Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Debiutancki zbiór opowiadań utalentowanej koreańskiej pisarki.
Yuri Lee zabiera czytelników w świat surrealistycznych fantazji. Znajdziemy tu ojca, którego prochy zasiane w doniczce zamieniają się w rozgadaną roślinę lubiącą oglądać telewizję i pić colę, chłopaka, którego ramię przeistacza się w brokuł czy grupkę kosmitów śledzących losy psychofanki gwiazdora K-popu. W tych niestroniących od groteski opowieściach o młodych Koreańczykach tematami są m.in. strata, żal, współczesny kult idoli czy miłość. Świat Yuri Lee pełen jest humoru i emocji, ale kryje się za nim także odświeżająca perspektywa na złożoność ludzkiej natury i dzisiejszego społeczeństwa koreańskiego.
Brokułowy cios przynosi dowcipne i absurdalne spojrzenie na współczesną popkulturę i życie młodych dorosłych, a wszystko to zanurzone w magicznym hiperrealizmie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 260
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Yuri Lee
Brokułowy cios
PRZEKŁAD ZUZA OLSZEWSKAArtRage
Mój ojciec poprosił, żebym po kremacji zrobiła z urny z jego prochami doniczkę. To był naprawdę absurdalny pomysł, ale ojciec mówił równie niestworzone rzeczy tak często, że zgodziłam się bez zastanowienia. Kiedy przyszło mi do głowy, że to dziwne, siedziałam już w autobusie powrotnym do domu z urną na kolanach.
W pojeździe było kilka osób, które wsiadły ze mną na przystanku przed krematorium. Wszystkie płakały lub wyglądały, jakby przed chwilą skończyły płakać – albo zaraz miały zacząć. W porównaniu z nimi sprawiałam wrażenie kogoś, kto jedzie na wycieczkę z drugim śniadaniem w torbie. Kiedy ta myśl zaświtała mi w głowie, uznałam, że taka wycieczka to całkiem niezły pomysł. Była piękna pogoda i wiał orzeźwiający wiatr, a gdy pomyślałam o parku w pobliżu mojego domu i barze z kanapkami naprzeciwko, zgłodniałam. Śledząc wzrokiem rozkład jazdy, postanowiłam wysiąść przed parkiem, o przystanek dalej, niż pierwotnie zamierzałam. Wtedy jednak ktoś siedzący z tyłu zaczął głośno szlochać i mój nastrój znów się pogorszył, więc koniec końców porzuciłam swój plan.
Minęły dwie kolejne pory roku, zanim natknęłam się na urnę. Znalazłam ją w głębi szafki i pomyślałam, że to mąka. Nabrałam solidną łyżkę, po czym powąchałam. Szafka, w której się znajdowała, była zupełnie zwyczajna. Służyła mi do przechowywania żywności. Nie miałam pojęcia, jak trafiły tam prochy ojca, ale ulżyło mi, że ich nie zjadłam. Zamknęłam wieko urny i postawiłam ją na zlewie. To jednak też nie było najlepsze miejsce, bo rzucała mi się w oczy za każdym razem, gdy paliłam papierosa pod okapem kuchenki. Pewnego spokojnego poranka przyjrzałam się jej uważnie i zdałam sobie sprawę, że wcale nie jest wykonana z jadeitu, jak wcześniej myślałam, tylko z plastiku, który go imitował. Wtedy z jakiegoś powodu przypomniałam sobie absurdalną prośbę ojca. Paląc papierosa, zdecydowałam, że spróbuję ją spełnić, bo w sumie to nie takie trudne.
Ojciec często wygadywał niestworzone rzeczy, ale od kiedy zaczął chorować, to jeszcze się nasiliło – do tego stopnia, że czasem byłam przekonana, że plecie tak tylko po to, by mi dokuczyć. Pewnego razu wysłał mnie nad morze, bo zachciało mu się zjeść smażonego kraba. Kiedyś kazał mi pójść do stacji KBS i spytać, dlaczego prezenterka Lee Geumhui nie pojawiła się w programie śniadaniowym. Innym razem zobaczył w telewizji bar wzorowany na starym japońskim budynku i chciał, żebym zakradła się w nocy i go podpaliła. Nadąsana spytałam: „A kto się tobą zaopiekuje, jak mnie złapią? Nawet nie jesteś w stanie sam pójść do toalety”. Odwrócił się wtedy gwałtownie i nie odezwał ani słowem przez pół dnia. Dopiero podczas kolacji zapytał mnie: „Słuchaj, jaka jest różnica między czerwoną a żółtą papryką?”. Przerwałam zmywanie naczyń i namydlonymi rękami zaczęłam szukać w telefonie odpowiedzi. Powiedziałam mu, że czerwona jest dobra na osteoporozę, a żółta na nadciśnienie.
