Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Wstrząsająca kronika zbrodni dokonanych przez Kościół. Żadna z nich nie była doskonała, wszystkie po dziś dzień szokują. Brutalne i wstrząsające kryminalne historie, za którymi stoi Kościół katolicki. Opowieść o imperium władzy, które chroni zbrodniarzy, ucisza ofiary i przysięga, że działa „w imię Boga”. Kochanki, kochankowie i trucizny jako droga do watykańskiej władzy. Najokrutniejsze metody katowania ludzi wykorzystywane przez funkcjonariuszy inkwizycji. Duchowny, komendant obozu koncentracyjnego, który zyskał przydomek „Brat Diabeł”. Wielkie pieniądze i tajemnicza śmierć, która wiedzie nas za mury Watykanu i do dziś pozostaje największą zagadką kryminalno-finansową XX wieku.
Jeśli myślisz, że znasz największe zbrodnie w dziejach ludzkości – po tej książce zmienisz zdanie i zupełnie inaczej spojrzysz na dzieje Kościoła.
Absolutny MUST HAVE dla fanów true crime.
Artur Nowak (ur. 1974) – adwokat, publicysta i pisarz, m.in. współautor wraz z profesorem Stanisławem Obirkiem bestsellerowych reportaży: „Babilon. Kryminalna historia Kościoła”, „Gomora. Władza, strach i pieniądze w polskim Kościele”, „Skandaliści w sutannach”, „Antysemickie chrześcijaństwo” oraz „Gehenna. Kościelna okupacja Polski”. Z filozofem Ireneuszem Ziemińskim opublikował książkę „Chrześcijaństwo. Amoralna religia”, a z filozofem Tadeuszem Bartosiem „Bóg odszedł z poczuciem winy”. Napisał też „Kroniki opętanej” – powieść, w której przedstawił opartą na faktach historię nastolatki molestowanej przez egzorcystów. Jest również autorem reportażu „Adwokaci. Zraniony zapał”. Współautor podcastu „Kryminalna historia Kościoła”, nagrodzonego Bestsellerem Empiku za 2022 rok. Kolejny sezon tego podcastu otrzymał w roku 2023 nagrodę Best Audio. Od 2021 roku na kanale Sekielski Brothers Studio prowadzi autorski podcast „Wysłuchanie”.
Arkadiusz Stempin (ur. 1964) – historyk, politolog, komentator polityczny, specjalista od najnowszej historii Niemiec. Ukończył studia na Uniwersytecie Jagiellońskim i germanistykę na Uniwersytecie we Fryburgu Bryzgowijskim w Niemczech, gdzie uzyskał doktorat (2003) i habilitację (2008). Profesor Wyższej Szkoły Europejskiej im. ks. Józefa Tischnera i Uniwersytetu we Fryburgu. Wydał m.in. książki: „Angela Merkel. Cesarzowa Europy”(2014), „Większe zło. Polityczne zabójstwa, krwawe zamachy, kościelne spiski” (2022), a wraz z Arturem Nowakiem „Kryminalną historię Watykanu” (2024).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 300
Copyright © Artur Nowak, Arkadiusz Stempin, 2025
Projekt okładki
Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Zdjęcia na okładce
© jchizhe/Adobe Stock
Redaktor prowadzący
Michał Nalewski
Redakcja
Joanna Popiołek
Korekta
Katarzyna Kusojć
Bożena Hulewicz
ISBN 978-83-8391-490-9
Warszawa 2025
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Każda zbrodnia potrzebuje dekoracji. Tła, które odwróci wzrok. Świątyni, która przykryje smród krwi kadzidłem. Alibi, które wygląda jak aureola.
W tej książce nie ma przypadkowych trupów. Nie ma też zwyczajnych zbrodni. Są za to ołtarze z marmuru, kielichy z trucizną i modlitwy wypowiadane szeptem przez ludzi, którzy mają ręce unurzane we krwi – dzieci, kobiet, Żydów, protestantów, heretyków, „nieposłusznych” braci.
Zaczyna się od nazwiska. Borgia. Włoski renesans, krew na aksamicie. Jedna z najsłynniejszych rodzin Watykanu. Zasłynęła nie z cudów, lecz z arsenału trucizn i listy kochanek i kochanków. „Jesteśmy w paszczy wilka”, wykrzyknęli kardynałowie, kiedy zorientowali się, że na papieża wybrali Rodriga Borgię.
Ale to jest dopiero początek.
