Chata na Siwym Groniu. Dziennik drugi - Maryla Bastak - ebook

Chata na Siwym Groniu. Dziennik drugi ebook

Bastak Maryla

4,0

Opis

Odwiedź miejsce, w którym można odetchnąć pełną piersią

„Chata na Siwym Groniu – Dziennik Drugi” to kontynuacja opowieści o magii życia w górach. Maryla, artystka i lektorka języka angielskiego, od ponad trzydziestu lat mieszka w starej chacie w Beskidach. W swojej książce dzieli się przygodami oraz wspomnieniami, które pokazują, w jaki sposób obcowanie z naturą hartuje ducha.

Drugi dziennik to nie tylko zapis chwil pełnych radości, ale także refleksji nad mijającym czasem, nowymi przyjaźniami i trudnymi rozstaniami. Maryla opisuje w nim codzienne zmagania z górską rzeczywistością – zachwycającą, a także pełną wyzwań, które nie każdemu uda się pokonać.
To pozycja obowiązkowa dla tych, którzy marzą o życiu w odosobnionym domu na szczycie!

Nabrałam pokory. Nabierają jej tutaj nawet ci, którzy mylą przebiegłość z mądrością, a spryt i pospolite cwaniactwo to dla nich powód do chwały. Bez wątpienia, góry przywracają wartościom ich prawdziwe znaczenie.
 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 241

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
donna13

Nie oderwiesz się od lektury

Nastrojowe historię dla miłośników gór i zwyczajnego życia.
00

Popularność




Maryla Bastak

Chata na Siwym Groniu

Dziennik drugi

Garnkowiczom

Powroty, powroty…

3 lipca

I znowu przygnałam tu jak na skrzydłach, choć przecież na skrzydłach się leci, a nie gna. Dobrze więc: niemal przyleciałam.

Wyładowany po szwy plecak ciągnął w tył i wierzgał klamerkami, ale niewiele zdziałał, opóźnił mnie najwyżej o te parę minut, w których musiałam przystawać dla wyrównania oddechu. I dla zadumy.

Na szczycie góry, na brzegu jodłowego lasu stoi mój dom: wymarzony azyl dla jednych, dziwaczna fanaberia dla drugich. Wszyscy zachwycają się sielankowymi widokami z okien, lecz niewielu potrafi sprostać chatkowej codzienności, która z sielanką niewiele ma wspólnego. A już całkiem rzadko występują okazy takie jak Kasia, Hubert i ja, czyli ludzie niebojący się samotnych nocy na Groniu, kiedy łowi się uchem każdy dźwięk zza ściany. No poza Hubertem, który twierdzi, że nie boi się tylko wtedy, gdy widzi światło w moim oknie.

To już trzydzieści lat, odkąd zamieszkałam tu z młodzieńczej miłości do gór. A także w ramach ucieczki od relacji szpetnorodzinnych, nasiąkniętych toksynami. Kupiłam za bezcen walącą się, zaniedbaną i nikomu wówczas niepotrzebną chatę będącą połączeniem szopy i obory, z krzywym kominem sterczącym z poharatanego dachu. Za to widok z… dziury pełniącej funkcję okna rozkochał mnie w sobie od pierwszego załzawionego od kurzu spojrzenia. Wtedy zdawało mi się, że po przewędrowaniu dziesiątek szlaków znam Beskidy, kochałam je miłością turystyczną: żarliwą i maślanooką. Jednak o prawdziwym życiu w górach nie wiedziałam zupełnie nic. Oj, nabrałam pokory. Nabierają jej tutaj nawet ci, którzy mylą przebiegłość z mądrością, a spryt i pospolite cwaniactwo to dla nich powód do chwały. Bez wątpienia, góry przywracają wartościom ich prawdziwe znaczenie.