Oczywiście nie byłam w stanie znosić tego dzień w dzień z pogodną miną, więc czasem zdarzało mi się irytować, ale pewnego razu, kiedy wyciągnął spod kołdry zmięte dwadzieścia tysięcy wonów, mówiąc, żebym kupiła dziesięć złotych rybek, nie chciałam narzekać i bez słowa nabyłam je za dwa tysiące. Potem poprosił mnie, żebym zaprowadziła go z nimi do łazienki, a ponieważ długo nie wychodził, zakradłam się do środka, żeby podejrzeć, co robi. Okazało się, że napełnił wannę wodą i wypuścił do niej rybki, po czym kładł je jedna po drugiej na dłoni, masował i głaskał, przyglądając się im. Kiedy krzyknęłam: „Tato, zwariowałeś?!”, odwrócił się do mnie z obojętną miną i powiedział: „Byłem ciekawy, czy to prawda, że ryby parzy dotyk ludzkiej dłoni”. Przez chwilę stałam oniemiała w progu łazienki, po czym zawołałam: „Czego ty jeszcze nie wymyślisz?!”.
Ojciec jednak nigdy nie był łatwym człowiekiem i za każdym razem, kiedy się denerwowałam, wyciągał z rękawa asa, którego używał, gdy tylko tego potrzebował. Chodziło o zdarzenie z pewnego lata, gdy miałam sześć lat, a on zabrał mnie na basen. Pluskałam się w kąpielisku dla dzieci, w którym woda sięgała kolan. Szybko mi się znudziło, więc poszłam w stronę basenu dla dorosłych, gdzie pływał ojciec, ale poślizgnęłam się i wpadłam do wody. Tak się złożyło, że w dzień powszedni rano byliśmy tam tylko my dwoje.
Nawet teraz, gdy mam już ponad trzydzieści lat, mogę sobie przypomnieć każdy szczegół tej chwili. Widok kwadratowej szyby w suficie basenu, całej pokrytej zaschniętym brudem z deszczu; poczucie, że śmierdząca chlorem woda wdziera się w każdy por mojego ciała, blokując przepływ krwi i próbując mnie obezwładnić; wreszcie to, jak podeszwy moich zagubionych stóp desperacko sięgały w dół, a całą uwagę skupiałam na odnalezieniu znajomego uczucia stąpania po gruncie. Pamiętam to wszystko bardzo wyraźnie. Co więcej, kiedy myślę o wydarzeniach z tamtego dnia, mogę też spojrzeć na wierzgającą siebie z pozycji obserwatora, jakbym była zarówno tonącą, jak i osobą patrzącą na mnie z sufitu basenu. Wizja jest tak wyraźna, jak gdybym w śnieżnej kuli widziała brzydką dziewczynkę w czerwonym czepku w kropki, która powoli tonie.
Ale wśród wydarzeń tego dnia była jedna rzecz, której nie mogłam sobie przypomnieć – moment, w którym uratował mnie ojciec. To z kolei jedyne, co pamiętał on. Twierdził, że kiedy tylko zobaczył, jak wpadam do wody, natychmiast podpłynął, żeby mnie uratować. To właśnie była jego tajna broń. Ilekroć złościłam się lub odmawiałam spełnienia jego prośby, opowiadał mi tę historię: jak to moje miękkie, małe ciałko ściśle przylegało do jego szyi; z jaką to siłą musiał przytrzymywać mi głowę, kiedy usiłowałam zaczerpnąć tchu; a na koniec stwierdzał uroczyście, że gdyby go tam nie było, tobym utonęła. Oczywiście nie potrafiłam tak po prostu siedzieć i na to nie reagować, więc pytałam go, czym tu się chwalić, że ojciec uratował własną córkę. Dziwnym trafem jednak, kiedy słyszałam tę opowieść, ściskało mnie w gardle, a całe ciało stawało się ciężkie. Koniec końców i tak szłam bladym świtem do sklepu kupić wodę kokosową albo dzwoniłam do producenta, żeby zapytać, dlaczego łopatki wentylatora obracają się tylko w lewo.
