Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Campo santo jest świadectwem ewolucji twórczości W.G. Sebalda: począwszy od prac literaturoznawczych, przez brawurową, wyzwoloną z gorsetu naukowości eseistykę, aż po niedającą się sklasyfikować gatunkowo prozę. Na tom składają się cztery utwory napisane do książki o Korsyce, która nigdy nie została ukończona, a także kilkanaście szkiców poświęconych postaciom takim jak Jean Améry, Bruce Chatwin, Peter Handke, Franz Kafka, Alexander Kluge czy Vladimir Nabokov.
To nieciągła opowieść o narodzinach i dojrzewaniu Sebalda jako pisarza oddającego się refleksji nad funkcjonowaniem mechanizmów pamięci, rozmytą ontologią świata i upadkiem cywilizacji. Autora Campo santo można wręcz uznać za inkarnację anioła historii, znanego z tekstu Waltera Benjamina: „Tam, gdzie przed nami pojawia się łańcuch zdarzeń, on widzi jedną wieczną katastrofę”.
O autorze:
W.G. Sebald (1944–2001) – niemiecki prozaik, eseista, poeta, krytyk literacki i literaturoznawca; jeden z najwybitniejszych pisarzy europejskich drugiej połowy XX wieku. Urodził się w Wertachu w Bawarii, studiował literaturę niemiecką i angielską na uniwersytetach we Freiburgu i w szwajcarskim Fryburgu. Od roku 1966, z krótkimi przerwami, studiował i pracował w Anglii, najpierw na Uniwersytecie Manchesterskim, potem na Uniwersytecie Anglii Wschodniej w Norwich (był m.in. założycielem i pierwszym dyrektorem działającego przy tamtejszej uczelni British Centre for Literary Translation). Do najważniejszych dzieł Sebalda należą tomy prozatorskie Czuję. Zawrót głowy (1990, wyd. polskie 1998), Wyjechali (1992, wyd. polskie 2005), Pierścienie Saturna (1995, wyd. polskie 2009) i Austerlitz (2001, wyd. polskie 2007); w Polsce ukazały się także wykłady Wojna powietrzna i literatura (1999, wyd. polskie 2012) oraz książka z pogranicza eseju i prozy Campo santo (2003, wyd. polskie 2014). W.G. Sebald był laureatem wielu prestiżowych nagród literackich; w ostatnich latach życia wymieniano go jako kandydata do Nagrody Nobla w dziedzinie literatury. Zginął w wypadku samochodowym w okolicach Norwich.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 273
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
PROZA
Mała wycieczka do Ajaccio
We wrześniu ubiegłego roku, podczas dwutygodniowych wakacji na Korsyce, pojechałem pewnego razu niebieskim autobusem liniowym w dół zachodniego wybrzeża do Ajaccio, aby się trochę rozejrzeć po tym mieście, o którym wiedziałem jedynie, że tam przyszedł na świat cesarz Napoleon. Był piękny, promienny dzień, powiew bryzy znad morza poruszał lekko witkami palm na Place Maréchal Foch, w porcie jak wielka góra lodowa stał śnieżnobiały statek turystyczny, ja zaś, w poczuciu, że jestem wolny i swobodny, wędrowałem po uliczkach, niekiedy zachodziłem do ciemnych, przepastnych bram, z pewnym nabożeństwem odczytywałem nazwiska obcych lokatorów na blaszanych skrzynkach na listy i próbowałem sobie wyobrazić, jak by to było, gdybym mieszkał w jednej z tych kamiennych twierdz, zajęty aż do końca życia wyłącznie studiowaniem minionego i mijającego czasu. Ponieważ jednak nikt z nas nie może naprawdę tylko po prostu sobie być i wszyscy musimy zawsze przedsiębrać coś mniej lub bardziej sensownego, kiełkującą we mnie idealną wizję paru ostatnich, nieskrępowanych żadnymi obowiązkami lat wkrótce wyparła potrzeba zapełnienia czymś popołudnia, i tak to, sam nie wiem jak, znalazłem się w hallu Musée Fesch z notatnikiem, ołówkiem i biletem wstępu w ręce.
Joseph Fesch, jak przeczytałem potem w swoim starym Guide Bleu, był synem matki Letycji Bonaparte z jej późnego, drugiego małżeństwa z pewnym szwajcarskim oficerem w służbie genueńskiej, a więc przyrodnim wujem Napoleona. W początkach swojej eklezjastycznej kariery sprawował pośledni urząd kościelny w Ajaccio. Mianowany wszelako przez siostrzeńca arcybiskupem Lyonu i ambasadorem przy Stolicy Apostolskiej, stał się jednym z najbardziej nienasyconych kolekcjonerów sztuki w tej epoce – epoce, kiedy to rynek był dosłownie zalany obrazami i dziełami, za rewolucji pościąganymi z kościołów, klasztorów i pałaców, odebranymi emigrantom i zdobytymi przy plądrowaniu holenderskich i włoskich miast.
Fesch zamierzał ni mniej, ni więcej, tylko udokumentować w swojej prywatnej kolekcji całą historię sztuki europejskiej. Nie wiadomo dokładnie, ile obrazów faktycznie posiadał, podobno około trzydziestu tysięcy. Wśród tego, co po jego śmierci w 1838 roku i po rozmaitych machlojkach Józefa Bonapartego, który był wykonawcą testamentu, trafiło do specjalnie w tym celu zbudowanego w Ajaccio muzeum, znajduje się Madonna Cosima Tury, Madonna pod girlandą Botticellego, Martwa natura z tureckim kobiercem Pierfrancesca Cittadiniego, Owoce z papugą Spadina, Portret młodzieńca z rękawiczką Tycjana i inne cudowne obrazy.
