Uzyskaj dostęp do tej i ponad 200000 książek od 9,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 264
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mojej siostrze Teodorze
Albowiem świadkiem mi jest Bóg, jak tęsknię za wami wszystkimi we wnętrzu Jezusa Chrystusa.
apostoł Paweł, List do Filipian1, 81
Bóg mi świadkiem
ISTNIEJĄ CZTERY RODZAJE SZEFÓW: odnoszący sukcesy, zadłużeni, kanalie i świry. Mnie się trafił czwarty.
Wiele razy ze mną rozmawiał, a ja zawsze miałem wrażenie, że nie wie, czy to ja przed nim stoję, czy ktoś do mnie podobny. To znaczy, czy to byłem ja, Chrisowalandis – pracownik i przyjaciel – czy może mój brat bliźniak. Tyle że nie mam brata bliźniaka, lecz dwie siostry.
Tak więc zdarzało się, że spotykaliśmy się przy wejściu do firmy, a on krzyczał do mnie: „Leć, bo nie zdążysz!”, i pędził do windy, a gdy do niej wsiadał, wołał: „Nie kradnij!”, i zmuszał mnie, bym pokonał biegiem osiem pięter, głośno licząc sto czterdzieści cztery stopnie, a on wrzeszczał z windy: „Dawaj, grubasie! Brak ci animuszu?”.
Jego firmę zamknięto pod koniec lat osiemdziesiątych i ni stąd, ni zowąd zostałem bezrobotny. Pracowałem u niego jedenaście lat, ale niestety obudziłem się z ręką w nocniku, podczas gdy moi koledzy od miesięcy wysyłaliswoje oferty pracy i natychmiast przeszlido innych pracowni graficznych. Oczywiście widziałem, że statek tonie, sprawy idą tylko ku gorszemu i że raczej nie ma przyszłości, ale nie chciałem w to uwierzyć. Dlatego że łyknąłem bajkę Czorta: „Choćby wszyscy inni odeszli, nie ma mowy, byś ty pozostał bez pracy”. Tak dałem się zrobić w konia.
Ujrzałem siebie walczącego z samym sobą w błocie. Jeden klął na drugiego i starał się go utopić. Równocześnie obaj nabożnie śpiewali hymn Kasji.
Następnie stali się innym Chrisowalandisem, teraz zwanym Psichowalandisem, który po trzykroć zakrzyknął: „Dławi mnie ten wiatr”. Z dołu niewyraźnie słychać było arię z Toski.
Przedziwny sen.
Nie potrafię sobie wyobrazić siebie samego jako żebraka lub dziecka ulicy. Podobnie nie jestem w stanie ujrzeć oczami wyobraźni moich rodziców, jak stają się ofiarami wykorzystywanymi przez obcych, a zwłaszcza przez jakąś przyszłą narzeczoną.
Mój ojciec ma teraz osiemdziesiąt sześć lat, jest emerytowanym oficerem wojska, człowiekiem poświęcającym się rodzinie, lekturze, Kościołowi. Wiedzie spokojny żywot. Zawsze o mnie dbał, pożyczał mi pieniądze i służył pomocą.
Mawiał mi: „Uważaj, uważaj, uważaj!”, ale ja byłem jak dziurawy garnek bez pokrywki, do którego wchodziło, co tylko chciało. Mój ojciec był srogi, ale i ustępliwy. Bo gdy ja go naciskałem, on się wycofywał. Tak.
„Tatusiu, jadę do Londynu, daj mi sto tysięcy”. Dał mi je.
„Tatusiu, mam mały dług w banku”. Spłacił go natychmiast.
„Tatusiu, mam problem, możesz mi pomóc?”. Przybiegł.
„Tatusiu, muszę zostać przyjęty do szpitala”. Pomógł mi.
W żadnej kwestii nie powiedział mi „nie”. Teraz, gdy o tym rozmyślam, wydaje mi się, że był jak pies, który szczekał, ale nie gryzł – ja jednak tego nie rozumiałem. Szanuję go i poważam. Do czasu, gdy skończyłem dwadzieścia lat, bardzo się go bałem. Potem po prostu szanowałem go, bo dużo przeszedł. To człowiek z doświadczeniem życiowym. Ojciec nigdy nie chce niczego złego dla swojego dziecka. Cieszył się, że od zawsze ciągnęło mnie do monasterów i kościołów, on również jest pobożnym człowiekiem. Cała nasza rodzina taka jest.
Kiedy w wieku osiemnastu lat poszedłem do szkoły oficerskiej w Trikali, powiedział mi: „Znakomicie”, ale gdy ją rzuciłem i odszedłem, bo już dłużej nie mogłem wytrzymać, nie wyraził żadnego sprzeciwu wobec mojej decyzji.
Nigdy nie stanął mi na drodze. Tak.
Być może, tak sobie myślę, właśnie dlatego nie wyprowadziłem się jeszcze z domu, choć skończyłem pięćdziesiątkę. Bo czuję bezpieczeństwo i ciepło.
Zadzwoniłem do dawnej koleżanki z pracy, by jej życzyć wszystkiego najlepszego i zapytać o jakieś możliwości współpracy, a ona ucięła krótko: „Chrisowalandisie, zastałeś mnie przy drzwiach, pogadamy innym razem”.
Patrzcie, patrzcie, paniusia już mnie nie potrzebuje, dobrze się ustawiła w projekcie Ateny 2004 i zgarnia dwa tysiące euro na miesiąc z bonusami, ale kiedyś festyn się skończy i wtedy zobaczymy…
Zresztą wielu moich dawnych kolegów, którym niegdyś wielokrotnie wyświadczałem przysługę, teraz, gdy poprosiłem ich o pomoc, zachowało się wobec mnie cynicznie. Podobnie niektórzy przedsiębiorcy prowadzący małe firmy: gdy byłem u Czorta, nadskakiwali mi, żebym im dawał zlecenia, a teraz, kiedy śmietanka się skończyła, udają, że mnie nie znają. Nie szkodzi, z Bogiem. Niech oni wszyscy mają się dobrze. To jest błogosławieństwo od mojego staruszka, że mówię „z Bogiem”, a nawet dodaję „dziękuję” – po to, by mieć czyste sumienie – tym, którzy mnie skrzywdzili. Na tyle, na ile mogę, słucham mojego staruszka. Powiedział mi, co powinienem robić w życiu, jak je kontrolować, by nie skończyć w psychiatryku.