Choć ojciec już zmarł, to za każdym razem, gdy widziałam okrągłą urnę na zlewie, nachodziło mnie to samo uczucie. W przeciwieństwie do czasu, kiedy jeszcze żył, mogłam je po prostu zignorować, więc nie przeszkadzało mi tak bardzo. Postawiłam urnę na werandzie i pomyślałam, że jeśli będę miała coś do załatwienia w Yangjae-dong[1], przy okazji wstąpię na targ ogrodniczy, a potem zupełnie o tym zapomniałam. Ale następnego dnia, o dziwo, wstałam rano, zjadłam śniadanie, zrobiłam lekki makijaż i zupełnie jakbym od początku to planowała, wsiadłam do autobusu jadącego do Yangjae-dong. Dopiero kiedy obudziłam się po krótkiej drzemce w trasie, uświadomiłam sobie: Ach, znowu dałam mu się w coś wciągnąć. Ostatecznie tamtego dnia wróciłam z workiem czarnej ziemi i nędznym, chudym drzewkiem. Ziemia jeszcze jakoś wyglądała, ale roślina miała tylko kilka grubych, smętnie zwisających liści i im dłużej na nią patrzyłam, tym brzydsza się wydawała. Kręciłam się niepewnie przed niepozornym sklepem w centrum ogrodniczym, kiedy wyszedł do mnie pokaźnej tuszy właściciel i zagadnął, czego szukam. Nie mogłam przecież zapytać, co polecałby zasadzić z prochami mojego ojca, więc zaczęłam mamrotać bez składu. Wtedy zaproponował: „A może to?”, wskazując na chuderlawe drzewko w plastikowej doniczce. Miało jakąś nazwę, ale po chwili ją zapomniałam. Sprzedawca powiedział, że kosztuje pięć tysięcy wonów, więc zapłaciłam i po prostu wyszłam.
Wróciłam do domu, rozłożyłam gazetę na podłodze w salonie i przyniosłam urnę. Wysypałam jej zawartość, po czym rozgrzanym szpikulcem zrobiłam w dnie dziury na odpływ wody. Wymieszałam prochy z ziemią i wsypałam do doniczki. Było ich bardzo mało, a w dodatku nie zostały dokładnie rozdrobnione, więc tu i ówdzie znajdowały się tępe kawałki kości o rozmiarze paznokcia. Czułam odrazę na myśl o ich dotknięciu, ale i chęć, żeby obrócić jeden opuszkami palców. W końcu to drugie uczucie przeważyło. Wzięłam największy fragment, okręciłam go w dłoni i uniosłam do światła. Zastanawiałam się, z której części ciała ojca pochodził. Dopiero wieczorem skończyłam mieszać ziemię z prochami i posadziłam drzewko w tym, co teraz nazywałam doniczką, choć pierwotnie była urną. Jak zwykle po posadzeniu rośliny, podlałam ją obficie, po czym stanęłam z boku werandy i patrzyłam, jak spod doniczki sączy się błotnista woda.
Kiedy umyłam ręce w gorącej wodzie, ogarnęło mnie ogromne zmęczenie, więc tego dnia wcześnie położyłam się spać. Następnego ranka już zupełnie zapomniałam o doniczce i ani razu do niej nie zajrzałam. Tymczasem początkowo mizerne drzewko rosło o własnych siłach, wypuszczając u góry lśniące, skórzaste liście o jasnozielonej barwie, a jego pień stawał się coraz grubszy. Pewnego dnia, kiedy siedziałam w salonie i składałam pranie, nagle usłyszałam z werandy głos ojca.
– Wody.
Zaskoczona, na chwilę zamarłam, po czym mruknęłam:
– Zupełnie jak za życia.
Wzięłam szklankę, napełniłam do połowy zimną wodą, a potem wlałam wodę do doniczki. Zadowolony ojciec powoli poruszył liśćmi, kiwając nimi, po czym wszystko wypił.
