Brzuch Matki Boskiej - Marta Handschke - ebook + książka

Brzuch Matki Boskiej ebook

Marta Handschke

3,6

Opis

„Spisałam te kilka rodzinnych opowieści, zanim odejdą w niepamięć. Zbierałam je przez parę lat. W weekendy jeździłam do Ustki i nagrywałam na prymitywny dyktafon losy wszystkich moich kobiet. Zaczęłam od cioci Ziuty, której własna przeszłość mieszała się już w głowie. Czasem, gdy z Afryki przyjeżdżała babcia Kazia, starałam się uwiecznić także jej losy, choć nie było to łatwe, bo nie należy do wylewnych. Sama także przypominałam sobie mnóstwo historii, które słyszałam w dzieciństwie i których absurdalność lub dramatyzm wywoływały we mnie niepokój. Dręczyła mnie niesprawiedliwość wydarzeń i chciałam wyjawić to, co sprytnie ukrył czas. Powstała opowieść o trudnych losach kobiet w mojej rodzinie, skrzętnie ukrywanych tragediach, przekazywanych z pokolenia na pokolenie tajemnicach. O wzajemnej miłości, ale i konfliktach, starzeniu się, nudzie oraz powtarzalności. I o wykluczeniu mężczyzn, którzy zdradzali lub szybko odchodzili”.

Marta – córka Gabrysi, wnuczka Kazi, prawnuczka Marianny

Cztery pokolenia kobiet na życiowym szlaku od poleskiej wsi Gęś po rybacką Ustkę. Szlaku krętym, wyboistym, brukowanym tęsknotami za lepszym życiem – na wskroś kobiecymi i brzemiennymi w skutki niczym okrągły jak jabłko Brzuch Matki Boskiej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 175

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (15 ocen)
2
6
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Kolekcje



Marta Handschke

Brzuch Matki Boskiej

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w  internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i  koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Łukasz Zbieranowski / Fajne Chłopaki

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Copyright © by Marta Handschke, 2018

Opieka redakcyjna Łukasz Najder

Redakcja Tomasz Zając

Korekta d2d.pl

Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Skład Alicja Listwan / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-765-8

Dla Kosmy

Szarość spowiła powietrze

Rozchylam nozdrza i węszę

Wstaję z kanapy, merdam ogonem.

Z której nadejdziesz strony?

Kłębią się myśli rozkojarzone

Za oknem drzewa przydymione

Nie wiem, czy wyjść mam naprzeciw tobie

Muchy obsiadły moją głowę.

KAZIA

Żyłyśmy w drewnianym domku na Lubelszczyźnie. ­Patrząc na południe, po lewej miałyśmy wieś Kolano, a z pagórka za stodołą widać było Puchową Górę. Przy płocie rosły jarzębiny, a naprzeciwko stał kościół z wieżą, w którego stronę bojaźliwie spoglądał nasz dom. Dzwony kościelnej wieży wyznaczały rytm dnia.

Tatuś miał na imię Bronisław i zwykle pracował w polu, a mama Marianna szyła. Skrawki koronek zostawały na sukienki dla szmacianych lalek, dzięki którym mogłyśmy z siostrami przekazać sobie wszystko to, czego nigdy byśmy nie powiedziały. Nasze kolorowe gałgany biły się i obrażały na siebie. Potem się godziły i chodziły na wiejskie potańcówki, by poznawać najładniejszych chłopców, w których zazdrośnie kochałyśmy się we dwie naraz.

Mama miała wielkie, ciemne oczy i często płakała. Jej łzy moczyły tkaniny, z których szyła sąsiadkom sukienki. Czasem z tatusiem jeździli do Parczewa. Jedli tam bezy w cukierni pani Czuchraj, a potem pozowali u fotografa do zdjęcia z obrazem wrzosowiska w tle. Mama wkładała koronkową suknię w kolorze granatowym i ustawiała się przy stoliku z palmą, tatuś siadał na krześle. Obydwoje wyglądali bardzo wytwornie. Oglądałyśmy potem te zdjęcia i kłóciłyśmy się, która z nas jest najbardziej podobna do matki.

My, czyli Wacia, Ziuta i ja. Ziuta urodziła się rok po mnie, a Wacia jest starsza ode mnie o pięć lat. Wacia w dzieciństwie zachorowała na zapalenie opon mózgo­wych. Od tego czasu zawsze była jakaś taka otępiała. Nie odstępowała matki ani na krok. Rzadko się odzywała. W obejściu wykonywała początkowo proste roboty. Kurom czasem ziaren podsypała. Pranie rozwiesiła. Z czasem pracowała coraz więcej. Zawsze jednak czujnie wszystko obserwowała, a oczy miała czarne jak dno studni.

Mama w ciągu dnia zazwyczaj szyła, a tkaniny fastrygowała szpilkami, których nie odkładała do pudełeczka, tylko mocno zaciskała je w ustach. Ja też tak potem robiłam, gdy szyłam. Koleżanki ze wsi wychodziły za mąż jedna po drugiej, a ja chciałam tylko szyć. Szycie wymaga cierpliwości, precyzji i dobrego oka. Fartuch lub sukienka powinny być drugą skórą, żeby nigdzie nie ciągnęło, a zaszewki i fałdki pięknie uwydatniały kształt bioder i piersi.

Nasza wieś nazywała się Gęś.

MARTA

Drogę z Gdyni do Ustki znam na pamięć. Mogłabym nią jechać z zamkniętymi oczami. Przemierzałam ją setki razy zmieniającymi się w naszej rodzinie samochodami. Duże i małe fiaty, łady, wołgi.

Już w Gdyni zaczyna mnie boleć żołądek, to chyba lęk przed bolesnym spotkaniem z babcią i ciociami. A może to wrzód, bo wrzody ponoć odzywają się jesienią. Na drodze jest ciemno, wieje zimny wiatr i leje. Paskudna pogoda, ale to nic, ponieważ wiem, dokąd jadę. Najgorzej wydostać się z zakorkowanego Trójmiasta. Potem jeszcze kilka wąskich gardeł w Rumi i w Wejherowie, gdzie za światłami jest spory zakręt w górę. Na tym odcinku dodaje się gazu i świat otwiera się wreszcie na pola i łąki. Teraz widać jedynie deszcz, który chlusta prosto na szybę mojego rumaka. Jadę powoli. Czasem mijają mnie szybkie auta. To młodzi panowie, którzy zawsze się śpieszą. Może jadą do Berlina, do swoich niemieckich narzeczonych? Może to artyści, którzy pędzą właśnie na otwarcie swojej wystawy w nowoczesnej galerii gdzieś na ­Kreuzbergu? W radiu puszczają fragmenty Dostojewskiego. Książę Myszkin opowiada właśnie księżnej Lizawiecie Prokofiewnie i jej grymaśnym córkom o doświadczaniu chwili tuż przed śmiercią. Pomyłkowo skazanego więźnia prowadzą na szubienicę, a spacer po mieście przedłuża się i przedłuża. Oglądanie domów, ulic, chmur na niebie i wszechobecnych twarzy gapiów trwa w nieskończoność. Nic nie można już zrobić.

KAZIA

Nasza matka wciąż mi stoi przed oczami. Miała pomarszczone czoło i wystający jak jabłko brzuszek. Urodziła pięcioro dzieci, ale dwoje pierwszych zmarło. Pamiętam nie tylko, jak szyła na maszynie, ale także, jak przędła. Siedziała w kuchni na małej ławeczce i przędła. W niedzielę rano zazwyczaj robiła pierogi i śpiewała godzinki, pieśni do Matki Boskiej:

Zacznijcie wargi nasze chwalić Pannę świętą,

Zacznijcie opowiadać cześć Jej niepojętą,

Przybądź nam miłościwa Pani ku pomocy,

A wyrwij nas z potężnych nieprzyjaciół mocy.

Tak się tę modlitwę częściami śpiewało. Najpierw było czytanie, potem śpiewanie i od nowa. Dalej już nie pamiętam, ale kiedyś pamiętałam wszystko. Co ta pieśń znaczy, to nie wiem. Do Matki Boskiej nie należy się modlić, bo to była zwykła kobieta, tyle tylko że czysta, niewinna i bogobojna. Dlatego Pan Bóg wybrał ją na matkę dla swojego Syna. Nie miała żadnych wad, a Święty Józef dawno był jej przeznaczony. Chociaż kiedy dowiedział się, że jest w ciąży, chciał od niej odejść. Ukazał mu się jednak we śnie anioł i powiedział: „Nie bój się, Józefie, nie opuszczaj jej, ona jest czysta, poczęła boskiego Syna z Ducha Świętego. Urodzi go i nadasz mu imię Jezus”. Józef obudził się zlany potem i dopóki nie urodziła dziecka, już z nią więcej nie współżył.

Ciekawe, czy Matka Boska też miała potem taki jabłko­waty brzuszek jak nasza mama?

MARTA

Babcia Kazia zwykle milczy. Zawsze była małomówna. Wolała robić to, co w danej chwili jest do zrobienia, niż gadać w kółko o sobie i innych. No bo o czym tu rozmawiać? Sprawy praktyczne załatwia się krótko, a niepraktyczne są bezużyteczne i zawiłe. Gdy przyjeżdżała z Chełmna do nas, do Gdyni, zawsze miała śliczną fryzurę, usta pomalowane koralową szminką i pięknie pachniała kwiatowymi perfumami. Cieszyłam się na jej przyjazd. Do Chełmna jeździć nie lubiłam. Nikogo tam nie znałam, a całe stare miasto sprawiało wrażenie przepełnionego smutkiem, który jak nieświadomy dla zmysłów zapach wydobywał się z wrót wszechobecnych kościołów.

KAZIA

Kiedyś nie było takiego wyboru różnorakich potraw jak teraz. Na śniadanie zjadło się pajdę z mlekiem, na obiad zupę, a na kolację często nic. Od święta robiło się coś lepszego, pyzy czy parowańce, które moczyło się w smażo­nej słoninie. Pamiętam, jak mama chodziła i zrywała zielsko dla świń. Pamiętam, jak umierała, a przed śmiercią jeszcze nas pobłogosławiła. Klęknęłyśmy we trzy z Ziutą i Wacią przed łóżkiem. Ziuta była okropna płaczka, zawsze chodziła taka skrzywiona. Mama położyła jej rękę na głowie i powiedziała: „Najmłodsza zaopiekuje się Wacią”. Ja tego nie pamiętam, to Ziuta tak twierdzi, ale pewnie sobie to wymyśliła, bo potem w życiu miała najlepiej z nas trzech i każdej pomagała. A przecież to Wacia jest najstarsza i to ona powinna się nami opiekować. Ale Wacia zawsze była do niczego.

Tatuś jeździł na furmance i zrzucał gnój. Co kawałek, co kawałek, a później trzeba było ten gnój roztrząsać po całym polu, przyorać i posadzić ziemniaki. Mama miała tylko jedno płuco, bo jej drugie wycięli, jak się przeziębiła, gdy pojechała kiedyś do tatusia do wojska. Potem resztę życia męczyła się przy oddychaniu. A zmarła, bo dostała czerwonki, krwawej dezynterii. Myśmy z Ziutą też na to chorowały, ale ja szybciej wyzdrowiałam. Gdy wyprowadzaliśmy trumnę, Ziuta siedziała na stole przy oknie, z którego widać było kościół i dróżkę prowadzącą na cmentarz. Nie mogła pójść pożegnać matki, miała jeszcze gorączkę. Po pogrzebie tatuś zawiózł ją do Milanowa, do lekarza. A gdy wrócili, to nagle wyzdrowiała. Ludzie mówili, że tę chorobę za granicę wywieźli. Ja miałam wtedy dwanaście lat, Ziuta jedenaście, a Wacia siedemnaście. Mama umarła, gdy miała czterdzieści pięć.

Po śmierci mamy tatuś odstawił maszynę do szycia na szafę i przykrył ją szmatą. Chodziłam i chodziłam wokół niej i wiedziałam, że nie chcę robić nic innego poza szyciem. Oprócz mamy była u nas we wsi jeszcze jedna krawcowa, nawet dyplom miała. Tatuś posłał mnie do niej na naukę. Zresztą innego wyjścia nie było, bo kto by mnie tam wtedy do szkoły jakiej dał, a papier mieć musiałam, boby mnie Niemcy na roboty wywieźli. Wojna się zaczęła. Trzy lata uczyłam się u tej krawcowej, a egzamin czeladniczy zdawałam w Radzyniu Podlaskim, jeszcze za Niemca. Nawet dyplom mam cały po niemiecku. Gdzieś tam jeszcze leży… Na egzaminie trzeba było coś uszyć, rozpoznać materiał. Nie pamiętam, czy wszystko odgadłam, ale potem zawsze miałam dużo szycia. Nie narzekałam na brak pracy.

MARTA

Jak nić, którą precyzyjnie przekłada się przez rowki, szparki i dziurki w maszynie, smutek po przedwczesnej śmierci prababci Marianny latami snuł się przez pokolenia kobiet w naszej rodzinie. Babcia Kazia jednak potrafiła radzić sobie z wydarzeniami, w które popychał ją los. Wciąż tylko szyła i szyła, a gdyby nie szyła, pewnie by zwariowała. Wycinała z materiału geometryczne kształty, siadała do maszyny, a po godzinie brała się do prasowania nowej spódnicy lub sukienki. Brązowa sukienka z krempliny, we wzór z szachownic, którą uszyła kiedyś swojej siostrze Ziucie, nadal wisi w ciocinej szafie, szczelnie owinięta w folię i obłożona jałowcem przeciw molom. Spod przezroczystego, zszarzałego worka połyskują złote guziki ozdobione małymi kotwicami. Mimo moich próśb ani babcia Kazia, ani ciocia Ziuta nie chcą mi tej sukienki podarować.

ZIUTA

Kobieta potrzebuje mężczyzny głównie do prac domowych. W domu zawsze coś trzeba naprawić, utrzeć jajka z cukrem na biszkopt, przenieść coś ciężkiego. Wacia i ja nic nie wiedziałyśmy o tych sprawach. Ale Kazia to już podobała się chłopcom bardzo. Ona też ich lubiła i jako jedyna z nas miała potem swoje dzieci. Jej pierwsza córka, Gabrysia, urodziła się dwa lata po wojnie w Kolanie, niedaleko Puchowej Góry. Po dwóch latach Kazia urodziła Marysię. Była wtedy zima i mróz. Druga córka po dwóch miesiącach dostała zapalenia płuc. Kazia posłała po lekarza, starego Niemca. Przyjechał po czterech godzinach. Marysia już nie żyła.

MARTA

Wreszcie na miejscu. Wyciągam z torby telefon i dzwonię do Gabrysi, mojej mamy. Pytam o kod do klatki schodowej w Ustce na Kopernika. Wchodzę na pierwsze piętro, głośno walę do drzwi, żeby trzy siostry, które mieszkają razem, mnie usłyszały. Za drzwiami słyszę krzątaninę. Ciocia Ziuta nie może otworzyć zamka. W końcu się udaje i wchodzę do mieszkania. Spoglądam w uśmiechnięte, choć zmęczone oczy staruszek. Od progu witają mnie dziesiątki przygniecionych par kapci oraz wielki, czarny jamnik mojej mamy – Gucio, który radośnie na mnie skacze. Gdzieś w tle słychać ryczące z telewizora Wiadomości. Przyjechałam do Ustki, żeby zająć się psem, bo mama na kilka dni wyjechała za miasto, a babcię Kazię boli kolano i nie może wyprowadzać Gucia na spacery. Pies jest ciężki, gruby i stary. Chcę założyć mu smycz na grubą szyję, a on próbuje mnie zgwałcić. Na ten widok ciocia Ziuta śmieje się do łez. Dawno jej nie widziałam takiej szczęśliwej. Z trudem opanowuję jamniczą chuć i zakładam uprząż na kark. Możemy iść na siku i kupę, a potem do chwilowo pustego mieszkania mamy na Wczasowej. Mieszkanie, a raczej skromna kawalerka, należało kiedyś do cioci Waci, gdy ta mogła jeszcze sprawnie przemierzać w górę i w dół trzy piętra wieloklatkowego bloku. Kiedy próbuję zapakować psa do auta, on nagle chce mnie ugryźć w twarz. Odsuwam się w porę. Najpierw gwałt, a potem okaleczenie? Tego już za dużo. Spoglądam na psa z nieufnością. W końcu to samiec. A jak to jest z nieokrzesanymi samcami, wie każda z nas. Następnego dnia rano biorę Gucia i powoli idziemy do cioci Ziuty, cioci Waci i babci Kazi na Kopernika. Dostanę zaparzaną w szklance kawę z tłustym mlekiem. ­Ciocia Ziuta wyjmie je z wielkiej lodówki, z której zazwyczaj wypadają wędliny. Kawa na pewno będzie mieć zapach kiełbasy. Babcia, która jest świadkiem Jehowy, po raz setny z wielkim przekonaniem opowie o zbliżającym się końcu świata, a Wacia godzinami w milczeniu będzie siedzieć na kanapie, świdrując wielkimi oczami zamkniętą w czterech ścianach ­przestrzeń.

ZIUTA

Nasza mamusia Marianna dużo się uczyła. Chodziła na kurs gotowania i pieczenia, a szyła nawet po ciemku, siedząc przy jednym małym oknie. Ludzie z okolicznych wiosek do niej przyjeżdżali, takie miała wzięcie. Kazia ma to po niej.

W ciągu dnia mamusia przeważnie gotowała zupy. Krupnik, kaszę jaglaną na gęsto, jajka. Do tej pory czuję ich smak, prawdziwe jajka. Teraz niby też mam prawdziwe, od chłopa, co przyjeżdża ze wsi, tylko nie wiem, czemu na wszystkich są pieczątki? Kaszę jaglaną trzeba trzy razy wrzątkiem sparzyć, żeby nie była gorzka. Ona tak ładnie osiada. Jem różne kasze na śniadanie, lubię zmieniać. Raz płatki owsiane, raz jęczmienne, potem ryżowe. Wszystkie z mlekiem. Mleko uwielbiam. W Gęsi kiełbasa i szynki czasem były w spichlerzu. Mieliśmy też świnię, którą mamusia musiała codziennie karmić. Była tłusta i śmierdziała. Czasem ją z Kazią kopałyśmy, a potem gładziłyśmy po mechatych uszach. Z brudnego ryja zwisały kawałki drutów. Maciora nastawiała ciekawie uszu, gdy wołałyśmy: „Hej, świnia!”.

Krowy wydoić też trzeba było. Później ja sama doiłam. A to wcale nie jest łatwe. Trzeba odpowiednio przycisnąć. Najpierw była jedna jałówka. A później doszła krówka, która miała młode. W pole mamusia też czasem musiała jechać. I szyć, i dzieci przypilnować… Ile ona się napracowała, a tylko czterdzieści pięć lat przeżyła. Jak bardzo ją musiało boleć serce, kiedy zostawiała dzieci.