Gdy ktoś biednieje, szuka sposobu, jak powiązać koniec z końcem bez pieniędzy. Pragnie napić się gdzieś kawy za darmo. Pragnie usiąść gdzieś i porozmawiać. Zrobiłem poważne badania na temat braku grosza przy duszy.
Z tego właśnie powodu w każdą niedzielę rano, po nabożeństwie u Świętej Ireny, na ulicy Eolou, wpadam do Kościoła anglikańskiego, gdzie podają kawę. Co więcej, jeśli wejdziesz do środka i weźmiesz udział w ich mszy, jako dodatkowy podarunek oferują ci religijną książkę. Oczywiście po angielsku. (Może i nie mówię w tym języku, ale żadna książka nie zmarnuje się przy mnie).
Staram się radzić sobie po kryjomu. Tak.
Moja matka to święty człowiek, kobieta niezwykle rodzinna i pomocna – strażniczka domostwa. Jednak przestraszona. Pamiętam, jak stoi wyprostowana za plecami ojca, gdy tylko postawiła przed nim na stole talerz, albo jak śmieje się z całej duszy, zupełnie sama, w ukryciu, na wpół schowana w szafie, rozwieszając jego wyprasowane koszule. Spoglądałem na nią z lękiem i rozmyślałem: „No tak, pewnie mama zwariowała”.
Moja starsza siostra jest wykładowczynią teologii. Dziewczyna oddana lekturze. Surowa i skromna. Wyróżniała się na tle całej rodziny i krewnych. Nadzwyczajnie pracowita. Ma dwa fakultety, a jeszcze do tego, w wieku pięćdziesięciu lat, zaczęła pisać doktorat. Zupełnie nie przejmuje się tym, że zmarnotrawiła już na to cztery lata, i nadal go pisze. Doprowadzi ją do obłędu ten Plotyn. Osobistego życia zero. Niestety.
Moja młodsza siostra to cały Chrisowalandis w wersji żeńskiej. (Mówię o dobrych cechach mojego charakteru, nie zaś o tych, które doprowadziły mnie do rozwiązłości i złego prowadzenia się). Teraz już zajmuje się domem. Brakuje poważnych prac dla chorowitej dziewczyny w wieku czterdziestu czterech lat. Ma się zatrudnić jako sprzedawczyni? Zaraz pewnie przyjdzie do niej jakiś facet, by ją zaprosić wieczorem na kawę. Gdy była w najlepszych latach, a mój ojciec starał się, by zatrudniono ją w sektorze publicznym, odmówiła. Na szczęście poprzestaje na małym.
Co do mnie, można by mnie określić słowami: „Zapłacz nade mną, matko, zapłacz nade mną”. Moje życie rozpościera się na bezkresnym polu pełnym czerwonych pikantnych papryk. Gdy upadam (zawsze na twarz), zostaję poparzony. Takie jest moje życie. Niezmiennie wpadam w jakieś sidła, ląduję w ciernistych chaszczach i pokrzywiskach, nie pamiętając, że jestem bosy. Zawsze zapominam wdziać obuwie. Nie mam nawet pantofli, choć z góry wiem, dokąd zmierzam. Niestety, taki właśnie jestem.
Jednak okazałem skruchę. Bóg mi świadkiem. Okazałem gorzką skruchę za wszystko, co uczyniłem. Chcę to zostawić za sobą i znaleźć odwagę na jakiś nowy początek.
Nie chcę ani kochanek, ani kobiet lekkich obyczajów, ani dziwek. Chcę być blisko Boga. On zaś niech mi ześle w darze kobietę poważną, wtedy w porządku, z przyjemnością przyjmę z nią sakrament małżeństwa. Jeśli zaś mi takiej nie podaruje i pragnie, bym został mnichem, też w porządku.
Wielu ludzi odsunąłem od siebie, bo zorientowałem się, że nie mieli mi nic do zaoferowania. Są dziurawymi wiadrami. Bez dna.
Chcę, żeby mnie słuchał, gdy modlę się do Niego. Oddal ode mnie pokusy, Panie.
Pragnę także mieć mniej przyjaciół. Niewielu, ale dobrych. Spokojnych, zacnych, by mnie nie tłamsili. Niech nie będzie tak, że jedną ręką podają mi maskę przeciwgazową, a drugą dodają dwutlenek węgla. Na co czekają? Aż zepsuje się maska, żebym się udusił? Takimi się staliśmy. Taka jest, niestety, ateńska mentalność, która nie pozwala nam wahać się w kwestii ani naszych długów, ani naszych prac. Moje słowa płyną w tej chwili z bólu duszy.
Pewien bliski mi kapłan rzekł kiedyś do mnie: „Kto znajduje przyjaciela, znajdzie skarb”2. Może znaleźliśmy przyjaciół i porzuciliśmy ich? Może znaleźliśmy złoto i pominęliśmy je, szukając diamentów? Wielki błąd. Zrobiłem tak i pożałowałem tego. Zrobiłem to świadomie i w pełnej jasności umysłu. Porzuciłem ich – wielkich i małych, duchownych i świeckich – poszukując diamentów. Ale gdzie one są? No gdzie?
Duchowe pałace są niezrównanie ważniejsze od materialnych. Materialnych dóbr pożądają ludzie w masce, ludzie udający przyjaciół. Prawdziwi przyjaciele dbają o duchowe skarby, które są w twojej duszy, i nawet jeśli dobrze miałbyś je schowane, oni robią wszystko, by je wydobyć na powierzchnię. Wszyscy pozostali to nie są przyjaciele, ale szkodniki, a szkodnik nie dysponuje taką jasnością umysłu, żeby mógł wybierać człowieka z zaletami. Dlatego że człowiek, który jest szkodnikiem, nie ma ani uczuć, ani duchowego spokoju i ciszy. Nawet miękkiej poduszki do spania. Bo nie ma czystej świadomości. Tak.
Nie wiem. Ciekaw jestem, czy są jeszcze idealiści, skoro widzimy, że większość pracodawców (przynajmniej dziewięćdziesiąt procent) dopieszcza obcokrajowców, ponieważ dzięki temu zaoszczędzą psie pieniądze.
Cała Grecja popadła w zarazę. Duchową i materialną. W Atenach jeszcze gorzej.
Pan I. i pan T., ilekroć mnie widzą, zawsze mnie wołają, bym przyłączył się do nich, i mi stawiają. Mają gruby portfel, pobierają sowite emerytury, każdy z nich inkasuje sześć, siedem czynszów. Widzą człowieka bez grosza przy duszy i stawiają. Gdy jakiś czas temu powiedzieli: „Chrisowalandisie, no chodź, napij się czegoś”, wybuchnąłem płaczem – nie wiem dlaczego. Pewnie z miłości.