Takie wejście na Groń to kwadransik przy dobrej pogodzie latem albo trzy godziny mozolnego wdrapywania się w masach gęstego śniegu zimą. To jest ten wyjątkowy, rajski świat, do którego bilet kosztuje niewidzialną fortunę. Dziś znam już ten koszt, ale ponoszę go bez skarg, bez ponaglania, zawsze na czas.

Chmur dziś sporo i jest nieco chłodniej, ale to przecież lepiej. Powietrza w powietrzu moc, rozśpiewany ptakami las, rozbzyczana owadami droga. Wędruje się wspaniale! Idę więc, znowu uśmiechając się do siebie jak wsiowy głupek. Siwy Groń wcale dziś siwy nie jest, wokół zaszalało kolorami w tysiącach odcieni i gdyby ktoś zapytał, skąd ten niemądry grymas na twarzy – tak właśnie zamierzam się wytłumaczyć. Nikt jednak nie pyta, z tym samym uśmiechem otwieram więc drzwi Chatki. Ech, uwielbiam ten moment. Tym bardziej, jeśli z domu Zosi rozlega się wesołe:

– Cześć, Maryla! Na długo przyjechałaś?

Poranek z Basiorem w tle

4 lipca

Dziś miałam plan pospania do zgniłej dziewiątej, polegiwania do oporu w ciepłej pościeli. Cudny zaiste plan, który runął jak długi bladym świtem wraz z kołataniem w drzwi. Nie patrząc nawet na zegarek, zerwałam się, narzuciłam pośpiesznie bluzę i popędziłam do sieni.

– Kto tam? – Zawahałam się z ręką na żelaznym uchu w drzwiach.

– Pani Marylko, jo ino na kwilke. Pokłonić się.

Aaa, Pioter z doliny. Otworzyłam szeroko drzwi.

– Proszę, proszę wejść. – Dopięłam bluzę i wpuściłam zgarbionego sąsiada do izby. – Wybaczcie, Piotrze, ten bałagan, dopiero co wstałam… – Zdjęłam plecak z ławy przy stole, ulubionego miejsca starego Piotra.

Wszedł, stukając o podłogę grubym kosturem, pewnie to nim walił w drzwi. Doprawdy, lepsze to niż budzik. Czy znowu będzie o legendarnym basiorze…?

– Jo tak łobserwujem, pani Marylko, basior blisko, łun wróci! Basior nastanie, łuwidzicie! – Pioter posępnie pokiwał głową i usiadł na ławie.

Z rozbawieniem zauważyłam, że mamy podobne czupryny. Biała, zwichrzona szopa. Tyle że jego naturalnie siwa, a moja – farbowana na biały blond. Odruchowo przeczesałam włosy palcami i wlałam wodę do dzbanka.

– Napijecie się herbaty?

– Ady chyntnie, pani Marylko, niech wom Pon Bóg wynagrodzi.

Pioter miał na sobie stary futrzany serdak, włożony na połatany, zielony sweter. Zdałam sobie sprawę, że został zupełnie sam, jego siostra zmarła w ubiegłym roku. Kto się nim teraz opiekuje?

– A może zjecie coś? Jajecznicę wam zrobię – zaproponowałam, ogarnięta współczuciem i niewyraźnymi wyrzutami sąsiedzkiego sumienia.

– Nie, dziękuję, pani Marylko, ady-k kiełbasy nakroił, chlyb Józkowo zona prziniesła, gruby taki… ino se harbaty wypijem.

Woda już z głośnym bulgotaniem zawrzała, zrobiłam czarną herbatę i wsypałam do miseczki cukier. Rzadko go używam, moi goście też, więc odkąd stara cukierniczka się stłukła, doraźnie tylko organizuję ów element zastawy.

– Proszę. – Postawiłam parujący kubek przed gościem. – A słodźcie, ile dusza zapragnie.