Za papieżem podąża cień inkwizytora – Tomása de Torquemady – człowieka o spojrzeniu jak ostrze noża i wierze gorętszej niż stosy, które zapłonęły w Sewilli, Lizbonie i Toledo. Dla Kościoła płonące stosy były aktami oczyszczenia. Dla świata – rytualną eksterminacją. Herezja miała spłonąć, a z nią pamięć, książki, sumienie. W ogniu, który nazywano „sakramentem”. Kaznodzieje krzyczeli, a dzieci patrzyły, jak ich matki topniały jak wosk.
A potem pojawia się Edgardo. Małe żydowskie dziecko wyrwane z ramion matki przez papieską żandarmerię, bo „ochrzczone bez wiedzy rodziców”. Porwane z getta Bolonii „dla zbawienia duszy”. Przez kraty getta wywlekano nie tylko chłopca, lecz także resztki godności. Bo Kościół miał jeden cel: przywłaszczyć sobie nie tylko duszę, ale i ciało. „Nie wasze – mówił żandarm – jest Ciałem Chrystusa”.
Na kolejnych stronach – Jasenovac. Obóz śmierci, w którym msza odprawiana jest po egzekucji. Fra Filipović-Majsterović – kapłan w kremowym garniturze – bierze dziecko i podrzuca je do góry. Śmieje się. Czeka z bagnetem. Trafia za czwartym razem. „Chrzest”, mówi. Potem odprawia mszę – za oczyszczenie ziemi chorwackiej. Ciało na ołtarzu. Krew na rękach. Modlitwa jak rozkaz egzekucji.
Kolejna ważna postać: eminencja Ottaviani – purpurowy strażnik Świętego Oficjum, naczelnej kościelnej prokuratury, gotowy skazać całą epokę na potępienie, byle tylko nie dopuścić do najmniejszej nawet zmiany w Kościele. Przed sześćdziesięcioma laty szykował się do wysadzenia w powietrze całego soboru, z papieżem włącznie, byleby zachować pełnię dotychczasowej władzy.
Dalej majaczy Calvi – obrotny „Bankier Boga”, zarazem trzech papieży, który skończył bez ostatniego namaszczenia, za to z pętlą na szyi pod londyńskim mostem, w scenie żywcem wyjętej z włoskiego thrillera mafijnego.
A wreszcie ekscelencja Hudal, który zbrodniarzy III Rzeszy pilotował przez alpejskie przełęcze do raju dla morderców, zwanego Watykanem.
No i oczywiście on. Marcial Maciel Degollado. Człowiek, który miał być święty – i prawie mu się to udało. Założyciel Legionu Chrystusa, trzykrotny gwałciciel, kaznodzieja z fiolką demetrolu w kieszeni, ojciec dzieci, które miały nie istnieć, mistrz kamuflażu, potrafiący spojrzeć papieżowi w oczy i powiedzieć: „Dziękuję za zaufanie”. Gwałcił chłopców, trzymając w dłoni różaniec. Z błogosławieństwem papieża wznosił w Rzymie świątynię w nadziei, że spocznie w niej na wieki, oczywiście jako święty.
Każdy z nich to rozdział tej książki. Każdy z nich to figura z tej samej opowieści: o systemie, który stworzył przestrzeń dla zbrodni i nauczył swoich ludzi, jak ją uświęcać. Inkwizytor, bankier, zakonnik, szpieg, gwałciciel – to nie postaci rodem z różnych opowieści. To członkowie tej samej korporacji. Różne role, ten sam teatr. Jeden aktor zbawia, drugi pali, trzeci liczy pieniądze, czwarty grzebie dzieci w imię Boga.
Przestępstwa popełniane w imię Chrystusa są skwapliwie przemilczane. To dlatego watykańskie archiwa przez wieki były zamknięte na głucho. Jedynie wybrani, starannie wyselekcjonowani przez urząd cenzorski Kościoła, mogli przestąpić archiwalne progi. Dopiero pod wpływem opinii publicznej Watykan zdecydował się udostępnić swoje akta historykom. Piszemy jednostronnie? Tak, ale kto zechce zapoznać się z drugą stroną Kościoła, może sięgać po apologetyczne publikacje, przebierając w nich jak w ziarnkach piasku. Nasza książka próbuje wyrównać tę nierównowagę.
W niej zbrodnia i wiara się przeplatają. Bo sacrum w Kościele nie wzdragało się przed połączeniem z profanum. Chrystus nie potrzebował własnego banku, kiedy nauczał o pokoju. Ale w 1648 roku Watykan pomstował gromko przeciwko traktatowi westfalskiemu, kończącemu dwa wieki wojennej młócki w Europie. O czym się dzieci na dodatkowej lekcji religii nigdy nie dowiedzą. Chrystus prognozował koniec świata, swoje ponowne przyjście jeszcze za życia współcześnie mu żyjących. Nie istniało zapotrzebowanie na papieży, kardynałów ani biskupów. Dopiero kiedy zapowiedź ponownego przyjścia się nie spełniła, bieg dziejów wyprodukował kościelny system.
System potrafił uczynić z modlitwy alibi. Instytucja umiała zbudować imperium grzechu w imię świętości. Tak, przed nami otwiera się Kościół, ale nie ten metafizyczny, mistyczny, cichy i pokorny. Tylko Kościół jako maszyna. Imperium. Organizacja, która na przestrzeni wieków z równą łatwością święciła i paliła, na przemian modliła się i kradła, głosiła miłość, a jednocześnie torturowała, gwałciła, kiedy zaś należało zaprotestować, chowała głowę w piasek. Nie potrzebowała mafii – sama była mafią. To true crime w sutannie.
Nikt nie kradnie tak skutecznie jak ten, kto ma klucz do konfesjonału. Nikt nie zabija tak bezkarnie jak ten, kto błogosławi po egzekucji. I nikt nie ucieka tak skutecznie jak ten, kto zna tajne archiwa i przełęcze Tyrolu.
Zapal świecę. Przed nami historia, którą Kościół wolałby spalić razem z dowodami. Ale dym, choć nie kadzidła, zdradza ogień. A my podążamy za zapachem.
Borgiowie nie byli jedynymi papieżami, którzy zbrukali godność papieskiego urzędu. Uczyniło to sześciu papieży renesansu. Jednak kiedy na papieskim tronie zasiadał jeden z nich, Aleksander VI Borgia (1492–1503), deprawacja urzędu Chrystusowego wikariusza na ziemi osiągnęła apogeum. Pobożny generał augustianów Egidio di Viterbo mógł jedyne westchnąć: „Rzym za papieża Aleksandra nie zaznał ni prawa, ni boskości. Rządziły w nim złoto, przemoc i seks”. Nieprzypadkowo nieokiełznane żądze władzy, chciwości i bogactwa patriarchy rodu, który jako Chrystusowy namiestnik szedł po trupach, byleby tylko pomnożyć potęgę i wpływy rodziny, posłużyły jako kanwa serialu telewizyjnego Neila Jordana Rodzina Borgiów. Powstało najlepsze dzieło z gatunku „crime and sex”.
Cóż jednak wspólnego z moralnym uwiądem papiestwa miał renesans?
Mniej więcej przed pięciuset laty, kiedy Kolumb dotarł do wybrzeży Ameryki, żaglowce portugalskie przywiozły do Europy pierwszych niewolników, złoto i przyprawy korzenne, a Kopernik ustalił rzeczywisty stosunek Ziemi do Słońca, we Włoszech rozkwitł renesans. Raptowne odkrycie pogańskiej starożytności po tysiącletnich mrokach średniowiecza wraz z przełomowymi zdobyczami cywilizacyjnymi podkopały ideały chrześcijaństwa. Pokora i wyrzeczenie odeszły do lamusa. Atencja dla chrześcijaństwa ustąpiła afirmacji doczesnego świata. Ówcześni ludzie, zupełnie tak jak my dzisiaj, szczęścia zaczęli szukać raczej w tym, co ich otaczało, niż w nieznanej wieczności. Nie odrzucili wiary i Boga, ale bliżej im było do upatrywania władcy swojego losu w sobie samych. Życie jako nużąca tułaczka na tym łez padole, z nadzieją na lepszy wariant losu po śmierci, w co wierzono w średniowieczu, ustąpiło zażywaniu radości tu i teraz. Ziemskich uciech dostarczały władza, sława, a także nauka i artystyczna twórczość. Najczęściej jednak seks i pieniądze. Pakiet wartości nie bez znaczenia dla kościelnych urzędników, w tym dla papieży.
Sześciu papieży renesansu, wśród nich Borgia, pod wpływem oszałamiających idei humanizmu przyswoiło sobie obowiązujący we Włoszech etyczny kodeks zbójeckich władców. Rządzili oni w mikropaństewkach na Półwyspie Apenińskim. Wszyscy wyzbyci jakichkolwiek zasad, wszyscy obsesyjnie hołdujący wykwintnej modzie – dziś bladym jej odbiciem są projekty domu Versace – w politycznej rywalizacji zwalczali się na śmierć i życie. Czuwali w pogotowiu, by rywalowi uszczknąć terytorium, czy to wojennym podbojem, czy skrytobójczo, sztyletem przyspieszając wysłanie konkurenta w zaświaty. W kluczowych dyscyplinach politycznej rywalizacji w zachłanności i przepychu papieże renesansu w niczym nie ustępowali świeckim władcom. A uwzględniając duchowe aspiracje do zarządzania porządkiem boskim, świecką konkurencję bili pod tym względem na głowę. Goniąc za apanażami jak ogary za zwierzyną, opętani ambicją zdobycia fortuny dla swojego rodu, namiestnicy Chrystusa doby renesansu pogrążali się w świeckiej polityce. Prześcigali się na podstępy, intrygi, przekupstwa i spiski, seryjnie łamali zasady w takim stopniu, że dziś Donald Trump ze swoją polityką transakcyjną nie byłby godzien zawiązać im rzemieni u sandałów. Renesansowi papieże swój urząd zamienili de facto w parodię.
Przywódcy innych państewek do władzy dochodzili gwałtem, utrzymywali ją bez żadnych hamulców, wszędzie trucicielskie spiski, zdrady, morderstwa, bratobójstwo, więzienia i tortury były na porządku dziennym. Taki Galeazzo Maria Sforza, psychopatyczny sadysta i władca Mediolanu, zginął przed ołtarzem zamordowany przez swoich dworzan. Arystokratyczny ród Pazzich w święto Wielkanocy również przy ołtarzu florenckiej katedry zorganizował zamach na tamtejszego władcę Wawrzyńca Medyceusza. Sygnałem dla nożowników był głos dzwoneczków na podniesienie hostii przez biskupa. Błysnęły sztylety, Wawrzyniec, lekko ranny w szyję, ocalał, gdyż udało mu się uciec do zakrystii, ale zginął jego brat Julian. Generalnie zamachy na życie pod dachem świątyni były w modzie ze względu na prozaiczną okoliczność: prominentną ofiarę otaczała tam mniejsza grupa ochroniarzy. Do dziś nie wiadomo, co było przyczyną nagłej śmierci młodzieniaszka na papieskim tronie Pawła II (1464–1471). Liczący zaledwie pięćdziesiąt cztery lata papież spożył na kolację kilka melonów i w spokoju ducha udał się do sypialni. Kilka godzin później już nie żył, a medycy uznali, iż padł ofiarą apopleksji. Krążyły jednak opowieści, że śmiertelnego ataku dostał podczas analnego stosunku ze swoim faworytem. Znacznie bardziej prawdopodobne jest, że wypił kielich zatrutego wina.
Praktyki poddanych nie odbiegały od obyczajów ich władców. Wyjątkową brutalnością poraża działalność cyrulika ze szpitala św. Jana Laterańskiego, także dlatego, że beznamiętnie zrelacjonował ją niejaki Johann Burchard rodem z Alzacji, odpowiedzialny w Watykanie za przebieg ceremonii papieskich. Otóż medyk ten codziennie rano wychodził ze szpitala z kuszą w ręku. Strzelał z niej do każdego, kto przeszedł mu drogę, po czym zabierał jego sakiewkę. Na kompana w innym zbrodniczym procederze wybrał sobie szpitalnego spowiednika. Ten dostarczał mu listę pacjentów, którzy na świętej spowiedzi wyznali, że mają jakieś zaskórniaki. Medyk ordynował wtedy skuteczne lekarstwo, a łupem dzielił się ze spowiednikiem.
Władcy włoskich państewek mieli jeszcze większe pole do popisu. Kultura przemocy, skłonność do folgowania sobie, zazdrość i nieufność niczym przez gęste sito wynosiła do władzy przeważnie kapryśnych despotów, skłonnych do używania przemocy nawet wtedy, kiedy wydawałoby się, że jest zupełnie bezsensowna. Taki Pandolfo Petrucci, tyran Sieny w latach dziewięćdziesiątych XV wieku, kiedy się nudził, staczał z góry duże bloki skalne, zupełnie nie dbając o to, czy głaz trafi kogoś, czy nie. Baglioni z Peruggi i Malatesta z Rimini, ród d’Este z Ferrary i Montefeltro z Urbino mają na sumieniu krwawe wendety i liczne bratobójcze zbrodnie. Król Ferdynand I, zwany Ferrante, władca Neapolu w latach 1458–1494, patronował stworzonemu przez siebie więzieniu-muzeum, w którym w klatkach trzymał kolekcję zabalsamowanych ciał pokonanych przez siebie wrogów, poubieranych w szaty, jakie nosili za życia. Pośród przystrojonych trupów gnili jeńcy, najczęściej konając z głodu lub z wolna tracąc zmysły. Ferrante godzinami przyglądał się im z największą lubością. Sadystycznie napawał się ich cierpieniem.
Zgodnie z powiedzeniem, że skoro wchodzisz między wrony, musisz krakać tak jak one, papieże upodobnili się do świeckich władców Półwyspu. I to w skali jeszcze większej, skoro uwikłali się w wojny z ich państewkami. Bo papieże nie tylko przewodzili Kościołowi, ale stali także na czele tak zwanego Państwa Kościelnego, terytorialnego tworu, od którego chodzący przed dwoma tysiącami lat boso po Palestynie ubogi Chrystus dostałby zawrotów głowy. Połać papieskiego państwa rozciągała się pośrodku Włoch, zajmując około jednej trzeciej Półwyspu Apenińskiego. Namiestnicy Chrystusowi zagarniali te ziemie od czasów cesarza Konstantyna Wielkiego (IV wiek). Ale w początkach renesansu większość posiadłości w Państwie Kościelnym znajdowała się w rękach krnąbrnych wasali, rozmaitych watażków i innych pomniejszych despotów. Byli lennikami głowy Kościoła, ale nie mieli najmniejszej ochoty poddawać się jego woli. I sami ścierali się między sobą, tocząc wyniszczające wojenki.
W optyce papieży najostrzejsze walki toczyły się jednak nie w starciach z lokalnymi despotami, rozproszonymi w Państwie Kościelnym, ale w zmaganiach z innymi państewkami włoskimi. Rozdrobnienie polityczne w Italii powodowało, że w stałej rywalizacji ze sobą znajdował się bandycki kwartet najsilniejszych miast: Wenecji, Mediolanu, Florencji i Neapolu. Tableau pomniejszych zapaśników uzupełniali: Mantua, Ferrara i Urbino. Co jeszcze istotne, do rywalizacji między nimi włączyły się, zapraszane przez same państewka włoskie, trzy ówczesne europejskie superpotęgi: Francja, Hiszpania i Cesarstwo Niemieckie. Tak zakreślona rywalizacja na Półwyspie obnażała słabość papieskiego państwa. W porównaniu z włoskim kwartetem, nie mówiąc już o mocarstwach europejskich, państwu papieży brakowało silnej własnej armii. W tym czasie nie istniała jeszcze nawet gwardia szwajcarska jako formacja przyboczna do ochrony papieża. Owszem, zawierając sojusze, Państwo Kościelne sięgało po siły sprzymierzonych i dokonywało podbojów, ale równie często samo padało ofiarą najazdów.
Istniała jednak dziedzina, w której renesansowi papieże przysłużyli się ludzkości. Bo tak jak upodobnili się do innych władców Półwyspu pod względem łotrostwa i deprawacji, tak samo jak oni stali się typowymi postaciami renesansu, a w patronowaniu sztukom pięknym zupełnie przyćmili świeckich władców. Wszyscy trzej geniusze tamtych czasów: Leonardo da Vinci, Michał Anioł i Rafael Santi, w pocie czoła pracowali w Watykanie. Szóstce papieży renesansu, w tym Aleksandrowi VI Borgii, świat zawdzięcza nieśmiertelne arcydzieła, od plafonu w Kaplicy Sykstyńskiej po stanze Rafaela. Papieże rozpoczęli przebudowę Bazyliki św. Piotra, stojącej w sercu Watykanu, odrestaurowali antyczny Rzym, opuszczony i zaniedbany, który na czas wygnania papieskiej stolicy do francuskiego Awinionu zmalał, zbiedniał i znalazł się w opłakanym stanie. Bo u progu panowania Aleksandra VI Borgii, czyli tuż przed rokiem 1500, to nie tylko Watykan jawił się jako prawdziwie zbójecka jaskinia, miejsce pełne zepsucia z trzydziestoma tysiącami prostytutek i skorumpowane do granic możliwości, ale trwogą napełniał cały Rzym.
Najmniej przypominał on milionową metropolię z czasów imperium rzymskiego. Liczba mieszkańców zmalała do pięćdziesięciu tysięcy. Imponujące budowle stolicy cezarów leżały w gruzach, inne rozebrano dla pozyskania kamienia lub włączono w średniowieczne fortyfikacje. Większość mieszkańców żyła w nędzy, stłoczona w ciemnych, wąskich i zanieczyszczonych uliczkach. Wszyscy wiedli niemal wiejskie życie, skazani na łaskę i niełaskę arystokratycznych klanów, funkcjonujących według mafijnych reguł. Miasto składało się z kilku ścieśnionych dzielnic, zepchniętych w dół w kierunku Tybru. Tysiącletnia Bazylika św. Piotra, pamiętająca młodość cesarza Konstantyna Wielkiego, najzwyczajniej się sypała. Na legendarnych siedmiu wzgórzach miasta pasły się krowy i kozy. Piętą achillesową Rzymu, źródłem jej biedy na krótko przed renesansem, okazał się brak kupców, bankierów, kompanii handlowych. To one w tym czasie (w XV wieku) w innych włoskich miastach nakręcały ożywienie gospodarcze, powiększały klasę średnią i zasobność jej portfeli oraz gwarantowały mecenat artystyczny i przeobrażały je w architektoniczne perełki.
W Rzymie nad antycznymi ruinami górowały wieże zamków należących do starych rodów rzymskich. Warownymi budowlami były pałace kardynałów. Kopuła Bazyliki św. Piotra nie wznosiła się jeszcze nad Watykanem. Dominował za to Zamek św. Anioła, potężna budowla, nie do zdobycia. Tam chronili się papieże przez stulecia. Większość pagórków Rzymu szpeciły ruiny starożytnych murów obronnych, które później zostaną rozebrane pod budowę renesansowych pałaców i kościołów.
Również odium nie tak odległej, a niechlubnej przeszłości papiestwa odciskało swoje piętno. Od 1309 roku na trzy czwarte stulecia papieże przenieśli stolicę nad Rodan, do francuskiego Awinionu. De facto stali się zakładnikami najpotężniejszego monarchy w Europie, francuskiego króla. W latach nazywanych „niewolą awiniońską”, czyli od 1309 do 1378 roku, wśród stu trzydziestu czterech kreacji kardynalskich sto trzynaście przypadało na Francuzów. Pierwsza próba powrotu papieża do Rzymu zakończyła się schizmą, kiedy równocześnie wybrano dwóch Chrystusowych namiestników. Obydwaj nie uznali się nawzajem. Rozłam ciągnął się przez czterdzieści lat. U progu renesansu Rzym był zrujnowany, papiestwo mocno poobijane; bez autorytetu wśród duchowieństwa i wiernych i bezbronne wobec swoich krnąbrnych wasali.
Dopiero papieże renesansu poderwali miasto ponownie do życia. I rozpoczęli przywracanie mu dawnego splendoru. Swoim artystycznym mecenatem przemienili Rzym w stolicę europejskiego renesansu. Silnie ściągnęli lejce władzy, podporządkowując sobie kontrolę nad prowincjami, będącymi w rękach krnąbrnych wasali. Zarazem włączyli się w ogólnowłoskie rozgrywki na Półwyspie. Inicjując okres polityki siły, rozpoczęli dekady bezwstydnej pogoni za osobistym zyskiem.
Pierwszy z renesansowych pontyfeksów w bagno bezeceństwa wstąpił ochoczo Sykstus IV. Za jego przykładem poszli kolejno Innocenty VII i nasz bohater, Aleksander VI Borgia. Po nim dzieło pogrążania się papiestwa w niesławie kontynuowali Juliusz II, Leon X i Klemens VII. Pierwszy z następców Borgii, Juliusz II, choleryk z nieokiełznanym temperamentem, zupełnie nie interesował się zbawieniem dusz, tylko przywróceniem wielkości papiestwa mieczem i sztuką. Leon X, niski, otyły, o wielkiej głowie, króciutkich nóżkach i zwiotczałym ciele, miał się okazać rozrzutnym hedonistą. Swoimi miękkimi jak ciasto białymi dłońmi, o które się najbardziej troszczył i które przyozdabiał iskrzącymi się pierścieniami, błogosławił „maluczkich”, wyznając maksymę: „Skoro Bóg obdarzył nas papiestwem, rozkoszujmy się nim”. Majestat pontyfikatu rozumiał jako zezwolenie na gry hazardowe, którym namiętnie się oddawał. Miał się natomiast wsławić taką nieudolnością rządzenia, że znienawidzono go do tego stopnia, iż później wywleczono jego ciało z grobu, posiekano szablami i wrzucono do Tybru.
Groteskowa rozrzutność, obsesyjne koncentrowanie się na pomnażaniu bogactw, nepotyzm całej szóstki renesansowych posiadaczy tiary szły w parze z perfekcyjną ignorancją w sprawie powierzonej im misji, troski o boskie dzieło zbawienia. Nie zaprzątali sobie głowy palącą potrzebą przeprowadzenia reform. W tym renesansowym towarzystwie Borgia nosiłby chronologicznie numer trzeci. W deprawacji urzędu jednak żaden z renesansowych kolegów z tiarą by mu nie dorównał.
Sykstus okazał się człowiekiem władzy, nie religii. Jego trzykilogramową złotą tiarę zdobiło siedemdziesiąt pięć szlachetnych kamieni. Ze świeckim imieniem Francesco della Rovere karierę w Kościele rozpoczął jako żebraczy mnich franciszkański. Pochodził ze społecznych nizin, z rodziny rybackiej pod Genuą. Piszczała w niej bieda, więc Francesca oddano do żebraczego zakonu franciszkanów. Tam miał zapewniony wikt i opierunek. On postawił jednak na wykształcenie. Studiował na najlepszych uniwersytetach we Włoszech. Wykazał się zdolnościami i pilnością. W skryptoriach spalał dużo świec, czytając i pisząc. Jako wzięty teolog zwrócił na siebie uwagę i otrzymał godność kardynała. Kiedy nieoczekiwanie został papieżem, porzucił skromny franciszkański habit. A pontyfikat rozpoczął od obsadzania stołków w Watykanie biednymi jak kościelne myszy pobratymcami z Ligurii, którzy całą hordą zjawili się w Rzymie. Razem z nimi napełniał sobie kieszenie złotem. Nepoci się nie przepracowywali, inkasowali tylko należne im dochody. Harować na nich musieli inni. Sześciu krewnych otrzymało kapelusze kardynalskie.
Przy innych nominacjach kościelnych Sykstus także nie kierował się względami religijnymi, tylko kumoterstwem, rozdając wysokie stanowiska wyrostkom, synom swoich politycznych faworytów. Arcybiskupstwo w Lizbonie powierzył ośmioletniemu dziecku, arcybiskupstwo w Mediolanie jedenastolatkowi. Następcy Sykstusa szli za jego świetlanym przykładem. Za Innocentego i Aleksandra VI Borgii purpury i biskupstwa trafiały w ręce nieletnich, którzy nie mogli jeszcze przyjąć święceń. Inkasowali jednak za swoje urzędy pokaźne sumy.
Wśród siostrzeńców i bratanków największymi względami papieża cieszył się jego dwudziestopięcioletni siostrzeniec Pietro Riario. Otrzymał arcybiskupstwo Florencji, ponadto kilka biskupstw i prestiżowe opactwo św. Ambrożego w Mediolanie. Roczne dochody szacowano na niebotyczne siedemdziesiąt tysięcy florenów. Mimo to papieski siostrzeniec pogrążył się w długach. Znaczna część tych pieniędzy szła na utrzymywanie licznych kochanek i hulaszcze życie. Nienasycony i niewdzięczny wobec wuja, Riario wdał się w konszachty z władcą Mediolanu Galeazzem Marią Sforzą, który zapragnął przyozdobić swoje skronie koroną króla Lombardii. Szalony plan zakładał przymuszenie Sykstusa IV do abdykacji i osadzenie Pietra na tronie papieskim. Tego eksperymentu nigdy nie przeprowadzono, gdyż Pietro Riario pośród plotek o otrucie zmarł w trzecim roku pontyfikatu Sykstusa. Jego brat Girolamo, ze sprzedawcy rodzynek, pomarańczy i przypraw na targu w Savonie, został hrabią Bosco oraz komendantem papieskich wojsk.
Najstarszy z bratanków, także z kapeluszem kardynalskim, neurotyczny Giuliano della Rovere, jeszcze przed trzydziestką uraczył swoje ego arcybiskupstwem Awinionu. Ponadto był biskupem pięciu innych diecezji i opatem dwóch wielkich klasztorów. Sykstus zadbał też o dwóch innych bratanków, absolutnych parweniuszy, jednego wyswatał z neapolitańską księżniczką, drugiego wżenił w ród Montefeltro z Urbino. Łapczywość siostrzeńców i bratanków przekraczała wszelkie granice. Jakikolwiek umiar był godny jedynie pogardy.
Sykstus część dochodów przeznaczał na zwiększanie blasku Stolicy Apostolskiej. Odrestaurował Bibliotekę Watykańską, doprowadził do skatalogowania jej zbiorów, otworzył Akademię Rzymską, rodzaj piętnastowiecznej akademii nauk, i zapraszał do niej wielkich uczonych oraz patronował geniuszom malarstwa. Jego imię do dziś nosi najsłynniejsza na całym świecie Kaplica Sykstyńska. Zupełnie nie interesowała go jednak reforma Kościoła i zwołanie w tym celu soboru powszechnego. Kiedy do Rzymu przybył z Cesarstwa Niemieckiego arcybiskup Andrea Zamometic i wygłosił pod adresem Sykstusa i Kurii Rzymskiej ostrzeżenie, by Kościoła nie doprowadzili do ruiny, papież kazał go uwięzić. Odrzucił także propozycję reformy, jaką przedłożyła mu reprezentacja francuskiego Kościoła. Celem reformy miało być ukrócenie nadużyć finansowych i mnożenia beneficjów.
Po śmierci Pietra Riario pupilkiem Sykstusa IV został jego brat Girolamo. Papież wuj wprowadził go do włoskiej socjety, żeniąc z czternastoletnią, podobno bardzo piękną, Katarzyną Sforzą. Zamierzał ponadto uczynić go rządcą miasta Imola. Sprzeciwili się temu rządzący we Florencji bracia Wawrzyniec i Julian Medyceusze. Ich florenccy rywale, ród Pazzich, zawiązał więc spisek, do którego przystąpił arcybiskup Pizy Francesco Salviati oraz sam papież. Cel spisku: zlikwidowanie obydwu Medyceuszy za wszelką cenę. Zamach przeprowadzono w katedrze florenckiej. Wprawdzie młodszy z braci, Julian, został zasztyletowany, ale Wawrzyniec uszedł z życiem i utrzymał władzę. Sykstus IV nie potępił zamordowania Medyceusza. Wawrzyńca obłożył ekskomuniką, a Florencję interdyktem, zakazem udzielania w mieście sakramentów, od chrztów i ślubów kościelnych przez sprawowanie mszy po odprawianie pogrzebów. Sykstus zmontował też przeciwko Florencji koalicję włoskich państewek, Neapolu, Sieny i Bolonii. Florencję natomiast poparły Mediolan i Wenecja. Z powodu Girolama Riaria i nepotyzmu Sykstusa cała Italia ponownie pogrążyła się w wojnie domowej. Przy zmiennych sojuszach i kiedy Neapol, o zgrozo, do wojny przeciwko włoskim krajom pozyskał muzułmańskich Turków, Sykstus IV musiał podpisać upokarzający dla siebie pokój. Był to cios, którego nie przeżył, a z pogrzebanej nadziei już się nie podniósł. Zmarł w szczycie upalnego lata 1484 roku w wieku siedemdziesięciu lat. Zgodnie z tradycją motłoch rzymski wtargnął do pałacu papieskiego i przepędził pupilka zmarłego papieża Girolama Riaria.
Następca Sykstusa IV, Innocenty VIII, rodem z Genui, ze świeckim imieniem Giovanni Battista Cibo, okazał się plasteliną w rękach bratanka zmarłego poprzednika i coraz bardziej wpływowego kardynała Giuliana della Rovere. Busola w ręku Innocentego obrała dwa kierunki: mściwość i chciwość. Innocenty miał dwoje nieślubnych dzieci, które spłodził przed przyjęciem święceń kapłańskich, a teraz otworzył przed nimi watykański skarbiec. Wzorem poprzednika wprowadził je do socjety i zaaranżował lukratywne związki na dynastycznym rynku matrymonialnym Europy. Syna Franceschetta ożenił z córką Wawrzyńca Medyceusza, wnuczkę wżenił w dom aragoński w Neapolu. By wydać kosztowne przyjęcie ślubne, musiał w lombardzie zastawić papieską tiarę. Franceschetto, chciwy i rozpustny, włóczący się nocami po ulicach w poszukiwaniu dziwek, ponadto impulsywny hazardzista, notorycznie przegrywał krociowe sumy. Drenaż watykańskiego skarbca przez papieskiego synka przebijała rozrzutność nepotów Sykstusa. By sprostać własnym potrzebom finansowym, Innocenty wprowadził więc nowy rodzaj odpustów, także od grzechów, które mają być popełnione w przyszłości, oraz powołał specjalny bank do spraw odpustów. Na sferze działań politycznych za radą della Roverego wsparł dom aragoński w Neapolu, przez co wznowił krwawą jatkę na Półwyspie. Na niej państwo papieży tylko straciło. Kiedy Innocenty na wieki zamknął oczy w 1492 roku, nikt po nim nie zapłakał.
Z jego śmiercią nastała godzina Rodriga Borgii.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI
WSTĘP
NIKCZEMNY PAPIEŻ BORGIA – ALEKSANDER VI
Okładka