Kiedy indziej, gdy znów mnie wypatrzyli i zawołali, nie usiadłem z nimi, poczułem wstyd. Mam przecież pięćdziesiąt lat, więc dlaczego inni mają mi stawiać. Jak nisko stoczyłem się za sprawą Czorta…
Po Czorcie pracowałem w dwóch miejscach, zawsze w naszej branży. (Sztuki graficzne aż do lat dziewięćdziesiątych trzymały się jeszcze mocno). Jednak nie płacili, a trzecia praca, którą znalazłem, była bardzo daleko, w Koropi, przez co dodatkowo podupadłem na zdrowiu. Koridalos – Koropi – Koridalos, naliczyłem siedemdziesiąt kilometrów tam i z powrotem. Krótko mówiąc, dwie i pół godziny, by dojechać, i dwie godziny, by wrócić. Autobus z Koridalos na Omonię, stamtąd drugi aż do skrzyżowania Markopoulou, a następnie taksówką do strefy przemysłowej. To samo wieczorem. Zmęczyłem się, wyczerpałem, wydałem ostatni grosz. Tylko na sam transport potrzebowałem dwudziestu tysięcy miesięcznie. Zaczynałem robotę o ósmej rano i kończyłem o siódmej wieczorem. Zanim dotarłem do domu, była już dziewiąta trzydzieści, dziesiąta. Wiele razy nie zdążyłem nawet wziąć prysznica, jadłem i przed telewizorem łapał mnie sen. Tak. „Alfa-Alfa Wydawnictwo”, jak mawiał jeden kolega, oznacza „Albańskie Wydawnictwo”. Pracownicy w większości byli Albańczykami. Oczywiście nie ośmielali się odzywać. Mieszkali tam w pobliżu, w jakichś ruderach. Pięć, sześć osób w jednym pokoju i każda z nich płaciła po dziesięć tysięcy za czynsz.
Wkładałem w pracę dla tej firmy całe serce (zawsze tak robię), ale ze strony pracodawców nie było żadnego uznania. Niestety. Litograf, typograf, składacz, drukarz z lat osiemdziesiątych teraz są na marginesie, muszą robić coś innego, by przeżyć. Ludzie niezwykle wartościowi, z doświadczeniem i talentem, w dzisiejszych czasach nie są już w stanie znaleźć pracy. Pożarły nas technologie. To tragiczne. Kelnerzy znajdują pracę w skiladikach*, portierzy w nocnych klubach, grabarze, poszukiwacze przygód, japiszony, cudzoziemcy i my, którzy poświęciliśmy się dla książki. Ilu z nas pozostało starymi kawalerami, by przysłużyć się sztuce Gutenberga, jak ją nazywają Niemcy?
Teraz już nie chcę chodzić do domów publicznych. Okazałem skruchę, wyspowiadałem się i wiodę raczej cnotliwy żywot. Szukam dziewczyny, żeby się z nią ożenić. Badam swoje perspektywy. Być może trzeba będzie zrzucić parę kilo. Tak. Brałem życie garściami. Otóż miałem tak wielką, skrytą gamę doświadczeń z kobiecym ciałem i kobiecym zachowaniem, że – niech mi Bóg pomoże – chcę znaleźć dziewczynę dobrą, a nie jakąś lafiryndę. Oczywiście nie chodzi o to, żebym mojej żonie wyjawił swoje tajemnice. Gdy zdradzisz je jakiejś dziewczynie, z pewnością odwróci się, żeby na ciebie splunąć, nawet jeśli sama jest niemoralna i robiła gorsze rzeczy. To kwestia egoizmu, mówi ci: „Po tak wielu katastrofach statku przyszedłeś do mnie, by zarzucić kotwicę w moim porcie? Spadaj, stary łajdaku!”.
Chcę znaleźć kobietę, która nie byłaby dziwką, ale by szanowała mnie tak, jak dziwka szanuje mężczyzn. Gdy byłem młody, wszedłem raz do burdelu, podszedłem do burdelmamy i powiedziałem:
– Nie mam trzech tysięcy drachm, mam dwa i pół, mogę wejść?
– Nie.
– Dlaczego?
– Dlatego że kobieta, która się kładzie do łóżka, nie ma ceny, i żebyś to sobie dobrze wbił do głowy.
Czyli pieniądze, które jej dajesz, to tak jakby ona ich nie dostawała, pomyślałem.
Mój spowiednik mówi, że powinienem trzymać się z dala od dziwek, po pierwsze dlatego, że roznoszą tysiące chorób, po drugie – bo jeśli się od tego wszystkiego nie odetnę, nie dam rady scementować związku z kobietą i do grobowej deski będę łazęgą. Naturalnie nie jest to takie łatwe, ale mówi mi, że muszę dokładać starań, zawsze być czujny.
Głośno wołam do Pana, głośno błagam Pana. Wylewam przed Nim swą troskę, wyjawiam przed Nim swą udrękę. Gdy duch mój we mnie ustaje, Ty znasz moją ścieżkę. Na drodze, po której kroczę, ukryli na mnie sidło3.
Jakże się radowałem, gdy urodziła się moja młodsza siostra! Miałem sześć lat, a starsza dziesięć. Ciągle stałem nad jej kołyską. Gapiłem się na nią, uśmiechała się do mnie, a moje serce trzepotało. Nie chciałem, by inni się do niej zbliżali – gniewałem się. W dniu, w którym skończyła czterdzieści lat, zebrali się w domu krewni i koledzy ojca. Uczepili się salonu i nie mieli zamiaru wyjść. W pewnej chwili wnerwiłem się i wrzasnąłem na nich: „Zostawcie ją w spokoju! Ma przez was zawroty głowy! No proszę, doprowadziliście ją do płaczu!”, a potem: „Dobra, a nie macie własnych domów?”. Dostałem od ojca solidnie w twarz, prawie mi szczęka poszła.
Nie wiem, ale zawsze, gdy widzę kobietę, przypominam sobie o Eumorfii i rozmyślam, jak haniebnie się wobec mnie zachowała. Głęboko mnie naznaczyła ta historia. To czarna plama na moim sercu.
