mam robić i gdzie, do cholery, podziewa się Johnnie. Naprawdę go nienawidziłam”. Mogła jedynie przychodzić co tydzień do domu dziecka i domagać się prawa zobaczenia się ze mną. Widok mojej twarzyczki w okienku rozdzierał jej serce, ale podczas jednej z tych wizyt pożyczyła aparat, żeby zrobić tak ważne dla niej zdjęcie. Na początku 1947 roku przełożona zakonnic oznajmiła, że Jackie Jean Sarkisian nie jest zdolna do odgrywania roli matki i byłoby lepiej, gdyby oddała mnie do adopcji. Mama odmówiła, choć dla samotnej matki bez grosza kwestionowanie zdania takiego autorytetu było prawie niemożliwe.
Przypomniawszy sobie, że Dave jest miejskim radnym, zwróciła się do niego ponownie. Niechętnie zgodził się udzielić jej pomocy, mówiąc: „Nie mogę wojować z całym Kościołem katolickim, ale coś wymyślę”. Po tym, jak w następny dzień wolny zabrał ją na kolację, mama obawiała się, do czego to może doprowadzić, ale zawarłaby pakt z samym diabłem, byle tylko mnie ocalić.
Dave zaproponował, że kupi jej bilet na pociąg. Następnie wkroczył do domu dziecka i rzekł do matki przełożonej: „Nie ma siostra żadnego prawa, żeby dłużej przetrzymywać tutaj Cherilyn Sarkisian”. Przerażona zakonnica z miejsca mnie oddała. Aż do samej śmierci moja matka nie mogła lub nie chciała przypomnieć sobie, jak długo przebywałam w tamtym miejscu, ale musiało to trwać kilka miesięcy, bo przybyłam tam jako niemowlę ledwie umiejące pełzać, a kiedy opuściłam dom dziecka, już potrafiłam chodzić.
Postępowanie tych zakonnic prześladowało moją matkę przez całe życie. Moja historia jest jedną z setek podobnych historii dzieci przetrzymywanych przez Kościół lub przekazanych do adopcji wbrew woli przerażonych młodych matek, potępianych jako osoby grzeszne lub nieodpowiedzialne. Tego rodzaju gówniany los spotykał kobiety od zarania dziejów. Od tamtego czasu poznałam wiele cudownych i kochających zakonnic, ale nadal trudno mi wybaczyć tym, które próbowały odebrać mojej matce dziecko i zrujnować życie nam obu.
Prawie pięćdziesiąt lat później ostatecznie dałam wyraz swoim uczuciom względem tamtego okresu w piosence pod tytułem Sisters of Mercy, którą napisałam dla mamy. To jeden z nielicznych utworów, które kiedykolwiek sama napisałam, zaśpiewałam i wyprodukowałam. Pewnego dnia w 1994 roku we francuskim zamku, do którego zaproszono mnie na sympozjum autorów piosenek, obudziłam się i słowa tej pieśni po prostu wypłynęły ze mnie na kartkę. Tekst zaczynał się tak: „Your faith is not faithful. Your grace has no grace. Your mercy shows no mercy. Is there no way out of this place?” (W waszej wierze nie ma wiary. Wasza łaska nie zawiera łaski. Wasze miłosierdzie nie okazuje miłosierdzia. Czy nie ma stąd drogi wyjścia?). Nie powstrzymywałam się, bo dalej w tekście są słowa: „There’s a baby sobbing softly, in a crib that’s now a cage. She’s done nothing to deserve this, but it sanctifies their rage” (Małe dziecko cicho szlocha w łóżeczku, które teraz jest klatką. Niczym sobie na to nie zasłużyło, lecz one w ten sposób uświęcają swoje szaleństwo). A w refrenie powtarzają się słowa: „Sisters of mercy, daughters of hell” (Siostry miłosierdzia, córy piekła). Kiedy pierwszy raz zagrałam to mamie, szlochała bez końca, ale myślę, że ta pieśń zrehabilitowała ją i choć w części złagodziła jej ból.
