Campo santo - W. G. Sebald - ebook + książka

Campo santo ebook

Sebald W.G.

0,0

Opis

Campo santo jest świadectwem ewolucji twórczości W.G. Sebalda: począwszy od prac literaturoznawczych, przez brawurową, wyzwoloną z gorsetu naukowości eseistykę, aż po niedającą się sklasyfikować gatunkowo prozę. Na tom składają się cztery utwory napisane do książki o Korsyce, która nigdy nie została ukończona, a także kilkanaście szkiców poświęconych postaciom takim jak Jean Améry, Bruce Chatwin, Peter Handke, Franz Kafka, Alexander Kluge czy Vladimir Nabokov.

To nieciągła opowieść o narodzinach i dojrzewaniu Sebalda jako pisarza oddającego się refleksji nad funkcjonowaniem mechanizmów pamięci, rozmytą ontologią świata i upadkiem cywilizacji. Autora Campo santo można wręcz uznać za inkarnację anioła historii, znanego z tekstu Waltera Benjamina: „Tam, gdzie przed nami pojawia się łańcuch zdarzeń, on widzi jedną wieczną katastrofę”.

O autorze:

W.G. Sebald (1944–2001) – niemiecki prozaik, eseista, poeta, krytyk literacki i literaturoznawca; jeden z najwybitniejszych pisarzy europejskich drugiej połowy XX wieku. Urodził się w Wertachu w Bawarii, studiował literaturę niemiecką i angielską na uniwersytetach we Freiburgu i w szwajcarskim Fryburgu. Od roku 1966, z krótkimi przerwami, studiował i pracował w Anglii, najpierw na Uniwersytecie Manchesterskim, potem na Uniwersytecie Anglii Wschodniej w Norwich (był m.in. założycielem i pierwszym dyrektorem działającego przy tamtejszej uczelni British Centre for Literary Translation). Do najważniejszych dzieł Sebalda należą tomy prozatorskie Czuję. Zawrót głowy (1990, wyd. polskie 1998), Wyjechali (1992, wyd. polskie 2005), Pierścienie Saturna (1995, wyd. polskie 2009) i Austerlitz (2001, wyd. polskie 2007); w Polsce ukazały się także wykłady Wojna powietrzna i literatura (1999, wyd. polskie 2012) oraz książka z pogranicza eseju i prozy Campo santo (2003, wyd. polskie 2014). W.G. Sebald był laureatem wielu prestiżowych nagród literackich; w ostatnich latach życia wymieniano go jako kandydata do Nagrody Nobla w dziedzinie literatury. Zginął w wypadku samochodowym w okolicach Norwich.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 273

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału Campo Santo
Co­py­ri­ght © 2003, The Es­tate of W.G. Se­bald All ri­ghts re­se­rved
Co­py­ri­ght © for this edi­tion by Za­kład Na­ro­dowy im. Osso­liń­skich, 2022
Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Mał­go­rzata Łu­ka­sie­wicz
Po­sło­wie: Co­py­ri­ght © Re­nata Lis
Wy­da­nie I elek­tro­niczne
Wro­cław 2023
Se­ria Se­bald
Re­dak­tor pro­wa­dzący: Pa­weł Szro­niak
Re­dak­cja: Agnieszka Ra­biń­ska
Re­dak­cja po­sło­wia: Pa­weł Szro­niak
Ko­rekta: Iza­bela Po­ręba, Anna Gą­dek
Re­dak­cja tech­niczna: Agata Kemp­czyń­ska
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: Agnieszka Pa­sier­ska | Pra­cow­nia Pa­pie­rówka
Opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficzne, ła­ma­nie wer­sji pa­pie­ro­wej: ma­nu­fak­tura
Przy­go­to­wa­nie wy­da­nia elek­tro­nicz­nego: eLi­tera s.c.
Nie­upo­waż­nione po­wie­la­nie lub wy­ko­rzy­sty­wa­nie utworu sta­nowi na­ru­sze­nie praw au­tor­skich.
ISBN 978-83-66257-45-0
Wy­daw­nic­two Osso­li­neum
ul. Szew­ska 37
50-139 Wro­cław
wy­daw­nic­two@osso­li­neum.pl
www.wy­daw­nic­two.osso­li­neum.pl

PROZA

Mała wy­cieczka do Ajac­cio

We wrze­śniu ubie­głego roku, pod­czas dwu­ty­go­dnio­wych wa­ka­cji na Kor­syce, po­je­cha­łem pew­nego razu nie­bie­skim au­to­bu­sem li­nio­wym w dół za­chod­niego wy­brzeża do Ajac­cio, aby się tro­chę ro­zej­rzeć po tym mie­ście, o któ­rym wie­dzia­łem je­dy­nie, że tam przy­szedł na świat ce­sarz Na­po­leon. Był piękny, pro­mienny dzień, po­wiew bryzy znad mo­rza po­ru­szał lekko wit­kami palm na Place Ma­réchal Foch, w por­cie jak wielka góra lo­dowa stał śnież­no­biały sta­tek tu­ry­styczny, ja zaś, w po­czu­ciu, że je­stem wolny i swo­bodny, wę­dro­wa­łem po ulicz­kach, nie­kiedy za­cho­dzi­łem do ciem­nych, prze­past­nych bram, z pew­nym na­bo­żeń­stwem od­czy­ty­wa­łem na­zwi­ska ob­cych lo­ka­to­rów na bla­sza­nych skrzyn­kach na li­sty i pró­bo­wa­łem so­bie wy­obra­zić, jak by to było, gdy­bym miesz­kał w jed­nej z tych ka­mien­nych twierdz, za­jęty aż do końca ży­cia wy­łącz­nie stu­dio­wa­niem mi­nio­nego i mi­ja­ją­cego czasu. Po­nie­waż jed­nak nikt z nas nie może na­prawdę tylko po pro­stu so­bie być i wszy­scy mu­simy za­wsze przed­się­brać coś mniej lub bar­dziej sen­sow­nego, kieł­ku­jącą we mnie ide­alną wi­zję paru ostat­nich, nie­skrę­po­wa­nych żad­nymi obo­wiąz­kami lat wkrótce wy­parła po­trzeba za­peł­nie­nia czymś po­po­łu­dnia, i tak to, sam nie wiem jak, zna­la­złem się w hallu Mu­sée Fesch z no­tat­ni­kiem, ołów­kiem i bi­le­tem wstępu w ręce.

Jo­seph Fesch, jak prze­czy­ta­łem po­tem w swoim sta­rym Gu­ide Bleu, był sy­nem matki Le­ty­cji Bo­na­parte z jej póź­nego, dru­giego mał­żeń­stwa z pew­nym szwaj­car­skim ofi­ce­rem w służ­bie ge­nu­eń­skiej, a więc przy­rod­nim wu­jem Na­po­le­ona. W po­cząt­kach swo­jej ekle­zja­stycz­nej ka­riery spra­wo­wał po­śledni urząd ko­ścielny w Ajac­cio. Mia­no­wany wsze­lako przez sio­strzeńca ar­cy­bi­sku­pem Lyonu i am­ba­sa­do­rem przy Sto­licy Apo­stol­skiej, stał się jed­nym z naj­bar­dziej nie­na­sy­co­nych ko­lek­cjo­ne­rów sztuki w tej epoce – epoce, kiedy to ry­nek był do­słow­nie za­lany ob­ra­zami i dzie­łami, za re­wo­lu­cji po­ścią­ga­nymi z ko­ścio­łów, klasz­to­rów i pa­ła­ców, ode­bra­nymi emi­gran­tom i zdo­by­tymi przy plą­dro­wa­niu ho­len­der­skich i wło­skich miast.

Fesch za­mie­rzał ni mniej, ni wię­cej, tylko udo­ku­men­to­wać w swo­jej pry­wat­nej ko­lek­cji całą hi­sto­rię sztuki eu­ro­pej­skiej. Nie wia­domo do­kład­nie, ile ob­ra­zów fak­tycz­nie po­sia­dał, po­dobno około trzy­dzie­stu ty­sięcy. Wśród tego, co po jego śmierci w 1838 roku i po roz­ma­itych ma­chloj­kach Jó­zefa Bo­na­par­tego, który był wy­ko­nawcą te­sta­mentu, tra­fiło do spe­cjal­nie w tym celu zbu­do­wa­nego w Ajac­cio mu­zeum, znaj­duje się Ma­donna Co­sima Tury, Ma­donna pod gir­landą Bot­ti­cel­lego, Mar­twa na­tura z tu­rec­kim ko­bier­cem Pier­fran­ce­sca Cit­ta­di­niego, Owoce z pa­pugą Spa­dina, Por­tret mło­dzieńca z rę­ka­wiczką Ty­cjana i inne cu­downe ob­razy.