Gdy raz zobaczyłem ją na ulicy, zebrało mnie na wymioty. Natychmiast zmieniłem kierunek. Poczułem obrzydzenie. Wielkie obrzydzenie. Bardziej wobec siebie samego. Jak nisko się stoczyłem! Jak kobieta może wziąć sobie mężczyznę, który się świetnie trzyma, i doprowadzić go do tego, by stał się śmieciem…
Wpadłem biegiem do bramy jakiejś kamienicy i wybuchnąłem spazmatycznym płaczem. Waliłem głową w ścianę i krzyczałem w duchu: „Głupcze, głupcze, głupcze!”. Nie zorientowałem się, jak znalazłem się w domu. Mój psychiatra, pan Zalmas, zwiększył mi dawkę, dzięki czemu szybciej udało mi się uspokoić.
Nie chcę jej widzieć, nie chcę jej znać.
Dlatego też nasza dusza powinna być niczym twierdza, do której nie ma wstępu byle jaka kurewka. Nie powinna pierwsza lepsza zdzira znajdować tylnych drzwi i rozbijać nas na kawałki, dokonywać duchowego podboju. Musimy mieć bramy zaryglowane na siedem spustów i pytać, kto puka.
Na ulicy Panepistimiou kupiłem małą tiropitę. Zapłaciłem jedno euro i trzydzieści centów. To znaczy czterysta trzydzieści drachm. Ta sama tiropita przed zmianą waluty kosztowała sześćdziesiąt pięć drachm. Płace zaś pozostały dokładnie takie same, całkowicie je zamrożono. Dokąd to wszystko doprowadzi?
Dawniej byłem bardzo zamkniętym typem, wcale nie mówiłem o sobie ani o tym, co mnie zajmuje. Ale jakiś czas temu podjąłem jednak decyzję, żeby wytyczyć nową drogę prawdy i wszystko bez lęku mówić mojemu spowiednikowi. Doradziła mi to pewna dobra i wyjątkowo wartościowa dziewczyna, bliska przyjaciółka mojej starszej siostry. Powiedziała, bym mówił spowiednikowi wszystko, bo kiedy się z nim rozmawia podczas spowiedzi, to tak, jakby mówić do samego Boga.
Dlatego lubię często jeździć na Świętą Górę, gdzie są ludzie na wysokim poziomie. Podczas mojej ostatniej wizyty przytrafiło mi się następujące ciekawe zdarzenie: w drodze do Ksiropotamou spotkałem pewnego młodzieńca, który był jakby otumaniony, bez grosza i głodny – na pierwszy rzut oka widać było, że coś jest nie tak.
– Przyjacielu, zmierzasz do monasteru? – pyta mnie.
– Tak.
– Jesteś tu po raz pierwszy czy cię znają?
– Znają mnie – odpowiedziałem nieco zmieszany, że święci mężowie mogli mnie zobaczyć z tym ćpunem.
– Możesz pośredniczyć, by i mnie ugościli?
Wchodzę do monasteru, idę do ojca Zachariasza i mówię mu to i tamto.
– Chodźmy do igumena.
Kierujemy się do igumena, a on od razu oświadcza: „Człowiek nas potrzebuje”.
I natychmiast dali mu jeść i pić, pozwolili się umyć i zaoferowali pokój do spania.
Potem igumen poprosił nas obu do domu gościnnego i poczęstował wielkim pękiem winogron różnego rodzaju o wybornym smaku, a młodzieńcowi ofiarował także pouczającą książkę. Następnie udzielił nam rad i wspomniał o wielu interesujących i użytecznych sprawach. Ja zostałem do weekendu, z kolei młodzieniec – jak się dowiedziałem – około dziesięciu dni. Gdy miał wyjeżdżać, dali mu pieniądze i kupili bilety do Aten. Z takiej gliny ulepieni. Miłosierni.
Owego dnia ojciec Nikodimos mówił nam o raju i piekle. Opowiedział historię, którą zawsze mam w głowie.
Pewien mnich rozmawiał za pośrednictwem modlitwy z innym mnichem, który już nie żył, i dowiedział się, że tamten jest w piekle. Bardzo go to zmartwiło, przestraszył się i rzekł: „Boże mój, proszę Cię, pokaż mi, co oznacza piekło”. Bóg odpowiedział mu: „Jutro się dowiesz”. Następnego dnia posłał im do monasteru robaka z piekła. Ów robak tak strasznie cuchnął, że braciszkowie zmuszeni zostali do przeprowadzki, musieli uciekać tak daleko, jak się dało. Mnich zatem zapytał: „Czy tak właśnie śmierdzi, Boże mój, w piekle?”. Ów zaś odpowiedział: „Tak cuchnie jeden robak. W piekle są trzy miliony takich robaków”.
Bardzo mi się podoba ta opowieść i często o niej rozmyślam. Za każdym razem, gdy ją wspominam, mówię: „Najwyższy czas skończyć z głupstwami. Czemu mam znów się staczać w dziwkarstwo, znów tyle kłamać, drwić z rodziców?”.
Mam wrażenie, że mój szacunek dla nich jest trochę obłudny. Powinienem był im więcej oferować. Powinni mnie w końcu zobaczyć ustatkowanego. Powinienem zrobić im parę wnucząt, które by się im szalenie podobały.
Ja jednak czuję, że mam duszę próżniaka, i dlatego dręczą mnie straszne wyrzuty sumienia. Ale wierzę, że z Bożą pomocą wszystko się naprawi. Tylko Bóg może. Tak.
Jakaś para przyszła, trzymając się za rączki, i usiadła naprzeciw mnie. Pakistańczyk z Greczynką. Patrzcie państwo! Greczynka śliczna jak obrazek ma faceta Pakistańczyka! Co jest, do licha! Wstyd mi. Wstydzę się bardzo. Za grecką męskość.
Moja starsza siostra jest typem zamkniętym. Moje przeciwieństwo. Nie jest zamężna. Nie mogę jej krytykować, bo przynajmniej ma pensję i żyje godnie. Obym i ja mógł żyć w taki sposób. Bardzo się zmartwię, jeśli się dowiem, że zeszła z właściwej drogi. Jest skrajnie tradycyjna: dom – praca, praca – dom. Nic innego. I czytanie. Żadnych spacerów, kaw ani sklepów. Jest dziewczyną wycofaną, nie jakąś wariatką. Nie chcę sióstr wariatek. Tak. Może i spoglądam na wariatki, imponujące, nowoczesne, ale gdy wchodzę do domu, zmieniam oblicze, staję się mnichem.