Ojciec lubił inne kobiety. Pamiętam, jak nieraz mamusia mówiła, że miała kiedyś bardzo bogatego adoratora, który chciał się z nią żenić, ale ojciec wyglądał lepiej. Figurę miał od niego lepszą. Ten adorator mieszkał w Lublinie i był właścicielem jakiejś fabryczki. Niejeden raz go wspominała, gdy się kłócili. „Wszystko poświęciłam dla ciebie!”, krzyczała z żalem, gdy wracał z Parczewa pachnący wodą toaletową. Szczegółów nie pamiętam. Skryta to ona nie była, lubiła bardzo śpiewać, zupełnie jak nasza Kazia. Piekła ludziom na wesela drożdżowe wałeczki z kakao. Nasz dom był otwarty dla innych. Ludzie do studni po wodę przychodzili w drodze z kościoła, bo była najsmaczniejsza w całej Gęsi. Krystalicznie czysta. Wszędzie z domu było blisko. I do stajni, i do obory, potem do kurnika, do świń i do kościoła. Nie wyglądało wszystko na dobrze dopatrzone, bo też nie było kiedy tego ogarnąć. Ojciec jeździł często do Radzynia, Jabłoni i do Parczewa. Nasze gospodarstwo było po rodzicach mamusi. Leżało nieopodal dwóch lasów, zwanych przez miejscowych Smugą i Horodkiem. Mieliśmy też pas łąki z kanałem. Kaczeńce i niezapominajki tam rosły, żeby nie było podtopów. Obok nas sąsiad miał posadzoną kapustę. O trzeciej nad ranem, gdy wschodziło słońce, szłam paść krowę. Zaplątałam ją na sznurku, a sznurkiem owijałam rękę. Kiedyś zasnęłam na ziemi i krowa wyżarła sąsiadowi tę kapustę. Jak on to zobaczył, to się wściekł i krzyczał, że mi wszystkie bebechy wypruje. No to ja w płacz i do domu. Nie wiem, jak ojciec z nim to załatwił, ale jakoś mi niczego nie wypruł.

KAZIA

Ludzie we wsi dużo gadali. Ziuta dowiedziała się, że nasz tatuś zdradzał mamę z jakąś tam Jadwigą, która miała córkę Teresę. I pewnie była to prawda, bo ze dwa miesiące później tatuś przywiózł obie do domu i oznajmił, że się żeni. Ziuta od razu je znienawidziła. Ja nie miałam takich uczuć. Dla mnie macocha była dobra, bo byłam cicha i grzeczna, a Ziuta wciąż tylko pyskowała. Dręczyła samą siebie i tatusia, a on tylko machał na nią ręką, bo zmęczony wracał z pola. Jedną nogę z łóżka zwiesił i tak leżał w milczeniu. A gdy tak leżał, skakała nad nim i gadała, że po co się ożenił, że wszystko teraz jest tylko dla tej Tereni. Cukierki dla Tereni, kiełbasa tylko dla Tereni. Ale ja po kryjomu chodziłam do spichlerza, gdzie na drążku wisiały więdliny i słonina. Klucz zazwyczaj wsunięty był gdzieś między deski. Zawsze go znalazłam. W spichlerzu sprawdzałam, czy coś na ziemię nie spadło z drąga, a jeśli spadło, to zawsze zjadłam.

MARTA

Ja także zawsze lubiłam kiełbasę, a smażony boczek to już w ogóle uwielbiam. Jest jednak kilka potraw, które doprowadzały mnie w dzieciństwie do mdłości. Nie znosiłam zapachów gotowanej na bigos kiszonej kapusty oraz woni kurzych nóżek we wrzątku. Przysmaki te ciocia Ziuta pichciła na kuchence gazowej równocześnie, najczęściej przed świętami Bożego Narodzenia. Podczas gdy w jednym garze bulgotały kurze nóżki, na drugim palniku ciocia opalała różową świńską nóżkę z raciczką koloru ludzkiej skóry. Nigdy nie miałam pewności, czy owa kończyna należała kiedyś do prosiaka czy do człowieka. W całej kuchni śmierdziało spaloną szczeciną, która to woń mieszała się ze smrodem kiszonki i wywarem z drobiowych łap. Ciocię Ziutę też chyba przerastał nadmiar kulinarnych „dobroci”, bo nieraz narzekała: „Nie mogę patrzeć na te szare kurze łapy w garnku, wydaje mi się, że to trup się gotuje”.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected]

[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, [email protected]

Wołowiec 2018

Wydanie I