Naj­pięk­niej­szy owego po­po­łu­dnia wy­dał mi się pe­wien ob­raz Pie­tra Pa­oli­niego, który żył i pra­co­wał w XVII wieku w Lukce. Przed­sta­wia na ma­to­wo­czar­nym, tylko ku le­wej stro­nie prze­cho­dzą­cym w bar­dzo ciemny brąz tle może trzy­dzie­sto­let­nią ko­bietę. Ko­bieta ma wiel­kie, me­lan­cho­lijne oczy i nosi suk­nię ko­loru nocy, na­wet w za­ry­sach nie­od­ci­na­jącą się od ciem­nego oto­cze­nia, czyli wła­ści­wie nie­wi­doczną, a prze­cież obecną każ­dym fał­dem i za­ła­ma­niem ma­te­riału. Jej szyję ota­cza na­szyj­nik z pe­reł. Prawą ręką obej­muje opie­kuń­czo có­reczkę, która stoi przed nią bo­kiem, zwró­cona ku skra­jowi ob­razu, ale po­ważną twarz, zda­wa­łoby się, ze śla­dami le­d­wie obe­schłych łez, ob­raca w kie­runku wi­dza jak gdyby z nie­mym wy­zwa­niem. Dziew­czynka ma na so­bie ce­gla­sto­czer­woną suk­nię, czer­wony strój nosi też naj­wy­żej trzy­ca­lowy żoł­nie­rzyk-lalka, któ­rego dziew­czynka wy­ciąga w na­szą stronę, czy to dla upa­mięt­nie­nia ojca bę­dą­cego na wy­pra­wie wo­jen­nej, czy to dla obrony przed na­szym złym spoj­rze­niem. Długo sta­łem przed tym po­dwój­nym por­tre­tem i wi­dzia­łem ujętą w nim, jak mi się wtedy wy­da­wało, całą nie­zgłę­bioną nie­dolę ży­cia.

Nim opu­ści­łem mu­zeum, zsze­dłem jesz­cze do su­te­reny, gdzie wy­sta­wiony jest zbiór na­po­le­oń­skich pa­mią­tek i de­wo­cjo­na­liów. Są tam ozdo­bione głową i ini­cja­łami Na­po­le­ona no­żyki do otwie­ra­nia li­stów, pie­czątki, noże sprę­ży­nowe, ta­ba­kierki i puszki na ty­toń, mi­nia­tury wszyst­kich krew­nych i mnó­stwa po­tom­ków, syl­wetki i bi­skwi­towe me­da­liony, stru­sie jajo z wy­ma­lo­waną sceną egip­ską, ta­le­rze z barw­nej ma­jo­liki, por­ce­la­nowe fi­li­żanki, gip­sowe po­pier­sia, ala­ba­strowe fi­gurki, od­lany z brązu Na­po­leon na wiel­błą­dzie oraz, pod szkla­nym klo­szem pra­wie wy­so­ko­ści czło­wieka, kro­jem przy­po­mi­na­jąca frak, nad­je­dzona przez mole mun­du­rowa kurtka z czer­wo­nymi la­mów­kami i dwu­na­stoma mo­sięż­nymi gu­zi­kami – „L’ha­bit d’un co­lo­nel des Chas­seurs de la Garde, que porta Na­po­léon Ier”.

Poza tym można obej­rzeć liczne wy­ko­nane z ka­mie­nia my­dla­nego i ko­ści sło­nio­wej po­sążki ce­sa­rza, które uka­zują go w zna­nych po­zach, naj­pierw wiel­ko­ści około dzie­się­ciu cen­ty­me­trów, a po­tem co­raz to mniej­sze, aż wła­ści­wie nic już nie wi­dać, tylko ślepą plamkę bieli, może ga­snący punkt zbiegu hi­sto­rii ludz­ko­ści. Jedna z tych mi­ni­fi­gu­rek przed­sta­wia Na­po­le­ona po ab­dy­ka­cji „sur le ro­cher de l’île de Sa­inte-Hélène”. Na­po­leon, nie więk­szy od ziarnka gro­chu, w płasz­czu i trój­gra­nia­stym ka­pe­lu­szu, sie­dzi w po­zy­cji ka­wa­le­ryj­skiej na sto­łeczku, który umiesz­czony jest na czubku fak­tycz­nie po­cho­dzą­cego z wy­spy odłamka tufu, i ze zmarsz­czoną brwią pa­trzy w dal. Na pewno nie było mu słodko, tam, po­śród pust­ko­wia Atlan­tyku, i mu­siało mu bra­ko­wać pod­niet mi­nio­nego ży­cia, zwłasz­cza że, jak się zdaje, na nie­licz­nych wier­nych dru­hach, któ­rzy to­wa­rzy­szyli mu w osa­mot­nie­niu, też nie można było po­le­gać.

Ta­kie wnio­ski na­su­wałby przy­naj­mniej opu­bli­ko­wany w dniu mo­jej wi­zyty w Mu­sée Fesch ar­ty­kuł w „Corse-Ma­tin”, w któ­rym nie­jaki pro­fe­sor René Maury twier­dzi, że prze­pro­wa­dzone w la­bo­ra­to­riach FBI ba­da­nia kilku wło­sów z głowy ce­sa­rza do­wo­dzą nie­zbi­cie, „que Na­po­léon a len­te­ment été em­po­isonné à l’ar­se­nic à Sa­inte-Hélène, en­tre 1817 et 1821, par l’un de ses com­pa­gnons d’exil, le comte de Mon­tho­lon, sur l’in­sti­ga­tion de sa femme Al­bine qui était de­ve­nue la ma­îtresse de l’em­pe­reur et s’est tro­uvée en­ce­inte de lui”. Nie wiem do­prawdy, co na­leży są­dzić o ta­kich hi­sto­riach. Wszak mit Na­po­le­ona zro­dził naj­prze­dziw­niej­sze opo­wie­ści, za­wsze po­wo­łu­jące się na nie­od­parte fakty. Kafka na przy­kład opo­wiada, że 11 li­sto­pada 1911 roku był w Ru­dol­fi­num na con­férence, któ­rej te­ma­tem była la légende de Na­po­léon, i że nie­jaki Ri­che­pin, krzepki pięć­dzie­się­cio­la­tek o szczu­płej ta­lii i na­stro­szo­nej kę­dzie­rzawo, a za­ra­zem przy­le­ga­ją­cej do czaszki fry­zu­rze na mo­dłę Dau­deta, twier­dził mię­dzy in­nymi, ja­koby daw­niej co roku otwie­rano grób Na­po­le­ona, aby de­fi­lu­jący przed nim in­wa­li­dzi mo­gli uj­rzeć za­bal­sa­mo­wa­nego ce­sa­rza. Ale jako że jego twarz była już nieco obrzmiała i zie­lon­kawa, po­tem zwy­czaj do­rocz­nego otwie­ra­nia grobu za­rzu­cono. Sam Ri­che­pin jed­nak, pi­sze Kafka, wi­dział jesz­cze mar­twego ce­sa­rza, trzy­many na ręku przez stry­jecz­nego dziadka, który swego czasu słu­żył w Afryce i dla któ­rego ko­men­dant spe­cjal­nie po­le­cił otwo­rzyć grób. Zresztą con­férence, jak czy­tamy da­lej w za­pi­sku Kafki, za­koń­czyła się przy­sięgą pre­le­genta, że na­wet za ty­siąc lat każdy okruch jego zwłok, gdyby miał świa­do­mość, go­tów byłby po­dą­żyć na we­zwa­nie Na­po­le­ona.

Opu­ściw­szy mu­zeum kar­dy­nała Fe­scha, przez czas ja­kiś sie­dzia­łem na ka­mien­nej ławce przy Place Le­ti­zia, który wła­ści­wie jest tylko nie­du­żym, po­ło­żo­nym mię­dzy wy­so­kimi do­mami, za­drze­wio­nym skwer­kiem, gdzie eu­ka­lip­tusy i ole­an­dry, palmy, drzewka lau­rowe i mirty two­rzą oazę w środku mia­sta. Że­la­zne szta­chety od­dzie­lają skwe­rek od ulicy, a po dru­giej stro­nie wznosi się biało tyn­ko­wana fa­sada Casa Bo­na­parte. Cho­rą­giew Re­pu­bliki po­wie­wała nad bramą, przez którą dość zwar­tym stru­mie­niem wcho­dzili i wy­cho­dzili zwie­dza­jący. Ho­len­drzy, Niemcy, Bel­go­wie, Fran­cuzi, Au­striacy, Włosi, a raz cała grupa bar­dzo dys­tyn­go­wa­nych sta­rych Ja­poń­czy­ków. Więk­szość z nich już od­pły­nęła i po­po­łu­dnie do­bie­gało kresu, gdy wresz­cie wsze­dłem do bu­dynku. Ciem­nawy hall był opu­sto­szały. Na­wet sta­no­wi­sko przy ka­sie wy­da­wało się pu­ste. Do­piero kiedy sta­ną­łem tuż przy la­dzie i wła­śnie się­ga­łem po jedną z wy­sta­wio­nych tam wi­do­kó­wek, do­strze­głem, że za ladą, na obi­tym czarną skórą, od­chy­lo­nym w tył biu­ro­wym krze­śle sie­dzi – a można by bez mała po­wie­dzieć: leży – młoda ko­bieta.