Ojciec rósł tak szybko, że dwukrotnie musiałam przesadzać go do większej doniczki, a pił tak dużo, że jedna szklanka mu już nie wystarczała. W miarę jak się rozwijał, jego liście stawały się coraz bujniejsze, a pień grubiał, aż w końcu przybrał kształt godny prawdziwego drzewa. Gdybym trochę przycięła gałązki i pozbyła się zwiędłych liści, wyglądałby jeszcze lepiej, ale wrzeszczał i lamentował przy najmniejszej wzmiance o tym. W końcu, nie mając wyjścia, pozwoliłam mu rosnąć tak, jak chciał. Czasami z żalem myślałam, że gdybym wiedziała, co się wydarzy, kupiłabym mniejszą, ładniejszą sadzonkę. Tak czy siak, ojciec był zwykle w dobrym humorze, a jedyne, czego potrzebował, to woda i światło, więc sprawiał o wiele mniej kłopotu niż za życia.
Mimo wszystko nadal był moim ojcem, więc czasem dalej robił dziwne rzeczy, zupełnie jak dawniej. Nie miałam pojęcia, czy coś widzi, czy tylko słucha – w każdym razie poprosił mnie, żebym zaniosła go przed telewizor, i cały dzień oglądał program Kulinarne podróże po Korei. Innym razem narzekał, że przy jego korzeniach chyba są robaki, i powiedział, żebym go wykopała i sprawdziła. Nie chciałam mieć brudu pod paznokciami, więc odparłam, że zrobię to później. Wtedy znów zapytał, czy pamiętam, jak mnie uratował. „Dawno temu, gdy jeszcze byłem człowiekiem… Pamiętasz, byłaś wtedy w basenie i miałaś na sobie czepek w kropki…” „Dobra, dobra, już!” – przerwałam mu i koniec końców włożyłam gumowe rękawiczki, po czym wyciągnęłam go z ziemi, żeby dokładnie przyjrzeć się korzeniom. Oczywiście nic tam nie znalazłam.
Tłumaczyłam powieści i artykuły z francuskiego, a ponieważ byłam freelancerką, zawsze pracowałam z domu. Zlecenia bywały nieregularne, więc często miewałam dni, kiedy tylko się obijałam. Ostatnio zajmowałam się tłumaczeniem powieści pod tytułem Jabłko mało znanego autora, której główną bohaterką była Francuzka wierząca, że jest jabłkiem. Od najmłodszych lat, odkąd zaczęła myśleć samodzielnie, uważała się za ten owoc. Dlatego też zamiast chodzić, turlała się, a zamiast nakładać makijaż, polerowała swoją „skórkę”. Odżywiała się jedynie wodą. Pewnego dnia, przechadzając się ulicą, natknęła się na stragan sprzedający świeżo wyciskane soki owocowe. Był to dla niej tak koszmarny widok, że zemdlała na miejscu. Kiedy się obudziła, okazało się, że podczas upadku doznała tak silnego urazu, że rozpadła się na dwie połowy. W związku z tym zajęła w szpitalu aż dwa łóżka. Widząc swoje odsłonięte gniazda nasienne i pestki, przez chwilę czuła wstyd, który prędko przerodził się w kompletny chaos w jej psychice. Miała wrażenie, że w momencie, kiedy jej ciało zostało rozdzielone, to samo stało się z umysłem. Nie umiała określić, czy jej myśli, świadomość i wola znajdują się w jednym kawałku, czy w drugim.
Pomimo starannej opieki medycznej kobieta zaczęła stopniowo gnić, aż w końcu zmarła w szpitalnym łóżku. W swoich ostatnich chwilach wyszeptała coś do lekarza, ale nic nie zrozumiał. Kiedy chciał poprosić o powtórzenie, odeszła już w zaświaty. Jej ostatnie słowa zostały zapisane jako chaotyczny ciąg liter. Lekarza ogarnął smutek, kiedy pomyślał, że pewnie mówiła w języku jabłek. Przetłumaczywszy tekst do tego momentu, nie mogłam powstrzymać się od śmiechu – co za absurd, „język jabłek”! Mój ojciec nawet jako drzewo świetnie się porozumiewał, mówiąc, żebym otworzyła okno czy kupiła mu colę.
Tak czy inaczej, tłumaczyłam tę absurdalną historię w swoim tempie, a czasem, jeśli nabierałam ochoty – z większym zaangażowaniem. W trakcie mojej pracy ojciec siedział na pralce i wygrzewał się w słońcu. Kiedy słońce się przesuwało, zaczynał głośno krzyczeć: „Hej, Yujin! Seo Yujin!”, a ja odkładałam słownik języka francuskiego, zamykając go na literze S, po czym wychodziłam na werandę, żeby ustawić ojca w zasięgu promieni słonecznych. Wtedy się uspokajał, a ja wracałam do przekładu.
