Boży szaleńcy. Niezwykłe losy polskich mistyków - Wincenty Łaszewski - ebook

Boży szaleńcy. Niezwykłe losy polskich mistyków ebook

Wincenty Łaszewski

5,0

Opis

Widzieli wspaniałości Zbawienia nieznane innym. Przeżywali ekstazy, dysponowali darem bilokacji i unoszenia się nad ziemią. Byli sekretarzami Bożego Miłosierdzia i heroldami Chrystusa Króla. Albo po prostu nauczycielami ciszy, ukrycia i cichej wierności. Wizje, których wielu z nich doświadczyło, podtrzymywały Polaków na duchu w czasach upadku Rzeczypospolitej. Kapłani, siostry zakonne, osoby świeckie. Mistycy. Z Polski rodem. Każdy z nich zaskakuje i zdumiewa… W książce znajdziemy nie tylko świętych i osoby dopiero wędrujące na ołtarze, ale i postaci zapomniane i dla wielu kontrowersyjne za życia. Są wśród nich także tacy, którzy dali o sobie znać dopiero po śmierci i zasłynęli spektakularnymi cudami. Pozostawili po sobie notatki i dzienniczki duchowe. Wincenty Łaszewski przedstawia tych, którzy mieli największy wpływ na dzieje Polski i losy świata. Cichych i tajnych współpracowników Pana Boga. Mistyków, którzy zmienili bieg historii. Którzy wciąż ją zmieniają.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 244

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Fahrenheit 451

Zdjęcia na okładce

© Paolo [email protected], © [email protected]

Redakcja i korekta

Agnieszka Pawlik-Regulska

Dyrektor projektów wydawniczych

Maciej Marchewicz

ISBN 978-83-8079-017-9

Copyright © by Wincenty Łaszewski, Warszawa 2018

Copyright © for Fronda PL Sp. z o.o., Warszawa 2018

Wydawca

Fronda PL, Sp. z o.o.

ul. Łopuszańska 32

02-220 Warszawa

tel. 22 836 54 44, 877 37 35

faks 22 877 37 34

e-mail: [email protected]

www.wydawnictwofronda.pl

www.facebook.com/FrondaWydawnictwo

www.twitter.com/Wyd_Fronda

Skład wersji elektronicznejMarcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

WSTĘP

Chrześcijanin XXI wieku albo będzie mistykiem,albo go w ogóle nie będzie.

Karl Rahner

„Kim jesteście?” – pytamy zaciekawieni, słysząc, że stanęli przed nami mistycy; ludzie inni, tak bardzo niezwykli…

Milczenie. Jakby czekali, rozważali, czy nasze pytanie jest prawdziwe. Przyglądają się nam: może przyszli zwykli ciekawscy albo żądni sensacji czy oczekujący znaków i cudów na zawołanie. Jeśli uznają, że tacy jesteśmy, nie odezwą się nawet jednym słowem. Ale może ocenią, że nasze zainteresowanie jest formą szukania Boga… Wtedy otworzą usta.

„Nikim” – odpowiedzą krótko.

Tak wygląda cała nasza rozmowa z mistykami. Ale jeśli uznamy ich odpowiedź nie za sposób pozbycia się natrętów, ale za najgłębszą ich prawdę, wówczas zrozumiemy, że bycie mistykiem właśnie to oznacza. Oni weszli na drogę topienia swego „ja” aż po całkowite zniknięcie.

Mistyków „nie ma”.

Jeżeli ktoś z zapytanych odpowie inaczej, jeżeli zacznie tłumaczyć, kim jest, a nie daj Boże, mówić o sobie, o sobie, o sobie… – to nie jest mistykiem! Jest oszustem. Próbuje kreować się na kogoś ważnego, wielkiego, przyciągającego uwagę. A mistyk jest nikim. Jego po prostu „nie ma”. Tam, gdzie żyje, pozostaje już tylko miejsce dla Boga, który jest wolny i robi, co chce. Może chcieć, by w tym punkcie świata trwała cisza… A może chcieć cudów, ekstaz, bilokacji… Może zaplanował sobie, że tu będzie pięła się ku niebu góra cierpienia… A może najzwyczajniejsza zwyczajność? Mistyk nie pyta o drogi swojego życia. Jedyne, co robi, to patrzy na Boga. Nic innego nie istnieje. To dlatego jest tak doskonale nikim.

Ale może tam, gdzie żyją mistycy, gdzie czynią cuda, głoszą mądrość, cierpią albo nie robią nic – może tam widać nieco więcej Boga? Zdecydowanie tak, choć ten Bóg może się okazać bardzo inny od tego, w którego wierzymy i którego bombardujemy codziennymi prośbami o pomoc. Inaczej niż mistycy…

* * *

Każdy mówi krótko: „Jestem nikim”. A gdy nie ustępujesz, słyszysz: „Nie pytaj, nie mam nic do powiedzenia…”. Nawet, jeśli coś wiedzą… przecież nie powiedzą nam nic. Jak Aniela Salawa (†1922), która pozostawiła nam opis dwóch wizji, ale przez te zapiski nie powiedziała nic!

Widziałam dwa wielkie kraje, a w nich dwa wielkie miasta, a w tych miastach drogi bardzo skrętne i strome. I nikogo tam nie było, tylko ja sama. I tak silnie zapalił mię Bóg miłością, że gwałt wielki odbywał się w duszy. I stała się wtem niesłychana ciemność… I znikło wszystko, tylko dał się słyszeć głos Boży, że w takiej ciemności dusza zapalona miłością jest wielką ofiarą, bardzo miłą… I otrzymałam dwie księgi, w których tylko ja umiałam czytać. A tam były wszystkie tajemnice spisane Serca Bożego, jakie ma nad całym światem. Ale to zrozumiałam, żeby tego nie mówić zupełnie.

Salawa napisała 588 słów, pięknych słów, z których przeczuwamy (nawet nie rozumiemy!) zaledwie jedną Bożą tajemnicę: że wielka miłość, która płonie w duszy, przyciąga do siebie cierpienie. Jednak tego akurat nie chcemy słuchać… Reszta jest zupełnie niezrozumiała, dostępna tylko dla samego mistyka, który wędruje sam jeden po tajemniczych miastach, samotnie wspina się po krętych uliczkach, otwierają się tylko przed nim obce krajobrazy i który tylko sam jeden zna język, w jakim napisano dwie księgi, i sam je czyta, i sam jeden poznaje całe misterium Boga, ale milczy i zabiera swój sekret za grób.

Tak jest rzeczywiście – przez ich pisma nie przebijemy się do tajemnicy Boga. Mistycy nie pomogą nam namalować na swój użytek obrazów tego, co wieczne i nieskończone. Ich Boga zakrywa szczelnie ciemność. „I stała się wtem niesłychana ciemność…” Zresztą ich wiedza skazana jest na taki los już przez sam termin, jakim ją nazywamy. Słowo „mistyka” wywodzi się od „zamykania”… To, co staje się udziałem tych szczególnych ludzi, którzy wędrują po Boskich obszarach i wracają z nieznanym nam doświadczeniem, odnosi się do rzeczywistości tajemnych, ukrytych, których nie wolno im przekazać nikomu.

Irytuje cię tak pilne strzeżenie przez nich mistycznej tajemnicy? Bądź pewien, że jeśli byłaby ci do czegoś potrzebna, przekazałby ci ją nie mistyk, lecz sam Bóg. Nie otrzymujesz nadprzyrodzonej wiedzy? Znaczy, że nie jest ci potrzebna do tego, co jedynie ważne: do otrzymania klucza do niebieskiej bramy…

* * *

Po co są więc mistycy i ich niezrozumiałe zapiski? Czego się z nich dowiadujemy? Już nam wiadomo, że rozumiemy z nich bardzo niewiele, nasza wiedza tam zdobyta jest bowiem „do minus potęgi drugiej”. Najpierw sam mistyk zaledwie uchyla zasłonę, by przez mgnienie oka wpatrywać się w tajemnicę Wszechmocnego i czytać mapy jego Opatrzności. Sam zaczerpnął kroplę nieskończonego oceanu, a gdy ją wyjął, jej kształt zmienił się natychmiast, dopasowując się do jego zmysłów i pojęć. I jego drogi do zbawienia… Nawet gdyby powiedział nam wszystko – jak czynił np. wobec kierownika swojej duszy – wciąż wiedzielibyśmy niewiele. Ale on nie mówi… Co najwyżej z posłuszeństwa spowiednikowi napisze coś, co wygląda jak „gordyjska zagadka”. Rzeczywiście, najlepiej rozwiązać ją, przecinając mieczem, uznając za nieważną…

* * *

Jedyny sposób, by poznać ich prawdę, to stać się jednym z nich. I tego akurat nas uczą. Niektórzy pozostawiają nam nawet szczegółowe drogowskazy… Jeśli pójdziesz ich drogą i dojdziesz do kresu wszystkiego, co ludzkie, staniesz przed szansą, że Bóg chwyci cię za rękę i poprowadzi dalej. Ale wcale nie musi się tak stać, Bóg jest bowiem suwerenem i ma prawo tego dla ciebie nie chcieć. Odmówi bez słowa wyjaśnienia i bez nagrody pocieszenia.

Jeżeli jednak poprowadzi cię dalej, może postawić cię w trzech niezwykłych miejscach.

Może pozwolić ci zbliżyć się do siebie, byś stanął tak blisko, że w źrenicy Jego oka oglądać będziesz dzieje świata. Będziesz widział przeszłość i przyszłość odbitą w Oku Opatrzności. Bywają takie wizjonerskie doświadczenia mistyczne. Choć… to najmniej intensywna postać zjednoczenia ze Stwórcą. Mistyk jest bliżej Boga niż my. Tylko tyle.

Może On też pozwolić ci zbliżyć się do siebie zupełnie blisko… i spojrzy na ciebie przenikliwie, przeglądając się w tobie, polerując jak w zwierciadle swój obraz i podobieństwo. Upodobni cię do siebie w męce, w pragnieniu zbawienia dusz, także w krótkich chwilach oglądania wspaniałości siódmego nieba. To zjednoczenie z Bogiem – najczęstszy przypadek mistycznego doświadczenia.

Ale może też pozwolić ci zajrzeć przez swą źrenicę do wnętrza swej tajemnicy. Tu – jeśli będziesz chciał coś powiedzieć – możesz mówić już tylko apofatycznie – tłumaczyć, czym nie jest twoje doświadczenie Boga, który „nie jest”. To rzadkie okazy – spotkanie z „Tym, który jest” przez poznanie Go jako „Tego, który nie jest”. To już zniknięcie w Bogu, coś jak mistyczny rarytas, zresztą wcale nie taki rzadki, jak myślisz.

W każdym przypadku narzędziem spotkania z Bogiem jest już doświadczenie, „udział w misterium”. Kościół mówi o cognitio Dei experimentalis – o poznaniu doświadczalnym, gdy normalnie staramy się poznać Boga zaledwie za pośrednictwem pojęć.

* * *

Mistyka? To oczywistość dla człowieka, który mimo nieludzkich czasów wciąż pozostaje człowiekiem. Jest w nim tęsknota, niezrozumiała dla niego samego transcendentalność: nic go tu do końca nie zaspokaja… Już sam głód – czuje go każdy z nas choć kilka razy w życiu – jest doświadczeniem mistycznym. Pokazuje też, gdzie zaczyna się droga: od jakiejś lektury, spotkania, oglądania piękna świata, nawet cierpienia… Znajdujemy w sobie, czasem zdziwieni, punkt wrażliwości na Boga… Każdy trochę inaczej, ale często aż po łzy niezaspokojonej tęsknoty. Podtrzymać ją i wyruszyć w drogę z gotowością zapłacenia każdej ceny (bo wszystko inne to nic) to początek drogi w stronę dotknięcia Boga.

* * *

Może nam się wydaje, że mistyk to człowiek bez działania, ktoś oddzielony od spraw świata, by zanurzyć się w sprawach Boga. Nic bardziej mylnego. By stać się mistykiem, trzeba „bardzo działać” – rozpędzać się przez lata, by uderzyć w mur nadprzyrodzoności i przebić go. Nie wolno wyłączać świata i włączać Boga. Trzeba wprowadzać Boga w świat. Włączyć Boga, nie wyłączając świata. Wszystko, całą codzienność, uczynić miejscem spotkania z Bogiem. Tego pierwszego etapu drogi polscy mistycy uczą wspaniale…

* * *

Czy polscy mistycy są jakoś inni? O, z pewnością. Fenomen polski polega na innym rodzaju ducha. Mistycy polscy siedzą okrakiem na miedzy między Wschodem a Zachodem. To mistyka zachodnia w tonacji Wschodu. To wschodnie drogi w świat ducha porządkowane na sposób Zachodu. Polska mistyka nie jest żadną „szkołą”. Nie jest systematyczna. Nie jest wytyczonym wyraźnie szlakiem oznaczonym przez próby nazywania mistycznego doświadczenia słowami „tak, a nie inaczej”. To mistyka uderzeniowa, rozbłyskowa „tu – tam”. Lecąca wysoko i będąca niżej niż „nic”. I… co nietypowe, naznaczona proroctwami o Polsce na podobieństwo nieba, które nocą okraszają jasne gwiazdy.

Sam polski język, którym nasi mistycy próbują dotknąć „tamtego”, używa innych pojęć niż język Eckharta, Jana od Krzyża, Bernarda z Clairvaux. Tu nie będzie abstrakcyjnych pojęć ani budowania systemów. Będzie krążenie wokół światła, próba zbliżenia się z wielu stron, bo być może jakoś uda się przekazać sobie samemu to, czym jest mistyczny dotyk. Będzie dominować język przyrody i język dzieciństwa…

Pochylmy się przez kilka chwil nad fenomenem mistyki w wydaniu polskim. Nazwiska, które pojawią się za chwilę, to zaledwie mała grupa (oby choć trochę reprezentatywna) wielkiej mistycznej armii wędrującej przez naszą historię. Są w niej ludzie wielcy i zupełnie marginalni. Są osoby powszechnie znane i zupełnie nam obce. Są osoby podziwiane i cenione, ale i witane gestem pogardy lub wzruszeniem ramion. Są postaci zdumiewające i legendarne, jak również zwyczajne i szare, aż po niewidoczność w tłumie… Każda z nich to święty. Ale znów: są święci mali i wielcy, cudotwórcy i prorocy, ale i szaracy z ostatnich miejsc. W tej polskiej rodzinnie mistyków są nawet mistycy adoptowani. Są też tacy, którzy naszym zdaniem „nie powinni być mistykami”. Ale nimi są, bo Bóg z upodobaniem łamie wszystkie nasze schematy.

* * *

Jeszcze zastrzeżenie. Nie trzymasz w ręku pracy naukowej, bo myślę, że sięgając po Bożych szaleńców, nie tego szukasz. Na temat mistyki mamy w Polsce wiele wspaniałej tematycznej literatury, szereg naukowych opracowań. Mamy, co raduje, wielu wybitnych naukowców, którzy poświęcają swój czas wieloletnim badaniom nad polską mistyką. To najwyższej próby specjaliści na świecie! Mamy ich w Polsce wielu, bo i tradycja mistyczna zasługuje na ich obecność i ich pracę. Ta książka nie zalicza się do dzieł, które powstają w ich katedrach. Co więc w niej znajdziesz?

Ta książka jest… „szukaniem mistyków”. Jest w niej zadziwienie (myślę, że nie tylko autora) ich pięknem, zdumienie ich zwyczajnością, osłupienie ich heroicznym łaknieniem cierpienia, przerażenie ich negacją siebie. Może czytanie stron książki o polskich Bożych szaleńcach jest po prostu wędrowaniem w pobliżu ich życia, raz bliżej, raz dalej, by móc samemu coś zaczerpnąć z „pierwiastka wieczności”? Czyli stać się bardziej człowiekiem… bardziej zatęsknić za Pełnią… zostać świętym…?

Jedno jest pewne. Nasi swojscy mistycy, choć każdy inaczej, są wielcy jak o. Charbel, o. Pio czy ks. Dolindo, ku którym dziś biegniemy na wyścigi, rywalizując z innymi narodowościami o dostęp do ich łask. Szkoda, że nie widzimy własnych „słońc Boga”. Są tak blisko! Sa mniej zajęci! Dobrze rozumieją nasze polskie sprawy! Zresztą… świetnie rozumieją po polsku… Może dzięki lekturze tej książki ktoś z was przybiegnie do któregoś z polskich mistyków, a on zmieni jego życie w cud?

Niech tak się stanie.

NAŁOŻONE ŻYCIORYSYJuta z Chełmży1220–1260

TA NIEWIASTA TO INACZEJ JUTA VON SANGERHAUSEN, JUTA Z BIELCZYN… SZALONA KSIĘŻNICZKA… TAK BARDZO CHCIAŁA NAŚLADOWAĆ ŚW. ELŻBIETĘ, ŻE BÓG WYDARZENIA Z ŻYCIA WĘGIERSKIEJ KSIĘŻNICZKI PRZENIÓSŁ ŻYWCEM W JEJ WŁASNE ŻYCIE. JUTA NIE TYLKO ROBIŁA TO, CO ROBIŁA ELŻBIETA. ŻYCIE POPROWADZIŁO JĄ PRZEZ TE SAME WYDARZENIA, KTÓRE BYŁY UDZIAŁEM TAMTEJ ŚWIĘTEJ. NA JEDNYM Z ŻYCIOWYCH ZAKRĘTÓW BÓG ODZIAŁ JĄ JESZCZE W SZATĘ MISTYKA…

Jest rok 1220. Miejscowość: Sangerhausen, księstwo: Turyngia. To tam na zamku panów tych ziem pojawia się wytęsknione dziecko – dziewczynka. Otrzyma imię Juta, za wielką świętą Jutą sprzed dwóch wieków.

Na razie nazywa się von Sangerhausen i szczyci się, że jest z rodu brunszwickich książąt. Ma zapisaną w gwiazdach i w bogactwie rodziców piękną przyszłość. To, co dla wielu jest „jękiem i płaczem na tym łez padole”, dla niej niczym takim nie jest. Gdy śpiewa wraz z innymi znaną od dwóch wieków maryjną antyfonę Salve Regina, nie rozumie jej słów: że życie nie jest łatwe, że ludzie odczuwają skutki wygnania z raju, że ziemia rodzi im chwast, a praca jest ponad siły, że wszystkiemu towarzyszy cierpienie. Na zamku książąt jest przecież inaczej. Dla Juty świat niósł co innego, był bliżej zaginionego raju. Jej los na ziemi miał oznaczać zaszczyty, zdobione atłasami komnaty, suto zastawione stoły, muzykę, bogactwo. W końcu jest księżniczką brunszwicką, a to oznacza Boże wybraństwo.

Tak, dobre lata, jakie ją czekały, należało uważać za wielką łaskę od Boga. W końcu rodzina była głęboko religijna, nie stroniła od uczynków miłosierdzia i przepisanych modłów. Mała Juta przyjmowała wymiar religijny życia jako oczywistość. Było jej dobrze w radosnym świecie i w pełnej dziwnego spokoju kaplicy.

Jej patronką była Juta z nieba, ale szybko się okazało, że kto inny jest jej ideałem. Nie jest nią nadreńska święta z rodu grafów Spanheim, która jako szesnastoletnia dziewczyna zbudowała sobie pustelnię i żyła w niej do śmierci. Niebawem zresztą już nie sama, bo otoczona powstałą wokół niej wspólnotą kobiet, które założyły klasztor według benedyktyńskiej reguły, a którego najsłynniejszą mieszkanką był nie byle kto, ale św. Hildegarda von Bingen, zresztą siostrzenica św. Juty! Jednak, co dziwne, wszystko to wcale nie imponuje Jucie von Sangerhausen z XIII stulecia.

Ta zapatrzyła się w św. Elżbietę – nie postać z hagiograficznych ksiąg, ale żywą świętą, 20 lat młodszą córkę króla Węgier. Niebawem się okaże, że jej pragnienie naśladowania Elżbiety zaowocuje niemal identycznymi doświadczeniami jak te, które stały się udziałem węgierskiej świętej… To zdumiewające, jaka jest zbieżność wydarzeń w życiu tych obu kobiet! O tym za chwilę.

Juta była tak zapatrzona w tę niezwykłą postać, że odbyła nawet pielgrzymkę do Marburga, do jej grobu. I właśnie tam prosiła ukochaną świętą o wskazanie jej, co ma wybrać jako drogę na tym świecie. Warto pytać świętych w niebie… W końcu widzą więcej, wiedzą lepiej, patrząc z góry… Czy wtedy Juta przeżywa pierwsze doświadczenie mistyczne? Wiele za tym przemawia, wiemy przecież, że wówczas nagle coś „poczuła”: już wie, co ma zrobić. Może to dziwić, ale świat duchowy zażądał od niej zanurzenia się w świat cielesny. Nie miała uciec na pustynię ani zamknąć się w klasztorze, odwracając plecami od spraw doczesnych z ich radościami i troskami. Te okazały się warte jej życia. Juta czuje, że ma założyć rodzinę. Ma powołanie żony… powołanie matki… Jak cała ludzkość… z „łez padołu”.

Teraz jest gotowa na dorosłe życie. Poślubia rycerza pochodzącego z rodzinnego Sangerhausen. (Elżbieta uczyniła to samo: wyszła za mąż w wieku czternastu lat za landgrafa Turyngii). Jest to prawdziwa, wielka miłość. Pojawiają się dzieci (Elżbieta miała trójkę), a potem… śmierć. Umiłowany mężczyzna jej życia nie wraca z wyprawy krzyżowej do Ziemi Świętej. Nawet nie ginie w boju z niewiernymi. Umiera na zarazę w drodze… (Identycznie jak małżonek św. Elżbiety!)

Juta ma zaledwie dwadzieścia lat. (Elżbieta dokładnie w tym samym wieku traci męża). Decyduje się pozostać wierna swemu powołaniu do rodzinnego życia i poświęca się wychowywaniu dzieci (znowu śladem swego ideału). Postanawia przekazać im dwie wartości: świecką – dobre wykształcenie i wychowanie oraz duchową. To oznacza, że musi ich nauczyć szacunku, miłości i oddania się sprawom Bożym – nawet jeśli oznaczałoby to cierpienie i ofiarę.

Mijają lata. Podrośnięte dzieci podobno oddaje „na służbę Bożą” – czyli prawdopodobnie pod opiekę sióstr zakonnych. Wartości wieczne okazują się w wychowaniu ważniejsze. W końcu na ziemi żyje się kilkadziesiąt lat, a w wieczności żyje się przez wieczność…

Nie wiemy, jak wyglądało ich życie… Wiemy tylko, że powierzone Boskiej opiece nie potrzebowały już bezpośredniej bliskości matki. Zawsze miały zapewnione przy sobie jej serce i jej modlitwę.

Juta jest wolna. Mąż w niebie, dzieci przy klasztorze… Nadchodzi czas, by zrobić to, co pociągało ją od dzieciństwa. Rozdaje swój majątek ubogim i wzorem św. Elżbiety rusza w świat jako „pielgrzym”. Elżbieta poszła z Wartburga do Marburga, nasza święta jest inna: jej wędrówka nie jest stąd dotąd; latami pozostaje bez stałego miejsca, bez domu, bez swojej własności. Pielgrzymuje do miejsc szczególnego kultu, do znanych kościołów i słynących ze świętości klasztorów. Wzorem Elżbiety wszędzie pielęgnuje chorych. Wśród nich jej szczególną miłością cieszą się trędowaci (znowu duchowy rys węgierskiej świętej). Wspomaga też biedaków jałmużną.

Czytamy o jej życiu i już nas nie dziwi, że uważano ją za osobę po trosze dziwną. Jest tak inna niż wszyscy. Jedni z niej szydzą, inni wyśmiewają. Mówi się o niej: „szalona”, „chora”. (Elżbietę również uważano za niezrównoważoną psychicznie…) Ale większość widzi w niej świętą.

I oto wszystko zaczyna być inaczej, nie „po elżbietowemu”. Węgierska księżniczka umiera w wieku 24 lat, a Juta wciąż żyje. Nadchodzi rok 1256, Juta zbliża się już do pięćdziesiątego roku życia. Jest dojrzałą kobietą. Wtedy przychodzi znak zza grobu… Kolejne doświadczenie ze świata mistyki? Bo niespodziewanie dowiaduje się, że krewny jej zmarłego męża – jakiś von Sangerhausen – został wybrany wielkim mistrzem Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego w Jerozolimie. Ta długa nazwa oznacza po prostu Krzyżaków. Nowo wybrany wielki mistrz, Anno von Sangerhausen, zaprasza Jutę do ziemi chełmińskiej. Idea, jaka przyświeca temu człowiekowi, będącemu zresztą – jako krewny – „ziemskim śladem jej męża”, jest prosta: znana już ze świętości Juta miałaby modlitwą i pokutą wspierać Krzyżaków w dziele nawracania pogańskich Prusów i Litwinów.

Mamy tu kolejne zdarzenie z posmakiem szarej, codziennej mistyki, bo właśnie taka cechuje życie Juty. Oto krewny jej męża, a jednocześnie reprezentant Boga, kieruje do niej wezwanie, które – mistrz zakonu to „czuje” – jest skierowane do niej w imieniu Boga… Pokolenie później św. Mechtylda pisała o tym wydarzeniu: „Posłał ją Pan do pogan, aby swoimi modlitwami ich [Krzyżaków] wspierała, a dobrym przykładem nawracała i budowała, głosząc święte Imię Jego”. Hmm… mistrz krzyżacki z rodu von Sangerhausen może nawet jeszcze nie wie, że jego święta krewna ma w Bożych zamiarach nawracać też samych zakonnych rycerzy…

Jednak Juta nie wyrusza do żadnego z krzyżackich zamków. Prosi o opieką pierwszego biskupa chełmińskiego Heidenryka, który był dominikaninem z jej rodzinnej Turyngii (znowu po ziemskich szlakach prowadzi ją palec Boży!), i za jego zgodą zamieszkuje w opuszczonej chacie rybackiej w Bielczynach, odgrodzona od oddalonej o dwa kilometry Chełmży niewielkim jeziorem. Mały domek zamienia w pustelnię: miejsce modlitwy i surowej pokuty. Ku jej niezadowoleniu to miejsce jej odosobnienia zaczynają niebawem coraz liczniej odwiedzać ludzie szukający „mędrców Bożych”. Juta żyje w zjednoczeniu z Bogiem, odwróciła się od świata, a twarzą zwróciła ku Panu, a tu taki tłum… Pamiętajmy, że wcale nie była pustelnicą w najściślejszym tego słowa znaczeniu: rankiem chodzi do miasta na mszę świętą, po niej idzie do szpitala trędowatych (znów powraca model św. Elżbiety). Jest znana w mieście, wkrótce i poza jego murami. Do jej pustelni ruszają ludzie proszący o radę, pomoc i duchowe wsparcie. Bielczyny stają się dla nich takim samym miejscem, jak przed laty były dla niej samej święte klasztory i słynne świątynie, które tak licznie odwiedzała… Ludzie przychodzą, a Juta odpowiada na ich pytania i kieruje do Boga ich prośby. Wie rzeczy, których oni nie znają, zna coś, czego nawet nie są świadomi. Odchodzą zdumieni, potrząsając głową. A przecież Juta próbuje tylko swoje doświadczenia mistyczne i zdobytą w nich mądrość ducha przekazać im w ich codziennym języku. Nasi przodkowie powracają do domów i mówią z przekonaniem, że byli „u świętej”.

Juta nie była już „von Sangerhausen”. Teraz była „Jutą pustelnicą”, „Jutą von Bildschön” – czyli „Jutą z Bielczyn”. W swej porybackiej chatce przeżyła cztery lata. Zdumiewające: tyle właśnie żyła w Marburgu św. Elżbieta! W 1260 roku, po czterech latach pobytu na ziemi chełmińskiej, Juta umiera w opinii wielkiej świętości.

Wiedziano o niej co nieco. Musiała komuś zdradzić swój mistyczny sekret, że Pan Jezus pozwolił jej – jak mówią hagiografowie – dotknąć ustami rany swojego boku, my powiemy krócej: pozwolił ją pocałować. Ktoś znowu widział ją rankiem, jak bojąc się, że nie zdąży na poranną mszę świętą w Chełmży, skróciła sobie drogę, idąc przez jezioro. Zresztą nieprzypadkowo zmarła w wigilię poprzedzającą uroczystość Wniebowstąpienia Pańskiego: dla wszystkich był to znak, że Chrystus na pewno zabrał ją tego dnia ze sobą do nieba.

Przy jej grobie zaczynają dziać się cuda. Jest ich tak wiele, że mija zaledwie piętnaście lat, a duchowieństwo chełmińskie zbiera spisane pod przysięgą świadectwa niezwykłych łask otrzymanych przy doczesnych szczątkach Juty i składa w Rzymie prośbę o ogłoszenie Juty błogosławioną.

Biskup Heideryk poleca ciało błogosławionej Juty złożyć w budowanej właśnie katedrze Świętej Trójcy w Chełmży. Ale… podczas potopu szwedzkiego szczątki Juty ukryto, by już nigdy jej nie znaleźć. Pustelnica zniknęła. Może dlatego, że nie będzie przecież mieszkać wśród tłumów nawiedzających kościół!

Dla Polaków była to zawsze polska święta. Wędrowali do niej mieszkańcy ziemi chełmińskiej, ale też ludzie z odległych stron, liczni byli wśród nich także mieszkańcy Sangerhausen – zazdrośni o swoją świętą. Pielgrzymował do niej król Zygmunt III Waza, Władysław IV, Jan III Sobieski… Dziś duchem wędrujemy i my.

* * *

Święta Juto, kobieto szalona z miłości do Boga!

Pomóż mi znaleźć wśród świętych w niebie – jak Ty znalazłaś – tego jednego, który w Boskich zamiarach najpełniej odzwierciedla moje własne powołanie.

To będzie dla mnie wielka pomoc w wędrówce ku zbawieniu.

Nie będę szedł po omacku, lecz poznam całą drogę!

Proszę, pomóż mi znaleźć takiego świętego i go pokochać.

Pomóż mi go naśladować.

Pomóż mi cieszyć się, że Pan upodabniania mnie do niego także w tym, co trudne…

ZAMUROWANADorota z Mątowów1347–1394

DOROTA. ŻONA, MATKA, PĄTNICZKA, MNISZKA. W JEJ ŻYCIU ZDARZYŁO SIĘ WSZYSTKO. MOŻNA BY JEJ PRZYGODAMI WYPEŁNIĆ WIELE CIEKAWYCH ŻYCIORYSÓW. ALE SĄ W JEJ BIOGRAFII RZECZY, KTÓRE DO NIKOGO Z NAS NIE BĘDĄ PASOWAĆ. DOROTA Z MĄTOWÓW TO JEDYNA NA NASZYCH ZIEMIACH STYGMATYCZKA. TAKŻE JEDYNA W POLSCE TZW. REKLUZA, CZYLI OSOBA ZAMUROWANA NA CAŁE ŻYCIE W CELI.

Według gregoriańskiego kalendarza nadchodzi rok 1347. W Gross-Montau, późniejszych Mątowach Wielkich, rodzi się człowiek, którego życie będzie niezwykłe, a ostatnie miesiące wręcz niesamowite. Wspomniana miejscowość leży nieopodal Malborka, w odległości dziesięciu kilometrów w kierunku zachodnim.

Kim jest to dziecko? To dziewczynka, zresztą przez chwilę taka jak niemal wszyscy wokół. Rozwija się zdrowa i pogodna, jest radością rodziców: mieszkających tu osadników holenderskich, ludzi prawych, pracowitych i bogobojnych. Aż tu nagle… Dorota zaczyna być inna, nawet bardzo inna. Nieoczekiwanie ukochana córeczka Schwartzów ujawnia dziwną cechę: lubi umartwienia i pokuty. Ma upodobanie w postach! W głębi jej duchowości, która na zewnątrz przejawia się szukaniem radości w umartwieniach, musi być coś niezwykłego, coś, co z pewnością jest owocem jakiejś szczególnej łaski… Dorota już w szóstym roku życia zaczyna mieć wizje mistyczne! Udziałem dziecka staje się mistyka w jej najwyższych formach: widzeń, poufałej rozmowy z Chrystusem, otrzymywanych nadprzyrodzonych nakazów, stanów ekstazy. Już podczas pierwszych wizji, w których rozmawia z Jezusem przybitym do krzyża, otrzymuje od Niego ukryte stygmaty. Takie, których nikt nie widzi, a które wiążą się z rzeczywistym bólem prawdziwych ran: przebitych na wylot dłoni i stóp. Chyba nie ma młodszego stygmatyka w całych dziejach świata!

A może było odwrotnie. Może to nie wizje wzbudzały w dziecku pragnienie umartwień? Może łaska wejścia w świat mistyki była owocem jej pokutnych praktyk? List, który niebawem przeczytamy, zdaje się potwierdzać drugą hipotezę…

Doświadczenia mistyczne wyciskają piętno na młodziutkiej Dorocie. Z ich nadejściem zmienia się całe jej życie. Z osoby zwyczajowo umartwionej i pokutującej (takie było wówczas chrześcijaństwo: post, modlitwa, pokuta były chlebem powszednim) zmienia się na skrajnie umartwioną i surowo pokutującą. Nigdy tych praktyk nie zarzuci, co niebawem stanie się źródłem jej wielu problemów – i pozostanie tak, dopóki przyjdzie jej żyć wśród świata. A zrezygnować z surowej ascezy nie chciała. Nie podejmowała na ten temat żadnej dyskusji. Kochała umartwienia ze względu na ukochanego Jezusa, który był ubogi i cierpiący.

Nic dziwnego, że Dorota od dzieciństwa marzy o życiu zakonnym. Nie jest ono jej jednak pisane: kiedy ma szesnaście lat, rodzice znajdują dla niej „wymarzoną partię” – bogatego i powszechnie szanowanego gdańszczanina, który – jak większość ludzi sukcesu – żyje po same uszy zanurzony w świecie. Adalbert kocha towarzystwo, wydaje pieniądze na biesiady, czasem nadużywa alkoholu, dużo mówi o sobie i swoich sukcesach. Do tego człowiek ten ma temperament władczy i gwałtowny. A jego żona jest tak inna! Adalbert nie jest w stanie zrozumieć, że można być cichym, pokornym, umartwionym, nie mieć ziemskich potrzeb, chodzić codziennie do kościoła (Dorota każdego ranka idzie do kościoła mariackiego lub do ojców dominikanów). Co gorsza, z przerażeniem spostrzega, że małżonka, korzystając z jego majątku, rozdaje jałmużnę ubogim i wspiera chorych. Tego Adalbert nie może znieść. Zaczyna robić awantury, nawet podnosi na żonę rękę i bije ją do krwi. Raz tak dotkliwie ją pobił, że była bliska śmierci. W końcu zamyka Dorotę, by nie mogła chodzić do kościoła.

Dorota nie ustępuje jednak nawet o krok. Jednocześnie okazuje mężowi miłość, wzorowo dba o dom, czule zajmuje się przychodzącymi na świat kolejnymi dziećmi. Jej cierpliwość i łagodność powoli zaczyna zwyciężać. „Kropla drąży kamień nie siłą, lecz częstym padaniem…” – mówi znane jej przysłowie. Mija czas, a Adalbert staje się coraz spokojniejszy, zaczyna nawet szukać Boga, przystępować do sakramentów! Ostatecznie zmienia go coś, co dla jednych jest przekleństwem, dla innych wielką łaską. To „czarna śmierć”…

Wiek XIV to epoka powracającej „czarnej śmierci”, dżumy, która przetaczając się kilkakrotnie przez Europę, zagląda też na ziemie pruskie. Wśród 250 milionów ludzi, których zaprosiła do śmiertelnego tańca, są też dzieci Adalberta i Doroty. Z dziewięciorga pociech epidemia z roku 1373 zabiera im troje, jej powrót dziewięć lat później oznacza śmierć kolejnych pięciorga dzieci. Ocalała tylko Gertruda, która wstępuje do klasztoru benedyktynek w Chełmnie.

Coś pęka w duszy Adalberta. Zmienia się nie do poznania. Wraz z żoną wyrusza w pielgrzymkę do słynnego w tamtym czasie sanktuarium Matki Bożej w Einsiedeln (dziś Szwajcaria). Czarna Madonna wywiera na nim tak silne wrażenie, że postanawia sprzedać warsztat oraz dom i wraz z Dorotą wyruszyć na pątnicze szlaki. Chcą tak wędrować, aż skończy się ich doczesna pielgrzymka przez życie. Nie muszą już planować przyszłości swoich dzieci, zbierać na posagi, płacić za nauki, nie muszą zabezpieczać jutrzejszego dnia każdego z nich. Gertuda jest u Pana Boga w klasztorze, reszta u Boga w niebie… Warsztat, pieniądze – to nie jest im już potrzebne.

Trzy lata po drugim ataku dżumy ludzie spotykają ich na szlakach do wielkich sanktuariów, drogach nie zawsze bezpiecznych, pełnych rozbójników. Ale Dorota z mężem wędrują bez obaw… Docierają aż do Santiago de Compostela i do Marsylii. Po drodze zatrzymują się przy rozmaitych klasztorach. W niektórych z nich Dorota spotyka się z dziwną formą pokuty: słyszy o mnichach i mniszkach, którzy zamurowywali się wewnątrz swych klasztorów. Tę formę ascezy nazywano „rekluzą” (samotnią, więzieniem). W sercu Doroty zapłonął właśnie mały płomyk upodobania w tym skrajnym geście pokutnym…

Kiedy w latach 1389–1390 widzimy ją na pielgrzymce do Rzymu, jest już sama. Mąż poszedł w inną pielgrzymkę: do świętego miejsca, gdzie mieszkały jego dzieci – do bram wieczności. Umiera ze łzami w oczach, z tęsknotą, ciesząc się, że niebawem będzie im ukochanym tatą…

Dorota jest już powszechnie znana z ekscentrycznej pobożności, nikt jednak nie wie ani o jej wizjach, ani o ukrytych stygmatach. Nie dzieli się z ludźmi swymi przeżyciami i doświadczeniami. Raz tylko pisze szczególny list do swej córki Gertudy, w nim zaś pobrzmiewają echa jej duchowych doświadczeń. Pisze o możliwości „poczucia smaku Boga”:

Droga córko, powinnaś sama naszego Pana, jak Oblubieńca, miłować i bezustannie Go wzywać. Niech Twoje myśli i Twoje zmysły zajmują się Nim często, wówczas poczujesz Jego smak […]. Porzuć wygodne drogi i wspaniałe gościńce. Trzymaj się mocno naszego kochanego Pana i ucz się od Niego chodzić również po wąskich ścieżkach, które prowadzą do życia wiecznego.

Po kilku próbach dzielenia się z księżmi swoimi wizjami posłuchała słów Jezusa, by „nie rzucać pereł przed wieprze”. W Gdańsku kapłani potrafią nawet krzyczeć na nią z ambony. Duchowieństwo powszechnie krytykuje mrzonki Doroty, która chce codziennie przystępować do komunii świętej, co gorsza – powołuje się przy tym na życzenie Pana Jezusa, który się jej rzekomo objawia. W tamtych czasach przyjmowano komunię rzadko: w większe święta i uroczystości, według tradycji krzyżackiej siedem razy w roku. A tu ktoś „chce być świętszy od papieża”!

Zmarł jej mąż, a ona jest pewna jego zbawienia. Dzieci mieszkają u Boga w niebie, Gertruda żyje w bezpiecznym klasztorze… Nagle Dorotę spotyka jakieś duchowe doznanie, które woła do niej: „Jesteś wolna!”. Nic nie wiąże jej z niechętnym jej pobożności Gdańskiem – typowym miastem tego świata palącym świeczki i Bogu, i diabłu. Może opuścić to bogate i zachłanne miasto Hansy i znaleźć miejsce, gdzie wreszcie nie nękana przez nikogo odda się na wyłączną służbę Bożą. Wybiera Kwidzyn… Wyrusza ku nowemu życiu jako uboga, bezdomna pątniczka. Dlaczego chce zamieszkać właśnie tam? Pociągnęła ją sława wielkiego świętego i teologa – Jana z Kwidzynia, znanego jako „Johann von Marienwerder”. Wymarzyła sobie, że będzie on jej spowiednikiem i kierownikiem duchowym. Może on ją wreszcie zrozumie? Postanawia znaleźć tego kapłana i opowiedzieć mu o swoich widzeniach… o wszystkich słowach, które mówił do niej Jezus.

Kiedy staje w mieście, początkowo zostaje umieszczona w przytułku, potem przygarnia ją mieszczanka kwidzyńska Mathea Quodemosse. Ostatecznie Dorota wynajmuje komórkę u Katarzyny Mulner.

Nadchodzi chwila, na którą czekała tak długo: klęka do spowiedzi przez Janem z Kwidzynia. Dawny dziekan wydziału teologii na uniwersytecie w Pradze i krzyżacki dziekan kapituły jest zdumiony wyglądem duszy nowej penitentki. Szybko uznaje ją za mistyczkę dużej miary. Wbrew ówczesnym obyczajom zezwala Dorocie na codzienną komunię świętą. Nareszcie…

Podczas jednej ze spowiedzi Dorota opowiada Janowi o swoim utajonym pragnieniu rekluzy, na co kwidzyński teolog nie mówi kategorycznego „nie”. Co więcej, popiera jej prośbę u biskupa pomezańskiego (czyli kwidzyńskiego) o pozwolenie na całkowite odcięcie się od świata przez zamurowanie w celi przy tamtejszym kościele katedralnym. Biskup wyraża zgodę, jednak czyni to warunkowo: żąda półrocznej próby. Gdy ta kończy się pomyślnie, Dorota otrzymuje zezwolenie na zamurowanie się w celi przy katedrze. Był 2 maja 1393 roku, Dorota liczy 46 lat, kiedy zostaje uroczyście wprowadzona do celi wymurowanej od strony prezbiterium katedry. Tłum ciekawskich, rycerze i odziani w ornaty kapłani są świadkami, jak przed klęczącą w pokorze Dorotą podnosi się ceglany mur. Niebawem nie widać już nic: wnęka prowadząca do niewielkiej celi zostaje całkowicie wypełniona cegłami i wapnem. Dorota uśmiecha się szczęśliwa. Do końca życia będzie pogodna i wesoła, paradoksalnie najbardziej właśnie teraz – w tych miesiącach rekluzy. Z zapałem wchodzi w krąg modlitwy i pokuty. Ma teraz czas na nieustające spotkania z Jezusem. Już za życia opuściła świat.

Ale ten jej wcale nie opuścił. Nie dlatego, że przez wysokie zakratowane okienko od strony kościoła podawano jej w milczeniu codzienną strawę. Do innego okienka – tego wychodzącego na cmentarz – zaczynają przychodzić najróżniejsi ludzie: mieszczanie w różnych swoich kłopotach, z prośbą o modlitwę i o poradę, krzyżaccy rycerze, kapłani. Są tacy, którzy przybywają z daleka, żeby się jej poradzić w trudnych sprawach. Wszyscy odchodzą pod głębokim wrażeniem tego, co usłyszeli od Doroty. Wygląda na to, że ona ich dobrze zna, że zna ich życie, zna nawet ich grzechy! Tak było choćby w przypadku księdza Mikołaja Hollanda, który skończył studia w Pradze: „Pewnego razu wyjawiła mi niektóre moje grzechy popełnione w młodości. A sama o sobie powiedziała, że jest niepotrzebnym i nieprzynoszącym owoców stworzeniem” – opowiadał wstrząśnięty kapłan. Raz z wdzięczności i podziwu posłał jej do celi wyborne ryby przyprawione szafranem. Dorota podobno spojrzała na wspaniałe danie z przyjemnością, ale go nie przyjęła.

W jej rekluzie jest jeszcze trzecie okno; Dorota widzi przez nie niebo. W celi tej spędza rok i dwa miesiące. To tam otwierają się jej stygmaty, do tej pory tylko bolesne, ale niewidoczne. Odkryto je dopiero po jej śmierci 25 czerwca 1394 roku, kiedy rozbito zamurowane wejście, by pochować „naszą Dorotę”.

Od razu zaczyna się jej kult: ludzie czczą ją jako świętą i tak też ją chowają w podziemiach katedry przy udziale biskupa, kapituły, wielkiej liczby kapłanów i tłumu wiernych. Jej sława szybko obejmuje całe terytorium krzyżackie i przechodzi do Polski, Niemiec i Czech. Liczba pielgrzymów nawiedzających jej grób jest tak wielka, że biskup nakazuje wybudować dla Doroty osobną kryptę. Przy jej grobie dokonują się liczne uzdrowienia i nawrócenia. Jan z Kwidzynia spisuje objawienia, jakie miała jego penitentka, a także jej wyznania – opatruje je tytułem Septylium, czyli siedem łask szczególnych, jakie od Boga otrzymała. Okazuje się, co jest nader rzadko spotykaną cechą wizji, że miały one u Doroty miejsce w święta liturgiczne i były z nimi silnie powiązane.

Na podstawie dzieł napisanych przez Jana z Kwidzynia, jak też na prośbę wielkiego mistrza i biskupów pruskich papież Bonifacy IX w roku 1404 poleca biskupom chełmińskiemu i warmińskiemu oraz opatowi oliwskiemu przeprowadzić proces kanoniczny. Spisano zeznania 257 świadków mówiących o cnotach błogosławionej i o doznanych niezwykłych łaskach. Zajęły one osiem obszernych fascykułów, które w roku 1405 wysłano do Rzymu. Szkoda, że wydarzenia dziejowe przerwały rozpoczęty proces beatyfikacyjny.

Podobno Dorota przed śmiercią przepowiedziała klęskę Krzyżaków. Może dlatego przy jej grobie modlił się król Władysław Jagiełło po zwycięstwie pod Grunwaldem (1410). Jan Długosz opisał w swojej kronice, że król został zaprowadzony do celi Doroty, „niewiasty pobożnej i świętobliwej, która wiodąc w tym miejscu życie ostre i pustelnicze, słynęła wielu cudami”.

To, co nie udało się w wieku XV, stało się faktem w XX. Dnia 9 stycznia 1976 roku Kongregacja Spraw Kanonizacyjnych zatwierdziła dekret stwierdzający heroiczność życia oraz istnienie kultu Doroty od niepamiętnych czasów. Dekret ten podpisany przez papieża Pawła VI jest równoznaczny z aktem beatyfikacji (tzw. pleno iure). Czyli… mamy świętą!

* * *

Święta Doroto, której życie było niemal do końca tak zwyczajne jak moje!

Pomóż mi odkryć, jak wielką miłością trzeba kochać Boga.

Pomóż mi być Mu zawsze wiernym, szczególnie wtedy kiedy pojawią się naciski, by bardziej kochać ludzi i świat.

Wyproś i dla mnie łaskę, bym choćby w ostatnich chwilach życia mógł – jak Ty – całkowicie i wyłącznie oddać się Bogu.

BRAMA RÓŻAŃCOWADominik z Gdańska1384–1460

RÓŻNIE GO NAZYWANO. „MISTYKIEM”, „DUCHOWYM WYNALAZCĄ”, „NOWYM ŚWIĘTYM DOMINIKIEM”. DLA JEDNYCH BYŁ „HELIONEM”, DLA INNYCH „KARTUZEM Z PRUS”. NAZYWANO GO TEŻ „DOMINIKIEM Z GDAŃSKA”. WSZYSCY SĄ ZGODNI CO DO JEDNEGO: TO WIELKI NIEZNANY ŚWIĘTY, KTÓRY NIGDY NIE BĘDZIE KANONIZOWANY, A KTÓRY PRZEZ ĆWICZENIE SIĘ W MEDYTACJI WSZEDŁ W KRĄG ZASTRZEŻONY DLA MISTYKÓW PIERWSZEJ PRÓBY. SĄ TACY, KTÓRZY ZALICZAJĄ GO DO MISTYKI NIEMIECKIEJ… CZY SŁUSZNIE, SKORO ZA „ZASŁONĘ BOSKIEJ CISZY” ZAPROWADZIŁA GO MARYJA PRZEMAWIAJĄCA DO NIEGO PO POLSKU I TO ZE SCHODÓW KRAKOWSKIEJ BAZYLIKI MARIACKIEJ?

Nie wiedzielibyśmy o tym średniowiecznym mistyku zupełnie nic, gdyby któryś z jego kościelnych przełożonych nie polecił mu pod posłuszeństwem opisać swego życia. Tak powstała Liber experientiarum – Księga doświadczeń duchowych. Wprawdzie w swej biografii nasz mistyk ukrył się zupełnie pod imieniem Ruperta, jednak w kręgach wtajemniczonych od zawsze było wiadomo, kim jest autor. To Dominik z klasztoru w Trewirze, wynalazca nowej formy różańca.

Ów Dominik nie ma na początku wiele wspólnego ze świętością. Gorzej: nie ma z nią nic wspólnego przez długie lata! Łaska dotknie go dopiero w dwudziestym piątym roku życia… Bez niej ciągnąłby się w ogonie ludzkości jako „zmarnowany talent”. Jak tyle innych…

Nasz przyszły mistyk rodzi się w niewielkiej wiosce rybackiej pod Gdańskiem. Rodzice nie są bogaci ani też chyba zbyt zgodni, bo Dominik aż do dnia nawrócenia nosi w sercu złe myśli o swoim ojcu. Ten zresztą umiera, gdy chłopiec liczy jedenaście lat. Wtedy w życiu Dominika zmienia się wszystko. Najważniejsze są jego przenosiny z małej wioski do wielkiego miasta. Matka oddaje go na służbę… Ma szczęście, trafia bowiem do domu pewnego gdańskiego kaznodziei, starego dominikanina, który ma i wielki umysł, i wielkie serce. Chyba dostrzega w synu rybaka coś szczególnego, bo Dominik nie tylko jest służącym w jego domu. Staje się też… uczniem. Stary kapłan próbuje go nauczyć łaciny, przybliżyć filozofię i teologię, a nawet ówczesne „nauki świeckie”. Przede wszystkim stara się mu przekazać wiedzę Bożą, do której – jak jest przekonany – wiedzie jedna niezawodna droga: spotkanie z Maryją. Dominik okazuje się nad wyraz zdolnym dzieckiem. Odkrywa też nieznany mu dotąd urok pobożności. Wkrótce umie już czytać, zna wiele modlitw i przejmuje od swego chlebodawcy coś, co kiedyś zmieni w jego życiu wszystko. Miłość do Matki Najświętszej.

Niebawem widzimy go w Krakowie… Czyżby wysłał go tam i finansowo wsparł jego świątobliwy gospodarz? Tego nie wiemy, wiadomo natomiast, że w polskiej stolicy Królestwa Dominik zapisuje się na uniwersytet. Nie jest jeszcze dojrzały ani mocny. W królewskim mieście świat jest zbyt piękny, by nie pociągnąć ku sobie młodego studenta. Nauki starego kapłana nie są w stanie przeważyć tylu pokus! Zaczyna się walka, ostatecznie przegrana, między miłością do Najświętszej Panienki i spraw Bożych a miłościami do kobiet i ziemskich przyjemności. Koledzy ze studiów widzą, że jest w nim coś szczególnego, jakiś promień świętości, który nie przestaje dawać znać o sobie mimo uleganiu przez Dominika ziemskim powabom. Powtarzają: „Jeśli kobiety i hazard nie zrujnują Ruperta, zostanie takim duchownym, że trudno będzie w Kościele o lepszego”.