Kiedyś obydwoje z Krzysiem obserwowaliśmy zdumieni, jak Pioter wsypuje czwartą łyżeczkę cukru do zwykłej, ćwierćlitrowej szklanki herbaty (koniecznie z cienkiego szkła!). Zamieszał wtedy i po spróbowaniu pokręcił głową z dezaprobatą. Byliśmy pewni, że odstawi ten ulepek, ale – wręcz przeciwnie – dosypał piątą i dopiero wypił, cmokając z wyraźnym zadowoleniem. Teraz więc nie mogłam opanować ciekawości, wpatrując się w naprędce sporządzoną cukierniczkę.

– A rodzice zdrowi? A ta kolezanka? Dawno jej nie było, taki dobry cłowiek… – bardziej stwierdzał, niż pytał Pioter, kiwając głową w zadumie. – A synek zdrowy?

Kilka razy już mówiłam mu o śmierci mamy, więc teraz tylko uśmiechnęłam się lekko.

– Tak, dziękuję, wszyscy zdrowi. A jak wy sobie radzicie? Jak tam wasze zdrowie, Piotrze?

Sąsiad zamrugał nagle powiekami, siorbnął kilka łyków osłodzonej sowicie herbaty i spojrzał na głośno tykający na ścianie zegar.

– Ot, starość, pani Marylko, starość. Na łosiemdziesiąty siódmy idzie, siły ni ma. A to juz sósto na zygoze? Nie widzem…

– Wpół do siódmej – sprostowałam.

– Pół siódmyj juz?! – Pioter zerwał się nad wyraz dziarsko jak na swoje lata i łyknął jeszcze gorącego ulepku. – Do Roberta musem zajść, łobkosić trza, póki trowa mokro, potym jak smata bedzie.

– Łobkosić?! – powtórzyłam w osłupieniu.

Ale już nie odpowiedział, pożegnał się, życząc zdrowia mnie, rodzicom i synkowi, rodzeństwu i koleżance – oczywiście chodzi o Dagmarę, inne jakoś nie zrobiły na nim nigdy wrażenia. Odszedł, wspierając się na grubym kiju, z pewnym trudem, ale zdecydowanie. Czy to działanie herbaty z niebotyczną ilością cukru? Przyszedł jako zniedołężniały staruszek, prorokując o nastaniu basiora, a teraz zamierza kosić trawę, póki rosa?! Niesamowite. Robert to młody, silny facet, więc pewnie ta prośba o pomoc w koszeniu nie wypływa z jego lenistwa i wygodnictwa, a z troski o starego krewnego – dzięki temu Pioter może poczuć się potrzebny. Dobrze. Czyli jednak nie jest całkiem sam.

Wypiłam kawę na progu. U Kasi cisza, wszyscy jeszcze śpią po długim ognisku. Co robić z tak pięknie rozpoczętym dniem? Nie będę planować, niech się dzieje.

Gdy burza krąży i mruczy…

6 lipca

Burzowo dziś.

Zawahałam się nawet, zakładając rano buty i chwilę później zamykając drzwi domu. Ani chybi zagrzmi i rozbłyśnie, czy zdążę załatwić wszystko i wrócić? Chętka na świeże owoce i poczucie obowiązku jednak przeważyły: już wiosną obiecałam pani Agnieszce z Modrzewiska pomoc w przygotowaniu jej córki do matury z angielskiego, przyznała się, że nie stać jej na korepetycje, więc chętnie zaoferowałam bezpłatne lekcje podczas dłuższego pobytu latem. Co tam, raz kozie… pochyłe drzewo, jak to mówią. Idę!

Taki marsz przez las to jest fantastyczna terapia. No, może nie wyleczyłby złamanej nogi, ale wiele potrafi w głowie uporządkować i pozwala spojrzeć z właściwej perspektywy na najważniejsze sprawy. Ba! Jak paluchem pokazuje, które są ważne, a które – pierdoły.

Szybko zeszłam w dolinę, przewędrowałam kilka kilometrów do domu pani Agnieszki. Upał był niemiłosierny, przedburzowa duchota dała mi się nieźle we znaki.