Trzeba było wręcz za­pu­ścić wzrok po­nad kra­wę­dzią lady, aby ją zo­ba­czyć, i to spoj­rze­nie na ka­sjerkę Casa Bo­na­parte, praw­do­po­dob­nie wy­po­czy­wa­jącą tylko po dłu­gim sta­niu i może przy­sy­pia­jącą, było jedną z owych dziw­nie roz­cią­gnię­tych w cza­sie chwil, które pa­mięta się jesz­cze po la­tach. Gdy ka­sjerka się pod­nio­sła, oka­zało się, że jest to dama bar­dzo słusz­nej po­stury. Można było ją so­bie wy­obra­zić na sce­nie ope­ro­wej, jak wy­czer­pana dra­ma­tem swego ży­cia, śpiewa La­scia­temi mo­rire albo ja­kąś inną fi­nalną arię. Da­leko oso­bliw­sze niż sko­ja­rze­nie z ope­rową diwą było jed­nak jej wi­doczne do­piero w na­stęp­nej chwili, po­tem zaś tym bar­dziej zdu­mie­wa­jące po­do­bień­stwo do ce­sa­rza Fran­cu­zów, w któ­rego domu ro­dzin­nym spra­wo­wała straż.

Miała tę samą okrą­głą twarz, te same duże, wy­łu­pia­ste oczy, te same opa­da­jące ko­smy­kami na czoło płowe włosy. Gdy wrę­czyła mi bi­let i zo­rien­to­wała się, że nie mogę ode­rwać od niej oczu, uśmiech­nęła się do mnie wy­ro­zu­miale i rze­kła gło­sem wręcz uwo­dzi­ciel­skim, że zwie­dza­nie domu za­czyna się od dru­giej kon­dy­gna­cji. Wsze­dłem po czar­nych mar­mu­ro­wych scho­dach i zdu­mia­łem się nie­mało, gdy na gór­nym po­de­ście przy­jęła mnie ko­lejna dama, która naj­wy­raź­niej rów­nież wy­wo­dziła się z li­nii na­po­le­oń­skiej bądź też ja­koś przy­po­mi­nała mi Mas­sénę albo Macka, albo jesz­cze któ­re­goś z owych le­gen­dar­nych mar­szał­ków fran­cu­skich, pew­nie dla­tego że za­wsze wy­obra­ża­łem ich so­bie jako ród ka­rzeł­ko­wa­tych he­ro­sów.

Dama, która ocze­ki­wała mnie u góry scho­dów, od­zna­czała się mia­no­wi­cie ude­rza­jąco ni­skim wzro­stem, które to wra­że­nie spo­tę­go­wane było jesz­cze przez krótką szyję i bar­dzo krót­kie, le­dwo się­ga­jące bio­der ręce. Po­nadto no­siła na so­bie ze­staw tri­co­lore: nie­bie­ską spód­nicę, białą bluzkę i czer­wony, opi­na­jący ta­lię pa­sek, któ­rego ma­sywna klamra o mo­sięż­nym po­ły­sku zde­cy­do­wa­nie miała w so­bie coś woj­sko­wego. Gdy do­tar­łem na naj­wyż­szy sto­pień, mar­szał­kini cof­nęła się w pół­ob­ro­cie i rze­kła: „Bon­jour mon­sieur”, z tym sa­mym lekko iro­nicz­nym uśmie­chem, da­jąc mi, jak są­dzi­łem, do zro­zu­mie­nia, że wie o wiele wię­cej, niż mógł­bym przy­pusz­czać. Co­kol­wiek skon­ster­no­wany nie­wy­tłu­ma­czal­nym spo­tka­niem z tymi dwiema dys­kret­nymi wy­słan­nicz­kami prze­szło­ści, przez ja­kiś czas wę­dro­wa­łem na chy­bił tra­fił po po­ko­jach, zsze­dłem na pierw­sze pię­tro i znowu wró­ci­łem na dru­gie. Ele­menty wy­po­sa­że­nia i eks­po­naty do­piero stop­niowo i po­woli za­częły mi się skła­dać w ca­łość.

Ogól­nie wszystko wy­glą­dało tak, jak to opi­sał Flau­bert w swoim kor­sy­kań­skim dzien­niku po­dróży: ra­czej skromne po­koje urzą­dzone w gu­ście Re­pu­bliki, kilka świecz­ni­ków i lu­ster z we­nec­kiego szkła, z cza­sem po­pstrzo­nych pla­mami i ośle­płych; ła­godny pół­cień, bo tak jak wtedy, gdy go­ścił tu Flau­bert, skrzy­dła wy­so­kich okien były wpraw­dzie roz­warte na oścież, ale okien­nice z ciem­no­zie­lo­nych desz­czu­łek przy­mknięto. Świa­tło sło­neczne kła­dło się pa­sia­stymi smu­gami na dę­bo­wym par­kie­cie. Było tak, jakby od tam­tego czasu nie mi­nęła ani go­dzina. Z rze­czy wspo­mnia­nych przez Flau­berta bra­ko­wało tylko ce­sar­skiego płasz­cza ze zło­tymi psz­czo­łami, który wy­nu­rzał się z chia­ro­scuro przed jego oczyma. W ga­blo­tach spo­czy­wały do­ku­menty ro­dzinne, wy­pi­sane ozdob­nymi li­te­rami, dwie strzelby my­śliw­skie Carla Bo­na­par­tego, kilka pi­sto­le­tów i flo­ret.

Na ścia­nach wi­siały ka­mee i inne mi­nia­tury, sze­reg ko­lo­ro­wa­nych sta­lo­ry­tów przed­sta­wia­ją­cych bi­twy pod Fry­dlan­dem, Ma­rengo i Au­ster­litz oraz, w cięż­kich, po­kry­tych płat­kami złota ra­mach, drzewo ge­ne­alo­giczne ro­dziny Bo­na­par­tów, przed któ­rym na ko­niec się za­trzy­ma­łem. Na błę­kit­nym tle wy­strze­lał z bru­nat­nej ziemi ogromny dąb, na któ­rego ko­na­rach i ga­łę­ziach za­wie­szone były białe, wy­cięte z pa­pieru ob­łoczki, z wy­pi­sa­nymi imio­nami i da­tami ży­cia ogółu człon­ków ro­dziny ce­sar­skiej i póź­niej­szych na­po­le­oni­dów. Byli tu zgro­ma­dzeni wszy­scy, król Ne­apolu, król Rzymu i król West­fa­lii, Ma­rianna Eliza, Ma­ria Anun­cjata i Ma­ria Pau­lina, naj­ra­do­śniej­sza i naj­pięk­niej­sza z sied­miorga ro­dzeń­stwa, nie­szczę­sny książę Re­ich­stadtu, or­ni­to­log i ich­tio­log Ka­rol Lu­cjan, Plon-Plon, syn Hie­ro­nima i Ma­tyldy Le­ty­cji, jego córka, trzeci Na­po­leon, ten z wą­sami jak sznu­reczki, Bo­na­par­to­wie z Bal­ti­more i jesz­cze wielu in­nych.

Nie­po­strze­że­nie, za­pewne za­uwa­żyw­szy moją wy­raźną fa­scy­na­cję tym ge­ne­alo­gicz­nym dzie­łem sztuki, po­de­szła do mnie mar­szał­kini Ney i na­boż­nym szep­tem rze­kła, że ta créa­tion uni­que wy­ko­nana zo­stała pod ko­niec ubie­głego stu­le­cia przez córkę pew­nego no­ta­riu­sza i wiel­kiego ad­mi­ra­tora Na­po­le­ona w Corte. Li­ście i ło­dygi kwia­tów, wśród któ­rych dla ozdoby umiesz­czono parę mo­tyli, w dole ob­razu, po­wie­działa mar­szał­kini, to au­ten­tyczne za­su­szone ro­śliny z ma­kii, roj­niki, mirty i roz­ma­ryn, a ciemny, węź­la­sty pień, który od­cina się wy­pu­kło od błę­kit­nego tła, uple­ciony zo­stał z wło­sów dziew­czyny, która czy to z mi­ło­ści do ce­sa­rza, czy z mi­ło­ści do ojca, mu­siała spę­dzić nad tą ro­botą nie­skoń­czone go­dziny.