Nie musiałam już opiekować się ojcem, dzięki czemu miałam więcej czasu, a praca zaczęła iść mi szybciej i zarabiałam nieco lepiej niż wcześniej. Za każdym razem, kiedy dostawałam wypłatę za tłumaczenie, kupowałam sobie sukienkę lub przyrządzałam marynowane żeberka. Czasem było mi jednak źle z myślą, że tak sobie dogadzam, a ojciec zostaje z niczym. Dlatego sprawiłam mu żółty nawóz do roślin i umieściłam go w doniczce. Kiedy tata go pił, bardzo się cieszył i mówił, że czuje się jak za młodu. Zaczęłam się zastanawiać, czy miał na myśli okres, kiedy był dzieckiem, czy może raczej ten, gdy był nasionkiem. To pytanie wywołało taki mętlik w mojej głowie, że poczułam, jakbym sama miała rozpaść się na dwa kawałki. Poddałam się i przez pewien czas dobrze nam się razem żyło.
Minął kolejny rok, a moje włosy, które wcześniej nosiłam ścięte krótko na boba, urosły do ramion. Ojciec początkowo był wielkości harmonijki, ale urósł do rozmiaru skrzypiec. Do tamtej pory zdążyłam już zupełnie przywyknąć do życia z tatą przemienionym w drzewo, a on z kolei – do bycia rośliną. Oczywiście zdarzało się nam sprzeczać, a czasem miałam ochotę po prostu go ściąć, ale z reguły dobrze się dogadywaliśmy.
Kiedy podrósł, zaczęło go nudzić stanie tylko na werandzie. Początkowo wystarczało, że otwierałam okno, by mógł zaczerpnąć świeżego powietrza i obserwować widoki. Lubił oglądać sroki, gołębie i insekty przylepione do moskitiery, ale wkrótce i tego miał dosyć. Pewnej słonecznej wiosny zawołał zbolałym głosem:
– Yujin, chodźmy na zewnątrz! Chcę się przejść.
Zapytałam, czy mam wyciągnąć go z doniczki, ale zaprzeczył i powtórzył, że po prostu chciałby wyjść. Wzdychając, objęłam doniczkę i podniosłam ją. Nie była tak ciężka, jak się spodziewałam, ale z pewnością nie tak lekka, żebym mogła swobodnie się z nią poruszać.
– Tato, jesteś zbyt ciężki – powiedziałam i odstawiłam ją z powrotem.
Ojciec, rozczarowany, smętnie opuścił liście. Przez chwilę nic nie mówił, więc poszłam dokończyć odkurzanie, a przy okazji uruchomiłam pralkę. Stanęłam na werandzie, trzepałam i wieszałam pranie, kiedy ojciec nagle się odezwał:
– Pamiętasz, jak miałaś sześć lat i wpadłaś do basenu? Próbowałaś się ratować, takie małe dziecko, ale aż wcisnęłaś mi głowę pod wodę…
Następnego dnia poszłam do pobliskiego sklepu i kupiłam odpowiednio duży wózek. Trochę wstyd było tak nazywać ten pojazd – bardziej przypominał prostą konstrukcję złożoną z plastikowej deski z uchwytem i zamontowanymi kółkami. Kiedy tata zobaczył, co przyprowadziłam, tak się ucieszył, że zadrżał, lekko potrząsając gałęziami. Wsadziłam go na wózek; wyglądałam, jakbym pchała niemowlę. Nierówne chodniki sprawiały mi nieco problemów, ale udało mi się zabrać ojca na spacer.
– Chodźmy do parku! Albo nie, na przystanek autobusowy! Do kina też chcę iść! – wołał radośnie, machając liśćmi.
Obawiałam się, że ktoś go usłyszy.
– Tato, mów ciszej – szepnęłam, popychając wózek.
Martwiłam się, że ktoś wyłapie jego słowa i doniesie o gadającej doniczce, a wtedy pojawi się sztab ludzi – NASA, służby wywiadowcze czy ekipa telewizyjna z programu Nie do wiary – i wywoła ogromne zamieszanie.