– Pani Marylko, byliśmy pewni, że pani nie przyjdzie! – Przywitał mnie tubalny głos taty Martyny. – Ale widzę, że z pani to już jednak prawdziwa góralka! Moja żona to mówi, że burza jej daje pozytywnego kopa, a właśnie po tym można poznać „prawdziwom górolskom dusycke”.

Podowcipkowaliśmy chwilę o tych „górolskich dusyckach”, dopóki objuczona książkami i udekorowana szerokim uśmiechem Martyna nie zeszła do ogrodu. Zasiadłyśmy w przewiewnej altance w towarzystwie niewielkiego psa o postaci czworonożnego mopa i zagłębiłyśmy się w dyskusji na temat plakatów proekologicznych. Po angielsku oczywiście.

Po dwóch godzinach pomaszerowałam radośnie na targ, kupiłam czereśnie, borówki i maliny. Pod wieczór wpadnie do mnie Kasia, zrobię sałatkę z „sosem czasowym”. Lubię ją, bo przygotowanie jest bajecznie proste: myje się owoce, układa w miseczkach i zjada w dowolnej ilości i kolejności. Czas pomiesza je w żołądku.

Kiedy wracałam, burza kokosiła się gdzieś za Grzebykiem, pomrukując z zadowoleniem. Powietrze było tak charakterystycznie matowe, a jednocześnie szczypało w oczy, zmuszając do mrużenia ich i pogłębiając wszystkie kurze łapki i inne lwie bruzdy na twarzy.

Czas zagadek zoologicznych

11 lipca

Co za noc!

Długo graliśmy z Krzychem w Eurobiznes, śmiejąc się i szastając sztucznym groszem. Melka dzielnie towarzyszyła nam przy stole, moszcząc się głównie na kolanach mojego syna, choć jej kocie, miodowe oczy przymykały się ze zmęczenia i nadmiaru wrażeń. W końcu, jakoś godzinę po północy, podzieliliśmy się na podgrupy i każde zajęło swoje świeżo pościelone posłanko z mocnym postanowieniem okupowania go do syta, czyli późnego ranka.

Krzyś już dawno spał w swoim kącie, kiedy ja ciągle leżałam wpatrzona w smolistą czerń wokół i nasłuchiwałam dziwnych dźwięków, które pobrzmiewały w ścianie lub stropie tuż nade mną. Ni to chrobotanie, ni to drapanie. I popiskiwanie jakby? Ale jakoś dziwnie, niby pierwsze skojarzenie to myszy, miałam jednak wątpliwości. Nie raz i nie dwa te szare wredoty panoszyły się po naszej Chatce, zostawiając bobkowate kupska gdzie popadło. Ale brzmiały trochę inaczej.

No nie zasnę w takim churkocie! Chwyciłam miotłę i postukałam energicznie w ścianę oraz drewniane deski sufitu.

– Co się dzieje? – Krzysiek obudził się i usiadł na łóżku, marszcząc zaspane czoło. – Co to, deszcz tak bębni o dach czy coś nam zżera dom?

– Nie, nie pada teraz. Właśnie nie wiem co to – odpowiedziałam. – Coś dziwnego tam łazi.

– Eee, to chyba myszy na strychu, nie przesadzaj, mamo!

No może faktycznie. Dawno nie było tu myszy, może to jakiś większy gatunek czy coś… Musiały tam być minimum dwie, może trzy. Wolałam udawać, że nie podejrzewam większej liczby…

Miotlane stuki jednak nic nie pomogły, narożnik u zbiegu ścian i sufitu nadal rozbrzmiewał obcym mi hałasem. I rozbrzmiewał tak do świtu, kiedy to wymyśliłam już, co przedsięwziąć, gdy światło dzienne pojawi się już w izbie i poza nią, kończąc wreszcie tę bezsenną noc.

