Brühl - Józef Kraszewski - ebook

Brühl ebook

Józef Kraszewski

0,0

  • Wydawca: Ridero
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2020
Opis

Brühl to człowiek, który uważany był powszechnie za szarą eminencję czasów saskich. Bogaty i wpływowy, miał niebagatelny wpływ zarówno na królów, jak i swoich rywali. Brühl to jedna z najlepszych powieści Kraszewskiego. Prezentowana wersja opatrzona jest przypisami, a jej język nieco uwspółcześniony.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 336

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Józef Ignacy Kraszewski

Brühl

Opowiadanie historyczne

RedaktorAleksandra Liszka

© Józef Ignacy Kraszewski, 2020

Brühl to człowiek, który uważany był powszechnie za szarą eminencję czasów saskich. Bogaty i wpływowy, miał niebagatelny wpływ zarówno na królów, jak i swoich rywali. Brühl to jedna z najlepszych powieści Kraszewskiego. Prezentowana wersja opatrzona jest przypisami, a jej język nieco uwspółcześniony.

ISBN 978-83-8221-202-0

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Henryk

Brühl na rycinie Jean-Josepha Balechou z ok. 1750 r.

Tom I

I

Pięknym wieczorem jesiennym, o słońca zacho­dzie, ostatnie trąbki, zwołujące myśliwych, odzywały się w lesie, z jodeł i buków starych złożonym. Sze­rokim gościńcem, przerzynającym puszczą odwiecz­ną, ciągnęły wielkiego dworu łowieckie oddziały, po bokach ludzie z oszczepami i sieciami. Przodem widać było orszak pański, świetne stroje, piękne konie i kilka amazonek z różowymi[1] twarzycz­kami. Wszystko to przybrane było jak na uroczy­stość i galą, bo łowy najmilszą stanowiły zabawę panującego naówczas mniej więcej szczęśliwie Saksonii i Polsce Augusta II.[2]Sam król wiódł łowy, a u boku jego jechał naj­milszy syn pierworodny, umiłowany naówczas Saksonii[3] następca, na którym spoczywały nadzieje na­rodu. Król mimo wieku wyglądał jeszcze wspaniale i rześko, na koniu siedział rycersko, a syn, równie przystojny, z łagodniejszą nieco twarzą, niemal młod­szym bratem się przy nim wydawał. Mnogi i świetny bardzo dwór otaczał dwóch panów. Zdąża na noc do niedalekiego Hubertsburga[4], gdzie syn ojca miał przyjmować, bo myśliwski zameczek ten do niego należał. W Hubertsburgu czekała na nich królewiczowa Józefa, synowa królewska, cesarskiego Habs­burgów[5] domu córa, niedawno młodemu Frederykowi poślubiona. Dwór królewski tak był liczny, że mu się na zamku trudno było pomieścić. Zawczasu więc rozbito nieopodal namioty w gaju, i tam miała noc spędzić znaczniejsza część pańskiego orszaku.

Na­kryte już były stoły do wieczerzy i w chwili, gdy król wjeżdżał na zamek, rozpuszczone myślistwo poczę­ło sobie szukać wyznaczonych stanowisk. Mrok pa­dać zaczynał; pod namiotami gwarno już było i wesoło; odgłosy młodzieńczych śmiechów, które przytomność króla i starszych hamowała, rozlegały się teraz swobodniej. Sprzeczano się o najpiękniejszą twarz, o najlepszy strzał, o najpochlebniejsze Jego Królewskiej Mości słowo. Królewicz tego dnia był bohaterem: położył ze sztućca, kulą w sam łeb tra­fiwszy, odyńca, który wprost szedł na niego. Uno­szono się nad przytomnością umysłu niezmierną i flegmą[6], z jaką celował długo i wypalił. Gdy myśliw­cy przypadli na strzał chyżo, aż by rozjuszoną bestię[7] dobić kordelasami[8], leżała już, brocząc krwią zie­mię. Król August pocałował syna, który rękę ojca a pana z uszanowaniem ustami dotknął i pozostał tak zimnym spokojnym, jak był przedtem. Jedyną dobrego humoru oznaką było, iż na uboczu potem fajkę sobie podać kazał i dym puszczał daleko większemi kłębami, niż zwykle. Wchodziła wówczas w używanie powszechne roślina, zwana tabacco[9], którą i Stanisław Leszczyński[10] palić lubił, palił ją za­ pamiętale August Mocny, a namiętnie syn jego Fry­deryk[11]. Należało do dobrego hulaszczego tonu fajkę ssać od rana do wieczora. Brzydziły się nią niewiasty, lecz ich wstręt nie odstręczał ówczesnych panów od upojenia, jakie owo tabacco przynosiło ze sobą.

Pod namiotami fajek widać nie było. Znużeni jeźdźcy, pozsiadawszy z koni, gdzie który mógł, po­padali na ziemię, na kobiercach, na kłodach i ławach. W zamku widać było zapalające się światła rzęsiste, i dźwięk muzyki dochodził do gaju, w którym rozło­żony był dwór, służba i czeladź pańska. Nazajutrz miano polować w innym dziale lasów i wcześnie rozporządzono, by wszyscy byli gotowi. Nieco opo­dal[12] od pozbieranych w gromadki starszych panów, na drodze, wiodącej do zamku, jakby z chęcią do­ stania się do niego, przechadzał się piękny dwudzie­stoletni młodzieniec. Po sukni łatwo było w nim poznać pazia, przy­wiązanego do osoby króla JMci[13]. Zręczna bardzo, pięknej budowy, giętka, nieco niewieściego wdzięku postać musiała nań najobojętniej­sze zwrócić oko. Suknie na nim leżały, jakby się w nich urodził, peruczka, jakby w niej przyszedł na świat, nie potargała się nawet w czasie łowów, a z pod niej wyglądała twarzyczka, niby z porcelany, biała, różowa, niemal dziecinnej i dziewiczej piękności, z uśmieszkiem w pogotowiu na zawołanie, z oczy na bystrymi, ale zostającymi na pana rozkazach. Mogły one w każdej chwili pogasnąć i zamilknąć lub roz­płomienić się i wypowiedzieć to, może, czego w du­szy nie było.

Śliczny ów młodzieniec pociągał jak zagadka. Kochali go niemal wszyscy, nie wyjmując króla, a mimo to nie było grzeczniejszego, usłużniejszego, potulniejszego stworzenia na dworze. Był to ubogi szlachetka z Turyngji rodem, ostatni i najmłodszy z czterech braci Brühl z Gangloffs-Sommern. Ojciec jego na dworze malutkim w Weissenfels był jakimś mniejszym jeszcze radcą; pozbyw­szy pono ojczystego zadłużonego majątku, nie miał co zrobić z tym synem, zawczasu go więc oddał, aby się dworskiej trzymał klamki, księżnie wdowie Fry­deryce Elżbiecie, mieszkającej najczęściej w Lipsku. Na ówczesne jarmarki do tego miasta zjeżdżały się dwory książęce; lubił je nade wszystko August Moc­ny i mówią, że na jednym z nich młody paź ze swą miluchną, uśmiechniętą twarzyczką wpadł mu w oko. Księżna go chętnie królowi JMci ustąpiła. Osobliwsza rzecz, że chłopak, co takiego pańskie­go, wspaniałego a pełnego etykiety dworu nigdy w życiu nie widział, a może i nie śnił, od pierwsze­go dnia wrodzonym instynktem wpadł na dobry tor i tak swą służbę zrozumiał, że starszych od siebie paziów królewskich gorliwością i zręcznością prze­ścignął. Król mu się wdzięcznie uśmiechał; bawiła go pokora chłopaka, który w oczy patrzył, myśli zgadywał, nie skrzywił się nigdy, a przed słonecznym majestatem króla Herkulesa i Apollina padał na twarz z uwielbieniem.

Zazdrościli mu służący z nim razem, lecz wkrótce przejednał ich dobrocią, łagodnością, skromnością i chętnym do usługi sercem. Nigdy słówko złośliwe, ów dowcip paziowski, który za cechę młodzieży dworskiej uchodził, nie wyrwało się z ust jego. Brühl[14]był z uwielbieniem dla pana, dla dostojnych dygnitarzy, dla pań, dla sobie równych i dla całej służby i kamerlokajów[15] królewskich, którym szczególne poszano­wanie okazywał, jak gdyby już naówczas znał tę wiel­ką tajemnicę, że przez najmniejszych dokonywały się największe rzeczy i że lokaje obalali cichuteńko mi­nistrów, a ministrom trudno było ruszyć lokajów. I w tej chwili, gdy Henryczek (pieszczotliwie go tak zwykle nazywano) przechadzał się samotny po ścieżce, do zamku od namiotów wiodącej, rzekłbyś, że to czynił, ażeby nikomu nie zawadzać, a wszyst­kim na oku będąc, stać do usług w pogotowiu.

Gdy tak bez celu się przechadzał, z zamku wybiegł młody, równie piękny chłopak, prawie rówieśnik co do lat, ale suknią i powierzchownością różny od skromnego Brühl. Znać było po nim, że siebie pewny, już niewiele miał do życzenia. Słusznego wzrostu, mężny, zręczny, z oczyma czarnymi, bystro patrzącymi na świat, z po­stawą pańską, młodzieniec szedł żywo, jedną rękę założywszy za szeroką kamizelę, wyszywaną bogato, drugą — pod poły sukni myśliwskiej, galonowanej[16] przepysznie. Peruka, jaką miał na łowach, starczyła mu za kapelusz. Rysy jego twarzy, porównane z miluchną Brühla, jakby malowaną przez włoskiego mistrza XVll-go wieku, miały zupełnie różny charakter. Pierw­szy wiącej był stworzony na dworaka, drugi na żoł­nierza. Kłaniali mu się wszyscy po drodze i witali go uprzejmie, był to bowiem od lat dziecinnych towarzysz i przyjaciel królewicza, najulubieńszy jego ło­wów wspólnik, hrabia Aleksander Sułkowski[17] (syn niemajętnego też polskiego szlachcica), który paziem był wzięty niegdyś na dwór Frydervka, a teraz do­mem i łowami zarządzał. Sułkowskiego szanowano i obawiano się razem, bo choć August II wyglądał przy swym zdrowiu i sile na nieśmiertelnego, prę­dzej lub później bóstwo to musiało skończyć jak najprostszy śmiertelnik. Z nowym słońcem wschodzącym i ta gwiazda na horyzont saski wzejść[18] mu­siała i przyświecać jej swym blaskiem.