Zwracałem się z prośbami do setek ludzi. Zdaję sobie sprawę, że czasy są trudne, ale wiem, którzy pracodawcy mają problemy finansowe, a którzy nie. W pewnej wielkiej introligatorni co roku widuję coraz mniej Greków, a coraz więcej cudzoziemców. Czterdzieści procent ubezpieczonych pracowników w Grecji to obcokrajowcy… Biorą niską dniówkę, bez nadgodzin, i zawsze mówią „tak”, o cokolwiek się ich poprosi. Robią to z dwóch powodów: po pierwsze, by zdobyć zaufanie szefa, po drugie, by pozbyć się Greków, których uważają za swoich rywali. Nie do wyobrażenia! Cudzoziemcy uważają Greków za rywali! Do tego doszliśmy!
Może powinienem zmienić obywatelstwo? Zachodzę w głowę.
Nazywali mnie wazeliniarzem, mówili o mnie sługus, wołali na mnie: pachołek Czorta. Myśleli, że tego nie wiem. Wiedziałem wszystko, ale co miałem robić?
Tak sądzili, bo tylko mnie zabierał ze sobą na spacery w niedziele. (Jego żona była nałogową karciarą i obce jej były święta i dni wolne). Ja miałem swoją politykę i zgadzałem się z dwóch powodów: po pierwsze, ponieważ sądziłem, że się zawstydzi i sypnie jakimś groszem za nadgodziny, a po drugie, że przeniesie mnie na lepsze stanowisko. Jednak na próżno. Ja mu dawałem cukier, a on mi gorzką truciznę.
Dzwonił do mnie w niedzielę rano i mówił: „Przyjedź do Kifisii”. Nie pytał, czy coś robię w tej chwili albo czy coś miałem zaplanowane na później, rzucał mi tylko proste „przyjedź”. Ja zaś pędziłem w podskokach. Trzy razy się przesiadałem. Gdyby tak choć raz podjechał mnie zabrać, ale za nic w świecie. Kutas złamany.
Latem jeździliśmy nad morze, zimą w góry. Podczas drogi, nie przeczę, gawędziliśmy o wielu interesujących kwestiach. Gdy jednak brał na języki moje siostry, doprowadzał mnie do szału. Mawiał, że mnie dręczą, że zasuwam dla nich, a one nawet mi za to nie podziękują (w sposób oczywisty było to wierutne kłamstwo).
– Jak się nie wstydzą, krowy, że cię obciążają i nie wychodzą za mąż…
– Przecież cała nasza trójka jest stanu wolnego.
– A nie pieprzycie się czasem całą trójką? – zapytał raz, kanalia, a ja miałem ochotę otworzyć drzwi i rzucić się w przepaść.
Bezduszny, nic nie rozumiał i jak zawsze nakazująco rzucił:
– Żeby mi się dobrze prowadziło, musisz mi śpiewać.
No więc śpiewałem godzinami, bez końca podczas każdej przejażdżki. Zawsze zaczynałem od Morze szerokie, przechodziłem do Mauthausen, a potem do Oby serca miały rygle i Miau, koteczku, Moja zmętniała głowa, Moja historia, mój grzech i tsamika**, pieśni wyspiarskie i rembetika***, a on, rozanielony, wciskał gaz do dechy, i zawsze mój repertuar zamykał się wielką prośbą:
Będę żył jak wolny ptak,
nie na pośmiewisko w klatce trwać,
by jakiejś kanarzycy świergotać.
Wiedziałem, że dedykował to swojej żonie – karciarze.
Pewnego razu, gdy jechaliśmy do Maratonu na „małe ouzo”, poprosił mnie, bym zaśpiewał Jestem orłem bez skrzydeł, a następnie wdepnął gaz do dechy. Gdy przerażony zapytałem, czy mam przestać śpiewać, odpowiedział: „Nie, śpiewaj dalej, dobrze nam się jedzie”. Wtedy rzuciłem: „Proszę cię, przed nami wywrotka, z tyłu ciężarówka, jak ją wyminiesz?”. On jednak dalej przy swoim, prosił jeszcze o Strangers in the Night, dociskając gaz.
Żadnego szacunku dla mojej osoby. Tak.
Innym razem, gdy zamiast w niedzielę, wyjechaliśmy w sobotę, mówię do niego:
– Chcę się ostrzyc.
– Teraz, gdy przejedziemy przez Kalamos, zaprowadzę cię do jednego dobrego fryzjera. Zapłacisz dwie, trzy stówki.
– Dwie, trzy stówki? A co to ja koziołkiem jestem? Co to za fryzjer, do którego mnie prowadzisz?
– Nie mówiłeś mi wcześniej, że mam ci zarezerwować wizytę w Kolonaki****.
Zawsze tak robił, że czułem się parszywie. Miał mnie na posyłki od siódmej rano do jedenastej wieczorem. Przytłoczonego, wygłodniałego osła, załadowanego aż po szyję.
Pewnego dnia podle mnie oszukał co do tego, że jesteśmy przyjaciółmi. Poszedłem wtedy do niego i powiedziałem:
– Proszę cię, daj mi pięćdziesiąt tysięcy zaliczki na operację mojej młodszej siostry.
– Idź do biura rachunkowego – odpowiedział oschle, nawet nie zaszczyciwszy mnie spojrzeniem. Oczywiście księgowa ni pary z gęby, odesłała mnie do pana Pożal-się-Boże (jego wspólnika), a on (z tej samej gliny) stwierdził:
– Grubasie, nie mamy ani grosza.
Ileż, ileż zniewag, nawet w obecności cudzoziemców.
Pewnego razu – mieliśmy wówczas w biurze dyrektorkę kreatywną pewnej wielkiej firmy reklamowej i rozmawialiśmy o jej broszurkach – przychodzi Czort i gdy ja mówiłem jej o cenach, przerywa mi w pół słowa:
– Dość się nagadałeś, leć teraz po jakąś kawę.
Chuju złamany, jednego człowieka masz, by go wystawiać jak sklepową witrynę (z tyloma klientami codziennie się kontaktowałem), i właśnie jego poniżasz? Siadasz i rozpowiadasz wśród innych, że nie zawsze należycie wykonuję moją pracę? Była to jednak sprawa dla psychiatry, jak mi powiedział mój lekarz. Otóż poniżał podwładnych, by umacniać swoją pozycję w firmie. Że rzekomo ja robię interesy nawet z tymi, którzy są bezużyteczni. W każdym razie znosił, jak mu się sprzeciwiała i drwiła z niego niejaka Omleciara; można by powiedzieć, że nawet sprawiało mu to przyjemność. („Omleciara” – ja ją tak nazwałem. I przylgnęło do niej. Miała gębę pryszczatą i kościstą, wytrzeszczone oczy i haczykowaty nos. Poza tym metr trzydzieści wzrostu w kapeluszu). Jeśli więc pracodawcy podoba się, że drwi sobie z niego jakaś dziewczynka, jest jasne jak słońce, że to gruba sprawa. Natury psychicznej, oczywiście.