Z sza­cun­kiem po­ki­wa­łem głową na to wy­ja­śnie­nie i przez dłuż­szy czas jesz­cze tkwi­łem w miej­scu, nim się od­wró­ci­łem i opu­ści­łem salę, scho­dząc na pierw­sze pię­tro, gdzie ro­dzina Bo­na­par­tów miesz­kała od czasu przy­by­cia do Ajac­cio. Oj­ciec Na­po­le­ona, Carlo Bo­na­parte, który był se­kre­ta­rzem Pa­squ­ale Pa­oliego, po klę­sce, jaką pa­trioci po­nie­śli w nie­rów­nej walce z woj­skami fran­cu­skimi, ze wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa udał się do nad­brzeż­nego mia­sta. Wraz z Le­ty­cją, która wów­czas no­siła już w swoim ło­nie Na­po­le­ona, ru­szył przez gór­skie pust­ko­wia i wą­wozy in­te­rioru i wy­obra­żam so­bie, że dwie drobne osoby ja­dące na osioł­kach po­śród ma­je­sta­tycz­nej pa­no­ramy albo przy­cup­nięte sa­mot­nie w ciemną noc przy ogieńku mu­siały wy­glą­dać jak Ma­ria i Jó­zef na któ­rymś z licz­nych przed­sta­wień ucieczki do Egiptu. W każ­dym ra­zie ta dra­ma­tyczna po­dróż, je­śli wie­rzyć teo­rii o do­świad­cze­niu pre­na­tal­nym, tłu­ma­czy coś nie­coś z cha­rak­teru póź­niej­szego ce­sa­rza, nie na ostatku rów­nież to, że za­wsze za­ła­twiał wszystko z pew­nym nad­mia­rem po­śpie­chu, na przy­kład sprawę wła­snych na­ro­dzin, kiedy to tak gwał­tow­nie parł na­przód, że Le­ty­cja nie do­tarła na po­sła­nie po­łoż­nicy i zmu­szona była wy­dać go na świat na so­fie w tak zwa­nym żół­tym po­koju.

Może na pa­miątkę tych god­nych uwagi oko­licz­no­ści, na­zna­cza­ją­cych po­czątki jego drogi ży­cio­wej, Na­po­leon po­da­ro­wał póź­niej uwiel­bia­nej matce rzeź­bioną z ko­ści sło­nio­wej bo­żo­na­ro­dze­niową szopkę w dość wąt­pli­wym gu­ście, która do dziś wy­sta­wiona jest w Casa Bo­na­parte. Wpraw­dzie ani Le­ty­cji, ani Car­lowi w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych i osiem­dzie­sią­tych, kiedy przy­sto­so­wy­wano się do no­wego re­żimu, nie śniło się, że dzieci, co­dzien­nie za­sia­da­jące wraz z nimi wo­kół stołu w ja­dalni, awan­sują kie­dyś do rangi kró­lów i kró­lo­wych i że wła­śnie ten naj­więk­szy za­wa­diaka, wiecz­nie wi­kła­jący się w uliczne awan­tury ri­bu­lione, bę­dzie kie­dyś no­sił ko­ronę ogrom­nego, roz­cią­ga­ją­cego się nie­mal na całą Eu­ropę ce­sar­stwa.

Ale cóż mo­żemy z góry wie­dzieć o prze­biegu hi­sto­rii, która roz­wija się we­dle ja­kie­goś nie­do­stęp­nego żad­nej lo­gice prawa i nie­raz w de­cy­du­ją­cym mo­men­cie zmie­nia kie­ru­nek pod wpły­wem bła­ho­stek bez zna­cze­nia, jak le­dwo wy­czu­walny po­dmuch po­wie­trza, opa­da­jący na zie­mię liść albo spoj­rze­nie sprzę­ga­jące dwie pary oczu po­przez ludzką ciżbę. Na­wet pa­trząc wstecz, nie umiemy roz­po­znać, jak to na­prawdę było przed­tem i jak do­szło do tego czy owego zda­rze­nia z dzie­jów po­wszech­nych. Naj­do­kład­niej­sza wie­dza o prze­szło­ści nie bę­dzie bliż­sza prawdy, nie­uchwyt­nej dla żad­nej wy­obraźni, niż na przy­kład twier­dze­nie tak ab­sur­dalne jak to, które kie­dyś przed­ło­żył mi pe­wien za­miesz­kały w bel­gij­skiej sto­licy, od dzie­siąt­ków lat za­jęty ba­da­niami nad Na­po­le­onem, dy­le­tant na­zwi­skiem Al­fonse Huy­ghens, a zgod­nie z któ­rym wszyst­kie prze­wroty spo­wo­do­wane w eu­ro­pej­skich kra­jach i pań­stwach przez ce­sa­rza Fran­cu­zów tłu­ma­czyć na­leży po pro­stu jego dal­to­ni­zmem, unie­moż­li­wia­ją­cym od­róż­nia­nie ko­loru czer­wo­nego od zie­lo­nego. To­też, we­dle bel­gij­skiego ba­da­cza, im wię­cej krwi lało się na polu bi­twy, tym wię­cej świeżo po­ra­sta­ją­cej trawy wi­dział wo­kół sie­bie Na­po­leon.

W po­rze wie­czor­nej spa­ce­ro­wa­łem po Co­urs Na­po­léon, a po­tem prze­sie­dzia­łem dwie go­dziny w ma­łej knajpce nie­da­leko Gare Ma­ri­time, wpa­trzony w biały sta­tek. Przy ka­wie stu­dio­wa­łem ogło­sze­nia w lo­kal­nej ga­ze­cie i za­sta­na­wia­łem się, czyby nie pójść do kina. Bo lu­bię cho­dzić do kina w ob­cych mia­stach. Ale Judge Dredd w Em­pire,USS Ala­bama w Bo­na­parte i L’amour à tout prix w Le­ty­cji nie wy­da­wały mi się wła­ści­wym za­koń­cze­niem tego dnia. To­też koło dzie­sią­tej by­łem znów w ho­telu, w któ­rym za­kwa­te­ro­wa­łem się póź­nym przed­po­łu­dniem. Otwo­rzy­łem sze­roko okna i wy­glą­da­łem na da­chy mia­sta. Na uli­cach tęt­nił jesz­cze ruch, ale po­tem na­gle zro­biło się cał­kiem ci­cho, na kilka se­kund, aż, naj­wy­raź­niej le­d­wie o parę ulic da­lej, z krót­kim, su­chym ło­sko­tem eks­plo­do­wała bomba, co wszak na Kor­syce czę­sto się zda­rza. Po­ło­ży­łem się i wkrótce za­sną­łem, z dźwię­kiem klak­so­nów i sy­ren w uszach.