Na widok zbliżającego się Sułkowskiego skrom­ny paź królewski ustąpił z drogi, przybrał postać ba­ranka, zgiął się nieco, uśmiechnął wdzięcznie i zda­wał taką okazywać radość, jakby mu najpiękniejsza z bogiń dworu Augusta się ukazała. Sułkowski przy­jął ten uśmiech i nieme, pełne poszanowania powi­tanie z powagą, ale z łaskawością razem. Zdała rę­ką, wyjętą z za kamizeli, potrząsnął[19], zwolnił kroku, zbli­żył się i, odwracając do Brühl, rzekł wesoło:

— Jak się masz, Henryku! cóż tak samotnie roz­myślasz? Szczęśliwy, możesz odpoczywać, a ja tu za wszystko odpowiedzialny i nie wiem, od czego począć, żeby o niczym nie zapomnieć,

— Gdybyś hrabia kazał mi sobie pomóc?

— A! nie, dziękuję ci; trzeba obowiązki swe speł­nić! Dla takiego gościa, jak nasz pan miłościwy, wszelki trud miły. — Westchnął z lekka.

— Cóż? polowanie się udało; ja, jak wiesz, nie mogłem być na niem, łowczego wysłałem z ekwipażami[20], w zamku tyle było przygotowań…

— Tak! polowanie się wybornie udało. N. Pan[21] był w humorze, w jakim go od dawna nie widziano. Sułkowskiemu pod namioty, do których zdawał się kierować, widać już nie było pilno, ani na zamek z powrotem. Wziąwszy Brühla pod rękę, co pazia uszczęśliwiło widocznie, zamyślony, począł z nim prze­chadzkę.

— Mam chwilę wytchnienia — odezwał się — mi­ło mi jej użyć w waszym towarzystwie, chociaż my obaj jesteśmy zmęczeni[22] tak, że i rozmowa być mo­że trudem.

— O! ja nic a nic! — odparł Brühl — a wierz mi, hrabio, dla was chodziłbym noc całą i nie czułbym się znużonym. Od pierwszej chwili, gdym miał szczę­ście zbliżyć się do was, uczułem razem najwyższy szacunek, a jeśli mi się godzi to powiedzieć, najżyw­szą, najgłębszą przyjaźń. — Sułkowski spojrzał na uradowaną, rozjaśnioną twarz i ścisnął podaną rękę.

— Wierzcież mi — odezwał się — iż nie trafiliście na niewdzięcznika: na dworze przyjaźń taka bezin­teresowna jest rzadka, a wziąwszy się za ręce we dwóch, daleko zajść można. Oczy ich się spotkały, Brühl skinął głową.

— Wy jesteście przy królu i w łaskach.

— O! o! — odparł Brühl — nie pochlebiam sobie.

— Ja wam zaręczam! słyszałem to z ust własnych Najjaśniejszego Pana, chwalił waszą usłużność i ro­zum. Wy jesteście w łaskach lub na drodze do nich… to od was zależy.

— Ja wam mówię — powtórzył Sułkowski — ja mam serce Fryderyka[23], mogę się pochwalić tern, że mnie przyjacielem nazywa. Sądzę, że nie obszedłby się beze mnie.

— Wy, to co innego — przerwał Brühlżywo — mie­liście to szczęście towarzyszyć od najmłodszych lat królewiczowi, mieliście czas pozyskać jego serce, a któżby się nie przywiązał do was, zbliżywszy! Co do mnie, obcy tu niemal jestem. Winienem łasce księżny, że mnie przy boku J. K. Mości umieściła; staram się wdzięczność moją okazać, ale na śliskiej posadzce dworu jakże utrzymać się trudno! Im wię­cej gorliwości okażę dla pana, którego czczę i ko­cham, tern na większą zazdrość zarabiam. Sulkowski słuchał, roztargniony.

— Tak! to prawda — rzekł cicho — lecz wy macie wiele za sobą i obawiać się nie macie powodu. Uważałem na was, metodę przyjęliście przedziwną: jesteście skromni i macie cierpliwość. Na dworze dosyć jest ustać w miejscu, to się posunie mimo woli, a kto się nazbyt rzuca, ten najłatwiej pada.

— A! czerpię najdroższe rady z ust waszych! — wykrzyknął Brühl— co za szczęście mieć takiego prze­wodnika. Sułkowski zdawał się za dobrą monetę brać ten wykrzyknik przyjaciela i z niedostrzeżoną duma uśmiechnął się: pochlebiało mu uznanie tego, o czym był w głębi duszy najmocniej przekonany.

— Nie lękaj się, Brühlu — dodał — idź śmiało, a ra­chuj na mnie. — Wyrazy te zdawały się w najwyższe zachwycenie wprawiać młodego Henryka; złożył ręce jak do modlitwy, twarz jego błysła radością, spojrzał na Sułkowskiego i zdawał się tylko wahać, czy mu się do nóg nie ma rzucić. Wspaniałomyślny hrabia z protekcjonalną dobro­cią uścisnął go. W tej chwili na zamku zabrzmiały trąby: był to jakiś znak zrozumiały, widać, dla młodego faworyta, który, tylko ręką dawszy znak towarzyszowi, że po­śpieszać musi, rzucił się krokiem żywym ku zamkowi.

Brühl pozostał sam; wahał się trochę, co począć z sobą. Król go od służby wieczornej uwolnił i po­zwolił mu spocząć tego wieczoru, miał więc swobodę zupełną. Pod namiotami rozpoczynała się wieczerza dla dworu. Chciał zrazu pójść i razem z innymi się zabawić, potem, z dała popatrzywszy, w bok się skierował i zadumany — ścieżyną, w głąb lasu idącą, poszedł wolnym krokiem. Chciał być może sam na sam z myślami, choć wiek jego i twarzyczka o głę­bokie rozmyślania posądzić go nie dozwalały. Prędzej by na ówczesnym dworze, pełnym miłostek i intryg kobiecych, o jakąś serdeczną chorobę po­dejrzewać się godziło. Brühl nie wzdychał, patrzał chłodno, brew miał namarszczoną, usta zacięte, prędzej rachował coś i kombinował, niż z uczuciem walczył. Zadumany tak głęboko, pominął namioty, konie, psiarnie, rozłożone ogniska ludzi, spędzonych dla ło­wów, którzy się z toreb dobytym chlebem z solą posilali, gdy obok piekły się dla panów jelenie i wa­rzyły korzenne polewki.

Wieczór był piękny, spokojny, ciepły, jasny i, gdy­by nie opadające liście żółte starych buków, wiosnę by przypominał. W powietrzu woń lasów zdrowa, zapach uwiędłej zieleni, wyziewy jedlin unosiły się lekkim wietrzykiem, który ledwie gałązki poruszał. Za gajem, w którym obozowano, panowała już cisza, samotność, pustynia, gwar tu zaledwie dola­tywał, drzewa zasłaniały zamek, można się było są­dzić daleko od ludzi. Brühl podniósł głowę i wolniej odetchnął; twarz, której układać nie potrzebował dla ludzi, jakby na wolność puszczona, przybrała wyraz nowy; lekki, sar­doniczny[24]

uśmiech przebiegł po niej i dziecięcy ów, dobroduszny, łagodny wdzięk straciła. Sądził się tu zupełnie sam. lecz jakież było jego zdumienie i nie­mal przestrach, gdy o kilka kroków, pod ogromnym bukiem starym, spostrzegł dwie postaci jakieś, nieznane, dziwne, podejrzane. Mimo woli się cofnął o krok i począł pilniej przypatrywać. W istocie o kilkadzie­siąt tylko kroków od królewskiego obozu wyglądało dziwnie, podejrzanie nawet tych dwóch ludzi, siedzą­cych pod drzewem. Obok nich widać było leżące kije podróżne i dwie torebki, z ramion tylko co zdjęte.

Mrok wieczorny nie dawał dobrze rozeznać twarzy ani ubiorów; lecz Brühl domyślił się raczej, niż zo­baczył, skromnie po podróżnemu przybranych dwóch młodych, jak on sam, ichmościów. Wpatrzywszy się pilniej, dostrzegł nieco twarzy, które zdały mu się szlachetniejszych rysów, niż wę­drownej rzemieślniczej czeladzi, za którą zrazu ich wziąć miał ochotę. Po cichu toczyła się rozmowa, ale dosłyszeć jej nie mógł. Więcej potem instynktem niż rachubą wiedziony, przyśpieszył kroku i stanął tak, że go siedzący na ziemi zobaczyć mogli; Ukazanie się jego musiało nieco zdziwić spoczywających, gdyż jeden z nich wstał śpiesznie i, przypatrując się przybyłemu, chciał jakby spytać, co tu robi i czego od nich chcieć może? Brühl nie czekał tego pytania, podszedł kilka kroków i odezwał się tonem dosyć surowym:

— Co tu, waszmościowie, robicie?

— Odpoczywamy — odezwał się siedzący na ziemi.

— Czy zakazany jest tu spoczynek podróżnym? — Głos brzmiał łagodnie, a język zapowiadał wy­kształconego człowieka.

— O kilkadziesiąt kroków dwór N. Pana i sam król. Czybyśmy mieli zawadzać? — dodał znowu sie­dzący, wcale nie zdając się strwożonym.

— Waszmościowie sami sobie najszkodliwsi być możecie — odparł Brühlżywo. — Lada kto z łow­czych może was tu odkryć i posądzić o jakie złe zamiary! Śmiechem łagodnym odpowiedział na to spoczywający na ziemi i wstał, a wyszedłszy z cienia drzew, ukazał się Brühl jako pięknej i szlachetnej posta­wy młodzian z długimi włosami, na ramiona spadającymi. Po jego stroju poznać w nim było łatwo studenta jednego z niemieckich uniwersytetów.

— Co Waszmościowie tu robicie? — powtórzył Brühl.