„Omleciara”, mówiła mi pani Ch., sprzątaczka, „przeciąga go przez ucho igielne”. Oczywiście oznacza to trzy rzeczy: albo rzeczona zna jakąś jego tajemnicę, albo on jest masochistą, albo go kompletnie porąbało. Dusza ludzka jest jak otchłań.
Jaki jestem radosny. Im więcej dni mija, tym bardziej moja siostra dochodzi do zdrowia po wylewie. Zaczęła jeść, a przede wszystkim już się uśmiecha.
Gdy mówię o siostrze, zawsze czuję się poruszony…
Bóg dał człowiekowi dwie istotne rzeczy: wolność i cielesną niepodzielność. Wiadomo, że przeważnie człowiek rodzi się zdrowy. Sam się niszczy i sam powoduje większość chorób. Szczęki grzechu są śmiercionośne, jak powiada apostoł Paweł. Tak więc sami tworzymy problemy, zarówno cielesne, jak i psychologiczne oraz finansowe, albowiem nie powierzyliśmy się Bogu. Dlaczego? Być może powinniśmy odświeżyć nasze zasady, znów zacząć wieść naturalne życie? Ostatecznie, czy człowiek urodził się, żeby konstruować bomby, budować hiperluksusowe auta, mercedesy, jaguary i rolls-royce’y, czy żeby uprawiać przydomowy ogród, czytać i pisać książki bądź rozmawiać z uczonymi ludźmi? (Którzy to uczeni niestety znajdują się już na marginesie).
Wolność ruchów, inicjatywa, wolna wola: Alfa i Omega. Tego nas nauczył Chrystus. To nam przekazał za pośrednictwem Nowego Testamentu.
Migawka z sobotniego poranka w kawiarni Neon: dziewczyna piękna jak z obrazka, około dwudziestu pięciu lat, chodzi z siedemdziesięciolatkiem. Czego od niego chce? Z pewnością go wydoić. No dobra, nie powiem, są też kobiety, które gustują w starszych, ale niech różnica między nimi nie jest większa niż trzydzieści lat… A dziadzio był żywotny. Jedną ręką trzymał espresso, a drugą ją macał. W publicznym miejscu! To są tak zwane „obleśne staruchy”. Może i jestem średniego wzrostu, ale dbam, by mój umysł pracował, a czytanie znacząco przyczynia się do tego, choć niestety z powodu cukrzycy bardzo szybko się męczę. Gdybym miał dyplom, wszystko byłoby inaczej.
Wziąłem dwie znakomite książki: Wizyta duchownego u chorego świętego Nikodema Hagioryty i Słowa do modlitwy świętego Grzegorza z Nyssy, ale nie mogę czytać więcej niż trzy strony naraz, i to przymuszając się. Gdy wieczorem padam do łóżka, czuję potworne zmęczenie i chcę się uspokoić, zrelaksować, by nikt do mnie nie mówił, zanim słodko oddam się w objęcia Morfeusza. Oczywiście najpierw się modlę, kładę dłoń na sercu i proszę: „Boże mój, miej pod swoją opieką moją rodzinę, a mnie daj spokój i pogodę ducha”. Pragnę w końcu pogodzić się ze sobą samym. Gdy pogodzisz się ze sobą samym, rozumiesz już, kim jesteś, i albo lądujesz, albo wznosisz się do lotu, mówiąc: „Teraz mogę polecieć szybowcem, wykonywać jastrzębie manewry nad morzami i górami, bez narażania życia”.
Chcę się wyciszyć, zapomnieć o stresach, bankach, pracy, Czorcie, Omleciarze, Eumorfii i całym jej łajdactwie.
Gdybym miał się ożenić, chciałbym kobietę koło trzydziestki piątki, skromną i nieubierającą się „ekstrim”. Czegoś takiego bym nie chciał. I to w głębi serca dlatego, by nie stała się bardzo piękna i prowokacyjna, tak by wszyscy mówili: „No proszę, nieudacznik wziął sobie babkę ze wszystkimi zaletami”.
Wolałbym jakąś Francuzkę (najlepiej z Paryża). Sądzę, że do francuskiej krwi pasują Greczynki, podobnie jak Francuzki do Greków. Byłoby najlepiej, gdyby ślub odbył się w Paryżu, ale to wiązałoby się z wieloma wydatkami. Poza tym nie wiem, czy moi krewni mogliby pojechać. Ale tutejszy rosyjski kościół też jest w porządku. Przystrojona kwiatami sala, dwóch kapłanów i chór kobiet o pięknych głosach, śpiewający rosyjskie hymny w stylu bizantyńskim. Po ślubie prawdziwe tradycyjne wesele z rodzinną orkiestrą z Karditsy. Byle nie przeciągać. Żebym ja też mógł nacieszyć się panną młodą. Ona zaś mną. Podjąłem bowiem decyzję: już więcej nie pójdę do łóżka z kobietą przed ślubem. Niechaj wiodę żywot skromnego mnicha. Bóg widzi wszystko, a gdy się pysznię, karze mnie. Muszę być bardziej powściągliwy.
Jak mi kiedyś powiedziała moja młodsza siostra: „Noś ubrania na swoją miarę”. Miała rację. Nie mogę nosić butów w rozmiarze trzydzieści osiem ani generalskich galonów. Ani ze mnie generał, ani dzieciak na małe buciki.
Chciałbym normalnego życia, takiego, jakie wiódł mieszczanin w latach dwudziestych lub trzydziestych. Z wygodnym i ciepłym domem. Z kamienia. Ewentualnie mógłby się tam znajdować fortepian. I słuchalibyśmy sobie rodzinnie wiadomości z radia, wybornie i wspaniale. To dla mnie święta pora dnia. Jedlibyśmy bez słowa. Tak jak czynią to starcy na Świętej Górze. Z taką różnicą, że cała nasza uwaga – zamiast w stronę mnichalektora czytającego opowieści – byłaby zwrócona w kierunku poważnego prezentera wiadomości (nie zaś jakiegoś stronniczego dziennikarza). Informacja to rzecz święta. Niezależnie od tego, że w Grecji zdewaluowała się i stała się teatrem, zresztą bardzo kiepskiej jakości. Zmieniła się w show-biznes. Niestety.
Chciałbym żyć w epoce Dionisisa Papajanopoulosa, w czasach Wasilisa Logothetidisa. Jakże chciałbym być sąsiadem Jeorgii Wasiliadou*****. Siadywalibyśmy na jej werandzie (ona w chuście, z rubinową szminką na ustach, a ja w szlafroku) i pilibyśmy kawę. Woda nie ogrzewałaby się, byłaby zawsze chłodna, a konfitura figowa pięknie by pachniała.
Moja starsza siostra zawsze była surowa. Gdy zaczęły się rozmowy telefoniczne z Eumorfią, wpadła w furię. Zrozumiała, dzięki kobiecej intuicji, że tamta chciała mnie złapać w sidła, więc pragnęła mnie ochronić. Ja jednak wówczas nie byłem w stanie dopuścić tego do świadomości, miłość zmąciła mi rozum. Gdy pojechałem do Londynu, by dla rzeczonej znaleźć mieszkanie, jej matka zadzwoniła do moich bliskich i poprosiła o mój numer komórki. Nikomu nie powiedziałem, dokąd jadę, moja siostra dowiedziała się od niej i się wściekła.
„Nie wiedzieli, po co tam jedziesz? Co cię, do licha, napadło, że szukasz mieszkania dla ich córki? Masz za dużo pieniędzy, Chrisowalandisie? Całkiem ci odbiło?”, wrzeszczała do telefonu, a ja nie odezwałem się ani słowem.
Nie chcę już pamiętać tych gorzkich chwil, momentów destrukcyjnej miłości w dzielnicy Pangrati. Pragnę wymazać je z pamięci.
Teraz moje życie się zmieniło, ale przez tyle lat obracało się wokół burdeli. Zawsze polowałem na piękne kobiety i sądziłem, że uda mi się je zdobyć. To jednak nie do zrobienia; sprawa (teraz to pojąłem) wymaga wielkiej maestrii, a mnie jej brakuje. Jedynie za pieniądze mogę otrzymać taki komfort. Jaki tego powód? Winny jest mój wygląd. Nie noszę szykownych ubrań, nie używam perfum, nie mam przyjaciółek latawic, dziewczyn, z którymi sobie miło gawędzisz, a potem ci mówią: „Zakręciło mi się w głowie”, i proszą, żebyś je zabrał samochodem do domu, jednak po drodze zbaczacie do hotelu i wszystko miód-malina. Ja zaś w sytuacji, w jakiej się znajduję, nie mam ani samochodu, ani pieniędzy na hotel.
Przyśnił mi się pan Grigoris, mój dawny przełożony w Anathesi. Bardzo mnie kochał, pozwalał mi wcześniej wychodzić z pracy, dawał mi kieszonkowe, kupił mi szachy, tryktraka i chińczyka.
„Ty jesteś dzieciakiem”, mawiał mi, „a dzieci powinny się bawić. Nauczyciel uczy, igumen przewodzi, pasterz pasie, a dziecko się bawi”.
Pamiętam, na krótko przed śmiercią przyszedł mnie odwiedzić i włożyłem mu po kryjomu do kieszeni dwadzieścia tysięcy. Był bezrobotny od dłuższego czasu, a ostatnio żył z lichej renty inwalidzkiej, bo chorował na raka. Ten, który niegdyś był władcą i pomagał wszystkim będącym w potrzebie.
Gdy go wspominam, zawsze sobie mówię: „Gdzie jesteś, panie Grigorisie, ze swoimi kalamburami i żartami? To ty nauczyłeś mnie fachu (był najwybitniejszym ekspertem w naszej branży), ty mnie wiele nauczyłeś. Gdzie teraz jesteś?”.
Pogrążyłem się w wielkim smutku, gdy umarł, całe dnie płakałem. Niestety, dowiedziałem się o tym miesiąc później. I w owej chwili poczułem, jakby ktoś rozdarł mi serce, zabrał kawałek mnie i odszedł na zawsze. Jak latawiec unoszący się wysoko w Postny Poniedziałek******, na który spoglądasz w górę, a jeśli w pewnej chwili pęknie linka, on nie opada, ale wznosi się jeszcze wyżej i tracisz go z oczu; tak właśnie jakaś ręka ucięła linkę i pan Grigoris odszedł daleko, na zawsze. Chcę go spotkać w innym życiu. Ewangelia powiada, że sprawiedliwi powstaną i będą śpiewać psalmy przed Bogiem. Może obaj będziemy psalmistami w chórze Najwyższego i będziemy śpiewać Hosanna, wszyscy razem, z aniołami i świętymi.
Gdy idę do kościoła, zawsze go wspominam: „Za spokój duszy skromnego sługi Bożego Grigorisa” – i za każdym razem czuję to samo ukłucie w sercu.
Myślę, że czcząc jego pamięć, nie muszę zmieniać pracy, ale jak dobry żołnierz powinienem tkwić na blankach, jako jego prawdziwy uczeń powinienem mieć za bezcenny amulet duchowe wartości, które od niego otrzymałem. Jak bankier, któremu powierzyłeś biżuterię wielkiej wartości, nie oddaje jej nigdzie, ale strzeże jak oka w głowie, tak też i ja tego, co otrzymałem od pana Grigorisa, nie oddaję, ale trzymam, by być jakby duchowym bankierem drukarstwa i działalności wydawniczej w Grecji.
Chciałbym mieć dzieci z trzech powodów: po pierwsze dlatego, że Bóg powiedział: „Mnóżcie się i napełniajcie ziemię”, po drugie, żeby się o mnie troszczyły, gdy będę stary, i po trzecie, żeby sprawić radość moim rodzicom. Tak bardzo pragnęliby mieć wnuki, które mógłby im dać ich syn. To jedyne, co mogę im dać, skoro aż do pięćdziesiątki nie udało mi się zaoferować im pieniędzy. Niestety. Dotychczas miałem dla nich jedynie zgryzoty, chciałbym im w końcu sprawić trochę radości.
Chciałbym mieć tyle dzieci, ile mi Bóg da. Gdybym miał możliwości finansowe, nie przeszkadzałoby mi mieć trójkę, czwórkę, a nawet piątkę. I miałbym duży dom, byśmy wszyscy razem mieszkali – nawet gdy dzieci dorosną, po to, by mi nie powiedziały: „Tatusiu, do widzenia”, tak jak i ja nie zrobiłem tego swojemu ojcu, i nie chciałbym, żeby Wszechdobry dał mi taki kielich goryczy. Chciałbym, by mieszkały razem ze mną i słuchały rad swojego szalonego tatusia – oby tylko nie wyjechały daleko. Bardzo by mnie to zmartwiło. Chyba że miałbym pieniądze i wysłał je na studia zagraniczne. Wówczas jeździłbym raz w miesiącu, by się z nimi zobaczyć. Później one wracałyby do bezpieczeństwa ojcowskiego domu. Zawsze rodzic pragnie mieć swoje dzieci przy sobie.
Wolałbym mieć chłopców niż dziewczynki, bo dziewczyny są trudniejsze do opanowania i robią, co chcą, ze swoimi ojcami. Znacznie trudniej jest okiełznać płeć żeńską niż męską.
Tak. Właśnie tak romantycznie mijałoby mi życie, odbywalibyśmy niekończące się spacery po ogromnych alejach Paryża. Siadalibyśmy w niezwykle eleganckich kawiarniach i restauracjach, gdzie panuje całkowity spokój, bo Francuzi rozmawiają przyciszonymi głosami, mają swoje maniery – trzymają się pewnych formuł (niezależnie od tego, że cichcem cię obrabiają). Siadywalibyśmy całą rodziną w jednym ze wspaniałych lokali dzielnicy Saint-Germain, zamawiałbym im, co tylko zapragną, płaciłbym i dawał sowity napiwek. Zasadniczo, bardzo bym chciał, by moje dzieci mnie kochały. Bezinteresownie.
Gdy byłem młodszy, w pracy winni mi byli jakieś pieniądze. Pewnego dnia mój ojciec mówi: „Pójdę jutro je odebrać”. Ja wcale nie chciałem, gdyż moi pracodawcy byli łajdakami i obawiałem się, że mogą zachować się wobec niego paskudnie i że zrobi mu się przykro – wówczas był jeszcze w okresie przed parkinsonem; udało nam się dzięki tabletkom i lekarzom. Ja mu mówiłem, żeby nie jechał, on nalegał, więc się wściekłem, trzasnąłem drzwiami i wyszedłem. Ostatecznie jednak poszedł i przyniósł mi pieniądze – to jest prawdziwy ojciec! Wtedy poprosiłem go o wybaczenie. Zresztą było to niemało pieniędzy: sto trzydzieści pięć tysięcy przed tyloma laty. Następnego dnia poszedłem do mojego spowiednika i pytam go, co mam robić. Odpowiedział mi: „Nie martw się, Bóg ci wybaczy”.
Z owych lat pozostał we mnie wielki żal, bo ten człowiek (że też nazywam go człowiekiem), ten człowiek, Czort, zużył mnie, pogrzebał mnie, moje najlepsze lata. Moje najlepsze jedenaście lat – aż okręt zatonął. Razem ze mną.
Pracowałem tam godzinami – sądziłem, i dalej tak uważam, że dobra książka jest jak dobry chleb. Dobry chleb wymaga dobrego przygotowania, dobrej jakości mąki, ale przede wszystkim dobrych piekarzy. Podobnie książka, która jest duchowym pożywieniem, nie może być powierzana jakiemuś cudzoziemcowi. Jednak teraz już wszyscy ich zatrudniają – są tańsi. Wygląda to tak: idziemy sobie do drukarni, a tu robotę od klienta przejmuje jakiś Albańczyk – automatycznie upada wtedy image firmy i produktu. Nie można powierzać pracy komuś, kto nie ma z nią związku. Drukarstwo to tradycyjny zawód, niegdyś przekazywany z pokolenia na pokolenie. Teraz wszędzie zaszły zmiany: w pracowniach, drukarniach i introligatorniach. Czuję się parszywie; święte miejsce, takie jak to związane z książką, nie może być osaczone przez jakieś plemię ludzi, którzy nie mają i nie będą mieć – przynajmniej przez następne sto lat – żadnego związku z książką. To łupieżcy. Przyszli, by wyszarpać handlowy kawałek i zarobić pieniądze. Jednak książka nie jest wyłącznie produktem handlowym, nie jest biustonoszem czy szynką.
Mój ojciec w latach młodości był bardzo dumny jako prawdziwy żołnierz. Dowódca. Gdy zaczęły się pierwsze problemy ze zdrowiem, zabronił nam przychodzić do szpitala na wizyty. Czuł się jak zraniony orzeł i nie chciał niczyjej litości.
Nie sądzę, by wierzył w to, że w wielkiej potrzebie zachowałbym się wobec niego tak dobrze. Gdy w pewnej chwili powiedziałem mu: „Ojcze, gdy byłem młody, nic dla ciebie nie zrobiłem”, odpowiedział mi: „Nie szkodzi, ale robisz teraz, gdy cię potrzebuję”.
Mój pierwszy kontakt z grzechem rozpusty zdarzył się, gdy miałem około siedemnastu lat, w pewnym burdelu na rogu ulic Menandrou i Peireos. Dokładnie naprzeciw znajdował się przystanek autobusowy. Zobaczyłem otwarte okno i kobietę na parapecie opartą na łokciu. Obok niej filiżankę kawy i doniczkę pełną kwiatów. Dziewczyna skinęła do mnie, jakby pozdrawiając, a gdy zrozumiała, że wzbudziła we mnie ciekawość, rzuciła: „Nie wpadniesz do mnie na pogawędkę?”.
Bardzo chciałem pójść, ale miałem swoje wątpliwości. W końcu wszedłem z biciem serca. Wcześniej słyszałem od innych chłopaków, że burdele to raj na ziemi; ja też chciałem go doświadczyć. Wtedy nie miałem kompleksów, nie byłem taki gruby.
Otwiera mi pani koło pięćdziesiątki, nie zaś dziewczyna przy oknie. Wiedziałem, że była to tak zwana burdelmama, mimo wszystko bardzo słodka kobieta. Zaprowadziła mnie do pokoju, gdzie czekała inna. Śliczniutka brunetka. Bardzo się wstydziłem, ale pozwoliłem, by mnie rozebrała. Myślałem, że najpierw ma mnie umyć, a potem zrobimy to, o czym opowiadali moi przyjaciele. Ona jednak nieustannie mnie pieściła i mówiła do mnie tak słodko, jak jeszcze nigdy w życiu nie słyszałem. Niestety, nie wytrzymałem, zanim do czegoś doszło. Czułem, że zrobiła to celowo, aby skończyć tak szybko, jak się da, i więcej moja noga tam nie postała.