Niektóre środowiska w Kościele katolickim z furią potępiały mój utwór jako „skrajnie podburzający”. Rozumiałam ich reakcję — to była trudna dla nich pieśń. Ale napisałam ją dla mojej mamy i przyniosłam jej tym pewną ulgę. Sisters of Mercy nie była oskarżeniem moralnym całego Kościoła katolickiego, ale uzasadnioną i płynącą z serca odpowiedzią dla osób, które wykorzystały swoją władzę, żeby wyrządzić krzywdę mojej mamie.
Przez cały ten czas mama nie była w stanie pokazać tego jedynego zdjęcia, przedstawiającego mnie w tej złowrogiej instytucji, a fotografia pozostała głęboko w szufladzie. Nie mogła wydusić z siebie choćby pięciu słów na ten temat, nie załamując się. Spośród milionów zrobionych mi zdjęć to jedno najbardziej rozpaczliwie pragnęłam zobaczyć, ale nigdy go nie ujrzałam.
3
a dream is a wish your heart makes
Jedno jest pewne: nigdy nie miałam normalnego dzieciństwa, ale dopiero w późniejszych latach w pełni zrozumiałam, dlaczego nie cierpiałam, gdy mnie zostawiano. Może dlatego to ja zawsze odchodziłam pierwsza. Zważywszy na moją historię, prawdopodobnie nikt nie poczuje się zaskoczony. Mój strach przed porzuceniem bez wątpienia wyrasta z rozdzielenia w dzieciństwie z matką, a moja wewnętrzna drama queen stała się integralną częścią tej skomplikowanej istoty ludzkiej, jaką jestem.
Po uwolnieniu mnie z rąk zakonnic mama złapała pociąg do Twin Falls w stanie Idaho, gdzie w nędzy żyli mój dziadek Roy z wujkiem Mickeyem. Uratowała swojego dwunastoletniego brata przed tym losem i pojechała z nim do Los Angeles, gdzie ulokowała go tymczasowo u babci Lyndy, która z trudem wiązała koniec z końcem na posadzie kelnerki. Miałam niewiele ponad rok, więc z tamtego okresu nie pozostały mi żadne wspomnienia, ale powiedziano mi, że opiekowały się mną Edith i Mackie, przyjaciółki babci, podczas gdy mama harowała jak wół. Dopiero po trzydziestce, kiedy występowałam w Caesars Palace w Las Vegas i przed koncertem robiłam makijaż, babcia Lynda weszła za kulisy i przedstawiła mnie Mackie, która dawniej była jej sąsiadką. Mnóstwo o niej słyszałam i wiedziałam, że między innymi to ona opiekowała się mną, kiedy byłam mała. Przywiozła mi wtedy stare wysokie drewniane krzesełko z wytartą kalkomanią przedstawiającą jelonka Bambi. „Było twoje, kiedy u nas mieszkałaś”, oznajmiła Mackie, gotowa mi je podarować.
„Mieszkałam u was?”, odpowiedziałam pytaniem, tak zaskoczona, że ledwie mogłam mówić. A przez głowę przeleciała mi myśl: „Kurwa, te ciosy nigdy nie przestają na mnie spadać!”. Wiesz, jak to jest, że czasami, kiedy już zaczniesz mówić, kończy się to krzykiem? Więc zamiast tego siedziałam w milczeniu jak ogłuszona i dalej robiłam makijaż. Wiedziałam, że zaraz mam występ, na który wszystkie miejsca są wyprzedane. Na szczęście do tego czasu nauczyłam się już szufladkowania życiowych problemów i ta sztuczka dobrze mi służyła przez resztę kariery. (Zdarzało mi się to częściej, niż chce mi się pamiętać — coś denerwującego spada na mnie tuż przed występem. To dziwne, ale przechodzę wtedy w rodzaj trybu zawieszonej animacji). Dopiero znacznie później mogłam przyprzeć do muru moją babcię, która mi powiedziała, że pobyt w domu dziecka nie był jedynym przypadkiem pozostawienia mnie pod opieką osób praktycznie mi obcych. Kiedy miałam około dwóch lat, Mackie mnie przygarnęła, podobnie jak Edith, podówczas młoda matka. Pomyślałam: „Do licha, to porzucanie mnie nie miało końca!”.