— Wyszliśmy na wędrówkę, aby Bogu oddać cześć w naturze, aby odetchnąć powietrzem lasów, ciszą ich ukołysać duszę do modlitwy — począł powoli młodzieniec. — Noc zaskoczyła nas tutaj. O królu, o dworze nie wiedzielibyśmy nawet, gdyby nas tu nie doszła wrzawa łowiecka. — I wyrazy, i sposób, w jaki je wymawia stojący przed mm, uderzyły Brühla.Człowiek to był z innego jakiegoś świata.

— Pozwolisz pan — dodał spokojnie student — iż jako zapewne władzą tu jakąś mającemu, zamelduje osobistość moją. Jestem Mikołaj Ludwik, hrabia i pan na Zinzendorfie[25] i Pottendorfie, a w tej chwili studiosus[26], szukający źródła mądrości i świata, zbłąkany na manowcach świata wędrowiec. Skłonił się.

Usłyszawszy nazwisko, Brühl popatrzył uważniej. Światło wieczora i lekki blask księżyca wschodzącego opromieniały piękną twarz mówiącego. Stali przez chwilę niemi, jakgdyby obaj nie wie­dzieli, jakim do siebie mówić językiem.

— Ja jestem Henryk Brühl, paź do osoby J. K. Mości przywiązany. — Skłonił się lekko. Zinzendorf zmierzył go oczyma.

— A! bardzo mi was żal! — westchnął.

— Jakto żal? dlaczego? — zapytał zdumiony paź.

— Dlatego, że dworactwo to niewola, że paziostwo to służba, i chociaż szanuję pana naszego, milej mi sercem i duszą poświęcać się czci i służbie Pana na niebiosach, Pana nad pany, a miłością zatapiać w Jezusie Chrystusie Zbawicielu. — Brühltak był zdziwiony, że krok odstąpił, jakby się obłąkanego uląkł w młodzieńcu, który z wielką słodyczą, ale bardzo patetycznie wymówił te wyrazy.

— Wiem — dodał Zinzendorf spokojnie — iż się to wydać wam musi, wam, co macie w uszach jeszcze szczebiotanie i śmiechy dworskie, dziwnym i nieprzyzwoitym może. Brühlstał niemy. Zinzendorf zbliżył się doń.

— To godzina modlitwy… słuchaj pan, lasy szu­mią chór wieczorny: chwała Panu na wysokościach! — Osłupiały paź słuchał i nie zdawał się rozumieć.

— Widzisz pan przed sobą dziwaka — dodał Zin­zendorf — lecz czyż światowych dziwaków mało spotykasz i przebaczasz im, a nie miałbyś pobłażać z go­rącego ducha płynącemu zachwyceniu?

— Prawdziwie — szepnął Brühl— ja sam jestem pobożny, lecz…

— Lecz zapewne chowacie pobożność waszą na dnie serca, lękając się, by ją ręka, słowo profanów nie tknęło? Ja ją wywieszam jako chorągiew, bom gotów bronić jej życiem i krwią moją. Bracie w Chry­stusie — mówił, jeszcze więcej zbliżając się do Brühla, Zinzendorf jeśli ci zaciążyło życie w ukropie i wirze tego dworu, bo inaczej sobie nie tłumaczę wieczor­nej waszej przechadzki samotnej, siądź tu spocząć z nami, razem się pomódlmy. Brühl, jakby się zląkł, ażeby go nie zatrzymano, cofnął się nieco.

— Zwykłem modlić się sam — rzekł — a tam po­wołują mnie obowiązki, więc darujcie mi. Wskazał ręką w stronę, od której gwar ich do­chodził. Zizendorf stał.

— Żal mi was — zawołał — gdybyśmy tu pod tern drzewem zanucili pieśń wieczorną: „Bóg nasza twier­dza, Bóg nadzieja nasza…”

— Naówczas — dorzucił paź — posłyszałby to wielki łowczy lub który z podkomorzych króla i nie za­mknęliby nas do kordegardy[27], bo tu jej nie ma, aleby odprowadzili do Drezna pod Frauenkirche i osadzili na odwachu. — To mówiąc, ruszył ramionami, skłonił się lekko i chciał iść, ale Zinzendorf zastąpił mu drogę.

— Czy istotnie wzbroniono się tu znajdować? — zapytał.

— Może to was podać w podejrzenie i na nieprzyjemności narazić. Życzę się oddalić. Za Hubertsburgiem jest wieś i gospoda, która da wygodniejszy nocleg, niż pień bukowy.

— Którędyż iść mamy, aby nie wnijść w drogę N. Panu? — zapytał Zinzendorf. Brühlwskazał ręką i już odchodził.

— Wyminąć gościniec będzie dosyć trudno, panie hrabio; lecz jeśli wam służyć mogę, wyprowadzając pod moją opieką na drogę, służę. Zinzendorf i milczący jego towarzysz pobrali prędko węzełki swe i kije i pośpieszyli za Brühlem. Zinzendorf miał czas nieco ochłonąć z ekstazy, w ja­kiej go Brühl, niespodziewanie się zjawiając, zastał. Widać w nim było człowieka wyższego towarzystwa i przyzwoitego w obejściu. Ostygłszy zupełnie, prze­prosił nawet za to, że się tak dziwacznie odezwał.

— Nie dziwuj się pan — rzekł zimno — nazywamy się wszyscy chrześcijanami i synami Bożymi, a w isto­cie poganami jesteśmy mimo obietnic, na chrzcie uczynionych. Obowiązkiem więc każdego nawracać i apostołować: ja sobie z tego czynię życia zadanie. Westchnął. W tej chwili, gdy kończył uroczyste wyrazy, uka­zał się obóz i buchnęła zeń wrzawa od kufli, które spełniano z hasłem. Zinzendorf z przerażeniem spoj­rzał.

— Nie sąż to bachanalie[28]? — zawołał. — Idźmy prę­dzej, przybity się czuję i do ziemi upokorzony. — Brühl, przodem idący, nie odpowiedział nic. Tak wyminęli obóz; idąc bokiem, wskazał im bliski go­ściniec, a sam, jakby co prędzej chciał uwolnić się od towarzystwa tego, skoczył żywo ku oświetlonemu namiotowi.

[1] W oryginale „różowemi”. Końcówki "-emi” zmieniono w tekście na bardziej współczesne "-ymi”. Część wyrazów, pisanych kiedyś łącznie, została rozdzielona zgodnie z współczesnymi wymogami pisowni.

[2]August II Mocny (niem. August II der Starke, in. August II Sas, ur. 12 maja 1670 w Dreźnie (według kalendarza juliańskiego), zm. 1 lutego 1733 w Warszawie) — syn Jana Jerzego III Wettyna i Anny Zofii Oldenburg, od 1694 elektor Saksonii jako Fryderyk August I (Friedrich August I.), Wikariusz Świętego Cesarstwa Rzymskiego, w latach 1697–1706 i 1709–1733 elekcyjny król Polski; pierwszy król Polski z saskiej dynastii Wettynów. Słynny za sprawą swej siły, potrafił podobno zginać podkowy gołymi rękoma.

[3] Oryginalna pisownia: Saksonji

[4] Hubertusburg- zamek w Saksonii w Niemczech

[5]Habsburgowie — dynastia niemiecka (von Habsburg). Założycielem dynastii był Guntram Bogaty (X wiek). Nazwa rodziny wywodzi się od pierwszej posiadłości rodu, zamku Habsburg (legendarna etymologia od niem. Habichtsburg — Jastrzębi Zamek) położonego w kantonie Aargau w Szwajcarii. Przedstawiciele dynastii panowali m.in. w krajach niemieckich i włoskich, Świętym Cesarstwie Rzymskim, Czechach, Hiszpanii, Portugalii, Burgundii, na Węgrzech (a co za tym idzie także w Chorwacji) i w Siedmiogrodzie, w Niderlandach, na Śląsku, ziemiach polskich, ukraińskich, serbskich i wołoskich oraz w hiszpańskich i portugalskich koloniach w Azji, Afryce i obu Amerykach (rozrastając się w tak zwaną Monarchię Habsburgów). Centrum monarchii stanowiło Arcyksięstwo Austriackie. Dynastia w linii męskiej wygasła w 1740.

[6] flegma- spokój, opanowanie

[7] W oryginale: bestję. W tekście w podobnych przypadkach j zostało zamienione na i.

[8]Kordelas — długi, prosty lub zakrzywiony, jedno- lub dwusieczny nóż myśliwski do skłuwania i patroszenia upolowanej zwierzyny znany od późnego średniowiecza, bardzo popularny w XVIII wieku w wojskach lądowych (zwłaszcza u saperów i artylerzystów) oraz w marynarce. Od wieku XIX używany już tylko jako broń myśliwska.

[9]tabacco- tabaka

[10]Stanisław Bogusław Leszczyński herbu Wieniawa (ur. 20 października 1677 we Lwowie, zm. 23 lutego 1766 w Lunéville) — król Polski w latach 1704–1709 i 1733–1736, książę Lotaryngii i Baru w latach 1738–1766, wolnomularz, starosta nowodworski w 1701 i 1703 roku.

[11]August III Sas (ur. 17 października 1696 w Dreźnie, zm. 5 października 1763 tamże) — w latach 1733–1763 król Polski oraz jako Fryderyk August II elektor saski; syn Augusta II z saskiej dynastii Wettynów i Krystyny Eberhardyny Bayreuckiej.

[12]Nieco opodal- nieopodal

[13] Skrót od Jego Miłość albo Jegomość- tytułu grzecznościowego używanego w odniesieniu do osób płci męskiej stanu królewskiego, duchownego i szlacheckiego (stanowiło to wyraz szczególnego uszanowania

[14]Henryk Brühl herbu własnego (ur. 13 sierpnia 1700 w Gangloffsömmern w Turyngii, zm. 28 października 1763 w Dreźnie) — hrabia cesarstwa (niem. Reichsgraf), pierwszy saski tajny minister gabinetu i konferencji, rzeczywisty tajny radca, ober-szambelan, ober-podkomorzy, prezes Kamery, naczelny dyrektor podatkowy, generalny dyrektor akcyzy, wyższy dyrektor deputacji obrachunkowej, generalny komisarz do wrót Morza Bałtyckiego, nadinspektor manufaktur porcelanowych, kapitulariusz katedry miśnieńskiej, proboszcz katedry budziszyńskiej, głównodowodzący saską kawalerią w Polsce, hrabia na Ocieszynie i Brylewie, starosta lipnicki, piaseczyński, bolimowski i spiski, wójt bydgoski, faworyt Augusta III, generał piechoty saskiej, generał artylerii koronnej w latach 1752–1763, wolnomularz.

[15]Kamerlokaj, nm., lokaj na dworze monarszym.

[16]Galonowany, ubrany w mundur, w liberję z galonami. Galon to (zfr.,) taśma złota a. srebrna na rękawie, kołnierzu munduru a. liberii; lamówka, obramowanie, taśma szmuklerska przy meblach, portierach; haft na tiulu srebrem, złotem, jedwabiem do przybrania sukien kobiecych.

[17]Aleksander Józef Sułkowski, herbu rodowego Sulima (ur. 15 marca 1695, zm. 21 maja 1762) — polski arystokrata i saski polityk. W latach 1733–1738 pierwszy minister Elektoratu Saskiego, hrabia i książę Świętego Cesarstwa Rzymskiego, szambelan Augusta III, generał lejtnant wojsk koronnych od 1734, saski generał major piechoty, pułkownik królewskiego lejbregimentu, łowczy nadworny litewski od 1729 roku, starosta nowodworski w 1738 roku, dyrektor generalny królewskich zbiorów sztuki 1734–1738, I książę bielski (I Herzog von Bielitz).

[18] wzejść- w oryginale: wnijść

[19] potrząsnał- w oryginale: potrząsł

[20]Ekwipażf. pojazd, powóz z zaprzęgiem

[21]N. Pan- Najjaśniejszy Pan

[22]zmęczeni- w oryginale: pomęczeni

[23]Fryderyka: w oryginale: Fryderyka

[24]sardoniczny- cięty, ironiczny, kąśliwy, kostyczny, kpiarski, sarkastyczny

[25]Nikolaus Ludwig hrabia von Zinzendorf (ur. 26 maja 1700 w Dreźnie, zm. 9 maja 1760 w Herrnhut) — niemiecki teolog ewangelicki i reformator religijny, przywódca ruchu pietystycznego w Saksonii.

[26]studiosus- łac. student

[27]Kordegarda (fr. corps de garde), odwach (niem. Hauptwache — straż główna), wartownia — budynek, w którym stacjonowały wszelkiego rodzaju oddziały wojskowe oraz warty garnizonowe i policyjne, wraz z całym zapleczem. W skład zaplecza wchodziło zazwyczaj biuro komendanta, areszt i szereg izb, w których oddziały odpoczywały lub czekały na swoją kolej do odbycia warty. Przechowywano w nich również broń.

[28]Bachanalia (bachanalie; łac. bacchanalia z gr. βακχεία) — starorzymskie obrzędy na cześć Bachusa (Dionizosa). Tytus Liwiusz utrzymywał, że zostały zapoczątkowane w Wielkiej Grecji, skąd przedostały się do Etrurii, skąd dopiero do Rzymu i rozpowszechniły się szczególnie w południowej Italii. Wiązały się z nimi liczne potępiane nadużycia, przez co przerodziły się z czasem w rozpustne orgie. Obrzędy te zostały zakazane przez senat rzymski w 186 p.n.e.

II

Na zamku królewskim paziowie przyboczni Augu­sta II-go mieli wyznaczone pokoje, w których, ocze­kując rozkazów, na służbie czuwali. Konie dla nich, na przypadek, gdyby który miał być wysłany, zawsze stały w pogotowiu. Mieniali się u drzwi i w przedpo­kojach, towarzyszyli N. Panu, a często, gdy się inni starsi pod ręką nie znaleźli, z rozmaitymi pismami i rozkazami wyprawiani bywali. Gorliwie bardzo utrapioną tę służbę pełnił młody Brühl, sprawiał ją z kolei za siebie, a nawet chętnie za drugich, tak, że król, często go mając na oczach, przyzwyczajał się do twarzy i usługi.

— A ty tu znowu, Brühlu? — zapytywał z uśmie­chem.

— Na rozkazy W. K. Mości.

— Nie przykrzy ci się?

— Najszczęśliwszym jestem, będąc dopuszczonym do oglądania oblicza pańskiego. I kłaniał się młody chłopak, a król Jegomość po ramieniu go klepał. Nigdy odpowiedzi nie był dłużnym, nigdy nic dlań trudnem ani niepodobnem nie było; wskok biegł i sprawiał, co kazano, niezwłocznie. Dnia tego przychodziły kresy odprawiać[1] miano odpowiedzi; oczekiwano na nie od rana. Często się naówczas poczty opóźniały, bo lub koń padł, albo rzeka wylała, lub pocztylion[2] zachorzał, nie było więc czasu oznaczo­nego ściśle.

Od rana radca wojenny Pauli, który kró­lowi depesze redagował, czekał na kresy i rozkazy. Człowiek to był niemłody już, okrutnie służbą ciężką około dzbana zmęczony, przy tym niepomiernie otyły, co mu ruchy utrudniało; nogi nie bardzo już służyć chciały, a po obiedzie, gdy tylko mógł, natychmiast, bodaj stojąc, drzemać był gotów. Twarz Paulego była rumiana, wpadająca w fioletową, rysy rozlane, podbródek zawiesisty. Ręce, nogi i on wszy­stek wydawał się jak nabrzękły. Wszakże, gdy się wystroił do dworu, pozapinał, wyprostował i przybrał swą urzędową postać, można go było wziąć za poważnego bardzo człowieka. Do króla tak był nawykł, a król do niego, że z jednego słowa, ba — z wejrzenia Augusta, wysnuwał cały list, myśl odgadł, formę trafił i nigdy sprostowywać jej nie potrzebował król J. M. Dlatego Paulego lubił bardzo i potrzebował go zawsze, a chciał mieć pod ręką; dlatego radcy wspaniałomyślnie przebaczał, jeśli się nawet zapił i w chwili ważnej nie mógł dźwignąć. Naówczas trzech pokojowców budzić go musiało, a radca, nie otwierając oczu, przewracany po łóżku, odpowiadał: — „Zaraz! natychmiast! Oto jestem! w ten moment!” — Ale nie wstał, aż mu wyszumiało, co prze­brał. Gdy otrzeźwiał, mył się zimną wodą, podawano mu dla rozjaśnienia myśli kieliszek czego mocnego i szedł do króla. Tego dnia, gdy właśnie na kresy, jakeśmy mówili, czekano, radca Pauli siedział w sali marszałkow­skiej i ziewał. Dobrał sobie wygodne krzesło szero­kie, nogi wyciągnął, ręce na żołądku spiął, głowę nieco spuścił, wygodnie ją na fundamentach rozło­żystych podbródków umieściwszy, i dumał. O śnie mowy być nie mogło, bo któż może zasnąć na czczo i nieprzygotowany wiatykiem stosownym na podróż z Morfeuszem po krajach marzeń? Obrazy, pozawieszane w salce, dawno mu były znane, nie mógł się więc im przypatrywać. Ziewał niekiedy, a ziewał tak okropnie, że mu w szczękach trzaskało. Zegar wskazywał zrazu dziesiątą, potem jedenastą, a radca siedział, poziewał i wstrząsał się, bo po nim dreszcze czczości przebiegały. Był w tej chwili naj­nieszczęśliwszym z ludzi. W tej samej sali kręcili się paziowie[3], podkomo­rzowie[4], szambelanowie[5], osoby, na posłuchanie oczekujące lub powracające od króla. Nikt nie śmiał spoczynku przerywać panu radcy.

O jedenastej wszedł młody Brühl, który na swą godzinę służby czekał. Pięknym był jak cherubin w swoim stroju paziowskim, z wielką elegancją włożonym. Oczy mu się śmiały, biegając po twarzach i po ścianach. Zobaczywszy go, radca, nie wstając, wyciągnął doń ręką. Brühl podbiegł chyżo.

— Jakżem szczęśliwy! — zawołał. I skłonił się z pokorą.

— Chyba ty mnie uratujesz, Brühl! Wystaw so­bie, jestem na czczo! Kiedy przyjdą kresy? — Paź spojrzał na zegar i ramionami ruszył.

— Jedenasta! a ja na czczo! natura dopomina się praw swoich! Przyjdzie z głodu umierać! — To mówiąc, radca ziewnął, wstrząsnął się cały. — „Brr!” — Brühl stał niby zamyślony, po czym pochylił się, wygięty cały, do ucha Paulemu:

— Radco! dlaczego zasiedliście jakby na publicz­nej drodze? Obok jest pokój, z którego drzwi wy­chodzą na korytarz, wiodący do kuchni[6] i kredensów: tam by wyśmienicie, nim co będzie, można kazać po­dać z kuchni i coś z piwnicy. — Oczy się rozśmiały poczciwemu radcy, ruszył się zaraz, ale niełatwo mu było powstać.

— Zbawco mój! — zawołał — ratujże mnie nieszczę­śliwego! — Brühl skinął, i wsunęli się we drzwi poboczne do gabinetu o jednym oknie. Tu — o cudo! — jakby się spodziewano Paulego, czarodziejska jakaś siła stół już wcześniej przygotowała. Stało przed nim krzesło szerokie, wygodne, jakby do tuszy Paulego zrobione; na białym jak śnieg obrusie zastawione porcelanowe, białe z sinym nakrycie, maleńka wazka, maleńki pół­misek z pokrywą i spory gąsiorek złocącego się wina. Radca, zobaczywszy to, ręką zrobił ruch w po­wietrzu i, jakby się obawiając, aby go kto nie uprzedził, nie pytając, co rychlej zajął miejsce, serwetę pod brodę założył, ręką sięgnął do wazki i dopiero, przypomniawszy sobie Brühla, odwrócił się.

— A wy? — Paź głową potrząsł.

— To dla was, kochany panie radco!

— Niech ci płacą bogowie! — zawołał w uniesie­niu Pauli — niech ci Wenus da najpiękniejszą z dziew­cząt drezdeńskich, niech ci Hygeja[7] da żołądek, tra­wiący kamienie; niech ci Bachus da wiekuiste pra­gnienie i środki zaspokajania go węgrzynem[8], niech ci… — Ale jedzenie nie dało mu dokończyć, pogrążył się w niem cały. Brühl stał, jedną ręką o stolik oparty, w postawie wdzięcznej, przypatrując się radcy z uśmiechem. Pauli nalał sobie pierwszą wina szklankę. Spodziewał się on lekkiego, powszedniego węgrzynka, jakim dwór raczono; lecz gdy do ust wziął i pociągnął, twarz mu się rozjaśniła, rozpromieniła, oczy zabłysły, a wypiwszy i opadłszy na poręcze, w błogim uspokojeniu pogładził się po piersiach tylko.

— Boski napój! Cudotwórco mój, skądźeś go wziął? Ja go znam, to wino królewskie, to tokaj; po­wąchaj, posmakuj: ambrozja, nektar!

— Niechże radca zaszczyci go swą łaską i gąsiorkowi nie daje wysychać lub pójść na usta profanów[9], którzy go, nie smakując, przez gardła przeleją.

— A byłoby to istną profanacją! — zawołał radca, nalewając drugi kielich, równający się dobrej szkla­nicy. — Za zdrowie wasze, za powodzenie wasze.Brühlu, będą ci wdzięczen do śmierci: ocaliłeś mi życie.

— Bardzo się cieszą — rzekł Brühl — że mogłem tak małym kosztem pamiąci trochą przysłużyć się panu radcy. — Ale prosząż pić! — Pauli wychylił drugi kielich, językiem o podnie­bienie plasnął, ręką począł w powietrzu jakby lot ptaka naśladować i rzekł:

— O! co za wino, co za wino! to jest tego ro­dzaju napój, że każdy następny kieliszek coraz lepiej smakuje. Jest ono jak dobry przyjaciel, którego im bliżej poznajemy, im w ściślejszy z nim wchodzimy związek, tern się więcej przywiązujem do niego. Ale, Brühlu, kochany Brühlu, jeśli nadejdą depesze, jeśli N. Pan zawoła, jeśli będzie trzeba koncypować[10] list do Berlina lub do Warszawy, albo do Wiednia…

— Panie radco, taki jeden gąsiorek dla pana? Cóż to jest?

— Masz słuszność, Brühlu, nie takie się już rze­czy o nasze głowy obijały — zaśmiał się radca. — Gdy się pije uczciwe, rozumne, dojrzałe wino, niema nie­bezpieczeństwa: gospodaruje sobie w człowieku spo­kojnie i nic złego nie uczyni. — To mówiąc, radca jadł mięso przypieczone i oblane sosem zawiesistym, a co raz tokajem popijał i uśrmiechał się. Brühl stał, patrzał, a gdy kielich się wypróżniał, wziął na się podczaszostwo[11] i dolewał pilno. Na ostatek z talerzy było jak zmieciono, chleb znikł, zostało tylko pół gąsiorka wina. Pauli wzdychał, patrząc, i mruczał:

— A depesze? Lecz czyż pan się możesz lękać?

— Masz słuszność, gdybym się lękał, byłbym tchórzem, a niema nic nikczemniejszego w świecie nad to stworzenie. Nalewaj: za twe zdrowie! Doj­dziesz wysoko! W głowie mi się jaśniej robi! — Brühl ciągle nalewał. Radca patrzał na gąsiorek, który u dołu był szer­szy i jeszcze na czas jakiś starczyć obiecywał. Z gąsiorka lało się a lało do kielicha, z kielicha przelewało do gardła. Radca gładził się po piersiach i uśmiechał.

— Psia służba — odezwał się cicho — ale wino, jakiegoby człowiek nie powąchał gdzie indziej. — Gąsiorek przy opowiadaniach i westchnieniach doszedł do końca. Ostatni kieliszek był nieco mętny, Brühl chciał go usunąć.

— Tyranie! — krzyknął radca — co czynisz? Natura wydzieliła te części nie dlatego, aby je wylano, lecz by ukryć na dnie prawdę winną: eliksir, sama treść i części pożywne. — Gdy Pauli sięgnął po kielich, Brühl z pod stołu dobył drugiego gąsiorka. Na widok jego radca chciał wstać, lecz radość go przykuła do krzesła.

— Co to jest? — krzyknął. — Co ja widzą?

— Nic, nic — rzekł paź pocichu — jest to drugi tom dzieła. Nieszczęściem — mówił paź wesoło — stara­jąc sią o dzieło kompletne dla pana radcy, który lubisz literaturą… Pauli obie rące skrzyżował na piersiach i głową skłonił.

— Któżby takiej literatury nie lubił! — westchnął. Starając się o dzieło kompletne — kończył chło­pak — nie mogłem dostać obu tomów jednego wy­dania. Ten to m drugi — rzekł, podnosząc zwolna flaszką omszoną — jest starszej, pierwotnej edycji: — Ach! — podsuwając kielich, zawołał Pauli — tego gotyku szacownego nalej mi jedną stronicę; nadu­żywać szanownej starożytności nie trzeba. — Nalano kieliszek. Pauli pił.

— Żadne usta kobiety słodsze być nie mogą.

— Dla waści — mówił radca — to co innego, dla mnie one straciły już słodycz wszelką; ale wino! wino — to nektar, który do zgonu nie może postradać uroku swego. Gdyby nie te depesze… — Radca dopijał, ale tak jakoś szybko po sobie następujące libacje widocznie go rozmarzać poczy­nały. Ociążał. w fotelu siadł, uśmiechał sią, oczy mrużył.

— Teraz maleńka drzemka i…

— Ale butelką dokończyć potrzeba! — nalegał paź.

— Zapewne, to obowiązek uczciwego człowieka, nie porywać sią lub dokonać dzieła. Prawda? rzekł radca co rzecźą sumienia jest, winno sumiennie być dopełnione. Dolawszy kieliszek ostatni, Brühl wysunął z zaokna fajkę i worek z tytoniem[12].

— Radco, a fajka?

— Aniele mój! — zawołał Pauli, otwierając oczy- i o tern pamiętałeś. Ale nuż mnie to ziele upoi go­rzej jeszcze. Co mówisz?

— Otrzeźwi! — przerwał paź, podając fajkę.

— Jak się tu oprzeć pokusie! daj! daj! Co się ma stać, niech się stanie. Może pocztyljon kark skręci, i depesze nie nadejdą. Nie życzę mu złego, lecz gdyby go nadwichnął! — Poczęli się śmiać. Radca chciwie dym ciągnął.

— Diablo[13] mocne tabacco.

— Królewskie — rzekł paź.

— Ale bo i król mocniejszy ode mnie, hę? — Widocznie tytoniem upojony, już mruczał tylko stary; pociągnął jeszcze parę razy; fajka mu z rąk wysunęła się na ziemię, głowę na piersi spuścił i po­czął, w lewo ją pochyliwszy, chrapać okrutnie. Przez półotwarte usta dobywał się dźwięk dziwny i nie­miły. Brühl popatrzał, uśmiechnął się, cicho na palcach podszedł ku drzwiom i wysunął się w korytarz; tu, chwilkę postawszy, pobiegł do przedpokoju króla.

Młody, strojny, wielkiego tonu chłopak, w paziowskiem także ubraniu, z pańską minką, zatrzymał go wchodzącego. Był to Antoni hr. Moszyński. Twarzyczka jego biała, włosy czarne, rysy nie piękne, ale wyraziste, oczy błyszczące ogniem wielkim, a nade wszystko postawa arystokratyczna i wymuszona nieco manie­ry odznaczały go między innymi paziami, do osoby, króla przywiązanymi. Razem z Sułkowskim był długo przy królewiczu, czasowo teraz dostał się do Augu­sta II-go, który, jak mówiono, lubił jego zręczność, żywość i bystre pojęcie. Prorokowano mu naówczas świetną przyszłość.

— Brühlu — zapytał — gdzieś ty był? — Paź się nieco zawahał z odpowiedzią.

— W marszałkowskiej sali.

— Na ciebie służba przypada.

— Wiem, alem się nie opóźnił. — Spojrzał na zegar, stojący w kącie.

— Już myślałem — dodał, śmiejąc się i z nogi na nogę przechylając, Moszyński — że mi ciebie zastę­pować przyjdzie. Przez twarz Brühla przeleciał jakby cień, ale na­tychmiast się wyjaśniła.

— Panie hrabio — rzekł łagodnie — wam, faworytom pana, wolno chybić godzinę i dać się zastąpić; mnie, wysługującemu się i biednemu, nie zostałoby to darowane[14]. Skłonił się bardzo nisko.

— Zastępowałem nieraz drugich, ale mnie nikt.

— Chcesz powiedzieć, że cię nikt zastąpić nie jest zdolny[15] — podchwycił Moszyński.

— Oj panie hrabio, godziż się tak ze mnie, biednego prostaczka, żartować? Ja się tego uczę, w czym panowie jesteście mistrzami. Skłonił się znowu. Moszyński podał mu rękę.

— Z wami — rzekł — wojować na słówka niebez­piecznie, wolałbym na szpady. — Brühl skromną przybrał postawę.

— W niczym sobie żadnej nie przyznaję wyż­szości — dodał cicho.

— No, szczęśliwej służby! — zawołał Moszyński — ot wasza godzina. Do widzenia. — To mówiąc, wyszedł z przedpokoju. Brühl odetchnął. Z wolna skierował się ku oknu. Stanął w nim i zdawał się obojętnie spoglądać w podwórka[16], wyłożone kamiennemi posadzkami i wyglądające jak sale olbrzymie. Tuż pod nim kręcił się mnogi, zajęty i czynny dwór pański.

Kilka lektyk stało u schodów, a żółto postrojeni tragarze czekali na swych panów; dalej powozy ga­lowe i konie wierzchowe, niemieckie i polskie zaprzęgi, hajduki[17] w pąsach[18], kozacy — wszystko to, ci­cho dosyć sprawując się, mieszało w jedną pstrą i malowniczą całość. Szambelan wyszedł od króla.

— Niema kresów? — spytał Brühla.

— Dotąd nie przyszły.

— Skoro je przyniosą, przychodź waćpan z nie­mi. Radca Pauli?

— Jest w sali marszałkowskiej.

— Dobrze, niech czeka. — Brühl się z lekka skłonił. Pusto zaczynało się robić w pokoju i godzina, bliska obiadu, rozpędzała ludzi. Brühl, wyglądając oknem z jakąś niecierpliwością, dojrzał nareszcie wpadającego w podwórce na zzia­janym koniu pocztyljona z trąbką na plecach, w bu­tach ogromnych i torbą skórzaną na piersi. W tejże chwili ruszył biegiem po schodach i, nim służba zdążyła odebrać opieczętowane pliki, już je pochwycił. Srebrny blat stał przygotowany w antykamerze[19], Brühl złożył na nim papiery i wszedł do króla.

August przechadzał się po pokoju z Hoymem. Zobaczywszy pazia, blat i papiery, wyciągnął rękę, żywo rozerwał pieczęcie. On i Hoym zbliżyli się do stołu i przeglądali przywiezione listy. Brühl stał, czekając.

— A! — zawołał August — żywo niech Pauli przy­chodzi! — Brühl nie ruszał się.

— Idź po radcę Paulego — powtórzył król niecier­pliwie. Paź skłonił się i wybiegł. Zajrzał do gabinetu. Pauli spał jak kamień. Powrócił co żywo do króla.

— Pauli!? — zawołał August, widząc go wchodzą­cego.

— N. Panie! — wyjąknął Brühl! — radca Pauli… rad­ca Pauli…

— Jest tu?

— Jest, N. Panie,

— Czemuż nie przychodzi?

— Radca Pauli — spuszczając oczy, dodał paź — jest nieco niedysponowany.

— Gdyby był konającym, to mi go tu przypro­wadź — krzyknął król — niech obowiązek spełnia, potem skona, kiedy chce. Brühl wybiegł, znowu wpadł do gabinetu, po­patrzał na śpiącego, uśmiechnął się i wrócił do króla. Augusta oczy pałały rosnącym gniewem, zaczynał blednąć, co było najgorszym znakiem; gdy się stawał biały, wówczas ludzie na widok jego drżeli. Brühl, niemy, wyprostowany, u drzwi się zatrzymał.

— Pauli! — zawołał król, tupiąc nogą.

— Radca Pauli jest w tym stanie…

— Pijany? — podchwycił August. — A, stary wieprz obrzydły! Gdyby się choć na tych kilka godzin umiał powstrzymać od picia! Zlejcie go wodą! zaprowadzić go pod fontannę, dać mu octu; niech doktór da mu lekarstwo, niech mi go na godzinę ocuci, a potem niech bydlę zdycha. Mówiąc, król nogą tupał. Brühl wybiegł, posłuszny, raz jeszcze. Spróbował budzić radcę, ale ten stał się nieruchomą kłodą: ża­den lekarz oprócz czasu nie mógł go do przytomno­ści przyprowadzić. Wolnym krokiem wracał, myśląc, do pokoju pańskiego, zdawał się walczyć ze sobą, wahać, obawiać i ważyć coś w duszy. Stanąwszy u drzwi, nie dotknął klamki, aż wes­tchnąwszy jakby pobożnie ku niebiosom. Król w pośrodku gabinetu z papierami w ręku czekał. Usta miał zaciśnięte i brwi namarszczone.

— Pauli!

— Niepodobieństwo go ocucić.

— Bodaj go paraliż ruszył! Depesze. Kto mi de­pesze… słyszysz?

— N. Panie — schylając się wpół z rękami złożonemi na piersiach, odezwał się Brühl. N. Panie, wielkie jest zuchwalstwo moje, niemal zbrodnicze. Raczy mi je łaskawość królewska przebaczyć. Wiem, że porywam się bezrozumnie, ale miłość moja i cześć dla W. K. Mości… Jedno słowo, N. Panie, wskazów­ka… ja spróbuję ułożyć depeszę.

— Ty, młokosie? — Brühl się zaczerwienił:

— N. Panie. ukarzesz mnie. — August popatrzał nań długo.

— Chodź — rzekł, idąc ku oknu — oto list. Prze­czytaj go, daj odpowiedź odmowną; lecz niech za odmową czuć będzie, że nie jest stanowczą. Daj na­dzieję odgadnąć, a nie odsłoń jej wyraźnie. Rozu­miesz? Brühl skłonił się i chciał z listem wybiec. Srebrny stół stał przed kanapką.

— Gdzie? dokąd? — zawołał król — tu — wskazał rę­ką — tu siadaj i pisz zaraz. Paź jeszcze raz uchylił głowę i przysiadł na brzeż­ku jedwabną materią w kwiaty wybitej kanapki, ru­chem ręki odrzucił mankietki, pochylił się nad papierem, I pióro poczęło biec po nim z szybkością, która króla zastanowiła.

August II-gi jak na ciekawe widowisko spoglą­dał z uwagą na ładnego chłopca, który przybrał po­ważną minę kanclerską i tak redagował depeszę, jakby bilet do kochanki. Myliłby się, kto by sądził, że spełniając tak ważne i mogące na całą przyszłość jego wpłynąć zadanie, paź zapomniał o swej postawie. Siadł niby od niechcenia, jakby nie myśląc, a je­dnak ułożył zgrabne nóżki, nadał rękom wdzięczne zgięcia, głowę pochylił umiejętnie. Król go nie spu­szczał z oka: zdał się to czuć. Nie zastanawiając się długo, pisał jakby pod dyktowaniem gotowej myśli, nie przekreślił ni razu, nie stanął na chwilę. Pióro zatrzymało się, gdy depeszy dokończył. Naówczas przebiegł ją jeszcze oczyma szybko i powstał wypro­stowany. Z widoczną ciekawością, gotów być pobłażliwym, król się nieco przysunął.

— Czytaj! — rzekł, Brühl odkaszlnął, głos mu drżał nieco. Któż odgadnie, czy ten dowód trwogi nie był także rachu­bą? Król, ośmielając go, dodał łagodnie:

— Z wolna, wyraźnie, głośno. — Począł więc czytać depeszę młody paź, a głos, zrazu drżący, stał się wkrótce metalicznie brzmią­cym i donośnym. Na twarzy Augusta odmalowały się stopniowo zdumienie, radość, wesołość, podziw razem i jakby niedowierzanie. Gdy Brühl dokończył, nie śmiał podnieść oczu.

— Jeszcze raz, od początku — odezwał się król. Tym razem Brühl głośniej jeszcze, śmielej czytał i dobitniej. Królewska twarz rozjaśniła się. Uderzył w dłonie.

— Przewybornie! — zawołał. — Pauliby nie potrafił lepiej ani tak nawet. Pisz na czysto. — Brühl z niskim ukłonem przedstawił swój arkusz, który był tak napisany, iż od razu mógł być użytym. August go po ramieniu uderzył.

— Jesteś od dziś dnia moim sekretarzem do de­peszy. Pauli żeby mi się nie śmiał pokazywać na oczy. — Zadzwonił król. Wszedł służbowy szambelan.

— Hrabio — rzekł, zwracając się do niego — niech Paulego zawiozą do domu. Oznajmić mu proszę, gdy się wytrzeźwi, moje najwyższe nieukontentowane. Miech mi się nigdy nie pokazuje na oczy! Se­kretarzem do depeszy od dziś dnia Brühl. Zwolnić go od służby paziowskiej, niech tylko mundur za­trzyma. Zobaczymy.

Szambelan zdała uśmiechnął się stojącemu skromnie na uboczu chłopcu.

— Wybawił mnie z ciężkiego kłopotu — mówił August. — Znam Paulego, będzie do jutra leżał, jak kłoda, a depeszę trzeba wyprawić zaraz. Poszedł król ją podpisać.

— Kopię spisać — dodał.

— Z pamięci ją do słowa napiszę — rzekł Brühlcicho.

— Otóż to mi sekretarz! — zawołał August. — Pro­szą mu trzysta talarów kazać wyliczyć. Zbliżającemu się dla podziękowania król podał rękę do pocałowania. Był to znak łaski niemały. W chwilę potem kurjer, zabrawszy opieczętowa­ny list, biegł, trąbiąc, przez most galopem. Brühl pokornie wysunął się do przedpokoju. Tu już przez szambelana rozpowiedziana historja depeszy i nie­spodzianej łaski, jaka spotkała chłopaka, po którym niktby się był nie spodziewał tak nadzwyczajnej zdolności, powszechną budziła zazdrość i ciekawość. Gdy Brühl się ukazał, wszystkich oczy biegły za nim. Nie było znać na tak zaszczyconym łaską królewską naj­mniejszej dumy, okrył nawet radość swą pokorą ta­ką, jakby się wstydził tego, co dokonał. Po pokoju szeptali wszyscy, patrząc nań, i nowowchodzącym opowiadali historję szczęśliwego mło­dzieńca. Wieczorem obiegła po mieście, a gdy Brühl ukazał się skromnie między paziami na operze, Suł­kowski, który towarzyszył królewiczowi, przyszedł go pozdrowić i powinszować. Brühl zdawał się do najwyższego stopnia rozczu­lonym, nie umiał znaleźć wyrazów na podziękowanie.

— Widzisz, Brühlu — szepnął Sułkowski, poglądając nań z góry — ja ci wróżyłem zawsze, że się na tobie poznają; nie omyliłem się: orle oko naszego pana umiało cię wyróżnić.

Zaczęto bić brawa tenorowi, który śpiewał Solimana; Sułkowski klasnął, ale zwracając się do przyjaciela, rzekł:

— Ja tobie biję brawo! — Z pokorą wielką paź się ukłonił, zarumieniony. Po teatrze pozwolono mu zniknąć; miano mu to nawet za zasługę, że nie szedł popisywać się i chwa­lić szczęściem swojem. Towarzysze, którzy go w zam­ku w mieszkaniu jego szukali, i tam go nie znaleźli; pokój był zamknięty, służący zapewniał ich, że od dawna wyszedł na miasto.

W istocie po operze, osłonięty płaszczem, przekradł się Brühl na zamkową ulicę, a z niej na wio­dącą ku pałacowi na Taschenbergu, gdzie niegdyś jaśniała Cosel, a teraz panowała młodemu swojemu dworowi córka Cezarów, Józefina. Ktoby go tu był spotkał, pod murami przesuwającego się ostrożnie, posądziłby pewnie, iż idzie u nóg jakiegoś uróżowanego bóstwa złożyć laury zdobyte. Było do tego wszelkie podobieństwo. Miał lat dwa­dzieścia kilka, twarz cherubinka, a kobiety, popsute przez Augusta 11-go, tak były zalotne. Widoczne by­ło, iż pilno się starał, aby go nie postrzeżono i nie poznano. Płaszczem miał zasłoniętą twarz, a ile razy usłyszał kroki, tulił się do murów i przyśpieszał po­chód. Już był prawie przed pałacem królewiczowskim, gdy do przytykającej doń kamienicy wszedł szybko. Po cichu wbiegł po znajomych znać wscho­dach i, stanąwszy u drzwi, zapukał do nich trzy razy. Nie było na to odpowiedzi. Wyczekawszy jeszcze chwilę, puknął leciutko w ten sam sposób. Wewnątrz dały się słyszeć kroki powolne, drzwi uchylono, i pokazała się w nich głowa starego człowieka z nisko postrzyżonym włosem. Brühl wsunął się prędko.

Pokój, do którego wszedł, oświecony jedną świe­cą, zastawiony był szafami, ponury i smutny. Stary na zapytanie niezrozumiałe coś szepnął, ręką wska­zując. Brühlzrzucił płaszcz i, na palcach idąc, zbli­żył się ku drzwiom, do których z lekka zapukał. Głos dosyć żywy odpowiedział mu prędko:

— Favorisca[20]! — Pokój, do którego wsunął się cicho młody paź, oświecony był dwiema pod umbrelką na stoliku palącemi się świecami. Obszerny był i dziwnie jakoś przystrojony. Szafka z książkami na półotwarta, kilka stolików, zarzuconych papierami; między oknami duży krucy­fiks z figurą Zbawiciela; na kanapce, wśród sukni, w nieładzie rzucona gitara.

U stołu, oparty jedną ręką, jakby tylko co wstał na powitanie gościa, czekał nań niemłody człowiek, nieco przygarbiony, z twarzą żółtą, wyciągniętą, dłu­gą, z brodą wystającą, z oczyma czarnymi. Poznać w nim było łatwo Włocha po typie i kroju rysów, w ustach wąskich, bladych, kryło się coś nieodgadnionego, ale twarz w ogóle żartobliwą raczej wyglą­dała, niż zagadkową. Było w niej coś razem dobro­dusznego i ironicznego. Duży nos orli spadał mu, kryjąc niemal wierzchnią wargę.

Na krótko obciętych włosach miał czarną jed­wabną czapeczkę, na sobie suknię ciemną i długą, która duchownego zdawała się oznaczać, na nogach czarne pończochy i trzewiki z wielkiemi klamrami. Zobaczywszy Brühla, otworzył ramiona.

— A! to ty, moje dziecko! Jakże się cieszę. Niech cię Bóg błogosławi! — Z wielką pokorą przysunął się młodzieniec do niego i, schyliwszy się, w rękę go pocałował. Gospodarz siadł prędko, usuwając książki i suk­nie, nagromadzone na kanapce, a bliskie krzesło wskazał Brühlowi, który trzymając w ręku kapelusz, raczej się przysiadł, niż usiadł.

— Ecco! ecco[21]! — szepnął siedzący na kanapie — myślisz, że mi nowinę przynosisz? Wiem ja już! wszystko wiem i cieszę się. Widzisz, Opatrzność na­gradza, Bóg wiernym pomaga. Westchnął.

— Jemu też ja składam tylko dzięki — odezwał się Brühl cicho.

— I pozostań wiernym wierze, ku której serce się twe, łaską oświecone, skłoniło, a zobaczysz. Podniósł rękę w górę.

— Pójdziesz wysoko! wysoko! Niewidzialne ręce dźwigać cię będą; ja ci to mówię, ja. Jam ubożuchny i maleńki, ale wielkiego Pana sługa. — Oczyma błyszczącymi zmierzył siedzącego skrom­nie pazia i uśmiechnął się, i jakby już pobożnego dopełniwszy obowiązku, dodał wesoło:

— Byłeś na operze? jak śpiewała Celesta? patrzał na nią król? był królewicz? — Posypały się gradem pytania. Padre Guarini — tak się zwał ten, którego Brühlodwiedzał, spowiednik królewicza, powiernik królo­wej, duchowny ojciec młodego dworu — zdawał się co najmniej tyle zajmować operą, ile nawracaniem grzesznika, którego miał przed sobą.

— A któż nad królem króluje? — dodał. I nie czekając odpowiedzi, sam rzekł: — Pono jak w Polsce, elekcja dopiero ma nastąpić. — Zaśmiał się stary.

— Powiedzże mi choć co nowego oprócz tego, żeś sekretarzem został.

— Chyba, że żadne szczęście serca mojego i uczuć nie zmieni.

— Tak, tak, to ci radzę: bądź dobrym, choć po­tajemnym katolikiem. Od naszego teraźniejszego króla nie możemy ani wymagać, ani się spodziewać wielkiej gorliwości. Dobrze, iż takim choć jest, jakim się stał, ale młody będzie inny: święta nasza pani Józefa nie da mu znijść z drogi prawej. Na pamiąt­kę tego dnia chcę ci dać z błogosławieństwem coś, co ci szczęście przyniesie. Czekaj. Padre Guarini wysunął szufladę i, rękę w nią zanurzywszy, dobył różaniec czarny z medalem i krzyżykiem.

— Ojciec Święty sam własną ręką go pobłogo­sławił, odpust do niego przywiązany wielki, ale go codzień odprawiać potrzeba. — Brühl, niewyraźnie coś powiedziawszy na podzię­kowanie, w rękę dającego pocałował i wstał. Guarini pochylił mu się do ucha i coś szeptać zaczął, na co paź, tylko potwierdzająco schyliwszy głowę kilka razy, znowu rękę chudą ucałował i wy­sunął się po cichu. We drzwiach czekał nań stary ze świecą. Temu wsunąwszy talara, osłoniony znowu płaszczem, spuścił się ze schodów. Doszedłszy do drzwi, wyjrzał ostrożnie na ulicę, a nie widząc w niej nikogo, wybiegł prędko. O kilka kroków dopiero zatrzymał się, zdając namyślać. Różaniec, który miał obwinięty około ręki, schował śpiesznie do bocznej kieszeni, a sam, podniósłszy głowę, szukał znanego domu około kościoła św. Zofii.

Drzwi kamienicy, do której dążył, stały otworem. W obszernej sieni o gotyckich łukach cicho było i pusto. Na niskie i pierwsze piętro wszedłszy, Brühlzadzwonił. Służąca wyszła mu otworzyć.

— Jest ksiądz pastor w domu? — zapytał.

— Jest i ma gości, z którymi się rozmową za­ bawia.

— Goście? — wahając się, podchwycił Brühl, jakby go do wnijścia zniechęciło. — Któż taki?

— Młodzież z Lipska, łakoma słowa Bożego i światła. — Brühl jeszcze stał w progu, gdy poważna postać średnich lat człowieka ukazała się ze drzwi pobli­skich.

— Nie chcę być natrętnym — rzekł paź, kłania­jąc się.

— Nigdy nim pan nie byłeś i nie jesteś — odparł cichym głosem, zimnym i wyraźnym, gospodarz.Na to ja teraz narażony nie jestem, by mi się do drzwi ludzie cisnęli. Chodź pan, proszę. Wchodzi się w protestanckim kraju do duchownego po kryjomu, jako pierwsi chrześcijanie do katakumb wchodzili. Chwała tym, co mają odwagę próg nasz przestąpić. — To mówiąc, wprowadził Brühlado obszernej izby, skromnie przybranej, ale z kwiatami na oknach. Szpinecik[22] otwarty stał przy ścianie. Nie było tu ni­kogo oprócz dwóch młodzieńców, z których słuszniej­szy wzrostem zdał się Brühlowi znajomym. Przypo­mnieć sobie tylko nie mógł, gdzie i kiedy go wi­dział. Pięknej postawy młodzian patrzał też z uwagą na gościa, a po chwili przystąpił doń.

— Jeśli się nie mylę — rzekł — drugi to raz spoty­kamy się w życiu. Winienem panu, żem na drogę wyprowadzony, nie popadł w ręce królewskich pa­chołków jak włóczęga.

— Hrabia Zinzendorf…

— Brat w Chrystusie — odparł młodzieniec — a chociażbyście byli katolikiem, arianinem czy kimkol­wiek bądź, byleście w Zbawiciela wierzyli i ufali Mu, pozdrowię was zawsze tym wyrazem: brat w Chry­stusie. — Brühl milczał.

— Cóż na dworze słychać? — spytał gospodarz. — Myślę, że nic innego, jak z rana litanię, a wieczorem operę,ale zmilczę. Siądźcie, mój gościu.

— Posiadali wszyscy, Brühlowi widocznie przytomność obcych zamykała usta. Zinzendorf długo i z zajęciem mu się przypatrywał, niby w duszy jego czytał, lecz te okna, którymi zajrzeć mógł do wnętrza, oczy piękne Brühla, zamykały się przed nim: zdawał się unikać spojrzeń i lękać się ich przenikliwości.

— Prawdaż to, że kościół katolicki budować my­ślą? — zapytał gospodarz.

— Nie słyszałem o tyrn, tylko jak o projekcie dalekim — odpowiedział Brühl — a wątpię bardzo, aże­by król pan nasz, który tyle pozaczynał gmachów, mógł nam o nowym pomyśleć.

— Zgrozaby była! — wyjąknął pastor.

— Dlaczego, czcigodny panie? — przerwał mu Zinzendorf. — Zarzucamy im nietolerancję, a mielibyśmy się nią sami posługiwać? — Brühl żywo skłonił głowę, potakując, ale w chwili, gdy to czynił, spotkał surowe wejrzenie pastora i ruch ten, jakby nagle powściągniony, dwuznaczny, zmie­nił się uśmiechem. Rumieniec wystąpił mu na twarz.

— Hrabio — odezwał się pastor, obracając ku nie­mu — to są myśli młodzieńcze, bardzo piękne w ustach waszych, ale w życiu niemożliwe. Na dwu ramionach płaszcza nosić nie można, ani dwóm Bogom służyć, ani dwu wiar kochać, boby się żadnej nie miało, jak… jak to się dziś wielu i najwyżej położonym zdarza. Westchnął pastor, zrozumieli wszyscy, do kogo pił. Brühludał, że nie słyszy, żałował nawet może, iż wszedł w towarzystwo, tak drażliwemi zajmujące się zagadnieniami. Przeciwnie, Zinzendorf zdawał się uszczęśliwiony i z poszanowaniem chwycił rękę pastora.