Zgodnie z jego życzeniem poszliśmy do parku, a potem długo siedzieliśmy na przystanku, obserwując ludzi wsiadających do autobusów i z nich wysiadających. Udaliśmy się też do kina, żeby sprawdzić repertuar. Po drodze do domu znów zahaczyliśmy o park. To była odtąd nasza stała ścieżka spacerowa. Raz na dwa, a w najgorszym przypadku trzy dni nieodmiennie zabierałam ojca w wózku na spacer i przemierzaliśmy ustaloną trasę. Zdarzało się, że po drodze do domu robiłam zakupy i kładłam je obok taty. Kiedy padało, po prostu mokliśmy na deszczu. Ojciec stawał się wtedy jeszcze bardziej zielony, a jego liście błyszczały w świetle, lśniąc jak cieniutkie kawałki szmaragdów.
Pewnego dnia jak zwykle wsadziłam tatę na wózek i popychając go powoli, udałam się w stronę parku. Na ławce, na której zawsze odpoczywałam, siedział mężczyzna jedzący kanapkę. Podniosłam doniczkę i postawiłam ją na sąsiedniej ławce, a sama usiadłam obok niej. Bębniąc palcami w kolana, myślałam o tym, że w drodze do domu muszę kupić kanapkę.
Nagle ojciec szepnął:
– Yujin, popatrz tam, popatrz.
Dopiero wtedy dostrzegłam stojącą obok mężczyzny doniczkę podobnej wielkości do tej, w której był tata. Rosło w niej bujne drzewko o zdrowo wyglądających okrągłych listkach. Było widać, że ktoś bardzo o nie dbał, bo prezentowało się naprawdę wspaniale. Zarówno ja, jak i ojciec zachwycaliśmy się, spoglądając na nie ukradkiem. Mężczyzna zupełnie nie zwracał na nas uwagi. Przełknął ostatni kawałek kanapki, po czym zmiął foliowe opakowanie i wrzucił je do nieco oddalonego kosza. Zgnieciona folia zakreśliła idealny, czysty łuk i wpadła prosto do środka. Rozbawiło mnie, że widok śmiecia wyrzucanego do kosza skojarzył mi się z czystością, więc lekko się uśmiechnęłam. Nieznajomy pochylił się pod ławkę, gdzie leżał złożony zielony wózek, identyczny jak mój. Sprawnie rozłożył go i ustawił na nim donicę, po czym – zupełnie jak ja – zaczął pchać go z turkotem i wyszedł z parku. Razem z tatą wpatrywaliśmy się, oszołomieni, w oddalającą się sylwetkę mężczyzny. Siedzieliśmy tak dobre parędziesiąt minut. Tego dnia nie poszliśmy na przystanek autobusowy ani do kina, tylko wróciliśmy prosto do domu.
Dwa dni później znów widziałam tego mężczyznę. Siedział w tym samym miejscu i jadł taką samą kanapkę. Zgniótł opakowanie, po czym rzucił je w stronę kosza na śmieci. Tego dnia jednak nie udało mu się trafić za pierwszym razem. Kiedy wstał z zawstydzoną miną, żeby je podnieść, poczułam dziwną radość.
Ojciec, jak to on, był tak wpatrzony w doniczkę mężczyzny, że zapomniał o całym świecie. Nigdy bym nie podejrzewała, że mógłby zrobić coś takiego, więc byłam naprawdę zaskoczona, kiedy nagle wypalił:
– Piękna dziś pogoda, prawda?
Wtedy drzewko mężczyzny odpowiedziało delikatnym, kobiecym głosem:
– Tak, rzeczywiście.
Tak bardzo mnie to zszokowało, że nieświadomie wydałam dziwny odgłos. Mężczyzna wydawał się równie zdezorientowany. Z zapchanym kanapką policzkiem zerkał to na mojego ojca, to na swoją doniczkę. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, popatrzył na mnie okrągłymi ze zdziwienia oczami i przekrzywił głowę, jakby oczekiwał wyjaśnienia.
– Przepraszam, to mój ojciec… – powiedziałam, choć wiedziałam, że to niczego nie tłumaczy.
– Ach tak – odparł, na co tym razem to ja zrobiłam wielkie oczy i przechyliłam głowę. – To moja matka – dodał, wskazując palcem na swoją doniczkę.
– Aha, rozumiem – odpowiedziałam.
Wtedy nieznajomy niczym magik wyciągnął skądś nową, zawiniętą w folię kanapkę i spytał, czy mam na nią ochotę. Była to akurat moja ulubiona kanapka z łososiem, więc skinęłam głową, po czym spałaszowałam ją z napęczniałymi policzkami.