„A więc jak długo mieszkałam u tych kobiet?”, zapytałam, chwiejąc się na nogach.
„Och, całkiem długo”, odparła Lynda. Ponieważ sama nie miała normalnego dzieciństwa, ten fakt w ogóle jej nie speszył i wyjawiła mi go ze swobodą, jak gdyby to nie było ważne, że moja rodzina znowu mnie pozostawiła, bo nie mogła się mną opiekować. Nic dziwnego, że przez całe życie czułam się tak niepewnie i lękałam się rozłąki. Emocje, które ta nowa informacja wydobyła we mnie na powierzchnię, męczyły mnie przez dłuższy czas. Zaczęłam przypominać sobie dziwne rzeczy, fragmenty układanki przeszłości, przez które czułam się tak, jak gdybym nie miała żadnego związku z częściami własnej historii. Nie wiedziałam, jak poukładać te puzzle, i potrzebowałam czyjejś pomocy. „Nie rozumiem”, odpowiedziałam mojej babci. „A gdzie przez cały czas była mama?”
Lynda się zawahała. „No cóż, była młoda i zajęta, a potem poznała w Reno tego faceta, on był bogaty…”
Przerwałam jej w pół słowa. W jednej chwili uświadomiłam sobie, że Lynda, ogarnięta obsesją znalezienia mojej mamie zamożnego męża, zachęcałaby ją do zostania z bogatym mężczyzną, nawet gdyby to oznaczało opuszczenie mnie. Zatem choć mama walczyła o mnie w Scranton, za namową babci opuściła mnie znowu. Co to, kurwa, ma znaczyć?
Opowieść o tym, co się działo potem, rozwijała się stopniowo, a chronologia wydarzeń nadal nie jest jasna. Po tym, jak zostałam wybawiona z rąk zakonnic, zostawiono mnie z Mackie i Edith, a Mickeya umieszczono gdzie indziej. Tymczasem matka z babką pojechały do Nevady, żeby starać się o rozwód ze swoimi mężami. Korzystając ze sztuczki nazwanej „lekarstwem z Reno”, musiały uzyskać prawo stałego pobytu przez sześć tygodni, zanim ich separacja z małżonkami zyska moc prawną.
Podczas ich pobytu w Reno odbywał się tam lokalny konkurs piękności i Lynda nalegała, żeby mama wzięła w nim udział, choć żadna z nich nie sądziła, że naprawdę może wygrać. Mama zatem ze zdumieniem przyjęła ukoronowanie jej tytułem „Model Miss”. Wygrała nagrodę pieniężną, a jej zdjęcie przez wiele dni ukazywało się w gazetach. Na jednej z fotografii puszcza oko do kogoś na widowni, a kiedy zapytałam, kto to był, odpowiedziała, że moja babcia.
Babcię jeszcze bardziej podekscytowało wypatrzenie Ernesta Primma, milionera stale goszczącego w Gardena Club w LA, gdzie Lynda stała się jego ulubioną kelnerką. Ernie był łysiejącym Teksańczykiem w średnim wieku, właścicielem całego imperium nieruchomości, obejmującego Reno’s Palace Club Casino oraz Primadonna Club. Ci dwoje dobrali się jak w korcu maku. Chciwość mojej babci i jego pieniądze. Lynda nie mogła się doczekać, żeby przedstawić swoją jedynaczkę facetowi, którego nazywała „wielkim bossem”. Babcia szybko postawiła sobie za cel zrobienie z Ernesta Primma zięcia. Lubiła mawiać: „Równie łatwo zakochać się w bogaczu, jak i w biedaku”. A jeśli w młodości słyszysz to dostatecznie często, zaczynasz w to wierzyć, zwłaszcza jeśli to twoja matka wciąż powtarza ci te słowa.
Po dziś dzień żal mi babci z powodu życia, jakie miała, a jeszcze bardziej żałuję, że wpoiła tyle toksycznych przekonań mojej mamie, która tak potrzebowała jej miłości i aprobaty. Kiedy dorastałam, powtarzała mi te same słowa o poślubieniu bogatego mężczyzny i to stąd wziął się jej pogląd, że jeśli jesteś piękna, zasługujesz na nadzianego faceta.
Machinacje Lyndy szły lepiej, niż na to liczyła, bo Ernie zakochał się w mamie, kiedy usłyszał, jak w nocnym klubie śpiewa Can’t Help Lovin’ Dat Man. Od tamtej pory przystawiał się do niej na całego, kupił jej futro z norek i brylantową bransoletkę. Była to ogromna zmiana po jej doświadczeniach z moim ojcem Johnniem, więc mama czuła się oczarowana. Ponadto Ernie był o wiele lepiej wykształcony i wykorzenił z niej prostactwo, nauczywszy, jak ma się ubierać, co jeść, jak chodzić, a nawet grać w kości. Mama wykorzystała swoją naturalną wytworność i czułe wspomnienia o posągowej cioci Zelli, zaczęła nosić głowę wysoko i stała się tak elegancką damą, że tylko nieliczni odgadliby jej pochodzenie z dzielnicy biedoty (choć w gronie przyjaciół nadal klęła jak marynarz, to od niej nauczyłam się takiego słownictwa). Niewiele czasu minęło od jej dwudziestych urodzin, gdy w końcu polubiła Erniego, wiedziała również, że kiedy on też sfinalizuje swój rozwód, będą wieść razem cudowne życie. Był tylko jeden problem — Ernie nie chciał widzieć w pobliżu mnie. Choć obiecał, że zapewni mi wykształcenie w najlepszych szkołach na swój koszt, dał jasno do zrozumienia, że ja nie jestem elementem tej układanki. Mama postanowiła przyjąć radę Lyndy, żeby okazać cierpliwość: „Kiedy zostaniesz jego żoną, podaruje ci gwiazdkę z nieba”.
Po otrzymaniu oficjalnych rozwodów obie panie wróciły do LA. Mama wzięła udział w kolejnym konkursie i zwyciężyła. Na koronie miała wypisany tytuł: „Miss Holiday on Wings”. Sfotografowano ją w kostiumie kąpielowym, siedzącą okrakiem na modelu samolotu. Nagrodą pieniężną była oszałamiająca suma siedmiuset pięćdziesięciu dolarów, o wiele większa niż jej miesięczne zarobki kelnerki. Tym razem wypatrzył ją łowca talentów, który zaoferował jej stypendium w Ben Bard School of Dramatic Arts, jednej z najbardziej renomowanych szkół aktorskich w Hollywood. To było jak spełnienie jej wszystkich nadziei, kiedy w dzielnicy biedoty przyrzekła sobie lepsze życie. Liczyłoby się jako pierwszy krok na drodze do ziszczenia obietnicy, jaką złożyła sobie przed laty, czuwając przez całą noc i strzegąc małego brata. Ale nadal czekała na Erniego, więc odłożyła zapisanie się do szkoły, a ja pozostałam u Mackie i Edith.
Pewnego wieczoru mama pojawiła się na jakiejś gali w Hollywood Palladium. Poprosił ją tam do tańca zabójczo przystojny młody aktor Chris Alcaide. Górował nad nią z wysokości swoich przeszło stu dziewięćdziesięciu centymetrów. Chris pracował w Dolores’ Drive-in przy Wilshire Boulevard, ale studiował aktorstwo w Ben Bard, co w uszach mamy zabrzmiało jak głos przeznaczenia. Po kilku dalszych spotkaniach zaczęła się z nim umawiać za plecami Erniego. Kiedy poznałam Chrisa, on na oczach matki zgiął się wpół i otworzył ramiona, a ja wpadłam w jego objęcia. Ernie nigdy nie uczyniłby czegoś podobnego. „Wyjdę za tego mężczyznę”, pomyślała mama, bo wtedy już wiedziała, że nigdy nie będzie z kimś, kto nie pokocha mnie. Porzuciła Erniego i wszystkie jego propozycje, oznajmiwszy mu, że nie zrezygnuje ze mnie. Kilka dni później wzięli z Chrisem ślub i tak oto został on Mężem Numer Dwa. Następnie zapisała się do szkoły aktorskiej, gdzie — zrządzeniem przypadku — pierwsze lekcje aktorskiego fachu pobierała Shirley Temple. Wtedy to Jackie Jean najbardziej zbliżyła się do „małej panny Cud”, o czym niegdyś marzył jej ojciec.
Ben Bard, założyciel szkoły aktorskiej i łowca talentów wytwórni Twentieth Century Fox, był niegdyś gwiazdą wodewilu i kina niemego. Mama miała zajęcia w jednej klasie z kilkoma przyszłymi sławami aktorskimi, między innymi z Rodem Steigerem, który później zagrał główne role w filmach Na nabrzeżach i W upalną noc, Stuartem Whitmanem, Davidem Janssenem oraz Robertem „Bobem” Mitchumem. Skoro miałam wokół siebie te wszystkie barwne postacie, trudno się dziwić, że w końcu sama zostałam artystką.
Wydawało się, że życie mamy, Chrisa i moje będzie układać się jak z płatka. Mama wieczorami miała zajęcia w szkole, które uwielbiała, angażowała się też do występów w reklamach pralek Hotpoint, samochodów, zegarków, a nawet miętowej gumy do żucia Beech-Nut w programach takich jak The Dinah Shore Show. Moje opiekunki wieczorami odwoziły mnie do szkoły aktorskiej, gdzie mogłam przyglądać się próbom do produkcji w rodzaju Oklahoma! i Opowieść wigilijna. Jako jedyne dziecko robiłam tam wiele zamieszania, a kiedy oczy już mi się same zamykały, pod tylną ścianą sali teatralnej zwijałam się w kłębek i zasypiałam, przykryta płaszczem mamy.
W szkole Bena Barda nauczyłam się na pamięć pierwszego monologu z dramatu Szekspira. W wieku czterech lat nie miałam pojęcia o starodawnej prozie ani o pentametrze jambicznym. Po prostu podobał mi się rytm słów i ich dźwięk. Nic też nie rozumiałam ze sztuki, w której próbach mama brała udział, ale uważałam, że te przerażające cizie są fajne. Zaskoczyłam wszystkich, gdy wystąpiłam z pieśnią czarownic z Makbeta, zaczynającą się od słów: „Dalej! żwawo! hassa! hej! / Buchaj, ogniu! kotle, wrzej!”3. Nikt nie wierzył, że potrafiłam podchwycić tak skomplikowaną kwestię i ją powtórzyć. Była to wyjątkowa umiejętność jak na czterolatkę i dobrze mi służyła przez całe życie. Kiedy tylko szkoła aktorska wystawiała musical, mama jako zdecydowanie najlepsza wokalistka zawsze otrzymywała główną rolę. Przywykłam do jej śpiewu w domu, ale zupełnie inne wrażenie sprawiał jej głos, gdy na scenie śpiewała na całe gardło znane numery. Uwielbiałam jej słuchać. Mama i wszyscy członkowie obsady grali tak dobrze, że jako czterolatka wzięłam za rzeczywistość scenę w Oklahomie!, kiedy Michael Ansara jako nikczemnik Jud napastuje Laurey. W momencie, kiedy mama zaczęła wołać o pomoc, zareagowałam tak histerycznie, że trzeba mnie było wyprowadzić. Uspokoiłam się dopiero wtedy, gdy Michael łagodnie objaśnił mi, że to tylko na niby. Traktował mnie zawsze tak miło. Jego rysy nadające mu mroczny wyraz twarzy czyniły tego urodzonego w Syrii aktora mężczyzną zabójczo przystojnym, a ja czułam szczególne przywiązanie do niego ze względu na ten jego wygląd. Później zagrał Cochise’a w serialu telewizyjnym Złamana strzała.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Od autorki
Wstęp
1. georgia on my mind
2. I’m so lonesome I could cry
3. a dream is a wish your heart makes
Okładka
Strona tytułowa
Prawa autorskie
Spis treści
Dedykacja
Epigraf