— Czcigodny panie! — zawołał — a jakżebyśmy na­wracali i prawdą krzewić mogli, gdybyśmy sią nie zbliżyli i nie zbratali z innowiercami? Chrystus nie stronił od Faryzeuszów i niewiernych, lecz łagodno­ścią i miłością ich nawracał.

— Młody jesteś i marzysz — westchnął pastor. Hrabio, a gdy ci przyjdzie walczyć i z poezji twych przejść do czynu…

— A!za tern gonią, tego pragną — odezwał się młody entuzjasta, podnosząc ręce do góry — gdybym siebie tylko miłował, poszedłbym Zbawiciela szukać na pustyni i w rozmyślaniu; ale kocham braci, ko­cham wszystkich i zbłąkanych nawet. — Pastor, Brühl i młody towarzysz słuchali, każdy z innym usposobieniem, mówiącego. Pierwszy stal chmurny i rozdrażniony, drugi zafrasowany, choć się uśmiechał, trzeci z uwielbieniem chwytał słowa.

— Myślą, że ta gorącość wasza, miły panie — odezwał się nieco żartobliwie pastor — ostygnie na dworze.

— A! nie, nie, nigdy w świecie! — odstępując krok, zawołał Zinzendorf — ja na dworze? Żadna siła w świecie nie potrafi mnie tam zapędzić. Mój dwór to ubogie na duchu i na ciele dziatki Boże, moja przyszłość to zastosowanie nauki Chrystusa do życia i wlanie miłości Zbawiciela w społeczność naszą strupieszałą. Ja pójdą do tych, w których żyje duch, aby go rozdmuchać i rozpłomienić; na dworze byłbym wyśmianym: tam spełnią, do czego powołanym się czują.

— Rodzina jednak wasza, panie hrabio… — dodał pastor.

— Ojciec mój w niebiesiech — prędko dokończy! Zinzendorf — temum winien posłuszeństwo. — Brühlpo krótkiej chwili przekonał się, że tu nie miał co czynić dłużej. Zinzendorf ze swą mową dziwną napełniał go strachem; odwiódł na stronę pastora ku oknu i, szybko rozmowę z nim cichą poprowadziwszy, pożegnał go uprzejmie, śpiesząc z powrotem. Młodemu apostołowi skłonił się tylko z daleka, z prawdziwie dworską grzecznością, i znikł.

Czy u ojca jezuity, czy u pastora był szczerym przyjacielem i gościem, o tern wyrokować nie umie­my, i to pewna, że obu odwiedzał gorliwie i o łaski ich się starał, nadskakując więcej Guariniemu, niż Knóflowi, choć publicznie ani ojciec jezuita jego, ani on Włocha nie zdał się znać wcale. W ulicy namyślił się Brühlznowu. Tuż był pałac królewicza. Przed bramą jego dwóch gwardzistów straż trzymało. Po chwili młody paź wsunął się w pod­wórze i na prawo pobiegł do oficyny. Otwarte je­szcze drzwi i oświecone okna dozwalały spróbować szczęścia na młodym dworze. Tu mieszkała wielka ochmistrzyni dworu królewiczowej, hrabina Kolowrath-Krakowska, osoba wielce poważna, lat śred­nich, ulubiona królewiczowej Józefie, a łaskawym spoglądająca okiem na młodego pazia, który jej wszystkie plotki z zamku przynosił, za co wszelkie­go rodzaju łakociami był karmiony. Miał on tu dozwolone wejście[23] o wszelkiej dnia godzinie, a korzystał z niego rozumnie, tak, aby lu­dzie ani go widzieli zbytnio, ani nadto się mogli sto­sunków domyślać. W przedpokoju, w wielkiej liberii dworu, stał w pe­ruce kamerdyner wielkiej ochmistrzyni, który kłania­jąc się i nie mówiąc nic, drzwi mu otworzył.

Brühl wszedł na palcach. Salon był prawie ciemny, kilka świec woskowych z długimi knotami paliły się same sobie na stoliku, i w mdłym ich świetle wiszące na ścianach poczerniałe obrazy dziwaczną mieszaniną świateł i cieni jak widma jakie majaczyły. Cicho było i w dalszych pokojach. W prawo tylko przez półotwarte podwoje struga żywszego światła przelewała się do sali, i stamtąd dał się słyszeć jakby szmer życia; gdy na posadzce skrzypienie trzewików Brühla słyszeć się dało, zza drzwi pokazała się nisko główka dziecięca. Brühl zbliżał się ostrożnie.

— A to wy, panie Henryku — ozwał się głosik dziecięcy i świeży. — A! to wy! Czekaj pan. — Znikła główka, ale wkrótce potem podwoje otwarły się szeroko, i weszła dziewczynka ośmioletnia. Możnaż ją było tak nazwać — albo raczej ośmioletnią hra­biną czy IaJką? W atłasowej sukience z koronkami, w jedwabnych pończoszkach, w trzewiczkach na wysokich korkach, z główką ufryzowaną i upudrowaną wystąpiła zachwycająca panienka, już nie dziecko, niestety, już dama, i uśmieszkiem witając Brühla, dygnęła mu tak, jak na dworze było we zwyczaju i jak ją maître de ballet[24], sam pan Favier wyuczył. A minkę miała tak śmiesznie poważną, tak niewysłowienia surową, jak one figurynki porcelanowe aniołków we frakach, które w Meisen[25] wyrabiano.

Dygnęła Brühlowi, Brühl oddał jej ukłon jakby staruszce. Wielkiemi czarnymi oczyma spojrzała nań dziecina, jakby szukając czci i hołdu za swój cudow­ny ukłonik; ale w tej chwili powaga jej nie wy­starczyła i parsknęła śmiechem. Komedia była skoń­czona.

— A! to wy, panie Henryku?

— A jej ekscelencja?

— Mamina ekscelencja na pacierzach u królewiczowej. Padre[26] Guarini czyta Iitanję i rozmyślanie… a ja, ja się nudzę! Tylko piesek Filidorek, pani Braunowa została i ja, sierotka. Słuchaj, Brühl, ty mógł­byś się pójść ze mną we dwór zabawić: ja będę grała królową, a ty — wielkiego ochmistrza, aFilidorek kogo?

— Panno Franciszko, bawiłbym się z wami, w cobyście kazali, ale ja do króla muszę, nie bawić się, ale służyć.

— Toś niegrzeczny dla dam! — odpowiedziała hrabianka z miną starej jejmości, która ją niezrówna­nie uczyniła śmieszną. — Ja waćpana kochać nie bę­dą i jeśli się kiedy we mnie zakochasz…

— A! pewnie! i to bardzo prędko — zawołał Brühl, śmiejąc się.

— Zobaczysz wówczas, jakie będę robiła miny i jaka będę okrutna — dodała Frania. To mówiąc, zwróciła się do niego prawie piecami, chwyciła z krzesła leżący na nim wachlarzyk. Główką pochyliła w tył, usta podniosła do góry i spoj­rzała na Brühla z niewysłowioną pogardą. Brühl stał zachwycony, a scena ta byłaby może trwała długo, gdyby szelest atłasowej sukni nie dał się słyszeć i śmiech.

— Francesca! Brühl, córkę mi bałamucisz… — Osoba, która to wymówiła, była słusznego wzro­stu, majestatycznej postawy, piękna jeszcze bardzo, a nade wszystko arystokratycznie i pańsko wygląda­jąca. Była to matka Frani, hrabina Kolowrath-Krakowska, wielka ochmistrzyni dworu królewiczowej. Zoba­czywszy matkę, niezmieszana Frania odnowiła ceremonialne dygnięcie według p. Favier i dopiero przy­biegła do jej ręki. Brühl, na pół zgięty naprzód, wyprostowawszy[27] się, patrzał z zachwytem w czarne oczy hrabiny. Pierwsza, może nawet druga jej młodość już była odbiegła, ale obie zostawiły po sobie rysy nietknięte, jakby wyrzeźbione z białego alabastru, które pożycza­ny żywy krasił rumieniec. Białość tej płci podnosił kruczy włos, tego dnia bez pudru, ale ze staraniem związany. Postać zdawała się mimo pełnych form kształtu, zarazem i silną. Zmrużonemi nieco oczyma popatrzała na pazia.

— Franiu! — rzekła — idź do pani Braunowej. Ja mam coś do mówienia z panem Henrykiem. — Figlarnie spojrzało dziewczę na matkę, pokiwało główką i znikło. Wielka ochmistrzyni[28], poruszając żywo wachlarzem, zaczęła chodzić po sali i, pochyliwszy się ku Brühlowi, rozmawiać z nim poufale. Brühlz rękami w tył założonymi szedł za nią ra­czej niż obok niej, ukazując wielkie uszanowanie, chociaż parę razy przybliżył się aż nadto może bli­sko. Tej rozmowy tajemnej nawet obrazy, wiszące na ścianach, słyszeć nie mogły. W pół godziny po niej paź siedział w przedpokoju króla na krześle i drze­mać się zdawał.

[1]kresy, czyli innymi słowy wici. Wici były to przekazywane przez pocztę pęki gałęzi, których otrzymanie oznaczało konieczność zgłoszenia się na wyprawę wojenną.

[2]pocztylion- listonosz 2) kurier 3) woźnica zprzęgu pocztowego

[3]paź- młody chłopiec z rodu szlacheckiego, pełniący służbę przy dworze rodu magnackiego lub rodziny panującej

[4]podkomorzy- zastępca komornika, zarządzającego dworem księcia

[5]szambelan- a) wysoki urzędnik dworski w służbie osobistej króla lub księcia b) godność tytularna

[6]kuchni- w oryginale: kuchen

[7]Higieja (Hygieja, Hygea, Hygia, Zdrowie; stgr. Ὑγίεια Hygíeia ‘zdrowie’, łac. Hygea, Salus‘zdrowie’) — w mitologii greckiej bogini i uosobienie zdrowia.

[8]Węgrzyn