Campo Santo

Moja pierw­sza wy­prawa po przy­by­ciu do Piany wy­pro­wa­dziła mnie poza miej­sco­wość na drogę, za­raz opa­da­jącą stromo, prze­raź­li­wymi wi­ra­żami, za­ko­sami i ser­pen­ty­nami, która skra­jem nie­mal pio­no­wych, za­ro­słych zie­lo­nym gąsz­czem urwisk skal­nych scho­dzi aż na dno głę­bo­kiego na kil­ka­set me­trów wą­wozu, otwie­ra­ją­cego się ku za­toce Fi­ca­jola. Tam na dole, gdzie aż po lata po­wo­jenne li­cząca może dwa­na­ście dusz gmina ry­ba­ków by­to­wała w byle jak skle­co­nych, kry­tych bla­chą fa­li­stą, dziś po czę­ści za­bi­tych de­skami do­mo­stwach, spę­dzi­łem pół po­po­łu­dnia wraz z kil­koma in­nymi wcza­so­wi­czami z Mar­sy­lii, Mo­na­chium albo Me­dio­lanu, któ­rzy umo­ścili się ze swym pro­wian­tem i róż­nego ro­dzaju prak­tycz­nym ekwi­pun­kiem, pa­rami albo w ro­dzin­nych grup­kach, w bar­dzo re­gu­lar­nych od­stę­pach jedni od dru­gich, i długo, nie po­ru­sza­jąc się, le­ża­łem nad ma­łym stru­my­kiem, któ­rego sre­brzy­sta woda na­wet te­raz, pod ko­niec lata, nie­prze­rwa­nie i z owym przy­sło­wio­wym, swoj­skim mi od nie­pa­mięt­nych cza­sów po­szu­mem spa­dała znad ostat­nich gra­ni­to­wych stopni u dna do­liny, aby bez­gło­śnie wy­zio­nąć du­cha na plaży i wsiąk­nąć. Przy­pa­try­wa­łem się ja­skół­kom brze­gów­kom, które w zdu­mie­wa­jąco wiel­kiej licz­bie krą­żyły wy­soko wo­kół ogni­stej barwy kli­fów, prze­śli­zgi­wały się od strony roz­świe­tlo­nej w cień i wy­strze­lały z cie­nia na świa­tło, i sam tego po­po­łu­dnia, dla mnie wy­peł­nio­nego uczu­ciem wy­zwo­le­nia i roz­cią­ga­ją­cego się bez kresu we wszyst­kich kie­run­kach, wy­pły­ną­łem w mo­rze, z nie­zwy­kłą ła­two­ścią, bar­dzo da­leko, ba – tak da­leko, że, jak my­śla­łem, mo­głoby mnie tak po pro­stu nieść i nieść, aż do wie­czora i aż za­pad­nie noc. Gdy jed­nak po­tem, po­słuszny owemu dziw­nemu in­stynk­towi, który trzyma nas przy ży­ciu, za­wró­ci­łem znów w stronę lądu, z tej od­le­gło­ści przy­po­mi­na­ją­cego obcy kon­ty­nent, każdy ko­lejny ruch kosz­to­wał mnie co­raz wię­cej wy­siłku, i to nie ja­ko­bym po­su­wał się prze­ciwko prą­dowi, który do­tąd mnie uno­sił; nie, zda­wało mi się ra­czej, że mu­szę – je­śli można tak po­wie­dzieć o po­wierzchni wody – piąć się co­raz wy­żej pod górę. Wi­dok, który mia­łem przed oczyma, jak gdyby wy­padł z ram, roz­chwiany sam w so­bie i mi­go­tliwy, górną kra­wę­dzią na­chy­lał się o kilka stopni w moją stronę, a dolną o ty­leż samo się od­da­lał. Nie­kiedy w do­datku mia­łem wra­że­nie, że to, co tak groź­nie ster­czy przede mną, nie jest wcale wy­cin­kiem rze­czy­wi­stego świata, ale wy­wró­co­nym na ze­wnątrz, pod­bie­gnię­tym si­no­czar­nymi pla­mami ob­ra­zem nie­prze­zwy­cię­żal­nej sła­bo­ści we­wnętrz­nej. Jesz­cze trud­niej niż do­trzeć do brzegu było po­tem wspi­nać się po krę­tej szo­sie i le­dwo wy­dep­ta­nych ścież­kach, które od czasu do czasu bie­gną w pro­stej li­nii mię­dzy pę­tlami. Choć sta­wia­łem krok za kro­kiem po­woli i bar­dzo rów­no­mier­nie, w sku­mu­lo­wa­nym na skal­nych ścia­nach skwa­rze po­po­łu­dnia nie­ba­wem pot wy­stą­pił mi na czoło, a krew pul­so­wała w szyi tak jak znie­ru­cho­mia­łym ze stra­chu jasz­czur­kom, które na­po­ty­ka­łem wciąż na swo­jej dro­dze. Upły­nęło do­bre pół­to­rej go­dziny, nim zna­la­złem się znów na wy­so­ko­ści Piany i jak ktoś, kto opa­no­wał sztukę le­wi­ta­cji, mo­głem nie­jako w sta­nie nie­waż­ko­ści kro­czyć mię­dzy le­żą­cymi na skraju do­mami i ogro­dami oraz wzdłuż muru oka­la­ją­cego te­ren, na któ­rym miej­scowi grze­bią swo­ich zmar­łych. Jak się oka­zało, gdy wsze­dłem przez skrzy­piącą w za­wia­sach że­la­zną furtę, był to dość za­nie­dbany pla­cyk w ro­dzaju tych, ja­kie nie­rzadko wi­duje się we Fran­cji, ro­biący wra­że­nie ra­czej ko­mu­nal­nego gruntu prze­zna­czo­nego na świec­kie od­pady ludz­kiej spo­łecz­no­ści niż przed­sionka wiecz­nego ży­cia. Z gro­bów, które cią­gną się w bez­ład­nych, wciąż ury­wa­ją­cych się albo zwi­chro­wa­nych rzę­dach w po­przek ja­ło­wego zbo­cza, wiele się za­pa­dło, a nie­które przy­wa­lono no­wymi, z póź­niej­szych cza­sów. Nie­pewny i owład­nięty ową znaną nam na­wet dziś bo­jaź­nią, by nie ura­zić zmar­łych, mi­ja­łem po­trza­skane co­koły i ob­ra­mo­wa­nia, ob­su­nięte płyty, nad­kru­szone murki, utrą­cony, znie­kształ­cony łusz­czącą się rdzą kru­cy­fiks, oło­wianą urnę, rękę anioła – nieme szczątki po­rzu­co­nego przed laty mia­sta, i ni­g­dzie ani krze­winki albo drzewa, które rzu­ca­łoby cień, żad­nych tuj ani cy­pry­sów, ja­kie czę­sto sa­dzi się w kra­jach po­łu­dnio­wych na cmen­ta­rzach, już to ku po­cie­sze­niu, już to na znak ża­łoby. Na pierw­szy rzut oka wy­dało mi się do­prawdy, że na ne­kro­po­lii w Pia­nie na­turę, da­lece, jak za­wsze mie­li­śmy na­dzieję, prze­kra­cza­jącą na­szą wła­sną skoń­czo­ność, upa­mięt­niają już tylko sztuczne kwiaty, naj­wy­raź­niej z upodo­ba­niem do­star­czane klien­tom przez fran­cu­skie za­kłady po­grze­bowe, w ko­lo­rach lila, mauve i ró­żo­wym, z je­dwa­biu, z ny­lo­no­wego szy­fonu, z bar­wio­nej por­ce­lany albo z drutu i bla­chy, które wy­da­wały się nie tyle świa­dec­twem trwa­łego przy­wią­za­nia, ile ra­czej czymś ta­kim jak osta­tecz­nie, wbrew wszel­kim za­pew­nie­niom, jawny do­wód na to, że z ca­łej wie­lo­ra­kiej urody ży­cia na­szym zmar­łym ofe­ru­jemy je­dy­nie tan­detną na­miastkę. Do­piero ro­zej­rzaw­szy się do­kład­niej, za­uwa­ży­łem chwa­sty, wykę, ma­cie­rzankę, bie­drze­niec, ko­ni­czynę, krwaw­niki i ru­mianki, owsik zło­ci­sty, psze­niec i wiele in­nych nie­zna­nych mi traw, które po­ra­stały ka­mie­nie, two­rząc istne her­ba­ria i mi­nia­tu­rowe kra­jo­brazy, na wpół zie­lone, na wpół już uschnięte i nie­po­rów­na­nie pięk­niej­sze, po­my­śla­łem so­bie, niż sprze­da­wane przez przy­cmen­tar­nych ogrod­ni­ków w Niem­czech tak zwane de­ko­ra­cje na­grobne, prze­waż­nie skła­da­jące się z do­sko­nale jed­na­ko­wych kę­pek wrzosu, kar­ło­wa­tych igla­ków i brat­ków, usa­dzo­nych w ści­śle geo­me­trycz­nym po­rządku w nie­po­ka­la­nej, czar­nej jak wę­giel ziemi, które wciąż po­zo­stają przy­krym wspo­mnie­niem z mego dziś już bar­dzo od­le­głego dzie­ciń­stwa i mło­do­ści na Przed­gó­rzu Al­pej­skim. Na cmen­ta­rzu w Pia­nie wśród wą­tłych ło­dy­żek, źdźbeł i kło­sków