Od tamtej pory widywaliśmy się prawie codziennie – zawsze w tym samym miejscu, o tej samej porze. Dowiedziałam się, że ma na imię P-coś tam, ale prosił, żebym nazywała go po prostu P. Powiedział mi też, że jego praca i hobby to rysowanie ilustracji, które przeważnie trafiały do książek oraz czasopism przeznaczonych dla dzieci. Zdradził mi również, że preferuje papierosy mentolowe, delikatne latte, a od psów woli koty.
Kiedy ojciec spotykał matkę P., robił się nadzwyczaj gadatliwy i z ekscytacją opowiadał o wszystkim i o niczym. Czasami, gdy wybuchała śmiechem, słysząc jego przestarzały żart, ja i P. wymienialiśmy skonsternowane spojrzenia. Często namawiałam P., żebyśmy przeszli się dookoła parku, by nasi rodzice mogli swobodnie porozmawiać. Kiedy wracaliśmy z długiego spaceru, ojciec marudził, że przyszliśmy zbyt szybko, a krawędzie młodych listków matki P. były lekko zaróżowione.
Pewnego dnia P. zaprosił mnie do siebie na kolację, więc wyszłam z domu razem z ojcem. Tego wieczoru włożyłam nową sukienkę. Przyniosłam w prezencie butelkę słodkiego porto dla P., a dla jego mamy nawóz niemieckiej produkcji, który po zakopaniu w ziemi miał działać aż przez dziesięć lat. Z tej okazji ojciec również chciał szykownie wyglądać, więc grzecznie siedział, podczas gdy ja przycinałam mu gałęzie sekatorem. Dzięki temu kiedy dotarliśmy do domu P., prezentował się schludnie.
Gdy P. otworzył drzwi, z wnętrza uderzył nas parujący aromat pysznego jedzenia. Nie zdążyłam jeszcze wejść do środka, a już miałam dobry humor. Mieszkanie było podobne do mojego – nieduże, z niewielkim salonem i balkonem oraz jeszcze mniejszą sypialnią. Od razu przypadło mi do gustu. Chociaż widać było, że spodziewając się gości, P. posprzątał na szybko, to wszystko mi się podobało: niedokładnie wytarte kąty, widoczne gdzieniegdzie odciski palców na oknach czy porysowana tu i ówdzie podłoga. Napomknęłam o tym, na co P. się speszył.
Postawił na czteroosobowym stole kilka dań, które sam przyrządził. Ja, P., mój ojciec i matka P. usiedliśmy naprzeciwko siebie i zaczęliśmy jeść. P. napełnił cztery kieliszki – dwa przyniesionym przeze mnie porto, a dwa wodą mineralną. Mnie podał ten z winem, a mojemu tacie nalał wody, rzucając przy tym kiepskim żartem, że to się właśnie nazywa suto zakrapiana impreza. Ojciec zaniósł się śmiechem, zginając pień. Zajadałam się bez końca, a P. co chwila przynosił kolejne smakołyki, zapraszał mnie do częstowania się i cały czas napełniał talerze.
Kiedy wszystkie garnki już opustoszały, P. podrapał się niezręcznie w tył głowy, mówiąc:
– Oj, skończyły mi się papierosy. – Nie zdążył nawet zasugerować, żebyśmy poszli je kupić razem, a ja już stałam przy wejściu i poprawiałam pięty w butach.
Była wiosenna noc, a powietrze wypełniał zapach bzu. P. mruknął, że gdzieś na osiedlu rośnie bez, ale nie wie gdzie, a ja odpowiedziałam: „Ach tak”, po czym przez chwilę oboje milczeliśmy. Doszliśmy tak do sklepu spożywczego przy głównej bramie osiedla i kupiliśmy papierosy. Zastanawiałam się, czy drogę powrotną też przejdziemy w ciszy, ale gdy byliśmy już prawie pod mieszkaniem, P., który prześlizgiwał się wzrokiem po rabatach, jakby próbował znaleźć krzew bzu, zapytał, czy chciałabym się z nim spotykać. Odparłam, że czemu nie.
Następnego dnia opowiedziałam o tym ojcu.
– O, to świetnie! – rzucił, a po chwili zmienił temat: – Hej, Yujin, ostatnio pogoda jest naprawdę ładna, prawda?
Domyśliłam się, że wczoraj wieczorem, podczas naszej nieobecności, tata musiał wypowiedzieć takie same słowa do matki P., a ona pewnie też odpowiedziała mu w podobny sposób.
Ponieważ ani P., ani ja nie lubiliśmy zbytnio dużo chodzić, większość czasu spędzaliśmy w jego mieszkaniu. Trzymał tam pełno sprzętu do rysowania, więc korzystałam z niego i gryzmoliłam lub czytałam komiksy, obserwując P. przy pracy. Kolory jego rysunków były delikatne i żywe, dzięki czemu ilustracje miały w sobie ciepło, zupełnie jak sam P. Obserwowanie, jak powstają na białym papierze, nigdy nie mogło mi się znudzić. Potrafił tak rysować w milczeniu przez wiele godzin, aż nagle stwierdzał, że jest głodny lub że ścierpły mu ramiona. Wtedy przyrządzaliśmy coś do jedzenia albo wychodziliśmy na krótki spacer.
Mój ojciec i matka P. zachowywali się podobnie. Spędzali wspólnie czas, za dnia wyginając pnie ku sobie nawzajem i wygrzewając się na słońcu, a w nocy opuszczali korony. Czasami zauważałam kątem oka, jak grube, postrzępione liście taty głaszczą z czułością okrągłe listki mamy P. Zawstydzona, myślałam sobie wtedy: Rany, tacy starzy, a tacy ckliwi.
P. i ja robiliśmy się gadatliwi zwykle wtedy, kiedy zbieraliśmy się do spania. Na suficie sypialni P. znajdowało się kilka wyblakłych starych gwiazdek, które świeciły w ciemnościach. Przeprowadziliśmy pod nimi wiele rozmów. Kiedy opowiedziałam mu, że ojciec wciąż wałkuje historię o tym, jak wpadłam do basenu, P. odrzucił kołdrę, śmiejąc się. Poprosiłam go, żeby też opowiedział mi coś o matce. Przez chwilę się zastanawiał, aż w końcu podzielił się historią z czasów, kiedy miał osiem lat. Domagał się w centrum handlowym, żeby mama kupiła mu robota, ale ona zdenerwowała się i zaprowadziła go do sprzedawczyni w dziale z zabawkami, mówiąc: „Skoro tak bardzo podobają ci się roboty, to weź sobie tę panią za mamę”, po czym wróciła sama do domu. P. uznał, że tak właśnie zrobi, i poczekał, aż ekspedientka skończy pracę, a potem poszedł do jej domu, gdzie zjadł kolację, obejrzał kreskówkę, a nawet poszedł spać. Następnego dnia, kiedy wychodziła do pracy, on też wsiadł w autobus i wrócił do siebie. Śmiałam się tak bardzo, że zaczął mnie swędzieć brzuch. Gdy ogarniała mnie senność i zamykałam oczy, słyszałam szepty ojca i matki P. rozmawiających na balkonie. Ich głosy przenikały nocne powietrze i docierały aż do pokoju, przypominając delikatną kołysankę, która głęboko utuliła mnie do snu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1] Yangjae-dong – dzielnica Seulu, która słynie między innymi z największego w Korei targu ogrodniczego. Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki.
Kontakt:
Tytuł: Broccoli Punch / 브로콜리 펀치
Redaktor inicjujący: Krzysztof Cieślik
Redaktor prowadzący: Michał Michalski
Redakcja: Piotr Królak
Opracowanie graficzne oprawy: Kamil Rekosz
Projekt makiety: Mimi Wasilewska
Korekta: Hanna Trubicka, Anna Smutkiewicz
Koordynacja produkcji: Szczepan Kulpa
Opieka promocyjna: Ewelina Lebida
© Lee Yuri, 2021
First published in Korea by Moonji Publishing Co., Ltd.
Edition published in agreement with Casanovas & Lynch Literary
Agency, and Book/Lab AM
© Copyright for the Polish edition by ArtRage, 2025
© Copyright for the Polish translation by Zuzanna Olszewska, 2025
This book is published with the support of the Literature Translation Institute of Korea (LTI Korea)
FIKCJE – seria, w której przybliżamy czytelniczkom i czytelnikom opowiadania z kraju i ze świata.
Wydawnictwo ArtRage
wydawnictwo.artrage.pl
Wydanie pierwsze, Warszawa 2025
ISBN 978-83-68191-71-4
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek