Bóg odszedł z poczuciem winy. Tadeusz Bartoś w rozmowie z Arturem Nowakiem - Tadeusz Bartoś, Artur Nowak - ebook + audiobook

Bóg odszedł z poczuciem winy. Tadeusz Bartoś w rozmowie z Arturem Nowakiem ebook

Tadeusz Bartoś, Artur Nowak

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Tadeusz Bartoś, filozof i były dominikanin, opowiada Arturowi Nowakowi o życiu w peerelowskim Krotoszynie, o Kościele, który uwodził i zniewalał, o rodzinie i latach edukacji nacechowanych pogardą, o Polsce, której się wstydzi i którą kocha. I chrześcijaństwie, które generuje w nas poczucie winy, by nim zarządzać. To nie jest tylko wspominanie – to wiwisekcja polskiej duszy.

Rozmowy są ostre jak żyletka i czułe jak pamięć dziecka. To opowieść o dojrzewaniu, które boli, i buncie, który nie chce się wypalić. Zderzenie chłodnego rozumu z ogniem emocji. Tadeusz Bartoś mówi bez taryfy ulgowej o księżach, polityce, zakłamaniu, ale i smaku malin z przydomowego ogrodu.

Artur Nowak (ur. 1974) – adwokat, publicysta i pisarz, m.in. współautor wraz z profesorem Stanisławem Obirkiem bestsellerowych reportaży „Babilon. Kryminalna historia Kościoła”, „Gomora. Władza, strach i pieniądze w polskim Kościele” i „Skandalistów w sutannach” oraz z filozofem Ireneuszem Ziemińskim książki „Chrześcijaństwo. Amoralna religia”. Napisał też „Kroniki opętanej” – powieść, w której przedstawił opartą na faktach historię nastolatki molestowanej przez egzorcystów. Jest również autorem reportażu „Adwokaci. Zraniony zapał”. Współautor podcastu „Kryminalna historia Kościoła”, nagrodzonego Bestsellerem Empiku za 2022 rok. Kolejny sezon tego podcastu otrzymał nagrodę Best Audio. Od 2021 roku na kanale Sekielski Brothers Studio prowadzi autorski podcast „Wysłuchanie”.

Tadeusz Bartoś (ur. 1967) – filozof, teolog, publicysta, były dominikanin, profesor nadzwyczajny Akademii Humanistycznej im. Aleksandra Gieysztora w Pułtusku. Do zakonu wstąpił w 1987 roku, a w 1993 przyjął święcenia kapłańskie. W 2007 roku otrzymał tytuł doktora habilitowanego w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN na podstawie książki „Metafizyczny pejzaż. Świat według Tomasza z Akwinu”. Od 2007 do 2009 roku zasiadał w jury Nagrody Literackiej Nike. Jego książka „Jan Paweł II. Analiza krytyczna”, wydana w 2008 roku, wywołała dyskusję w środowisku kościelnym i wśród publicystów katolickich. W 2019 roku ukazała się książka „Mnich”, opowiadająca o życiu w zakonie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 324

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Artur Nowak & Tadeusz Bartoś, 2025

Projekt okładki

Paweł Panczakiewicz

Zdjęcie na okładce

© Adam Tuchliński/Newsweek/FORUM

Wszystkie zdjęcia w środku książki pochodzą

z prywatnego archiwum Tadeusza Bartosia

Redaktor inicjujący

Michał Nalewski

Redaktor prowadzący

Anna Kubalska

Korekta

Katarzyna Kusojć

Bożena Hulewicz

ISBN 978-83-8391-792-4

Warszawa 2025

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

[email protected]

ECCE HOMO. WSTĘP

W książce tej Tadeusz Bartoś opowiada Arturowi Nowakowi o swoim życiu. O jego meandrach. Bo życie jest jak rzeka. Płynie zakolami. Nie prowadzi prosto do celu. Ani prosto. Ani do celu. Bo niby do jakiego? Życie płynie sobie, nie kierując się logiką „dlaczego”, „po co”, „dokąd”. Płynie i nas niesie. Nie ma w tym planu, nie zarządza nim przeznaczenie ani wola „Boga jedynego”. Życie jest impulsem, bezcelowością, strumieniem. Istniejemy, bo ono jest nadobfitością, która się rozlewa. Nadmiarem, który w sobie się nie mieści, więc płynie i my tego płynięcia jesteśmy strumyczkami, wezbraniami, załamaniami. Mniejsza o słowa, wszystko to przecież tylko metafory. Metafory tego, jak Bartoś widzi życie i jak odczuć może je ten, kto się w jego opowieść wsłucha.

Jest to opowieść zanurzona w wielkiej filozofii, wciąż na nowo czytanej i medytowanej. Już choćby owo rozumienie życia jako nadobfitości to przecież, jak sam zauważa, neoplatońskie rozumienie Dobra, które w chrześcijaństwie utożsamione zostało z Bogiem. Bartoś porzuca Boga i obnaża banalność mówiącego o nim chrześcijaństwa. Ale nie porzuca nadobfitości. Przeciwnie. Odrzucając Boga, odkrywa ją tu i teraz w doświadczeniu życia. Piękna to perspektywa. Kto chce poczuć jej smak, ten niech weźmie tę książkę do ręki i czyta. I niech się przemienia. Bo o przemianę chodzi w słuchaniu opowieści o życiu. O przemianę, która jest wyzwoleniem, wyjściem z ról, schematów i stereotypów w stronę żywiołu, w stronę upojenia, w stronę tańca i śmiechu (te dwie metafory życia są Bartosiowi szczególnie bliskie). Neoplatonizm Pseudo-Dionizego. Arystotelizm Tomasza z Akwinu. Platon, Spinoza i Nie­tzsche. I wielu innych. Kosmos wielkich idei, a wszystko to przystępnie podane, wplecione w opowieść. Przywoływane na świadectwo życia i jego zagadek. Bez wymądrzania się, bez popisów erudycji. Naturalnie. Bo w takim środowisku Bartoś na co dzień się obraca, takich ma przyjaciół, takich towarzyszy. Dużo się tu można dowiedzieć i nauczyć. I przełamać nieśmiałość w obcowaniu z tym dziwnym, a przecież tak pociągającym światem filozoficznego myślenia.

Bartoś opowiada o upiornym fantazmacie chrześcijańskiego Boga, o hodującym go i karmiącym się nim kościelnym systemie, o nawiedzanym jego widmami i powidokami nowoczesnym świecie. Jest to relacja z żywego zmagania, z przebijania się w poszukiwaniu duchowego tlenu, wolnej myśli, nieuprzedzonego chłonięcia i czucia. Czego czucia? – zapyta ktoś. Tego, co samo tylko było, jest i pozostaje, niewyrażalne i nieopisywalne, skryte za rozlicznymi obrazami i pojęciami, kulturowymi maskami, społecznymi konwencjami, etycznymi konceptami, politycznymi racjami. Ani to Bóg, ani sens, ani naród, ani postęp, ani partia. Nazwałem to za Bartosiem życiem i nadobfitością. Inni nazwali Istnieniem, jeszcze inni Bezkresem, Żywiołem. Kryptonimów jest wiele. Doświadczenie jedno.

Dużo jest w tej opowieści Kościoła. Bo Kościół naznaczył życie autora, tak jak naznaczył życie wielu z nas i jak naznacza wciąż naszą, trochę komiczną, a trochę tragiczną, sterroryzowaną nim ojczyznę. Bartoś wraca raz jeszcze pamięcią do swojego zakonnego czasu. Do okoliczności „wstąpienia”, do lat klasztornej „formacji”, która w większej części była bolesną deformacją, ale była też rozwojem, do „święceń” i „ślubów”, do „kapłańskiej posługi”, do różnych doświadczeń prowadzących go do „zwątpienia” aż po decyzję o „odejściu”. Relacja ta jest pełna pasji, a zarazem dystansu, bólu, ale rozbrojonego ironią, dosadności i radykalności spojrzenia, lecz zarazem delikatności, kiedy dotyka czyjegoś indywidualnego losu. Bywa ta opowieść również świadomie stronnicza, bo osobista i szczera, zarazem jednak uparta w dążeniu do sedna sprawy. Nieograniczająca się do wspomnień i anegdot, ale usiłująca poprzez pamięć i doświadczenie przedostać się do samego korzenia problemu. A korzeniami są Kościół i chrześcijaństwo oraz ich obecność w naszym społecznym i indywidualnym życiu. Urzeka mnie w tej opowieści połączenie wybiórczych z konieczności reminiscencji z filozoficzną głębią. A także to, że Bartoś nie udaje, iż go – mimo tylu lat pracy, aby się wyzwolić – kościelna przeszłość nie naznacza, nie pozostawia w nim wciąż bolesnego śladu. Tak, z pewnością pozostawia, a jednak nie krępuje myślenia, czucia, reagowania. Przeciwnie, jest bodźcem do rozwoju. Do filozoficznego przeistoczenia.

Jest zatem w tej opowieści bardzo dużo Kościoła, zakonu, chrześcijaństwa, ale tym mocniej wybrzmiewa w niej to wszystko, co jest spoza tego kontekstu. Co się do niego nie sprowadza, czego w nim zamknąć nie sposób. Jest więc i dzieciństwo w Krotoszynie, i wczesna młodość spędzona w bursie szkoły muzycznej w Poznaniu. Jest rodzina, jest czas PRL-u i transformacji ustrojowej, jest pierwsza miłość, jest też młodzieńcza nieśmiałość, jest fascynacja ojcem Górą. A wszystko to opowiedziane ciepło, z ironicznym dystansem, bez koloryzowania, idealizowania, bez narcystycznego epatowania. Z rozmyślną lakonicznością, która czyni tę relację tak szczerą i niewymuszoną, jak tylko to możliwe we wspomnieniach, które zawsze coś kreują, coś ukrywają, coś konfabulują. Autor odsłania się z wdziękiem, czyli wielu rzeczy nie dopowiada. Pozostawia je wyobraźni czytelnika. Jego empatii i wrażliwości. Pięknie się to czyta, pięknie się uczestniczy, pięknie się w tym strumyczku życia płynie ku spotkaniu z tajemnicą życia. I może tylko jeden mam niedosyt. Że nie ma w tej relacji więcej opowieści z drugiego brzegu zakonnej „nocy ciemnej”. Z czasu po opuszczeniu klasztornych murów. Tak, chciałoby się więcej o przyjaźniach i ich rozpadach, o podróżach i powrotach, o pasjach i trudnościach, o spotykanych ludziach, o piętrzących się problemach, o nowych odkryciach. Słowem, o wszystkich życiowych perypetiach, które tworzą Bartosia dzisiaj. Bo z pewnością zakon go nie wyjaśnia i nie wyczerpuje. I jest to prawdziwa wiedza radosna tej opowieści, bardzo pocieszająca i dodająca otuchy tym, którzy pozostają wciąż – mimo prób wyzwalania się – boleśnie w katolicyzm uwikłani. Można pół życia być poddanym kościelnej indoktrynacji i wyjść z tego tak żywym, tak unikatowym, tak intrygującym.

Ulubiony filozof autora, wspomniany już Fryderyk Nietzsche, w swej intelektualnej autobiografii pod wiele mówiącym tytułem Ecce homo tak pisał o sensie filozoficznego życia: „Jestem uczniem filozofa Dionizosa, wolałbym być raczej jeszcze satyrem niż świętym. (…) W tym, co bym przyrzekał, ostatnim by było »polepszać« ludzkość. Nie wznoszę zgoła nowych bożyszcz; stare niech uczą, jak z glinianymi bywa nogami. Bożyszcza – mój wyraz na ideały – obalać, już to raczej należy do mojego rzemiosła”. Zobaczyć w bogu Dionizosie filozofa par excellence to niełatwa sztuka. Dionizyjskość – wielkie uwolnienie, wielkie święto życia, wielka na nie otwartość – jako kwintesencja filozofowania. Filozofia jako przeciwieństwo nakładania na życie ograniczeń, formatowania go, podporządkowywania jakiejkolwiek idei, normowania przez moralne rygory, hipnotyzowania zaklęciami sensu, porządku i celu. Filozofia, która nie jest kapłaństwem, ale świętą błazenadą. Filozofia, która nie marszczy brwi, nie przestrzega i nie obraża się na „obsceniczność” nagiej prawdy o człowieku. Tej, której inni zawzięcie nie chcą widzieć. Tak pojęta filozofia jest szczytem ludzkich możliwości. Wbrew wszystkim stereotypom, które mówią, że jest nieżyciowa, jest bezpośrednim dotykaniem życia. Wbrew różnym pseudofilozofom, chcącym uczynić ją pożyteczną i starającym się skrzętnie zaangażować ją w „obronę demokracji”, „obronę wartości”, „ocalanie cywilizacji” – pozostaje wywrotowa. Opowieść Bartosia jest świadectwem tego, jak mało mamy tej wywrotowości w dzisiejszej kulturze i jak bardzo jej potrzebujemy.

Bardzo cenię mojego przyjaciela Tadeusza Bartosia za to, że taką drogę wybrał, a może raczej że takiej drodze dał się zauroczyć i pociągnąć. Że nie wybrał świętego spokoju i kościelnego konformizmu, ale też nie pokłonił się – mówiąc językiem Biblii – bożkowi tego świata: popularności, schlebianiu liberalnym salonom, dęciu w tubę taniego antyklerykalizmu i powierzchownego ateizmu. Że wybrał w to miejsce ścieżkę wątpienia, samotnego medytowania, kwestionowania i dociekania. I że za tym wszystkim kryje się ciekawość i afirmacja życia, akceptacja go we wszystkich jego odsłonach i odcieniach. Zadziwienie nawet tą częścią życia, jaką są jego chrześcijańskie zaprzeczenie i kościelna karykatura. „Moją formułą wielkości człowieka – powiada w Ecce homo Nietzsche – jest amor fati;że nie żąda się nic innego, ni wprzód, ni wstecz, po całą wieczność. To, co konieczne, nie jeno znosić, tym mniej zatajać, lecz je kochać…”.

Piotr Augustyniak

PO WSTĘPIE I ZAMIAST ZAKOŃCZENIA

Gdy ktoś taki jak ja, z tak selektywną pamięcią, zabiera się do wspomnień, można zacząć się bać. A przecież warto spisać historię swojego życia, skoro nie jest pewne, czy wszystko to, co robiliśmy i mówiliśmy, zostało odnotowane gdzieś tam w niebie przez milczącego boskiego skrybę.

Wspomnienia mają uwiecznić to, co było, a przecież jedynie są zapisem tego, co po latach myśli się o tym, co było. To sprawozdanie z tego, co dziś siedzi we mnie, także w odniesieniu do historii mojego życia.

Za źle zapamiętane detale z naszych wspólnych przygód zainteresowanych z góry przepraszam. I dziękuję Arturowi, że był jak ta sokratejska akuszerka życzliwym słuchaczem, wydobywającym z czeluści historii stare opowieści. To są wyznania, zapis mojej świadomości. Chcę stanąć przed P.T. Czytelnikami bez upiększania, malowania, krygowania się, jeśli to w ogóle możliwe. Takie było moje życie. Tak je zapamiętałem.

Tadeusz Bartoś

DZIECIŃSTWO

Artur Nowak: Mówi się, że mamy tak naprawdę dwa problemy w życiu: jeden to ojciec, drugi to matka. Jeszcze lata po tym, jak rodzice odejdą, chodzimy na terapię. Zacznijmy więc może od pierwszych obrazków, które utkwiły ci w pamięci w związku z domem i jego mieszkańcami.

Tadeusz Bartoś: Jeśli pytasz o pierwsze obrazki z mojego dzieciństwa, przychodzi mi na myśl Krotoszyn, moje miasto rodzinne. Leży w południowej Wielkopolsce, przed wojną kilka kilometrów do granicy z Prusami. Klasyczne miasteczko w niemieckim stylu: rynek, ratusz, kamienice, parki ze stawami, błonia, aleje, fara, klasztor, bożnica (zburzona), dawny zbór protestancki. Różne części miasta. W jednych się mieszka, do innych nie chodzi się właściwie nigdy. Świadomość otoczenia zaczynałem zyskiwać jakoś pewnie w połowie lat siedemdziesiątych, skoro urodziłem się w 1967 roku.

I jak to otoczenie wyglądało?

Mieszkaliśmy w kamienicy babci, która kupiła ją przed wojną, pewnie w latach dwudziestych. Pamiętam, że mieszkali tam z nami różni sąsiedzi. Na parterze ojciec, matka, dwóch lub trzech synów. Z najmłodszym bawimy się na podwórku. Obok, w komórce pod schodami pan Gawlik, powstaniec wielkopolski. Człowiek raczej zapuszczony. Gdy byłem harcerzem, udało mi się go zaprosić na spotkanie do mojej szkoły, Jedynki, w alei Powstańców Wielkopolskich. Zjawił się w czapce i mundurze powstańca. Do szkoły szed­łem chodnikiem wyłożonym dużymi kamiennymi płytami. Kiedy kilka lat temu spacerowałem po Berlinie, znalazłem taki sam chodnik, a duży budynek z daleka rozpoznałem jako szkołę. Moja podstawówka była identyczna. Tak że architektonicznie nasz świat był precyzyjnie zdefiniowany.

W kamienicy żyliśmy w przyjaźni z Lindnerami. Mieszkali na naszym piętrze, mieli dwie córki, więc moja najmłodsza siostra spędzała u nich popołudnia. Pani Lindner nas strzygła, jej mąż pracował w browarze krotoszyńskim, wracał rowerem do domu po piętnastej. Przywoził nam z browaru słód, dawaliśmy go kurom z naszej zagrody. W soboty o siedemnastej szliśmy do Lindnerów na Czterech pancernych, bo mieli telewizor z drugim programem, a u nas był tylko pierwszy. Na drugim piętrze była jeszcze starsza pani; i pokój sypialny Lindnerów. Do starszej pani powiedziałem kiedyś coś niegrzecznego. Poskarżyła się mamie i mama zaciągnęła mnie na siłę, żebym ją przeprosił, choć stawiałem opór, krzyczałem i płakałem. Tak zostałem pierwszy raz złamany. Nie wiem, czy mam jakąś traumę, czy może korzyść rozpoznawania granic. My mieszkaliśmy w dwóch pokojach z kuchnią, jadalnią i łazienką. Było nas siedem osób: babcia, rodzice, starszy i młodszy brat oraz najmłodsza siostra. Pokój babci miał okno na podwórze i ogród, my we czworo w jednym pokoju, a rodzice rozkładali kanapę na noc w jadalni. U nas za oknem była stacja benzynowa, więc cały czas się coś działo. Gdy mieliśmy pięć, sześć lat, z kolegą Waldkiem Czechem „pracowaliśmy” na stacji. Pracownicy dawali nam potrzymać pistolet. A Waldek, czym byłem zszokowany, czytał szybko tabliczki z instrukcjami na dystrybutorach. Dziś jest szanowanym doktorem w Krotoszynie. Później stację zamknęli.

Cały czas mieliśmy problem z metrażem. PRL nie zabierał „kamienicznikom” kamienic, ale robił administracyjny kwaterunek. Nawet jak żyliśmy w takiej ciasnocie, nie mog­liśmy przejąć pokoju także wtedy, gdy był przez lokatora zwalniany. Miasto przysyłało nowego.

To też trzeba wytłumaczyć młodszym czytelnikom, którym się w głowie pewnie nie mieści, że właściciel nie miał prawa w godziwych warunkach mieszkać z rodziną w swoim domu.

Mieliśmy jeszcze arystokrację wyrzuconą z jej dworów. Niektórzy kątem mieszkali, dajmy na to, w piwnicy u przedwojennego lokaja. Tak było zaraz po wojnie. A u nas rzeczywiście, jak się jakieś mieszkanie zwolniło, to kwaterunek dawał następnych lokatorów. Przy czym z sąsiadami, choć byli kwaterunkowi, trzeba się było dogadywać.

Matka często pomstowała na władze, a zwłaszcza na jednego pana, nazwiska nie pomnę, który osobiście wręczał nam odmowne decyzje. Kiedyś w ramach solidarności z matką wsiadłem na rower, pewnie miałem jakieś jedenaście, dwanaście lat, i pojechałem do urzędu na drugi koniec miasta. Wszedłem tam i pytam, gdzie jest pan… (wymieniłem nazwisko). Ludzie się zdziwili, że dziecko szuka urzędnika. Jak przyszedł, zapytałem go przy wszystkich, dlaczego nie chce dać nam mieszkania. Zrobiło się zbiegowisko. Zabrali mnie, tematu nie drążyli, choć kilka razy pytałem. Tak więc wyprawa skończyła się niczym, no, chyba że może wstydem tamtego pana.

No to niezły kozak z ciebie.

Spontaniczność. A w wieku prawdopodobnie pięciu, sześciu lat, gdy chodziliśmy do przedszkola, pojawiła się między nami rywalizacja, kto pierwszy będzie w przedszkolu. Mnie matka przywoziła rowerem na ósmą i jechała do pracy do laboratorium (w szpitalu robiła analizy medyczne), ale rodzice niektórych kolegów szli do pracy na siódmą. I chciałem z takim jednym gościem wygrać. Wstałem więc sam po cichutku wpół do siódmej, ubrałem się, a ponieważ musiałem tylko przez jedną ulicę przejść i później ścieżką do przedszkola, zapukałem do drzwi już przed siódmą. Panie zdziwione wpuściły mnie, bo jeszcze było zamknięte, a później matka przez godzinę szukała mnie wszędzie. W końcu przyleciała do przedszkola, no i okazało się, że już w nim jestem. Była awantura. Ale wygrałem.

No to jak wam się żyło w tym ciasnym domu?

Moje dzieciństwo to życie w jednym pokoju z rodzeństwem, bo, jak mówiłem, miałem starszego o rok brata, drugiego brata młodszego o trzy lata i siostrę młodszą o pięć lat. Żyliśmy na podwórku. Było na tyłach naszej kamienicy. Barwne miejsce. Obudowane pomieszczeniami gospodarczymi, takimi z czerwonej cegły. Na końcu podwórka był śmietnik, murowany, z okrągłym otworem na wierzchu, obok drewniany wychodek, dalej zagroda, gdzie trzymaliśmy kury, króliki, chyba nawet przez chwilę nutrie, a na końcu ogród. Orzech, jabłonie, wiśnie, czereśnie, czarne i czerwone porzeczki, altana, a za nią wielkie krzaki malin. Jesienią na półkach w altanie porozkładane były jabłka. Kiedyś w ramach poszukiwania wrażeń spaliśmy w ogrodzie, chyba w jakimś namiocie. Ale nie dało się, było tak zimno, że uciekliśmy do domu. W 1978 roku była zima stulecia. Pamiętam, że śnieg na podwórzu miał chyba ze dwa metry wysokości.

Tak więc żyliśmy na podwórzu i w ogrodzie, a przed południem w szkole. Na podwórzu graliśmy w piłkę nożną, w siatkówkę, no a ogród nas żywił. Wszystko tam było: wiosną kopanie ziemi, sianie, sadzenie, marchew, ziemniaki, buraki, pomidory, wszystko. Muszę się jeszcze pochwalić, że nasze mieszkanie jako jedyne (jeśli się nie mylę) miało wannę i toaletę. Dla wszystkich wychodek był na zewnątrz, a cotygodniowa kąpiel odbywała się w przenośnej wannie, co oznaczało grzanie wody na piecu, mieszanie gorącej z zimną… i można było zaczynać. A my mieliśmy swoją wannę i kibelek. Taka innowacja. W pewnym momencie nawet mogliśmy grać w tenisa ziemnego. Luksus. Przy szpitalu, gdzie pracowała matka, zrobili kort asfaltowy, a pan doktór, szef matki, wpuszczał nas na niego po znajomości.

Dziś to dość egzotyczne. Wszyscy gdzieś są pozamykani, a życie towarzyskie praktykują w luźnych grupach wirtualnych przyjaciół.

Myśmy innego życia nie znali. Zajmowały nas piłka, dwa ognie, siatkówka, ale to było ryzyko, bo tam okna były od podwórza, więc trzeba było umiejętnie grać. Myśmy w jakiś sposób żyli wszyscy razem.

Takiego obrazu dzisiaj nie uświadczysz. Nie chodzi tylko o to, że ludzie rzadko odwiedzają się bez zapowiedzi. Teraz czasem nie wiedzą nawet, kto obok mieszka.

Tak, zapowiedzieć się byłoby trudno. Nie mieliśmy telefonu w domu. Sąsiedzi też nie mieli. Trzeba by do babci czy ciotki posłać umyślnego z liścikiem, że będziemy. Tego jednak w rodzinach drobnomieszczańskich ani chłopskich się raczej nie praktykowało. Chociaż sobotnie czy niedzielne odwiedziny u rodziny w Krotoszynie lub w Ostrowie Wielkopolskim mieliśmy jakoś umawiane.

No a jakieś obowiązki miałeś?

Pamiętam, że trzeba było śnieg odgarniać. Milicja przychodziła i mandaty dawała, jak śnieg leżał przed domem. No i jakaś praca w ogrodzie zawsze się znalazła. Rozwieszanie prania to była tortura. Matka kazała nam rozciągać każdą poszwę na wszystkie strony, żeby była gładka. Trzymało się za rogi i naciągało. Mieliśmy kury, a więc były też jajka, a ojciec zaczął kombinować, żeby hodować króliki i nutrie. Z czegoś trzeba było żyć. Istniała też sezonowa obfitość: jabłka, śliwki, wiśnie, czereśnie… – wszystkośmy zrywali. Jabłka układaliśmy w altanie w takim szeregu, bo one dojrzewały. To były zimówki, które mogły leżeć kilka miesięcy. Porzeczki czarne mieliśmy, no to były obrzędy, jak one dojrzały. Trzeba było je zerwać, później robiło się z nich dżemy – mełło w maszynce do mielenia, mieszało z cukrem pół na pół, zakrywało słoik zdezynfekowaną folią, bez zakrętki. Z tyłu za altaną był wielki zagajnik malin i te maliny żeśmy zrywali, czasem się kalecząc albo parząc o pokrzywy.

To zajrzyjmy na chwilę do rodziców, bo wypada powiedzieć o nich kilka słów. Mówiłeś, że mama pracowała w laboratorium…

Chyba mam po niej charakter. Ona była takim buntownikiem, niezależną duszą. Jej ojciec, czyli mój dziadek, był asesorem w sądzie, a babcia prowadziła dom. Brat mamy poszedł po wojnie na studia prawnicze, no a ona została wyrzucona z liceum w Krotoszynie. Musiała mieć na koncie jakiś wybryk – może powiedziała coś niepoprawnego – bo dostała wilczy bilet. A może były punkty za pochodzenie i się nie załapała? Ale miała kuzynkę w Ostrowie Wielkopolskim, która załatwiła jej naukę w liceum dla pracujących.

Kiedyś to było popularne. No, ale do Ostrowa z Krotoszyna jest kawałek.

Wtedy się podróżowało pociągami. Mam wrażenie, że sieć pociągów w Wielkopolsce dość solidnie wtedy funkcjonowała. Ojciec pracował w nasycalni podkładów kolejowych w Koźminie i mieliśmy bilety za darmo. Tak więc mama jeździła i wyjeździła maturę. Potem chciała studiować matematykę, ale wyszło, że skoro brat studiuje prawo, dwójki rodzice nie utrzymają. No to mama podjęła pracę w bibliotece w Krotoszynie na rynku. Ale jak biblioteki docisnął okres stalinowski i komuniści zrobili porządki w książkach, tak że tylko Stalin został i jego duchowi pobratymcy, to matka z pracy zrezygnowała. Nie chciała wypożyczać Lenina. Do tego jeszcze kombinowała, jak książki tego Sienkiewicza i innych zakazanych wyprowadzić z biblioteki i zanieść do proboszcza, żeby je ocalić. Potem zapisała się do Poznania na studia pomaturalne, żeby zostać laborantką. Wylądowała w szpitalu w Krotoszynie. Byłem tam nie raz. Taka piwnica szpitalna. Pamiętam, że skierowano ją na odcinek badania moczu. Nie mogła wyjść ze zdumienia, że ludzie przynoszą jej całe wielkie słoje sików, choć potrzeba tylko kilku kropel do analiz. W pewnym momencie – ponieważ było nas czworo dzieci – pracowała na pół etatu. Jeździła na ósmą, wracała po pierwszej i robiła nam obiad. Pamiętam, jak raz poszedłem tam oddać krew do badania. Matka mi ją pobierała, a ojciec patrzył na to i mdlał. I nie wiedzieli, co zrobić: czy mną się zajmować, czy ratować tego mdlejącego wrażliwca.

A jaka matka była? Co ci tak od razu do głowy przychodzi, jak o niej myślisz.

Teresa, piękne imię. Kierowniczka mająca zawsze swoje zdanie. Ona zarządzała domem.

Czyli nosiła w tej rodzinie spodnie.

To jest naturalna władza spódnic, jeśliby kontynuować tę poetykę. Ojciec, Marian, był księgowym, pracował w Koźminie. Jak już mówiłem, w nasycalni podkładów kolejowych był zatrudniony przez całe życie. W zasadzie to rano wyjeżdżał pociągiem do Koźmina, kończył pracę o piętnastej, znowu w pociąg, spokojny spacer do domu z dworca przez rynek. Rozmawiał z ludźmi, zaglądał do sklepów i na siedemnastą był już w domu, gotowy, by coś zjeść.

A nad matką, domyślam się, była matka, czyli twoja babcia.

Babcia Marta i jej brat mieli gospodarstwa w Gorzyczkach pod Odolanowem. Ona sama z domu nazywała się Gorzyczka. Sprzedali te gospodarstwa i ona kupiła dom w Krotoszynie, a jej brat, który zainkasował połowę pieniędzy, chciał jechać do Stanów Zjednoczonych. Ale w 1924 roku przyszła reforma Grabskiego, nastała hiperinflacja, więc wyszedł na tym jak Zabłocki na mydle. Babcia wyszła za mąż za dziadka Dolatę, który pochodził z Ostrowa. Doczekali się dwojga dzieci, czyli mojej matki Teresy i wuja Tadeusza, i żyli w tym domu, o którym opowiadałem. Dziadek Dolata był asesorem w sądzie. W jego ślady poszedł syn, to znaczy brat mamy, Tadeusz.

Orzekał w sądzie.

Tak. Później pracował jako radca prawny w jakiejś firmie w Ostrzeszowie. Niektórzy mówili, że zobaczył tam dużo nieprawidłowości finansowych, których nie mógł zwyczajnie odpuścić. Uznał, że coś trzeba zrobić. Ktoś mu zaproponował podwózkę na dworzec i sprokurował wypadek. Auto uderzyło w drzewo od strony pasażera. Ile w tym jest prawdy – nie wiem. Pamiętam natomiast, że jakaś pani strasznie pomstowała na niego w czasie pogrzebu na cmentarzu. Ja miałem pewnie z dziesięć lat. Spytałem, o co chodzi, i wyjaśnili mi, że wydał jakiś niekorzystny wyrok, no i kobieta mu tego nie zapomniała. Wszystko to wiedza zasłyszana.

Mieszkałeś w Krotoszynie…

Po powstaniu wielkopolskim Krotoszyn przeszedł do Polski. Prawa miejskie miał dostać w 1415 roku od Władysława Jagiełły – za wysłanie kilku wyposażonych rycerzy na bitwę pod Grunwaldem – a od stu dwudziestu lat rozwijał się jako miasto pruskie. Liceum w Krotoszynie miało być najbardziej zgermanizowanym liceum w Wielkopolsce. A mieszkańcy? Mieszanina jednej trzeciej Polaków, jednej trzeciej Niemców i jednej trzeciej Żydów. Żydzi byli zgermanizowani. Ogólnie można powiedzieć, że stanowili niemieckie mieszczaństwo chodzące do synagogi zamiast do zboru. Po zwycięstwie powstania większość ich w miarę możliwości sprzedała majątki i wyjechała do Niemiec. Wyobraź to sobie: połowa ludności albo i więcej znika… Działo się wtedy bardzo dużo.

Jak w wielu miastach w Wielkopolsce. Zastanawiam się, a jestem świeżo po lekturze biografii Zygmunta Baumana autorstwa Artura Domosławskiego, skąd ten antysemityzm w Poznaniu.

Jeżeli Poznań był antysemicki w międzywojniu, to był to trochę taki antysemityzm bez Żydów, bo znacząca ich część wyjechała. W Wielkopolsce Żydzi stanowili część niemieckiego mieszczaństwa. Włączenie tych ziem do II RP to był da nich sygnał do wyjazdu. Tych, co zostali, Niemcy wypędzili do Kongresówki po 1939 roku. Tak w skrócie mówiąc. Kiedyś się nad tym zastanawiałem: czy mój dziadek i babcia mogli donosić na Żydów w czasie wojny? Albo zająć ich mieszkania? Ale nie bardzo, bo w Wielkopolsce nie było już Żydów. A mieszkania, domy przejmowano i kupowano po 1918 roku, kiedy oni uciekali do swojej niemieckiej ojczyzny. Jeden kraj, a tak odmienne historie! Denuncjacja Żydów w czasie wojny przez Polaków to trauma i trzeba się z tego rozliczyć. Ale to raczej nie dotyczy Polaków z Wielkopolski. Sorry! Ta wielkopolska historia nie istnieje w obiegu myślowym w naszym kraju. Jakby istniał tylko zabór rosyjski. Zabór rosyjski rządzi: Mazowsze, Podlasie, Lubelskie. Dyktuje dominującą narrację. Ale to nie cała Polska. Ślązak mógłby pewnie to samo powiedzieć.

Rozmaitość łatwo ginie.

Historycy także lubią upraszczać. O obecności niemieckich Żydów w Krotoszynie chyba dosyć szybko zapomniano po 1918 roku. Wtedy weszło w myślowo-językowy obieg miejscowych, że miasto żydowskie to, powiedzmy, Kalisz. To już był dawny zabór rosyjski, inne stroje, rozpoznawalność. Jeden z moich dziadków jeździł do Kalisza rowerem sprzedawać jakieś towary rolnicze, a więc miał kontakt z tym trochę odmiennym światem. Dla Wielkopolan tam był świat żydowski. Tak to jest z pamięcią. Obraz świata może się zmienić w ciągu jednego, dwóch pokoleń. Wielkopolska dosyć szybko zapomniała w dwudziestoleciu międzywojennym, że całkiem niedawno jej miasta były niemieckimi i żydowskimi.

Ale to się zmienia. Jeśli dobrze liczę, twoja matka może pamiętać tamte czasy. Znów wracają Niemcy.

Tak, początek II wojny to czas jej podstawówki. Niemcy wracali, ten teren został wcielony do Rzeszy, no i teraz Polacy mieli być taką siłą roboczą, niewolniczą. Funkcjonowały na przykład szkoły podstawowe (Grundschule) dla Polaków i matka do takiej chodziła, ale niczego się tam właściwie nie uczyła. Chodziła do lasu zbierać maliny, jagody, grzyby… W tym samym czasie mój ojciec pracował jako tak zwany parobek u bauera. Przyjechali niemieccy rolnicy, zajęli gospodarstwa i Polacy pracowali w nich za darmo albo półdarmo. Kraj nad Wartą miał stać się czysty rasowo, docelowo nie miało w nim być żadnych Polaków ani Żydów.

O twoim tacie wiemy już, że jest księgowym i tak sobie żyje bez pośpiechu…

Jeździ do pracy w marynarce i krawacie, w ręce teczka. Po prostu księgowy. Pochodził z wielodzietnej rodziny chłopskiej, wielkopolskiej, więc gospodarskiej. Dwie siostry, trzech braci. Wiem, że ciekawi cię alkohol w domu. Ojciec trzymał fason. Nie pił, nie upijał się. Nie wszyscy mieli takie szczęście w dzieciństwie. Pamiętam jedną tylko sytuację, kiedy przyszedł do domu od braci, pewnie z imienin, dobrze wstawiony. Nie wiem, czy wiesz, ale u nas się obchodziło imieniny, nie urodziny. Pewnie wyglądało to tak, że siedział, a oni mu polewali i – powiedzmy – się zagapił. Z tego, co pamiętam, organizm dał mu znać, że źle postąpił. Ojciec był osobą raczej kameralną, na pewno nie robił za duszę towarzystwa. Mam przed oczyma, że gdzieś z kimś siada na boku, rozmawia, stroni od konfliktu, sporu. A jego obecność w domu? Też była dyskretna. Wychodził rano do pracy, wracał po południu. Popołudniami robiliśmy czasami coś razem. Raz próbowaliśmy go wciągnąć do gry w piłkę na podwórku. Opierał się, ale w końcu się zgodził. Kilka minut i już nie mógł oddychać. Sercowiec. Po zawale przestał palić, schudł. Umarł później na serce. Jak byliśmy mali, zabierał nas na Błonia, do babci, gdzie pomagał w gospodarstwie. Szedłem więc z ojcem, trzymałem lejce (pewnie miałem wtedy osiem, dziewięć lat), on trzymał pług, koń przed nami. Później były żniwa, wiązanie skoszonego zboża w snopki…

A zwierzęta u babci?

Było wszystko – kury albo inne ptactwo, przez jakiś czas może także świniaki. Krowy na Błoniach były u mojej ciotki Makutowej, siostry ojca. W tym domu było dużo dziewczyn, moich starszych kuzynek. Gdy ja miałem dziesięć lat, one piętnaście i więcej. Chodziłem więc z nimi niekiedy popatrzeć na krowy wypasane niedaleko na łące. Pamiętam, jak pewnego razu kazały mi posiedzieć i popilnować krów, a same gdzieś poszły. Ja tak pilnowałem, że nie zauważyłem, że krowy zniknęły. Wpadłem w panikę, poleciałem do domu ciotki, krzyknąłem, że krowy uciekły, a kuzynki, jak to starsze kuzynki, w śmiech. No bo krowy już wróciły do domu (chyba same?). Te kuzynki lubiły się nabijać z nas, małych chłopców. Fajnie było.

No, ale kur nie ubijałeś.

Ojciec raczej. Pień, siekiera, jedno uderzenie, łeb odcięty. Dosyć okrutne – dziś tak to przeżywamy. Scedowaliśmy te obowiązki na małą grupę profesjonalistów rzeźników, wyręczamy się nimi i się uwrażliwiamy. Pamiętam, że raz ojcu nie wyszło. Kura wyrwała mu się z rąk i biegała chwilę po podwórku bez głowy. Dosyć szokujące. Były też króliki – od czasu do czasu mieliśmy w niedzielę królika na obiad. Trochę w życiu królików zjadłem. Tak sobie uświadamiam, że kiedyś to w zasadzie wszystko robiło się samemu. Mama robiła na drutach swetry i skarpetki, na maszynie szyła inne ubrania. Mieliśmy starą maszynę ręczną i nowoczesną elektryczną. Matka umiała uszyć wszystko: kurtki, spodnie, piżamy, koszule… Miała tak zwane mustra, kupowała materiał, kroiła i szyła. W Krotoszynie był sklep z materiałami pozwijanymi w rulony. Kupowało się na metry i mieliśmy z tego całą garderobę. Do dziś mam piękną piżamę po ojcu uszytą w dawnych czasach. Bardzo starannie zrobiona, kołnierzyk, obrobione dziurki na guziki. Oszczędzało się. Byliśmy w końcu w Wielkopolsce. Noblesse oblige. Pierwszą sprawność w zuchach zrobiłem sobie – zgadnij jaką.

No?

Szydełkowanie. Matka szydełkowała, ja patrzyłem i naśladowałem. I kazałem sobie wpisać szydełkowanie jako sprawność. Taki byłem gender. Te ubrania szyte w domu stawały się z czasem obciążeniem. W pewnym momencie, w siódmej czy ósmej klasie podstawówki trochę to już była poruta (tak się mówiło w Wielkopolsce) chodzić w spodniach spod mustra matki. Koledzy wtedy zaczęli występować w dżinsach Odra. Ja pewnie też na pierwsze dżinsy załapałem się pod koniec podstawówki. Ale nie pamiętam. A może jestem zbytnim optymistą?

A jak wyglądały wasze wakacje? Spędzaliście je w domu, czy raczej gdzieś wyjeżdżaliście?

Wakacje spędzaliśmy w Krotoszynie. Codziennie chodziliśmy na basen albo nad staw na Błoniach. W kasie na basenie pracowała kuzynka mojej matki. Wchodziliśmy, „dzień dobry, ciociu”, a ona machała ręką i pływaliśmy za darmo. A na stawie pewnie raz lub dwa jeździliśmy rowerami wodnymi. A poza tym jeszcze byli kuzyni, do których chodziliśmy się bawić na Sulmierzycką, pod lasem, już przy wyjeździe z Krotoszyna. Krążyliśmy. No i oczywiście piłka nożna i tego typu atrakcje. Żeby wyjechać, musielibyśmy zorganizować kogoś, kto zajmie się naszymi zwierzątkami. I dwa razy chyba nam się udało. Podejrzewam, że sąsiedzi pomogli. Raz, pamiętam, jechaliśmy pociągiem do Częstochowy. Więc była to pielgrzymka. Pewnie wtedy pierwszy raz spałem w obcym domu. Drugi raz było ciekawiej – pojechaliśmy na wczasy pracownicze PKP w okolicach Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Ładne miejsce, spanie w przystosowanych do mieszkania wagonach. I to był cały tydzień albo dwa. Bardzo ciekawe doświadczenie. Rodzice codziennie wieczorem z kimś rozmawiający przy kolacji i po kolacji.

A harcerstwo było wtedy polityczne czy to była zabawa?

Raczej zabawa. Ale ja przeszedłem polityczną inicjację – w wieku czternastu lat. W czasach Solidarności czytałem „Świat Młodych”, a wtedy nie było ostrej cenzury, i przeczytałem między innymi o Katyniu. I kiedy przyszedł stan wojenny, zobaczyłem, że coś jest nie tak. Wziąłem flamaster i zabazgrałem tę legitymację harcerską w odruchu słusznej racji. Tak przestałem być harcerzem. Mieliśmy nauczycielkę historii, wicedyrektorkę, a więc partyjną. Spytałem ją na lekcji, co tam jeszcze się wydarzyło, a była mowa o wrześniu 1939 roku. Milczała, ja patrzyłem na nią przenikliwie, przechylałem sceptycznie głowę. No i wyrzuciła mnie z sali. Później jeszcze kilka razy wyrzucała mnie z uwagi na powątpiewające miny. Młodzieńczy bunt. Nauczycielka, z tego, co słyszałem, po latach stała się radiomaryjną dewotką.

Myśmy pod koniec lat osiemdziesiątych napisali na tablicy „Jaruzelski Smok Wawelski” i była o to jakaś afera.

A ja z dwoma kolegami doszedłem do przekonania, że trzeba spalić książki od historii, bo kłamią, i od rosyjskiego, no bo wiadomo, trzeba było więcej materiału, żeby zrobić porządne ognisko. Autorem podręcznika do historii był Andrzej Szcześniak. I tam nie było oczywiście nic o Katyniu. Głęboko byłem wstrząśnięty, kiedy po 1989 roku on dalej wydawał te podręczniki, ale już z Katyniem. Coś niebywałego. Jakieś horrendum. Nie do pojęcia dla mnie. Wszystko właściwie na sprzedaż. Klient nasz pan. Mówię więc kolegom, żeby przynieśli książki od historii i rosyjskiego. Ognisko urządziliśmy na tyłach boiska w naszej podstawówce, za trybuną. No, ale zakablował nas mały grubasek z szóstej klasy, synek znanego cukiernika w Krotoszynie (nazwiska nie podam). Wpadła z nalotem dyrektorka i była awantura wielka, że spaliliśmy książki. To było już w maju, więc koniec roku, my w ósmej klasie, przed zaliczeniem. Apel na zakończenie roku, karny. Pamiętam jak dziś: wszyscy stali na boisku i my, jako ci odszczepieńcy, mieliśmy wystąpić przed szereg. Dyrektor Woźniak gromił nas, mówił, że ostatnio, jak sięga pamięcią, to hitlerowcy palili książki. Znaleźliśmy się w doborowym towarzystwie. Wcześniej na radzie pedagogicznej sprytnie ustalono, że to ja byłem prowodyrem, a moi koledzy ulegli w swej naiwności moim prowokacjom. Miałem dostać naganne sprawowanie, lecz ostatecznie nauczyciele się ulitowali i dali nieodpowiednie. Dzięki temu mogłem pójść do liceum, a nie do zawodówki. Ale wicedyrektorka, partyjna czapa, nie była zadowolona. Zaczepiła kolegę, jak już dostaliśmy nieodpowiedni, i wykrzyczała: „Tym razem wam się nie udało, ale jeszcze was dopadnę!”. Jak już mówiłem, skończyła jako radiomaryjna dewotka. Później, gdy zdawałem do liceum muzycznego w Poznaniu, dyrektor pytał ojca o to nieodpowiednie ze sprawowania, a ojciec powiedział: „No wie pan, książki spalił”. Nic mi się nie stało. Wtedy, w czerwcu 1982 roku, życzliwie nie zwrócono na to uwagi. No i po zdaniu rozmaitych egzaminów przyjęli mnie na saksofon.

To musiało być chyba dosyć traumatyczne przeżycie?

Całkiem niedawno uświadomiłem to sobie. Jest coś takiego jak hipnoza ericksonowska. Poszedłem do takiego speca na seans. „Hipnoza” to może mylące słowo, bo tam się nie traci świadomości, ale terapeuta doprowadza pacjenta do stanu śniętej ryby, półsnu, i sugeruje, żeby sobie coś wyobrazić i tym podobne. Uwielbiam takie eksperymenty. No i mi się przypomniało jedno przeżycie. Kiedy wywołaliśmy ten skandal z paleniem książek, poczułem się całkowicie sam, jakby wszyscy byli przeciwko mnie. A miałem wtedy czternaście lat. Także moi rodzice milczeli, bo nie wiedzieli, co powiedzieć. Miałem wrażenie, że cały świat jest przeciwko mnie. To utkwiło we mnie: wrogość otoczenia jako podstawowe spontaniczne doświadczenie. Bardzo dobry punkt wyjścia, by się pogrążyć w chrześcijaństwie, które głosi nienawiść świata do bożych wybrańców („będziecie w nienawiści u wszystkich z powodu mego imienia”, miał powiedzieć Jezus). Właściwie powinienem być sfrustrowanym pisiorkiem. Wyobraź sobie, że nawet jak widziałem piękny widok, zachód słońca, to mnie raził, mówiłem mu: „Nie będziesz mnie szantażował swoim pięknem”. Ludzie niekiedy wszystko, co do nich dociera, odbierają jako przykre, wrogie. To strasznie męczące. No, ale dość tej poppsychologii.

Dzieciństwo to wielki temat. Zauważyłem ostatnio tendencję wśród psychologów do utrzymywania pacjentów w pretensjach do świata, a zwłaszcza rodziców. Odkrywanie traum przy niekompetentnym terapeucie może służyć pielęgnacji urazów, rozdrapywaniu ran, szukaniu winnych. Bez drogi wyjścia.

Chyba brakuje nam w tym obrazie rodzeństwa…

Rodzeństwo to starszy o rok brat Tomek. On, jak uczy współczesna psychologia, nie musiał być koniecznie szczęśliwy z mojego pojawienia się na świecie. Był więc między nami spór, napięcie. Niekiedy biliśmy się w domu, a babcia próbowała nas rozdzielić, ale wpadała w desperację, bo nie miała szans. Biliśmy się też od czasu do czasu w szkole. Jakoś on mnie prowokował albo ja jego. Zdradził mi kiedyś, że ponieważ był fizycznie trochę słabszy, czyli nie powinien iść na zwarcie, bo mogłem go złapać i przewrócić na ziemię, gdy dochodziło do bójki, podbiegał i walił mnie pięścią w nos. Brał mnie z zaskoczenia, sprytnie. Plus ratio quam vis!

To był taki starszy brat, któremu mogłeś się poskarżyć? Imponował ci?

Bo ja wiem? Czegoś takiego to nie pamiętam. On miał trudniej. Matka pracowała w laboratorium, w związku z tym pierwsze dziecko wychowywała sterylnie, zgodnie z najnowszymi wskazaniami medycyny lat sześćdziesiątych. I może przez to się mniej uodpornił. Matka tak się zmęczyła opieką nad pierworodnym, że przy drugim dziecku nie miała już sił na sterylizowanie wszystkiego. I może wyszło mi to na zdrowie.

Co Tomek później robił?

Podstawówka to rywalizacja. On się uczył z matką, a ja podsłuchiwałem, więc tanim sposobem uczyłem się z wyprzedzeniem. Po podstawówce liceum w Krotoszynie, matematyczno-fizyczne, później politechnika w Poznaniu, budownictwo. Pracował po studiach jako kierownik na budowach w Poznaniu i Warszawie, wreszcie „się ustatkował”, ożenił, zainstalował w naszym domu w Ostrowie Wielkopolskim i pracuje w nieruchomościach. Rodzice wybudowali dom w latach osiemdziesiątych na działce rodzinnej w Ostrowie. Chyba mieli szczęście. Były jakieś kredyty za Jaruzelskiego, a później hiperinflacja pożarła odsetki. I tak bywa w życiu. Tak czy inaczej, od pewnego momentu z liceum w Poznaniu na weekendy do domu jeździłem do Ostrowa, a nie do Krotoszyna.

A pozostałe rodzeństwo?

Młodszy o trzy lata brat Jan. Miałem zawsze dla niego sporo sympatii. Taki był malutki, cichy, miły. Zawsze byłem przekonany, że jest do mnie podobny, taka młodsza wersja mnie. Okazało się potem, że nie wszyscy to widzą. Miałem trzy lata, jak się urodził, to pamiętam, jak rósł, wszystko pamiętam. Był nieśmiały, zamknięty w sobie i do dziś ma taką dyskretną, kameralną naturę jak ojciec. Pewnie też coś takiego mam, ale okoliczności sprawiły, że się wyćwiczyłem w byciu kierownikiem wycieczki. Brat doskonale sobie w życiu poradził. Grał na skrzypcach, został lutnikiem. Mieszkał z dziesięć lat w Cremonie, a to – jak wiadomo – mekka lutników, miasto Stradivariego. No a dziś jest lutnikiem w Paryżu. W Marais ma własną pracownię, witryna na parterze. Idziesz ulicą, patrzysz przez szybę, ktoś siedzi, struga skrzypce, na szkle napis „Jan Bartos, luthier”. Później zrobił doktorat. W Poznaniu na Akademii Muzycznej jest katedra lutnictwa. Tam uczestniczy w projektach badających historię skrzypiec. Nie wiem, czy wiesz, ale w Polsce skrzypce robiono od XVI wieku. Można je oglądać w muzeum albo badać naukowo.

A ty się czujesz takim jego przewodnikiem?

Tak mi się wydawało w czasach młodości, ale on szedł sobie własną drogą.

A siostra?

Siostra jest młodsza, rocznik 1972, Marysia. W mieszkaniu trzech chłopaków, więc siostra szukała sobie koleżanek. Miała własny świat w dzieciństwie. W kamienicy na tym samym piętrze sąsiadka Lindnerowa miała trzy córki, w tym jedną w wieku mojej siostry i dwie starsze. Więc Marysia tam spędzała popołudnia.

Czas po szkole planowaliśmy sobie sami. Przychodziłem, odrabiałem zadania w pół godziny i byłem wolny. Później się dowiedziałem, że krzywa pamięci jest taka, że gdybym odrabiał lekcje kilka godzin później, to już niewiele bym sobie przypomniał z tego, co było na lekcjach rano. A tak wiedza sama mi się bez specjalnego uczenia zapisywała w pamięci długotrwałej. Wygoda, nauka bez zakuwania. Po szkole graliśmy w piłkę, chodziliśmy do kolegów i tym podobne. Raz się spóźniłem, graliśmy na jakimś boisku w mieście, wróciłem do domu pewnie o dwudziestej zamiast o osiemnastej. I choć było lato, czyli jeszcze jasno, dostałem lanie. Swoboda swobodą, ale na kolację trzeba przyjść na czas, czyli przed dziewiętnastą. Ale funkcjonowaliśmy jak wolne elektrony, szwendaliśmy się po mieście, jeździliśmy rowerami, sami. Do pewnego stopnia każdy sobie żył niezależnie. Miał swój świat, swoich kolegów, swoje sprawy. A kolegów mieliśmy różnych. Bardzo fajnie mi się funkcjonowało z Adamem Szczuraszkiem. W szkole wyciszony, na podwórku szatan. Wiele rzeczy robiliśmy razem. Te kontakty się urwały, bo liceum kończyłem w Poznaniu, rodzice przeprowadzili się do Ostrowa i nie było okazji, by wracać do Krotoszyna. Wielka szkoda. Wychowanie było podwórkowe. Rozmów psychologicznych z rodzicami nie pamiętam, to chyba nie ta epoka. Siostra skończyła matematykę na Uniwersytecie w Poznaniu, gdzie teraz mieszka. Jest informatyczką. Ma męża matematyka i informatyka. Mieliśmy po rodzicach wyraźnie sprofilowane skłonności, inklinacje matematyczne. Mówiłem już, że matka też chciała studiować matematykę.

Jednym z lejtmotywów naszych rozmów jest Kościół, z którym – czy nam się to podoba, czy nie – czytelnicy zapewne będą nas kojarzyć. Wypadałoby więc, żebym spytał o twój dom w kontekście religijnym. Jaki on był?

Katolicki. To nie powinno być zaskoczeniem. Świat bezalternatywny. Każdy to ma. Nie wybieramy otoczenia, w którym się pojawiamy. Karma lub boża opatrzność – co kto woli. Chociaż niektórzy reinkarnacjoniści mają odmienny pogląd. Twierdzą, że sami sobie wybieramy to, w co się ponownie wcielamy. Ale dziś mało kto już w takie rzeczy wierzy. Mój kontekst dorastania był następujący: mieliśmy komunizm, niezgrabny, kiczowaty, obleśny, a piękne i ciekawe rzeczy to świat kościelny – budynki, stroje, rytuały, pieśni, podniosłość nastroju. Moje religijne dzieciństwo to odświętność. Wystrojeni ludzie idą, wracają, śpiewają, razem, wszyscy się wszystkim przyglądają. Do dziś niedziela w miasteczkach to wystrojeni spacerowicze idący w stronę kościoła lub wracający z niego co godzinę. Jedni na dziesiątą, drudzy na jedenastą i tak dalej. Funkcja kulturowa Kościoła jest niepodważalna. Jeśli masz w szafie wyjściowe stroje, pytanie: kiedy ich używasz i czy w ogóle masz okazję? Niedzielna msza jest taką niepodważalną okolicznością. Także dziś, spacerując po Warszawie rano, łatwo rozpoznaję po sposobie poruszania się, kto właśnie idzie na mszę. Jest w tym chodzie takie wyraźne namaszczenie. Msza niedzielna to nie tylko msza. Droga na mszę i powrót z niej to część rytuału.

A chodziliście całą rodziną na msze czy różnie było?

Babcia chodziła własnym trybem, rano. Ubierała się w taki czarny kapelusik i jakieś przedwojenne stroje, bo była przedstawicielką mieszczaństwa krotoszyńskiego, które dbało o formę. Mama musiała najpierw z nami chodzić, ale to się dosyć szybko skończyło w tym sensie, że ja i starszy oraz młodszy brat zostaliśmy ministrantami. Mieliśmy więc własny grafik. Dwa razy dyżury w ciągu tygodnia, no i niedziela. A niedziela to msze dla dzieci.

A praktykowaliście pacierze? Wieczorne, ranne, inne modlitwy?

Wieczorny pacierz oczywiście był. Pamiętam, że w dużym pokoju centralnie na ścianie wisiał taki duży obraz z postacią Jezusa. Łóżka stały po bokach. Jak matka uczyła nas się modlić, to wszyscyśmy klęczeli przed tym obrazem i powtarzali za nią.

Też byłem ministrantem, ale pamiętam, że czasami nie chciało mi się chodzić do kościoła. Nudziło mnie to. I matka potem na mnie krzyczała. Dziś dzieciak mówi: „Nie idę, daj mi spokój”. U mnie to było nie do pomyślenia.

U nas wszyscy chodzili. Raczej nie było sytuacji, żeby ktoś mógł nie pójść. Mieliśmy w sobie wielkopolskiego ducha: rzetelność, dokładność, solidność. Niektóre takie rzeczy mogą być niezrozumiałe dla ludzi z innych regionów, uznane za dziwactwa.

No i śmieją się, że jest jeszcze oszczędność, czyli skąpstwo.

Konia z rzędem temu, kto wytyczy czytelną granicę między gospodarnością – oszczędnością – a skąpstwem. Koleżanki szkolne po latach wspominały z rozrzewnieniem kanapki, które matka robiła nam na lekcje. Starannie pokrojony chleb zawijaliśmy w papier. I nie był to papier śniadaniowy, ale zastępczy, po twarogu. Nic nie mogło się zmarnować. I nie kupowało się rzeczy, które od razu po użyciu trzeba by było wyrzucić. No więc koleżanki były pełne podziwu, bo gdy zjadłem kanapkę, to papier starannie składałem w kostkę i brałem do domu na następny raz. Nic nie mogło się zmarnować. To idea regulatywna naszego życia w tamtym czasie.

A polityka? Czy czułeś lęk? Pamiętasz jakiś oddech stalinizmu? Mówię o tym początkowym okresie, bo to oczywiście się zmieniało. W domu rodzice narzekali na komunę czy w ogóle o tym nie rozmawiali? Wspominało się czasy przedwojenne? Chłonąłeś jako dziecko opowieści, że Polsce zrobiono krzywdę, zdradzono ją?

Mieliśmy poczucie, że nie możemy mieszkać swobodnie we własnym domu. Komuna to była nacjonalizacja, przejmowanie ziemi od obszarników, powstawały pegeery. Ale nie wszystko znacjonalizowano. Rolnicy zachowali swoje grunty, a w miastach zostawiano właścicielom pojedyncze domy, kamienice. I słusznie. Na właścicieli spadał obowiązek administracji, utrzymania budynków, remontów. Państwo by się nie wyrobiło. No i był – już o tym mówiłem – przymusowy kwaterunek. Wszyscy, którzy u nas mieszkali, zostali w naszym domu zainstalowani przez państwo. Więc było ono wobec nas wrogie. To się dziś w głowie nie mieści, ale to państwo, które rozpanoszyło się w prywatnej własności, bo regulowało czynsze, narzucało lokatorów, nie ponosiło żadnych kosztów utrzymania nieruchomości. Czyli jeśli na przykład moja matka chciała naprawić dach, to chodziła z kapeluszem od sąsiada do sąsiada, żeby się po dobrej woli zrzucili. Jedni się zrzucali, inni nie.

Twoje dzieciństwo to epoka Gierka.

A więc czas dostarczania przez PZPR środków znieczulających dla ludności – czy to w postaci małego fiata i dużego oczywiście, nie mówiąc już o takim wypasie jak polonez – i budowy osiedli mieszkaniowych, a więc nowego standardu luksusu życia w bloku, Abby i Bee Gees w telewizji, Drupiego i Demisa Roussosa w Sopocie, Boney M. i tym podobnych, a także innych zachodnich dobrodziejstw, choćby Peweksu, gdzie można było sobie pójść i popatrzeć. No, ale pieniążki się partii skończyły, kredyty trzeba było zacząć spłacać, czego pan Gierek jakby nie przewidział, były więc strajki w stoczni w 1980 roku. I ciąg dalszy wszyscy znamy. A przedstrajkowe poglądy polityczne mojej rodziny? Powiedzmy, że nie udało mi się z nimi zapoznać. Albo byłem za młody, albo przy dzieciach o takich sprawach się nie mówiło, albo w ogóle się nie mówiło. Ojciec był w PZPR, oddał legitymację w 1981 roku. Były wtedy straszne ubytki w partii. Dlaczego się zapisał – nie mam pojęcia. Względy zawodowe czy młodzieńcze uwiedzenie? Albo to i to. Nie wiem.

A kiedy już przeszedłem polityczne uświadomienie w czasie karnawału Solidarności, to pamiętam spory z ciotką, że ten Jaruzelski jednak może mieć rację, że ogłosił stan wojenny. Dokładnie takie same rozmowy dziś prowadzi się z miłośnikami PiS-u, no bo przecież niemożliwe, żeby oni ciągle kłamali. „Coś musi być na rzeczy” – mówiła mi moja ciotka w latach osiemdziesiątych. Jest w tym jakaś taka prostoduszność. Nawet jak ktoś tam zrobił jakiś przekręt, co zawsze się zdarza, to przecież niemożliwe jest, żeby tak krad­li, jak opowiadają Tusk i Bodnar. Jak w stanie wojennym obrzydzano Wałęsę i jego kompanów, tak dziś tymi samymi sowieckimi metodami próbuje się robić choćby z Tuska diabła. A jak ktoś poczyta, jak rodziły się nazistowskie Niemcy, też znajdzie wiele podobieństw.

Na razie nałogowi kłamcy stracili zasięgi.

Kłamstwo totalne, bez zająknięcia, z wszystkich mediów równocześnie – ta technika komunistycznych aparatczyków została przejęta przez miłościwie nam panującego Jarosława Kaczyńskiego i jego świtę, którzy nawet ją do niedawna udoskonalali. Tylko skala złodziejstwa była w PRL-u inna, z uwagi na skromne środki. Pamiętam jakieś gazetki podziemne z informacjami o bogactwach prezesa Radiokomitetu Macieja Szczepańskiego. Szczepański miał proces, skazali go za złodziejstwo w latach osiemdziesiątych. Tyle że skala była nieporównywalna. Żeby kraść, trzeba mieć co. Taka życiowa mądrość. No i przyzwolenie. Partia nie lubiła, jak się kradło za jej plecami. Jarosław K. nie miał takich dylematów, nie było też potrzeby kraść skrycie, można było otwarcie. Zgodnie z prawem – jak to mówią aparatczycy pisowscy. Swoją drogą żal mi trochę zapomnianego pojęcia honoru. Przecież to wstyd być w takiej partii. Za pan brat z malwersantami i notorycznymi kłamcami. Najgorszy ludzki typ. Zwróć uwagę – znów hierarchizujemy ludzi.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI

Spis treści

ECCE HOMO. WSTĘP

PO WSTĘPIE I ZAMIAST ZAKOŃCZENIA

DZIECIŃSTWO

Punkty orientacyjne

Okładka