gdzie­nie­gdzie wy­zie­rał z jed­nego z tych owal­nych, obrze­żo­nych zło­tym pa­sem­kiem se­pio­wych por­tre­tów, ja­kie w kra­jach ro­mań­skich aż po lata sześć­dzie­siąte umiesz­czano na na­grob­kach, któ­ryś drogi zmarły: ja­sno­włosy hu­zar w kurtce mun­du­ro­wej z wy­soko za­pię­tym koł­nie­rzem, dziew­czyna zmarła w dzie­więt­na­stą rocz­nicę uro­dzin, z twa­rzą nie­mal za­tartą przez dzia­ła­nie świa­tła i desz­czu, krót­ko­szyi męż­czy­zna z gru­bym wę­złem kra­wata, do 1958 roku urzęd­nik służb ko­lo­nial­nych w Ora­nie, żoł­nie­rzyk w fu­ra­żerce na ba­kier, który brał udział w da­rem­nej obro­nie bazy pod Dien Bien Phu i ciężko ranny wró­cił do domu. W nie­któ­rych miej­scach chwa­sty za­ra­stają już ta­bliczki wo­tywne z po­le­ro­wa­nego mar­muru, które znaj­dują się na now­szych gro­bach i z któ­rych więk­szość nosi tylko la­ko­niczną in­skryp­cję Re­grets alboRe­grets éter­nels, wy­pi­saną sta­ran­nymi za­wi­ja­sami, dzie­cinną ręką, zda­wa­łoby się, sko­pio­wa­nymi z wzor­nika. Re­grets éter­nels – jak pra­wie wszyst­kie for­muły, któ­rymi wy­ra­żamy uczu­cia wo­bec na­szych zmar­łych, i ta za­wiera pewną dwu­znacz­ność, po­nie­waż ko­mu­ni­kat wiecz­no­tr­wa­łego żalu ze strony po­zo­sta­łych przy ży­ciu nie tylko ogra­ni­cza się do ab­so­lut­nego mi­ni­mum, ale – je­śli się do­brze za­sta­no­wić – brzmi nie­mal jak po­słane w ślad za zmar­łymi wy­zna­nie winy, jak zdaw­kowa prośba o wy­ro­zu­mia­łość, kie­ro­wana do tych, któ­rych przed­wcze­śnie zło­żono do ziemi. Wolne od wszel­kiej dwu­znacz­no­ści i ja­sne zda­wały mi się tylko na­zwi­ska sa­mych zmar­łych, a wiele z nich za­równo se­man­tycz­nie, jak dźwię­kowo wy­róż­niało się taką do­sko­na­ło­ścią, jak gdyby ci, któ­rzy je przed­tem no­sili, już za ży­cia byli świę­tymi albo prze­by­wa­ją­cymi tylko na krót­kich wy­stę­pach go­ścin­nych wy­słan­ni­kami z od­le­głego świata, uro­jo­nego przez na­sze wyż­sze tę­sk­noty. A prze­cież i oni, Gre­go­rio Gri­maldi, An­ge­lina Bo­na­vita, Na­tale Ni­coli, Santo San­tini, Se­ra­fino Fon­tana czy Ar­chan­gelo Ca­sa­bianca, w rze­czy­wi­sto­ści nie byli od­porni na ludzką złość, wła­sną i cu­dzą. W ukła­dzie tu­tej­szego cmen­ta­rza, ujaw­nia­ją­cym się do­piero stop­niowo w trak­cie wę­drówki po­mię­dzy gro­bami, ude­rzało zresztą, że zmarli wpraw­dzie cho­wani byli na ogół we­dle przy­na­leż­no­ści kla­no­wej, a więc Cec­caldi przy Cec­cal­dich, Qu­ili­chini przy Qu­ili­chi­nich, że jed­nak ten stary po­rzą­dek, za­sa­dza­jący się na za­le­d­wie tu­zi­nie na­zwisk, dawno temu ustą­pić mu­siał przed wy­mo­gami no­wo­cze­snego ży­cia cy­wil­nego, gdzie każdy re­pre­zen­tuje wy­łącz­nie sie­bie i na ko­niec tylko dla sie­bie i swo­ich naj­bliż­szych do­staje wy­zna­czone miej­sce, moż­li­wie do­pa­so­wane do stop­nia jego za­moż­no­ści albo miary ubó­stwa. Je­śli w ma­łych gmi­nach Kor­syki ni­g­dzie nie może być mowy o bo­gac­twie pysz­nią­cym się osten­ta­cyj­nymi gro­bow­cami, to prze­cież, na­wet na cmen­ta­rzyku ta­kim jak w Pia­nie, ist­nieje kilka ka­plic na­grob­nych z fron­to­nami, gdzie le­piej sy­tu­owani zna­leźli od­po­wied­nie dla sie­bie ostat­nie schro­nie­nie. Niż­szy szcze­bel spo­łeczny zna­mio­nują z ko­lei na­grobki w kształ­cie sar­ko­fa­gów, we­dle stanu po­sia­da­nia tam po­cho­wa­nych spo­rzą­dzone z płyt gra­ni­to­wych albo be­to­no­wych. U gro­bów jesz­cze po­śled­niej­szych zmar­łych ka­mienne płyty leżą bez­po­śred­nio na ziemi. Ci, któ­rym na­wet na ta­kie przy­kry­cie grobu nie wy­star­cza środ­ków, mu­szą za­do­wo­lić się tur­ku­so­wym albo ró­żo­wym żwir­kiem uję­tym w wą­skie ob­ra­mo­wa­nie, a cał­kiem biedni mają tylko za­tknięty w zie­mię krzyż, bla­szany albo byle jak ze­spa­wany z rur stu­dzien­nych, cza­sem po­wle­czony ema­lią lub ople­ciony zło­tym sznu­recz­kiem. W ten spo­sób także cmen­tarz Piany, miej­sco­wo­ści do nie­dawna za­miesz­ki­wa­nej wła­ści­wie wy­łącz­nie przez lu­dzi mniej lub bar­dziej bied­nych, od­zwier­cie­dla, po­dob­nie jak ne­kro­po­lie na­szych wiel­kich miast, zde­ter­mi­no­waną przez nie­równy po­dział dóbr do­cze­snych hie­rar­chię spo­łeczną ze wszyst­kimi jej szcze­blami. Naj­więk­sze ka­mie­nie z re­guły tra­fiają na groby naj­bo­gat­szych, bo z ich strony naj­prę­dzej można się oba­wiać, że nie ustą­pią po­tom­nym schedy i mo­gliby no­sić się z za­mia­rem od­zy­ska­nia tego, co stra­cili. Spię­trzone nad nimi po­tężne głazy ma­skuje się, rzecz ja­sna, nie bez sa­mo­oszu­kań­czej chy­tro­ści, jako po­mniki głę­bo­kiej czci. Zna­mienne, że tego ro­dzaju za­biegi nie wy­dają się ko­nieczne przy zgo­nie na­szych mniej­szych braci, w go­dzi­nie śmierci nie­po­sia­da­ją­cych na wła­sność bo­daj nic prócz ubra­nia, w któ­rym się ich grze­bie, my­śla­łem, spo­glą­da­jąc z wy­so­ko­ści gór­nego rzędu po­nad cmen­ta­rzem i sre­brzy­stymi wierz­choł­kami drze­wek oliw­nych za mu­rem na po­ły­sku­jącą da­leko w dole za­tokę Porto. Co mnie wtedy, na miej­scu spo­czynku zmar­łych, szcze­gól­nie zdu­miało, to fakt, że ża­den na­pis na­grobny nie się­gał w prze­szłość głę­biej niż ja­kieś sześć­dzie­siąt–sie­dem­dzie­siąt lat. Wy­ja­śnie­nie zna­la­złem kilka mie­sięcy póź­niej w po­świę­co­nej oso­bli­wym sto­sun­kom kor­sy­kań­skim, krwa­wym po­ra­chun­kom i ban­dy­tom, pod wie­loma wzglę­dami wzor­co­wej dla mnie pracy Ste­phena Wil­sona, jed­nego z mo­ich tu­tej­szych ko­le­gów, który pre­zen­tuje czy­tel­ni­kowi zgro­ma­dzony w ciągu wielu lat pracy ba­daw­czej ma­te­riał w spo­sób mak­sy­mal­nie sta­ranny, przej­rzy­sty i po­wścią­gliwy. Brak ja­kich­kol­wiek dat śmierci z lat wcze­śniej­szych na­wet niż po­czą­tek na­szego wieku nie wy­ni­kał, jak zrazu przy­pusz­cza­łem, z tym­cza­sem roz­po­wszech­nio­nej prak­tyki stop­nio­wego li­kwi­do­wa­nia star­szych gro­bów ani też nie tłu­ma­czył się tym, że w Pia­nie ist­niało kie­dyś inne miej­sce po­chówku, ale brał się po pro­stu stąd, że w ogóle cmen­ta­rze na Kor­syce za­pro­wa­dzono ofi­cjal­nym za­rzą­dze­niem do­piero w po­ło­wie ostat­niego stu­le­cia i jesz­cze długo po­tem in­sty­tu­cja ta nie była przez lud­ność ak­cep­to­wana. W ra­por­cie z 1893 roku czy­tamy na przy­kład, że z miej­skiego cmen­ta­rza w Ajac­cio ko­rzy­stali je­dy­nie lu­dzie ubo­dzy oraz pro­te­stanci, zwani tu lu­te­rani. Naj­wy­raź­niej zmar­łego, który miał na wła­sność ja­kiś ka­wa­łek ziemi, nie chciano albo nie śmiano za­bie­rać gdzieś da­leko od oj­co­wi­zny. Przez stu­le­cia prak­ty­ko­wany na Kor­syce oby­czaj po­chówku na odzie­dzi­czo­nej po przod­kach ziemi przy­po­mi­nał kon­trakt do­ty­czący nie­zby­wal­no­ści owego gruntu, mil­cząco od­na­wiany z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie mię­dzy każ­dym zmar­łym a jego po­tom­stwem. Wszę­dzie, da pa­ese a pa­ese, na­ty­kamy się za­tem na małe ka­pliczki, gro­bowce i mau­zo­lea, tu pod kasz­ta­now­cem, tam w prze­sia­nym świa­tłem i cie­niem gaju oliw­nym, po­środku grzędy dyń, na polu owsa albo na stoku po­ro­śnię­tym pie­rza­stym, żół­to­zie­lo­nym ko­prem wło­skim. W ta­kich miej­scach, nie­rzadko szcze­gól­nie pięk­nych i za­pew­nia­ją­cych roz­le­gły wi­dok na ro­dzinne grunta, wio­skę i dal­sze oko­lice, zmarli prze­by­wali nie­jako wciąż u sie­bie, nie na wy­gna­niu, i mo­gli na­dal czu­wać nad gra­ni­cami swego te­ry­to­rium. Gdzieś, nie pa­mię­tam już gdzie, prze­czy­ta­łem też, że nie­które stare Kor­sy­kanki miały zwy­czaj wie­czo­rem za­cho­dzić do kwa­tery zmar­łych, by ich po­słu­chać i na­ra­dzać się z nimi nad użyt­ko­wa­niem grun­tów oraz in­nymi kwe­stiami ty­czą­cymi wła­ści­wego po­stę­po­wa­nia w ży­ciu. Ci, któ­rzy nie mieli na wła­sność ani skrawka ziemi – pa­ste­rze, wy­rob­nicy, wło­scy ro­bot­nicy rolni i inni bie­dacy – przez długi czas, gdy umie­rali, za­szy­wani byli po pro­stu w wo­rek i wrzu­cani do dołu za­my­ka­nego po­krywą. Taki wspólny grób, gdzie zwłoki le­żały za­pewne jak groch z ka­pu­stą, na­zy­wał się arca i w nie­któ­rych miej­sco­wo­ściach był ka­mien­nym bu­dy­necz­kiem bez drzwi i okien, a zmar­łych spy­chano do środka przez otwór w da­chu, na który trzeba było się wspi­nać po stop­niach na ze­wnętrz­nym mu­rze. W Cam­po­do­nico pod Orezzą zaś, jak do­nosi Ste­phen Wil­son, bez­rol­nych strą­cano po pro­stu do jaru, co we­dle słów zmar­łego w 1952 roku w wieku osiem­dzie­się­ciu pię­ciu lat ban­dyty na­zwi­skiem Muz­za­rettu w gmi­nie Grossa prak­ty­ko­wano jesz­cze za jego cza­sów. Ten zwy­czaj, rów­nież po­dyk­to­wany przez róż­nice ma­jąt­kowe i spo­łeczny ład, nie po­zwala jed­nak wno­sić o lek­ce­wa­że­niu albo po­gar­dzie dla uboż­szych zmar­łych. Je­śli środki po­zwa­lały, im także skła­dano do­wody czci. Kor­sy­kań­skie ob­rzędy ża­łobne były z za­sady na­der wy­ra­fi­no­wane i miały wy­soce dra­ma­tyczny cha­rak­ter. Drzwi i okien­nice domu na­wie­dzo­nego nie­szczę­ściem za­my­kano, nie­kiedy na­wet całą fa­sadę ma­lo­wano na czarno. Zwłoki, umyte i świeżo ubrane, względ­nie w nie­rzad­kich wy­pad­kach gwał­tow­nej śmierci po­zo­sta­wione tak jak były, zbru­kane krwią, wy­sta­wiano na ma­rach w naj­lep­szej izbie, która prze­waż­nie nie była prze­zna­czona do użytku ży­wych, lecz sta­no­wiła ra­czej do­menę zmar­łych człon­ków ro­dziny, tak zwa­nych an­ti­chi alboan­te­nati. Od czasu wpro­wa­dze­nia fo­to­gra­fii, bę­dą­cej wszak w grun­cie rze­czy ni mniej, ni wię­cej tylko ma­te­ria­li­za­cją wid­mo­wych zja­wisk za po­śred­nic­twem bar­dzo pro­ble­ma­tycz­nej sztuki cza­ro­dziej­skiej, na ścia­nach wi­siały tam po­do­bi­zny ro­dzi­ców i dziad­ków oraz bliż­szych i dal­szych krew­nych, któ­rzy, mimo że nie byli już przy ży­ciu albo wła­śnie dla­tego, li­czyli się jako praw­dziwe głowy rodu. Pod ich nie­prze­jed­na­nym spoj­rze­niem od­by­wało się czu­wa­nie przy zmar­łym, kiedy to ko­biety, za­zwy­czaj ska­zane na mil­cze­nie, przej­mo­wały główną rolę, przez całą noc za­wo­dziły, krzy­czały i zwłasz­cza gdy cho­dziło o ofiarę mordu, ni­czym fu­rie z pra­cza­sów rwały włosy z głowy i orały so­bie twa­rze pa­znok­ciami, naj­wy­raź­niej nie­przy­tomne ze śle­pego gniewu i bólu, pod­czas gdy męż­czyźni stali w ciem­nej sieni i na scho­dach, ude­rza­jąc kol­bami strzelb o pod­łogę. Ste­phen Wil­son za­zna­cza, jak to na­oczni świad­ko­wie, któ­rzy w XIX wieku i aż po okres mię­dzy­wo­jenny asy­sto­wali przy ta­kich czu­wa­niach, byli zdu­mieni, że la­ment­nice z jed­nej strony wpra­wiają się w ro­dzaj transu, do­znają za­wro­tów głowy i pa­dają bez du­cha, a z dru­giej strony wcale nie spra­wiają wra­że­nia, ja­koby ule­gały praw­dzi­wym emo­cjom. W nie­któ­rych re­la­cjach, pi­sze Ste­phen Wil­son, mowa jest na­wet o nie­zwy­kłej nie­czu­ło­ści albo odrę­twie­niu, kiedy to śpie­waczka, mimo ca­łej pa­sji prze­bi­ja­ją­cej kon­wul­syj­nie w naj­wyż­szych re­je­strach głosu, nie roni ani jed­nej łzy. Wo­bec tak na po­zór lo­do­wa­tej sa­mo­kon­troli nie­któ­rzy ko­men­ta­to­rzy skłonni są w ża­łob­nych pie­niach za­wo­dzo­nych przez vo­ce­ra­trici wi­dzieć na­ka­zane tra­dy­cją, czcze wi­do­wi­sko, z któ­rym to po­glą­dem zga­dza się też ob­ser­wa­cja, że już zgro­ma­dze­nie ża­łob­nego chóru wy­maga nie­ba­ga­tel­nych przy­go­to­wań prak­tycz­nych, a sam śpiew – ra­cjo­nal­nej re­ży­se­rii. W grun­cie rze­czy jed­nak ten ro­dzaj wy­ra­cho­wa­nia nie kłóci się by­naj­mniej z au­ten­tyczną, do­prawdy bli­ską sa­mo­za­traty roz­pa­czą, po­nie­waż roz­terka mię­dzy eks­pre­sją naj­głę­biej od­czu­wa­nego, dła­wią­cego bólu du­szy a dba­łym o es­te­tykę mo­du­la­cji, prze­myśl­nym, je­śli nie wręcz spryt­nym ma­ni­pu­lo­wa­niem pu­blicz­no­ścią, któ­rej de­mon­stru­jemy na­sze cier­pie­nie, to prze­cież, na wszyst­kich szcze­blach cy­wi­li­za­cyj­nego roz­woju, naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­styczna ce­cha na­szego po­pa­pra­nego ga­tunku, nie­ufa­ją­cego już sa­memu so­bie. W li­te­ra­tu­rze an­tro­po­lo­gicz­nej, u Fra­zera, Hu­izingi, Elia­dego, Lévi-Straussa i Bilza, znaj­du­jemy wiele opi­sów, jak to w daw­nych kul­tu­rach ple­mien­nych uczest­nicy ob­rzę­dów ini­cja­cyj­nych i ofiar­nych za sprawą ja­kie­goś pod­pro­gowo wciąż czyn­nego me­cha­ni­zmu au­to­per­cep­cji za­cho­wy­wali bar­dzo pre­cy­zyjną świa­do­mość, że ich kom­pul­sywny, za­wsze po­łą­czony z za­da­wa­niem so­bie ran i oka­le­cze­niami eks­tre­mizm to na do­brą sprawę nic tylko czy­ste ko­me­dianc­two, choć nie­kiedy po­su­nięte do gra­nic śmierci. Rów­nież lu­dzie znaj­du­jący się w cięż­kim sta­nie psy­chicz­nym mają gdzieś w za­ka­marku serca wy­raźne po­czu­cie, że wy­stę­pują w sztuce, pi­sa­nej w naj­praw­dziw­szym zna­cze­niu tego słowa na ich ciele. Zresztą pa­to­lo­giczny stan kor­sy­kań­skich vo­ce­ra­trici, w któ­rym kom­pletna za­paść łą­czy się ze skrajną sa­mo­kon­trolą, za­pewne tylko nie­znacz­nie różni się od stanu som­nam­bu­li­ków, któ­rzy od do­brych dwu­stu lat co wie­czór na sce­nach miesz­czań­skich oper po­pa­dają w naj­do­kład­niej wy­stu­dio­wane pa­rok­sy­zmy hi­ste­rii. Jak­kol­wiek by rzecz się miała, po ża­łob­nych la­men­tach w ciem­nym, mi­go­czą­cym świa­tłem jed­nej je­dy­nej świeczki do­mo­stwie zmar­łego od­by­wała się stypa. Koszta, ja­kie w związku z tą trwa­jącą czę­sto wiele dni bie­siadą trzeba było po­nieść dla ho­noru domu i nie­bosz­czyka, były tak znaczne, że mo­gły do­pro­wa­dzić ro­dzinę do ru­iny, je­śli nie­szczę­ściem, na przy­kład w toku wen­dety, zda­rzały się jedne po dru­gich liczne zgony i za­bój­stwa. Ża­łobę no­szono przez pięć lat i dłu­żej, w wy­padku śmierci mał­żonka – przez całą resztę ży­cia. Nic dziw­nego więc, że za­piętą po szyję czarną suk­nię z czarną chu­stą na głowę i gar­ni­tur z czar­nego prąż­ko­wa­nego wel­wetu aż po wiek dwu­dzie­sty brano za kor­sy­kań­ski strój na­ro­dowy. We­dle re­la­cji daw­nych po­dróż­ni­ków czarne po­staci, obecne wszę­dzie na ulicz­kach miast, mia­ste­czek i na wsi, roz­sie­wały aurę me­lan­cho­lii, która na­wet w naj­bar­dziej sło­neczne dni kła­dła się jak cień na zie­lo­no­list­nej wy­spie i przy­wo­dziła na myśl ob­razy Po­us­sina, na przy­kład Rzeź nie­wi­nią­tek alboŚmierć Ger­ma­nika. Ko­me­mo­ra­cja zmar­łych wła­ści­wie nie miała końca. Co roku w Dzień Za­duszny w kor­sy­kań­skich do­mach spe­cjal­nie dla nich za­sta­wiano stół albo przy­naj­mniej na pa­ra­pe­cie okna wy­kła­dano, jak dla głod­nych pta­ków zimą, nieco pie­czywa, wie­rzono bo­wiem, że nocą przy­cho­dzą w od­wie­dziny, aby się tro­chę po­ży­wić. Przed drzwiami wy­sta­wiano też ce­brzyk z ugo­to­wa­nymi kasz­ta­nami dla wę­drow­nych że­bra­ków, któ­rzy w wy­obra­że­niach lud­no­ści osia­dłej re­pre­zen­to­wali nie­spo­koj­nie tu­ła­jące się du­chy. A po­nie­waż zmar­łym, jak wia­domo, za­wsze jest zimno, pil­no­wano, by ogień na pa­le­ni­sku nie wy­gasł przed na­dej­ściem świtu. Wszystko to świad­czy za­równo o sta­łej tro­sce, jak o nie­prze­zwy­cię­żal­nym lęku ze strony po­zo­sta­łych przy ży­ciu, zmarli bo­wiem ucho­dzili za istoty prze­wraż­li­wione, za­wistne, mściwe, skore do zwady i prze­bie­głe. Dość było naj­drob­niej­szego pre­tek­stu, by nie­za­wod­nie oka­zali swoją nie­ła­skę. We­dle po­wszech­nego mnie­ma­nia by­naj­mniej nie prze­by­wali na wieki w bez­piecz­nej dali za­świa­tów, trak­to­wano ich na­dal jak tu­byl­czych krew­nych, tyle że znaj­du­ją­cych się w szcze­gól­nym sta­nie i jako com­mu­nità dei de­funti two­rzą­cych swego ro­dzaju so­li­darną wspól­notę prze­ciwko tym, któ­rzy jesz­cze nie umarli. Le­dwo o piędź mniejsi niż za ży­cia, krążą tu i tam, grup­kami i gro­ma­dami, a nie­kiedy drogą ma­sze­rują całe ich pułki w re­gu­lar­nym szyku pod cho­rą­gwią. Sły­szano, jak ga­dają i szep­czą dziw­nym fal­se­tem, jed­nak z ich mowy nie ro­zu­miano nic prócz imie­nia tego, kogo za­mie­rzają w na­stęp­nej ko­lej­no­ści za­brać. Wiele jest opo­wie­ści o po­ja­wia­niu się zmar­łych bądź o spo­so­bach, ja­kich uży­wają, aby za­zna­czyć swoją obec­ność. Aż do nie­dawna ist­nieli lu­dzie, któ­rzy wi­dy­wali słabe świa­tełka nad do­mem, gdzie nie­ba­wem ktoś umie­rał, sły­szeli, jak ni stąd, ni zo­wąd za­wył pies, po pół­nocy przed drzwiami za­trzy­my­wał się skrzy­piący wóz albo z ciem­no­ści ma­kii do­bie­gał od­głos wer­bla. Tam, w bez­kre­snej, nie­mal nie­tknię­tej ludzką ręką prze­strzeni, prze­by­wały za­stępy zmar­łych, stam­tąd się wy­nu­rzali, by za­pew­nić so­bie na­leżny udział w ży­ciu, odziani w luźne, po­wie­wa­jące pe­le­ryny brac­twa po­grze­bo­wego albo w pstro­kate uni­formy fi­zy­lie­rów, któ­rzy pa­dli na po­lach bi­tew­nych Wa­gram i Wa­ter­loo. Tra­dy­cyj­nie zwano ich cum­pa­gnia, mumma albosqu­adra d’Arozza i wie­rzono, że chcą do­stać się do swych daw­nych miesz­kań lub wręcz do ko­ścio­łów, by od­mó­wić bluź­nier­czy ró­ża­niec za no­wego re­kruta. Ale obawy bu­dziła nie tylko po­tęga z roku na rok co­raz li­czeb­niej­szych szwa­dro­nów zmar­łych, krą­żyły też po­je­dyn­cze, za­my­śla­jące o ze­mście, nie­spo­kojne du­chy, czy­hały przy dro­dze na po­dróż­nych, znie­nacka wy­chy­lały się zza skał albo po­ka­zy­wały w za­ułku, i to prze­waż­nie w nie­do­brych po­rach, w po­łu­dnie, kiedy wszy­scy sie­dzą za sto­łem, albo po dzwo­nach na Anioł Pań­ski, kiedy w krót­kim cza­sie mię­dzy za­cho­dem słońca a na­dej­ściem nocy zie­mię za­snuwa blady cień. Nie­raz też ktoś po ro­bo­cie wra­cał z pola z nie­po­ko­jącą wie­ścią, że na pust­ko­wiu, gdzie prze­cież za­zwy­czaj roz­po­znaje się po syl­wetce i cho­dzie każ­dego miesz­kańca wła­snej albo są­sied­niej wsi, dał się wi­dzieć ja­kiś po­krzy­wiony cu­dzo­zie­miec, je­śli nie wręcz ful­cina, żni­wiarka, z sier­pem w ręce. Do­ro­thy Car­ring­ton, w la­tach pięć­dzie­sią­tych czę­sto i długo prze­by­wa­jąca na Kor­syce, do­nosi, że nie­jaki Jean Ce­sari, któ­rego po­znała w Lon­dy­nie jako czło­wieka świa­tłego, do­sko­nale obzna­jo­mio­nego z za­sa­dami na­uko­wego my­śle­nia i który po­tem wpro­wa­dził ją w taj­niki swo­jej kor­sy­kań­skiej oj­czy­zny, był do głębi prze­ko­nany o rze­czy­wi­stej obec­no­ści du­chów, ba – klął się na wszystko, że sam je sły­szał i wi­dział. Py­tany, w ja­kiej po­staci ob­ja­wiają się du­chy i czy spo­tyka się wśród nich także wła­snych zmar­łych krew­nych i przy­ja­ciół, Ce­sari mó­wił, że na pierw­szy rzut oka wy­glą­dają tak jak nor­malni lu­dzie, ale gdy się przy­pa­trzeć do­kład­niej, ich twa­rze za­cie­rają się i są ro­ze­dr­gane na obrze­żach ni­czym twa­rze ak­to­rów w sta­rych fil­mach. Cza­sem na­wet wy­raź­nie ry­suje się tylko górna część ich ciała, a reszta roz­wiewa się na po­do­bień­stwo dymu. Poza ta­kimi, zna­nymi rów­nież z in­nych kul­tur lu­do­wych opo­wie­ściami na Kor­syce jesz­cze w dzie­się­cio­le­ciach po ostat­niej woj­nie sze­roko roz­po­wszech­nione było prze­ko­na­nie, że pewne szcze­gólne osoby po­zo­stają po­nie­kąd w służ­bie śmierci. Ci tak zwani culpa morti, ac­cia­tori albomaz­zeri, za­równo męż­czyźni, jak