Najpiękniejszy owego popołudnia wydał mi się pewien obraz Pietra Paoliniego, który żył i pracował w XVII wieku w Lukce. Przedstawia na matowoczarnym, tylko ku lewej stronie przechodzącym w bardzo ciemny brąz tle może trzydziestoletnią kobietę. Kobieta ma wielkie, melancholijne oczy i nosi suknię koloru nocy, nawet w zarysach nieodcinającą się od ciemnego otoczenia, czyli właściwie niewidoczną, a przecież obecną każdym fałdem i załamaniem materiału. Jej szyję otacza naszyjnik z pereł. Prawą ręką obejmuje opiekuńczo córeczkę, która stoi przed nią bokiem, zwrócona ku skrajowi obrazu, ale poważną twarz, zdawałoby się, ze śladami ledwie obeschłych łez, obraca w kierunku widza jak gdyby z niemym wyzwaniem. Dziewczynka ma na sobie ceglastoczerwoną suknię, czerwony strój nosi też najwyżej trzycalowy żołnierzyk-lalka, którego dziewczynka wyciąga w naszą stronę, czy to dla upamiętnienia ojca będącego na wyprawie wojennej, czy to dla obrony przed naszym złym spojrzeniem. Długo stałem przed tym podwójnym portretem i widziałem ujętą w nim, jak mi się wtedy wydawało, całą niezgłębioną niedolę życia.
Nim opuściłem muzeum, zszedłem jeszcze do sutereny, gdzie wystawiony jest zbiór napoleońskich pamiątek i dewocjonaliów. Są tam ozdobione głową i inicjałami Napoleona nożyki do otwierania listów, pieczątki, noże sprężynowe, tabakierki i puszki na tytoń, miniatury wszystkich krewnych i mnóstwa potomków, sylwetki i biskwitowe medaliony, strusie jajo z wymalowaną sceną egipską, talerze z barwnej majoliki, porcelanowe filiżanki, gipsowe popiersia, alabastrowe figurki, odlany z brązu Napoleon na wielbłądzie oraz, pod szklanym kloszem prawie wysokości człowieka, krojem przypominająca frak, nadjedzona przez mole mundurowa kurtka z czerwonymi lamówkami i dwunastoma mosiężnymi guzikami – „L’habit d’un colonel des Chasseurs de la Garde, que porta Napoléon Ier”.
Poza tym można obejrzeć liczne wykonane z kamienia mydlanego i kości słoniowej posążki cesarza, które ukazują go w znanych pozach, najpierw wielkości około dziesięciu centymetrów, a potem coraz to mniejsze, aż właściwie nic już nie widać, tylko ślepą plamkę bieli, może gasnący punkt zbiegu historii ludzkości. Jedna z tych minifigurek przedstawia Napoleona po abdykacji „sur le rocher de l’île de Sainte-Hélène”. Napoleon, nie większy od ziarnka grochu, w płaszczu i trójgraniastym kapeluszu, siedzi w pozycji kawaleryjskiej na stołeczku, który umieszczony jest na czubku faktycznie pochodzącego z wyspy odłamka tufu, i ze zmarszczoną brwią patrzy w dal. Na pewno nie było mu słodko, tam, pośród pustkowia Atlantyku, i musiało mu brakować podniet minionego życia, zwłaszcza że, jak się zdaje, na nielicznych wiernych druhach, którzy towarzyszyli mu w osamotnieniu, też nie można było polegać.
Takie wnioski nasuwałby przynajmniej opublikowany w dniu mojej wizyty w Musée Fesch artykuł w „Corse-Matin”, w którym niejaki profesor René Maury twierdzi, że przeprowadzone w laboratoriach FBI badania kilku włosów z głowy cesarza dowodzą niezbicie, „que Napoléon a lentement été empoisonné à l’arsenic à Sainte-Hélène, entre 1817 et 1821, par l’un de ses compagnons d’exil, le comte de Montholon, sur l’instigation de sa femme Albine qui était devenue la maîtresse de l’empereur et s’est trouvée enceinte de lui”. Nie wiem doprawdy, co należy sądzić o takich historiach. Wszak mit Napoleona zrodził najprzedziwniejsze opowieści, zawsze powołujące się na nieodparte fakty. Kafka na przykład opowiada, że 11 listopada 1911 roku był w Rudolfinum na conférence, której tematem była la légende de Napoléon, i że niejaki Richepin, krzepki pięćdziesięciolatek o szczupłej talii i nastroszonej kędzierzawo, a zarazem przylegającej do czaszki fryzurze na modłę Daudeta, twierdził między innymi, jakoby dawniej co roku otwierano grób Napoleona, aby defilujący przed nim inwalidzi mogli ujrzeć zabalsamowanego cesarza. Ale jako że jego twarz była już nieco obrzmiała i zielonkawa, potem zwyczaj dorocznego otwierania grobu zarzucono. Sam Richepin jednak, pisze Kafka, widział jeszcze martwego cesarza, trzymany na ręku przez stryjecznego dziadka, który swego czasu służył w Afryce i dla którego komendant specjalnie polecił otworzyć grób. Zresztą conférence, jak czytamy dalej w zapisku Kafki, zakończyła się przysięgą prelegenta, że nawet za tysiąc lat każdy okruch jego zwłok, gdyby miał świadomość, gotów byłby podążyć na wezwanie Napoleona.
Opuściwszy muzeum kardynała Fescha, przez czas jakiś siedziałem na kamiennej ławce przy Place Letizia, który właściwie jest tylko niedużym, położonym między wysokimi domami, zadrzewionym skwerkiem, gdzie eukaliptusy i oleandry, palmy, drzewka laurowe i mirty tworzą oazę w środku miasta. Żelazne sztachety oddzielają skwerek od ulicy, a po drugiej stronie wznosi się biało tynkowana fasada Casa Bonaparte. Chorągiew Republiki powiewała nad bramą, przez którą dość zwartym strumieniem wchodzili i wychodzili zwiedzający. Holendrzy, Niemcy, Belgowie, Francuzi, Austriacy, Włosi, a raz cała grupa bardzo dystyngowanych starych Japończyków. Większość z nich już odpłynęła i popołudnie dobiegało kresu, gdy wreszcie wszedłem do budynku. Ciemnawy hall był opustoszały. Nawet stanowisko przy kasie wydawało się puste. Dopiero kiedy stanąłem tuż przy ladzie i właśnie sięgałem po jedną z wystawionych tam widokówek, dostrzegłem, że za ladą, na obitym czarną skórą, odchylonym w tył biurowym krześle siedzi – a można by bez mała powiedzieć: leży – młoda kobieta.
Trzeba było wręcz zapuścić wzrok ponad krawędzią lady, aby ją zobaczyć, i to spojrzenie na kasjerkę Casa Bonaparte, prawdopodobnie wypoczywającą tylko po długim staniu i może przysypiającą, było jedną z owych dziwnie rozciągniętych w czasie chwil, które pamięta się jeszcze po latach. Gdy kasjerka się podniosła, okazało się, że jest to dama bardzo słusznej postury. Można było ją sobie wyobrazić na scenie operowej, jak wyczerpana dramatem swego życia, śpiewa Lasciatemi morire albo jakąś inną finalną arię. Daleko osobliwsze niż skojarzenie z operową diwą było jednak jej widoczne dopiero w następnej chwili, potem zaś tym bardziej zdumiewające podobieństwo do cesarza Francuzów, w którego domu rodzinnym sprawowała straż.
Miała tę samą okrągłą twarz, te same duże, wyłupiaste oczy, te same opadające kosmykami na czoło płowe włosy. Gdy wręczyła mi bilet i zorientowała się, że nie mogę oderwać od niej oczu, uśmiechnęła się do mnie wyrozumiale i rzekła głosem wręcz uwodzicielskim, że zwiedzanie domu zaczyna się od drugiej kondygnacji. Wszedłem po czarnych marmurowych schodach i zdumiałem się niemało, gdy na górnym podeście przyjęła mnie kolejna dama, która najwyraźniej również wywodziła się z linii napoleońskiej bądź też jakoś przypominała mi Massénę albo Macka, albo jeszcze któregoś z owych legendarnych marszałków francuskich, pewnie dlatego że zawsze wyobrażałem ich sobie jako ród karzełkowatych herosów.
Dama, która oczekiwała mnie u góry schodów, odznaczała się mianowicie uderzająco niskim wzrostem, które to wrażenie spotęgowane było jeszcze przez krótką szyję i bardzo krótkie, ledwo sięgające bioder ręce. Ponadto nosiła na sobie zestaw tricolore: niebieską spódnicę, białą bluzkę i czerwony, opinający talię pasek, którego masywna klamra o mosiężnym połysku zdecydowanie miała w sobie coś wojskowego. Gdy dotarłem na najwyższy stopień, marszałkini cofnęła się w półobrocie i rzekła: „Bonjour monsieur”, z tym samym lekko ironicznym uśmiechem, dając mi, jak sądziłem, do zrozumienia, że wie o wiele więcej, niż mógłbym przypuszczać. Cokolwiek skonsternowany niewytłumaczalnym spotkaniem z tymi dwiema dyskretnymi wysłanniczkami przeszłości, przez jakiś czas wędrowałem na chybił trafił po pokojach, zszedłem na pierwsze piętro i znowu wróciłem na drugie. Elementy wyposażenia i eksponaty dopiero stopniowo i powoli zaczęły mi się składać w całość.
Ogólnie wszystko wyglądało tak, jak to opisał Flaubert w swoim korsykańskim dzienniku podróży: raczej skromne pokoje urządzone w guście Republiki, kilka świeczników i luster z weneckiego szkła, z czasem popstrzonych plamami i oślepłych; łagodny półcień, bo tak jak wtedy, gdy gościł tu Flaubert, skrzydła wysokich okien były wprawdzie rozwarte na oścież, ale okiennice z ciemnozielonych deszczułek przymknięto. Światło słoneczne kładło się pasiastymi smugami na dębowym parkiecie. Było tak, jakby od tamtego czasu nie minęła ani godzina. Z rzeczy wspomnianych przez Flauberta brakowało tylko cesarskiego płaszcza ze złotymi pszczołami, który wynurzał się z chiaroscuro przed jego oczyma. W gablotach spoczywały dokumenty rodzinne, wypisane ozdobnymi literami, dwie strzelby myśliwskie Carla Bonapartego, kilka pistoletów i floret.
Na ścianach wisiały kamee i inne miniatury, szereg kolorowanych stalorytów przedstawiających bitwy pod Frydlandem, Marengo i Austerlitz oraz, w ciężkich, pokrytych płatkami złota ramach, drzewo genealogiczne rodziny Bonapartów, przed którym na koniec się zatrzymałem. Na błękitnym tle wystrzelał z brunatnej ziemi ogromny dąb, na którego konarach i gałęziach zawieszone były białe, wycięte z papieru obłoczki, z wypisanymi imionami i datami życia ogółu członków rodziny cesarskiej i późniejszych napoleonidów. Byli tu zgromadzeni wszyscy, król Neapolu, król Rzymu i król Westfalii, Marianna Eliza, Maria Anuncjata i Maria Paulina, najradośniejsza i najpiękniejsza z siedmiorga rodzeństwa, nieszczęsny książę Reichstadtu, ornitolog i ichtiolog Karol Lucjan, Plon-Plon, syn Hieronima i Matyldy Letycji, jego córka, trzeci Napoleon, ten z wąsami jak sznureczki, Bonapartowie z Baltimore i jeszcze wielu innych.
Niepostrzeżenie, zapewne zauważywszy moją wyraźną fascynację tym genealogicznym dziełem sztuki, podeszła do mnie marszałkini Ney i nabożnym szeptem rzekła, że ta création unique wykonana została pod koniec ubiegłego stulecia przez córkę pewnego notariusza i wielkiego admiratora Napoleona w Corte. Liście i łodygi kwiatów, wśród których dla ozdoby umieszczono parę motyli, w dole obrazu, powiedziała marszałkini, to autentyczne zasuszone rośliny z makii, rojniki, mirty i rozmaryn, a ciemny, węźlasty pień, który odcina się wypukło od błękitnego tła, upleciony został z włosów dziewczyny, która czy to z miłości do cesarza, czy z miłości do ojca, musiała spędzić nad tą robotą nieskończone godziny.
Z szacunkiem pokiwałem głową na to wyjaśnienie i przez dłuższy czas jeszcze tkwiłem w miejscu, nim się odwróciłem i opuściłem salę, schodząc na pierwsze piętro, gdzie rodzina Bonapartów mieszkała od czasu przybycia do Ajaccio. Ojciec Napoleona, Carlo Bonaparte, który był sekretarzem Pasquale Paoliego, po klęsce, jaką patrioci ponieśli w nierównej walce z wojskami francuskimi, ze względów bezpieczeństwa udał się do nadbrzeżnego miasta. Wraz z Letycją, która wówczas nosiła już w swoim łonie Napoleona, ruszył przez górskie pustkowia i wąwozy interioru i wyobrażam sobie, że dwie drobne osoby jadące na osiołkach pośród majestatycznej panoramy albo przycupnięte samotnie w ciemną noc przy ogieńku musiały wyglądać jak Maria i Józef na którymś z licznych przedstawień ucieczki do Egiptu. W każdym razie ta dramatyczna podróż, jeśli wierzyć teorii o doświadczeniu prenatalnym, tłumaczy coś niecoś z charakteru późniejszego cesarza, nie na ostatku również to, że zawsze załatwiał wszystko z pewnym nadmiarem pośpiechu, na przykład sprawę własnych narodzin, kiedy to tak gwałtownie parł naprzód, że Letycja nie dotarła na posłanie położnicy i zmuszona była wydać go na świat na sofie w tak zwanym żółtym pokoju.
Może na pamiątkę tych godnych uwagi okoliczności, naznaczających początki jego drogi życiowej, Napoleon podarował później uwielbianej matce rzeźbioną z kości słoniowej bożonarodzeniową szopkę w dość wątpliwym guście, która do dziś wystawiona jest w Casa Bonaparte. Wprawdzie ani Letycji, ani Carlowi w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, kiedy przystosowywano się do nowego reżimu, nie śniło się, że dzieci, codziennie zasiadające wraz z nimi wokół stołu w jadalni, awansują kiedyś do rangi królów i królowych i że właśnie ten największy zawadiaka, wiecznie wikłający się w uliczne awantury ribulione, będzie kiedyś nosił koronę ogromnego, rozciągającego się niemal na całą Europę cesarstwa.
Ale cóż możemy z góry wiedzieć o przebiegu historii, która rozwija się wedle jakiegoś niedostępnego żadnej logice prawa i nieraz w decydującym momencie zmienia kierunek pod wpływem błahostek bez znaczenia, jak ledwo wyczuwalny podmuch powietrza, opadający na ziemię liść albo spojrzenie sprzęgające dwie pary oczu poprzez ludzką ciżbę. Nawet patrząc wstecz, nie umiemy rozpoznać, jak to naprawdę było przedtem i jak doszło do tego czy owego zdarzenia z dziejów powszechnych. Najdokładniejsza wiedza o przeszłości nie będzie bliższa prawdy, nieuchwytnej dla żadnej wyobraźni, niż na przykład twierdzenie tak absurdalne jak to, które kiedyś przedłożył mi pewien zamieszkały w belgijskiej stolicy, od dziesiątków lat zajęty badaniami nad Napoleonem, dyletant nazwiskiem Alfonse Huyghens, a zgodnie z którym wszystkie przewroty spowodowane w europejskich krajach i państwach przez cesarza Francuzów tłumaczyć należy po prostu jego daltonizmem, uniemożliwiającym odróżnianie koloru czerwonego od zielonego. Toteż, wedle belgijskiego badacza, im więcej krwi lało się na polu bitwy, tym więcej świeżo porastającej trawy widział wokół siebie Napoleon.
W porze wieczornej spacerowałem po Cours Napoléon, a potem przesiedziałem dwie godziny w małej knajpce niedaleko Gare Maritime, wpatrzony w biały statek. Przy kawie studiowałem ogłoszenia w lokalnej gazecie i zastanawiałem się, czyby nie pójść do kina. Bo lubię chodzić do kina w obcych miastach. Ale Judge Dredd w Empire,USS Alabama w Bonaparte i L’amour à tout prix w Letycji nie wydawały mi się właściwym zakończeniem tego dnia. Toteż koło dziesiątej byłem znów w hotelu, w którym zakwaterowałem się późnym przedpołudniem. Otworzyłem szeroko okna i wyglądałem na dachy miasta. Na ulicach tętnił jeszcze ruch, ale potem nagle zrobiło się całkiem cicho, na kilka sekund, aż, najwyraźniej ledwie o parę ulic dalej, z krótkim, suchym łoskotem eksplodowała bomba, co wszak na Korsyce często się zdarza. Położyłem się i wkrótce zasnąłem, z dźwiękiem klaksonów i syren w uszach.
Campo Santo
Moja pierwsza wyprawa po przybyciu do Piany wyprowadziła mnie poza miejscowość na drogę, zaraz opadającą stromo, przeraźliwymi wirażami, zakosami i serpentynami, która skrajem niemal pionowych, zarosłych zielonym gąszczem urwisk skalnych schodzi aż na dno głębokiego na kilkaset metrów wąwozu, otwierającego się ku zatoce Ficajola. Tam na dole, gdzie aż po lata powojenne licząca może dwanaście dusz gmina rybaków bytowała w byle jak skleconych, krytych blachą falistą, dziś po części zabitych deskami domostwach, spędziłem pół popołudnia wraz z kilkoma innymi wczasowiczami z Marsylii, Monachium albo Mediolanu, którzy umościli się ze swym prowiantem i różnego rodzaju praktycznym ekwipunkiem, parami albo w rodzinnych grupkach, w bardzo regularnych odstępach jedni od drugich, i długo, nie poruszając się, leżałem nad małym strumykiem, którego srebrzysta woda nawet teraz, pod koniec lata, nieprzerwanie i z owym przysłowiowym, swojskim mi od niepamiętnych czasów poszumem spadała znad ostatnich granitowych stopni u dna doliny, aby bezgłośnie wyzionąć ducha na plaży i wsiąknąć. Przypatrywałem się jaskółkom brzegówkom, które w zdumiewająco wielkiej liczbie krążyły wysoko wokół ognistej barwy klifów, prześlizgiwały się od strony rozświetlonej w cień i wystrzelały z cienia na światło, i sam tego popołudnia, dla mnie wypełnionego uczuciem wyzwolenia i rozciągającego się bez kresu we wszystkich kierunkach, wypłynąłem w morze, z niezwykłą łatwością, bardzo daleko, ba – tak daleko, że, jak myślałem, mogłoby mnie tak po prostu nieść i nieść, aż do wieczora i aż zapadnie noc. Gdy jednak potem, posłuszny owemu dziwnemu instynktowi, który trzyma nas przy życiu, zawróciłem znów w stronę lądu, z tej odległości przypominającego obcy kontynent, każdy kolejny ruch kosztował mnie coraz więcej wysiłku, i to nie jakobym posuwał się przeciwko prądowi, który dotąd mnie unosił; nie, zdawało mi się raczej, że muszę – jeśli można tak powiedzieć o powierzchni wody – piąć się coraz wyżej pod górę. Widok, który miałem przed oczyma, jak gdyby wypadł z ram, rozchwiany sam w sobie i migotliwy, górną krawędzią nachylał się o kilka stopni w moją stronę, a dolną o tyleż samo się oddalał. Niekiedy w dodatku miałem wrażenie, że to, co tak groźnie sterczy przede mną, nie jest wcale wycinkiem rzeczywistego świata, ale wywróconym na zewnątrz, podbiegniętym sinoczarnymi plamami obrazem nieprzezwyciężalnej słabości wewnętrznej. Jeszcze trudniej niż dotrzeć do brzegu było potem wspinać się po krętej szosie i ledwo wydeptanych ścieżkach, które od czasu do czasu biegną w prostej linii między pętlami. Choć stawiałem krok za krokiem powoli i bardzo równomiernie, w skumulowanym na skalnych ścianach skwarze popołudnia niebawem pot wystąpił mi na czoło, a krew pulsowała w szyi tak jak znieruchomiałym ze strachu jaszczurkom, które napotykałem wciąż na swojej drodze. Upłynęło dobre półtorej godziny, nim znalazłem się znów na wysokości Piany i jak ktoś, kto opanował sztukę lewitacji, mogłem niejako w stanie nieważkości kroczyć między leżącymi na skraju domami i ogrodami oraz wzdłuż muru okalającego teren, na którym miejscowi grzebią swoich zmarłych. Jak się okazało, gdy wszedłem przez skrzypiącą w zawiasach żelazną furtę, był to dość zaniedbany placyk w rodzaju tych, jakie nierzadko widuje się we Francji, robiący wrażenie raczej komunalnego gruntu przeznaczonego na świeckie odpady ludzkiej społeczności niż przedsionka wiecznego życia. Z grobów, które ciągną się w bezładnych, wciąż urywających się albo zwichrowanych rzędach w poprzek jałowego zbocza, wiele się zapadło, a niektóre przywalono nowymi, z późniejszych czasów. Niepewny i owładnięty ową znaną nam nawet dziś bojaźnią, by nie urazić zmarłych, mijałem potrzaskane cokoły i obramowania, obsunięte płyty, nadkruszone murki, utrącony, zniekształcony łuszczącą się rdzą krucyfiks, ołowianą urnę, rękę anioła – nieme szczątki porzuconego przed laty miasta, i nigdzie ani krzewinki albo drzewa, które rzucałoby cień, żadnych tuj ani cyprysów, jakie często sadzi się w krajach południowych na cmentarzach, już to ku pocieszeniu, już to na znak żałoby. Na pierwszy rzut oka wydało mi się doprawdy, że na nekropolii w Pianie naturę, dalece, jak zawsze mieliśmy nadzieję, przekraczającą naszą własną skończoność, upamiętniają już tylko sztuczne kwiaty, najwyraźniej z upodobaniem dostarczane klientom przez francuskie zakłady pogrzebowe, w kolorach lila, mauve i różowym, z jedwabiu, z nylonowego szyfonu, z barwionej porcelany albo z drutu i blachy, które wydawały się nie tyle świadectwem trwałego przywiązania, ile raczej czymś takim jak ostatecznie, wbrew wszelkim zapewnieniom, jawny dowód na to, że z całej wielorakiej urody życia naszym zmarłym oferujemy jedynie tandetną namiastkę. Dopiero rozejrzawszy się dokładniej, zauważyłem chwasty, wykę, macierzankę, biedrzeniec, koniczynę, krwawniki i rumianki, owsik złocisty, pszeniec i wiele innych nieznanych mi traw, które porastały kamienie, tworząc istne herbaria i miniaturowe krajobrazy, na wpół zielone, na wpół już uschnięte i nieporównanie piękniejsze, pomyślałem sobie, niż sprzedawane przez przycmentarnych ogrodników w Niemczech tak zwane dekoracje nagrobne, przeważnie składające się z doskonale jednakowych kępek wrzosu, karłowatych iglaków i bratków, usadzonych w ściśle geometrycznym porządku w niepokalanej, czarnej jak węgiel ziemi, które wciąż pozostają przykrym wspomnieniem z mego dziś już bardzo odległego dzieciństwa i młodości na Przedgórzu Alpejskim. Na cmentarzu w Pianie wśród wątłych łodyżek, źdźbeł i kłosków gdzieniegdzie wyzierał z jednego z tych owalnych, obrzeżonych złotym pasemkiem sepiowych portretów, jakie w krajach romańskich aż po lata sześćdziesiąte umieszczano na nagrobkach, któryś drogi zmarły: jasnowłosy huzar w kurtce mundurowej z wysoko zapiętym kołnierzem, dziewczyna zmarła w dziewiętnastą rocznicę urodzin, z twarzą niemal zatartą przez działanie światła i deszczu, krótkoszyi mężczyzna z grubym węzłem krawata, do 1958 roku urzędnik służb kolonialnych w Oranie, żołnierzyk w furażerce na bakier, który brał udział w daremnej obronie bazy pod Dien Bien Phu i ciężko ranny wrócił do domu. W niektórych miejscach chwasty zarastają już tabliczki wotywne z polerowanego marmuru, które znajdują się na nowszych grobach i z których większość nosi tylko lakoniczną inskrypcję Regrets alboRegrets éternels, wypisaną starannymi zawijasami, dziecinną ręką, zdawałoby się, skopiowanymi z wzornika. Regrets éternels – jak prawie wszystkie formuły, którymi wyrażamy uczucia wobec naszych zmarłych, i ta zawiera pewną dwuznaczność, ponieważ komunikat wiecznotrwałego żalu ze strony pozostałych przy życiu nie tylko ogranicza się do absolutnego minimum, ale – jeśli się dobrze zastanowić – brzmi niemal jak posłane w ślad za zmarłymi wyznanie winy, jak zdawkowa prośba o wyrozumiałość, kierowana do tych, których przedwcześnie złożono do ziemi. Wolne od wszelkiej dwuznaczności i jasne zdawały mi się tylko nazwiska samych zmarłych, a wiele z nich zarówno semantycznie, jak dźwiękowo wyróżniało się taką doskonałością, jak gdyby ci, którzy je przedtem nosili, już za życia byli świętymi albo przebywającymi tylko na krótkich występach gościnnych wysłannikami z odległego świata, urojonego przez nasze wyższe tęsknoty. A przecież i oni, Gregorio Grimaldi, Angelina Bonavita, Natale Nicoli, Santo Santini, Serafino Fontana czy Archangelo Casabianca, w rzeczywistości nie byli odporni na ludzką złość, własną i cudzą. W układzie tutejszego cmentarza, ujawniającym się dopiero stopniowo w trakcie wędrówki pomiędzy grobami, uderzało zresztą, że zmarli wprawdzie chowani byli na ogół wedle przynależności klanowej, a więc Ceccaldi przy Ceccaldich, Quilichini przy Quilichinich, że jednak ten stary porządek, zasadzający się na zaledwie tuzinie nazwisk, dawno temu ustąpić musiał przed wymogami nowoczesnego życia cywilnego, gdzie każdy reprezentuje wyłącznie siebie i na koniec tylko dla siebie i swoich najbliższych dostaje wyznaczone miejsce, możliwie dopasowane do stopnia jego zamożności albo miary ubóstwa. Jeśli w małych gminach Korsyki nigdzie nie może być mowy o bogactwie pyszniącym się ostentacyjnymi grobowcami, to przecież, nawet na cmentarzyku takim jak w Pianie, istnieje kilka kaplic nagrobnych z frontonami, gdzie lepiej sytuowani znaleźli odpowiednie dla siebie ostatnie schronienie. Niższy szczebel społeczny znamionują z kolei nagrobki w kształcie sarkofagów, wedle stanu posiadania tam pochowanych sporządzone z płyt granitowych albo betonowych. U grobów jeszcze pośledniejszych zmarłych kamienne płyty leżą bezpośrednio na ziemi. Ci, którym nawet na takie przykrycie grobu nie wystarcza środków, muszą zadowolić się turkusowym albo różowym żwirkiem ujętym w wąskie obramowanie, a całkiem biedni mają tylko zatknięty w ziemię krzyż, blaszany albo byle jak zespawany z rur studziennych, czasem powleczony emalią lub opleciony złotym sznureczkiem. W ten sposób także cmentarz Piany, miejscowości do niedawna zamieszkiwanej właściwie wyłącznie przez ludzi mniej lub bardziej biednych, odzwierciedla, podobnie jak nekropolie naszych wielkich miast, zdeterminowaną przez nierówny podział dóbr doczesnych hierarchię społeczną ze wszystkimi jej szczeblami. Największe kamienie z reguły trafiają na groby najbogatszych, bo z ich strony najprędzej można się obawiać, że nie ustąpią potomnym schedy i mogliby nosić się z zamiarem odzyskania tego, co stracili. Spiętrzone nad nimi potężne głazy maskuje się, rzecz jasna, nie bez samooszukańczej chytrości, jako pomniki głębokiej czci. Znamienne, że tego rodzaju zabiegi nie wydają się konieczne przy zgonie naszych mniejszych braci, w godzinie śmierci nieposiadających na własność bodaj nic prócz ubrania, w którym się ich grzebie, myślałem, spoglądając z wysokości górnego rzędu ponad cmentarzem i srebrzystymi wierzchołkami drzewek oliwnych za murem na połyskującą daleko w dole zatokę Porto. Co mnie wtedy, na miejscu spoczynku zmarłych, szczególnie zdumiało, to fakt, że żaden napis nagrobny nie sięgał w przeszłość głębiej niż jakieś sześćdziesiąt–siedemdziesiąt lat. Wyjaśnienie znalazłem kilka miesięcy później w poświęconej osobliwym stosunkom korsykańskim, krwawym porachunkom i bandytom, pod wieloma względami wzorcowej dla mnie pracy Stephena Wilsona, jednego z moich tutejszych kolegów, który prezentuje czytelnikowi zgromadzony w ciągu wielu lat pracy badawczej materiał w sposób maksymalnie staranny, przejrzysty i powściągliwy. Brak jakichkolwiek dat śmierci z lat wcześniejszych nawet niż początek naszego wieku nie wynikał, jak zrazu przypuszczałem, z tymczasem rozpowszechnionej praktyki stopniowego likwidowania starszych grobów ani też nie tłumaczył się tym, że w Pianie istniało kiedyś inne miejsce pochówku, ale brał się po prostu stąd, że w ogóle cmentarze na Korsyce zaprowadzono oficjalnym zarządzeniem dopiero w połowie ostatniego stulecia i jeszcze długo potem instytucja ta nie była przez ludność akceptowana. W raporcie z 1893 roku czytamy na przykład, że z miejskiego cmentarza w Ajaccio korzystali jedynie ludzie ubodzy oraz protestanci, zwani tu luterani. Najwyraźniej zmarłego, który miał na własność jakiś kawałek ziemi, nie chciano albo nie śmiano zabierać gdzieś daleko od ojcowizny. Przez stulecia praktykowany na Korsyce obyczaj pochówku na odziedziczonej po przodkach ziemi przypominał kontrakt dotyczący niezbywalności owego gruntu, milcząco odnawiany z pokolenia na pokolenie między każdym zmarłym a jego potomstwem. Wszędzie, da paese a paese, natykamy się zatem na małe kapliczki, grobowce i mauzolea, tu pod kasztanowcem, tam w przesianym światłem i cieniem gaju oliwnym, pośrodku grzędy dyń, na polu owsa albo na stoku porośniętym pierzastym, żółtozielonym koprem włoskim. W takich miejscach, nierzadko szczególnie pięknych i zapewniających rozległy widok na rodzinne grunta, wioskę i dalsze okolice, zmarli przebywali niejako wciąż u siebie, nie na wygnaniu, i mogli nadal czuwać nad granicami swego terytorium. Gdzieś, nie pamiętam już gdzie, przeczytałem też, że niektóre stare Korsykanki miały zwyczaj wieczorem zachodzić do kwatery zmarłych, by ich posłuchać i naradzać się z nimi nad użytkowaniem gruntów oraz innymi kwestiami tyczącymi właściwego postępowania w życiu. Ci, którzy nie mieli na własność ani skrawka ziemi – pasterze, wyrobnicy, włoscy robotnicy rolni i inni biedacy – przez długi czas, gdy umierali, zaszywani byli po prostu w worek i wrzucani do dołu zamykanego pokrywą. Taki wspólny grób, gdzie zwłoki leżały zapewne jak groch z kapustą, nazywał się arca i w niektórych miejscowościach był kamiennym budyneczkiem bez drzwi i okien, a zmarłych spychano do środka przez otwór w dachu, na który trzeba było się wspinać po stopniach na zewnętrznym murze. W Campodonico pod Orezzą zaś, jak donosi Stephen Wilson, bezrolnych strącano po prostu do jaru, co wedle słów zmarłego w 1952 roku w wieku osiemdziesięciu pięciu lat bandyty nazwiskiem Muzzarettu w gminie Grossa praktykowano jeszcze za jego czasów. Ten zwyczaj, również podyktowany przez różnice majątkowe i społeczny ład, nie pozwala jednak wnosić o lekceważeniu albo pogardzie dla uboższych zmarłych. Jeśli środki pozwalały, im także składano dowody czci. Korsykańskie obrzędy żałobne były z zasady nader wyrafinowane i miały wysoce dramatyczny charakter. Drzwi i okiennice domu nawiedzonego nieszczęściem zamykano, niekiedy nawet całą fasadę malowano na czarno. Zwłoki, umyte i świeżo ubrane, względnie w nierzadkich wypadkach gwałtownej śmierci pozostawione tak jak były, zbrukane krwią, wystawiano na marach w najlepszej izbie, która przeważnie nie była przeznaczona do użytku żywych, lecz stanowiła raczej domenę zmarłych członków rodziny, tak zwanych antichi alboantenati. Od czasu wprowadzenia fotografii, będącej wszak w gruncie rzeczy ni mniej, ni więcej tylko materializacją widmowych zjawisk za pośrednictwem bardzo problematycznej sztuki czarodziejskiej, na ścianach wisiały tam podobizny rodziców i dziadków oraz bliższych i dalszych krewnych, którzy, mimo że nie byli już przy życiu albo właśnie dlatego, liczyli się jako prawdziwe głowy rodu. Pod ich nieprzejednanym spojrzeniem odbywało się czuwanie przy zmarłym, kiedy to kobiety, zazwyczaj skazane na milczenie, przejmowały główną rolę, przez całą noc zawodziły, krzyczały i zwłaszcza gdy chodziło o ofiarę mordu, niczym furie z praczasów rwały włosy z głowy i orały sobie twarze paznokciami, najwyraźniej nieprzytomne ze ślepego gniewu i bólu, podczas gdy mężczyźni stali w ciemnej sieni i na schodach, uderzając kolbami strzelb o podłogę. Stephen Wilson zaznacza, jak to naoczni świadkowie, którzy w XIX wieku i aż po okres międzywojenny asystowali przy takich czuwaniach, byli zdumieni, że lamentnice z jednej strony wprawiają się w rodzaj transu, doznają zawrotów głowy i padają bez ducha, a z drugiej strony wcale nie sprawiają wrażenia, jakoby ulegały prawdziwym emocjom. W niektórych relacjach, pisze Stephen Wilson, mowa jest nawet o niezwykłej nieczułości albo odrętwieniu, kiedy to śpiewaczka, mimo całej pasji przebijającej konwulsyjnie w najwyższych rejestrach głosu, nie roni ani jednej łzy. Wobec tak na pozór lodowatej samokontroli niektórzy komentatorzy skłonni są w żałobnych pieniach zawodzonych przez voceratrici widzieć nakazane tradycją, czcze widowisko, z którym to poglądem zgadza się też obserwacja, że już zgromadzenie żałobnego chóru wymaga niebagatelnych przygotowań praktycznych, a sam śpiew – racjonalnej reżyserii. W gruncie rzeczy jednak ten rodzaj wyrachowania nie kłóci się bynajmniej z autentyczną, doprawdy bliską samozatraty rozpaczą, ponieważ rozterka między ekspresją najgłębiej odczuwanego, dławiącego bólu duszy a dbałym o estetykę modulacji, przemyślnym, jeśli nie wręcz sprytnym manipulowaniem publicznością, której demonstrujemy nasze cierpienie, to przecież, na wszystkich szczeblach cywilizacyjnego rozwoju, najbardziej charakterystyczna cecha naszego popapranego gatunku, nieufającego już samemu sobie. W literaturze antropologicznej, u Frazera, Huizingi, Eliadego, Lévi-Straussa i Bilza, znajdujemy wiele opisów, jak to w dawnych kulturach plemiennych uczestnicy obrzędów inicjacyjnych i ofiarnych za sprawą jakiegoś podprogowo wciąż czynnego mechanizmu autopercepcji zachowywali bardzo precyzyjną świadomość, że ich kompulsywny, zawsze połączony z zadawaniem sobie ran i okaleczeniami ekstremizm to na dobrą sprawę nic tylko czyste komedianctwo, choć niekiedy posunięte do granic śmierci. Również ludzie znajdujący się w ciężkim stanie psychicznym mają gdzieś w zakamarku serca wyraźne poczucie, że występują w sztuce, pisanej w najprawdziwszym znaczeniu tego słowa na ich ciele. Zresztą patologiczny stan korsykańskich voceratrici, w którym kompletna zapaść łączy się ze skrajną samokontrolą, zapewne tylko nieznacznie różni się od stanu somnambulików, którzy od dobrych dwustu lat co wieczór na scenach mieszczańskich oper popadają w najdokładniej wystudiowane paroksyzmy histerii. Jakkolwiek by rzecz się miała, po żałobnych lamentach w ciemnym, migoczącym światłem jednej jedynej świeczki domostwie zmarłego odbywała się stypa. Koszta, jakie w związku z tą trwającą często wiele dni biesiadą trzeba było ponieść dla honoru domu i nieboszczyka, były tak znaczne, że mogły doprowadzić rodzinę do ruiny, jeśli nieszczęściem, na przykład w toku wendety, zdarzały się jedne po drugich liczne zgony i zabójstwa. Żałobę noszono przez pięć lat i dłużej, w wypadku śmierci małżonka – przez całą resztę życia. Nic dziwnego więc, że zapiętą po szyję czarną suknię z czarną chustą na głowę i garnitur z czarnego prążkowanego welwetu aż po wiek dwudziesty brano za korsykański strój narodowy. Wedle relacji dawnych podróżników czarne postaci, obecne wszędzie na uliczkach miast, miasteczek i na wsi, rozsiewały aurę melancholii, która nawet w najbardziej słoneczne dni kładła się jak cień na zielonolistnej wyspie i przywodziła na myśl obrazy Poussina, na przykład Rzeź niewiniątek alboŚmierć Germanika. Komemoracja zmarłych właściwie nie miała końca. Co roku w Dzień Zaduszny w korsykańskich domach specjalnie dla nich zastawiano stół albo przynajmniej na parapecie okna wykładano, jak dla głodnych ptaków zimą, nieco pieczywa, wierzono bowiem, że nocą przychodzą w odwiedziny, aby się trochę pożywić. Przed drzwiami wystawiano też cebrzyk z ugotowanymi kasztanami dla wędrownych żebraków, którzy w wyobrażeniach ludności osiadłej reprezentowali niespokojnie tułające się duchy. A ponieważ zmarłym, jak wiadomo, zawsze jest zimno, pilnowano, by ogień na palenisku nie wygasł przed nadejściem świtu. Wszystko to świadczy zarówno o stałej trosce, jak o nieprzezwyciężalnym lęku ze strony pozostałych przy życiu, zmarli bowiem uchodzili za istoty przewrażliwione, zawistne, mściwe, skore do zwady i przebiegłe. Dość było najdrobniejszego pretekstu, by niezawodnie okazali swoją niełaskę. Wedle powszechnego mniemania bynajmniej nie przebywali na wieki w bezpiecznej dali zaświatów, traktowano ich nadal jak tubylczych krewnych, tyle że znajdujących się w szczególnym stanie i jako communità dei defunti tworzących swego rodzaju solidarną wspólnotę przeciwko tym, którzy jeszcze nie umarli. Ledwo o piędź mniejsi niż za życia, krążą tu i tam, grupkami i gromadami, a niekiedy drogą maszerują całe ich pułki w regularnym szyku pod chorągwią. Słyszano, jak gadają i szepczą dziwnym falsetem, jednak z ich mowy nie rozumiano nic prócz imienia tego, kogo zamierzają w następnej kolejności zabrać. Wiele jest opowieści o pojawianiu się zmarłych bądź o sposobach, jakich używają, aby zaznaczyć swoją obecność. Aż do niedawna istnieli ludzie, którzy widywali słabe światełka nad domem, gdzie niebawem ktoś umierał, słyszeli, jak ni stąd, ni zowąd zawył pies, po północy przed drzwiami zatrzymywał się skrzypiący wóz albo z ciemności makii dobiegał odgłos werbla. Tam, w bezkresnej, niemal nietkniętej ludzką ręką przestrzeni, przebywały zastępy zmarłych, stamtąd się wynurzali, by zapewnić sobie należny udział w życiu, odziani w luźne, powiewające peleryny bractwa pogrzebowego albo w pstrokate uniformy fizylierów, którzy padli na polach bitewnych Wagram i Waterloo. Tradycyjnie zwano ich cumpagnia, mumma albosquadra d’Arozza i wierzono, że chcą dostać się do swych dawnych mieszkań lub wręcz do kościołów, by odmówić bluźnierczy różaniec za nowego rekruta. Ale obawy budziła nie tylko potęga z roku na rok coraz liczebniejszych szwadronów zmarłych, krążyły też pojedyncze, zamyślające o zemście, niespokojne duchy, czyhały przy drodze na podróżnych, znienacka wychylały się zza skał albo pokazywały w zaułku, i to przeważnie w niedobrych porach, w południe, kiedy wszyscy siedzą za stołem, albo po dzwonach na Anioł Pański, kiedy w krótkim czasie między zachodem słońca a nadejściem nocy ziemię zasnuwa blady cień. Nieraz też ktoś po robocie wracał z pola z niepokojącą wieścią, że na pustkowiu, gdzie przecież zazwyczaj rozpoznaje się po sylwetce i chodzie każdego mieszkańca własnej albo sąsiedniej wsi, dał się widzieć jakiś pokrzywiony cudzoziemiec, jeśli nie wręcz fulcina, żniwiarka, z sierpem w ręce. Dorothy Carrington, w latach pięćdziesiątych często i długo przebywająca na Korsyce, donosi, że niejaki Jean Cesari, którego poznała w Londynie jako człowieka światłego, doskonale obznajomionego z zasadami naukowego myślenia i który potem wprowadził ją w tajniki swojej korsykańskiej ojczyzny, był do głębi przekonany o rzeczywistej obecności duchów, ba – klął się na wszystko, że sam je słyszał i widział. Pytany, w jakiej postaci objawiają się duchy i czy spotyka się wśród nich także własnych zmarłych krewnych i przyjaciół, Cesari mówił, że na pierwszy rzut oka wyglądają tak jak normalni ludzie, ale gdy się przypatrzeć dokładniej, ich twarze zacierają się i są rozedrgane na obrzeżach niczym twarze aktorów w starych filmach. Czasem nawet wyraźnie rysuje się tylko górna część ich ciała, a reszta rozwiewa się na podobieństwo dymu. Poza takimi, znanymi również z innych kultur ludowych opowieściami na Korsyce jeszcze w dziesięcioleciach po ostatniej wojnie szeroko rozpowszechnione było przekonanie, że pewne szczególne osoby pozostają poniekąd w służbie śmierci. Ci tak zwani culpa morti, acciatori albomazzeri, zarówno mężczyźni, jak