Wstałam cicho, narzuciłam bluzę i wciągnęłam skarpetki, wsunęłam kapcie i wyszłam do sieni, napełniając wcześniej kocią miskę, żeby Melka zajęła się czymś pożytecznym. Rozstawiłam drabinę na brzegu werandy i wspięłam się na nią, uzbrojona w gaśnicę na osy i szerszenie.

– Już ja was wykurzę, szare gnojki! A won mi stąd! – mruczałam zawzięcie, rozpylając trochę antyosowego świństwa w szparę między belkami pod dachem, skąd rozlegały się chrupania.

Złośliwie zadowolona z siebie odstawiłam drabinę, zamknęłam drzwi i wróciłam do izby. Już, już miałam położyć się z powrotem pod zachęcająco odchyloną kołdrę, kiedy dziwne drapanie i popiskiwanie stopniowo zaczęło rosnąć i rozprzestrzeniać się, aż nasiliło się do granic możliwości. COŚ ewidentnie rozlazło się po całym strychu i weszło w szparę za piecem! Było wszędzie: drapało, chrobotało wniebogłosy, popiskiwało dziwnie i najwyraźniej chciało przegryźć się do środka!

Melka skoczyła jak oparzona, Krzysiek też w sekundę zerwał się na równe nogi, wyskoczył ze swojego łóżka na środek izby i staliśmy tak, wpatrzeni ze zgrozą w deski stropowe nad głowami. Tych stworzeń były dziesiątki!

– O rany, co to jest?! – wyjąkałam, pamiętając nieprzebrany wykot myszy jakieś dwadzieścia lat temu. Nieee, tylko nie to!

Wyglądaliśmy pewnie jak żywcem wyjęci z horroru Hitchcocka, Melka podskakiwała to tu, to tam, kompletnie zdezorientowana.

– Wygląda na to, że ta twoja gaśnica je z lekka wnerwiła – zaśmiał się Krzyś.

– Nie wygląda to na myszy… – zastanawiałam się, zrezygnowana. – Może to jakieś ptaki?!

– Nieee, ptaki chyba nie… Mamo, a może to szczury? Cokolwiek to jest, jest tego… dużo.

– Przestań, tu nigdy nie było szczurów! Skąd by tak nagle? Aż tyle? – Wzdrygnęłam się na samą myśl.

– No… Wydawałoby się, że ściany są zwykle powściągliwe w rozmowie, a tu takie ciekawe zjawisko. – Krzyś najwyraźniej nieco ochłonął i cała sytuacja zaczynała go bawić.

Mnie – wcale. On wtedy był malutki, nie pamięta już tamtego koszmarnego roku, kiedy pojawiły się tu setki myszy, u Janeczki przegryzały się nawet przez tynk w stropie i spadały z głośnym pacaniem na stoły i szafki. Ale wtedy był – już drugi z kolei – wyjątkowo upalny marzec, stąd taki wykot. Nasza ówczesna kotka, Walentyna, układała nam w „prezencie” pod drzwiami całe rządki podduszonych myszy, przechowywała je w moich butach, a pułapka rozstawiona za piecem trzaskała raz po raz, wynosiłam szare trupki dziesiątkami każdego dnia. Brrr. Okropne wspomnienie.

Wyszłam do sieni, zerknąć, czy tam się nie rozłażą. Szybko zamknęłam za sobą drzwi, żeby Melka za mną nie wybiegła, i krzyknęłam zdumiona:

– Krzychu! To nietoperze!

Po sieni latał zdezorientowany i otumaniony gacek. Obijał się o ściany i strop, przysiadał na chwilę i znowu próbował się wydostać w ślepej panice. Szybko otworzyliśmy drzwi po obu stronach sieni, mały skrzydlaty stworek z wielkimi uszami nie potrafił jednak ich dostrzec, Krzyś nakierował go więc na nie wielkim ręcznikiem. Szczęśliwie, maluch odleciał na wielką lipę. Za nim – spod dachu – drugi i trzeci.

– A to narobiłaś, mama! Nietoperze są pod ochroną, nie? A ty na nie z gaśnicą, ha, ha!

– Skąd mogłam wiedzieć?! Poza tym tylko trochę rozpyliłam… – wytłumaczyłam się. – Dojdą do siebie. Ale skąd u nas tyle nietoperzy?! Przecież to jakieś duże stado!

Jeden z gacków nawet wylądował pod werandą, Melka usiadła obok i wpatrywała się w niego jak zaczarowana. Krzysiek zauważył to i szybko wyciągnął naszą kotkę. „Luftmysza” odleciała bezgłośnie.

Cisza po „luftmyszach”

12 lipca

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Powroty, powroty…
Poranek z Basiorem w tle
Gdy burza krąży i mruczy…
Czas zagadek zoologicznych
Cisza po „luftmyszach”
Opuszczone gniazdo na Groniu…
Pożegnanie Basiora…
Panta rhei: dziś szczególnie
Stropom na ratunek…
Proste prawdy Marysi z leśniczówki
Ja koszę małe, burza kosi wielkie…
Jestem szczęściarą, hej!
Zabawa w wojsko?
Jak igła w stogu?
Brydzia na pożegnanie lata…
Kolejny koniec laby
Addio, pomidory!
Gdzie te jelenie i tajemniczy darczyńca…
A jednak ryczą
Cisza jak u Norwida
Tylko spokojnie…
Córka z nieprawego łona?
Smutki i mgły poranne…
Dwie kolędy
Niespodziewane warsztaty terapeutyczne…
Wesołych, wesołych!
Po Świętach. I po jodle…
Tajemnice sąsiedzkie…
Śnieg pięciolecia
Biała tupnęła nóżką!
Z kilofem na śnieg?
Cena azylu
Pogaduchy z Algidą i facet za drzewem, czyli prawie wiosna
Taki piękny ranek, takie drażliwe tematy…
Śniegi zeszły, czas na Nowe
Kto tam?!
Kompres z ciszy na niepokoje…
Zemsta zapętlonej sznurówki
Bez zęba, ale… w ostrogach
W krainie chwaściorów
Śmieciowe zmartwienia i coraz mniej trawiszcza
Trawska nie ma. Schroniska – też nie
Muchy o świcie, gość o świcie
Owieczki bez internetu?
Metamorfoza „człowieka gór”
Konserwacja werandy i wyobraźnia na manowce
W oczekiwaniu na prysznic i łata nie zawsze pożyteczna…
Kto lepem wojuje…
Błądzić jest rzeczą ludzką
Marysia-dowcipnisia i tęsknota za „Borem Mocarnych”
Burzowe widowisko i „zadyma” o poranku
Foliowy urodzaj i spotkanie po latach
[…] choć już życia, psia mać, popołudnie…
Chodzi lisek… koło nogi…
Lisy, osy i „łup! ”- podręcznikiem
Podchody, ognisko i samica buraka
Ucieczka przed pluszakiem
Kawka za kawką i znowu w domu
Dziki, które nie dziczą i burza, która „posła bokiem”
Wiktoria Wiktorii, a mnie jest żal…
Grzybiarze we mgle i skleroza, która jednak boli…
W pogoni za myszą pod „Księżycem Żniwiarzy”
Po rykowisku, a grzybów nadal w bród
A jednak – najlepiej we własnej Chatce
Pospać, rudzika uwolnić, płot naprawić i w drogę!
A kiedy góral umiera
Przedzimowe porządki w domu i na niebie
Kostek bliżej natury, a my – cywilizacji
Jak nie-znajomy został znajomym

Chata na Siwym Groniu. Dziennik drugi

ISBN: 978-83-8373-619-8

© Maryla Bastak i Wydawnictwo Novae Res 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Magdalena Gonta-Biernat

KOREKTA: Anna Miotke

OKŁADKA: Magdalena Czmochowska

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek