Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Autor – wieloletni dyrektor Muzeum Literatury im. A. Mickiewicza w Warszawie – wspomina przyjaciół, znajomych i ludzi, z którymi zetknął go los. A ma o czym pisać, bo byli wśród nich wybitni pisarze, artyści, naukowcy czy politycy. Z poczuciem humoru, ale i refleksyjnie, często bardzo subiektywnie opowiada między innymi o Witoldzie Gombrowiczu, Czesławie Miłoszu, Zbigniewie Herbercie, Jerzym Giedroyciu, Juliuszu Wiktorze Gomulickim, prof. Julianie Krzyżanowskim, Stefanie Kisielewskim, Zygmuncie Mycielskim.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 367
Opracowanie graficzne: Andrzej Barecki
Opracowanie indeksu: Tadeusz Nowakowski
Korekta: Jolanta Spodar
ISBN 978-83-244-0410-0
Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2015
Copyright © by Janusz Odrowąż-Pieniążek
Wydawnictwo dołożyło wszelkich starań, aby ustalić autorstwo i skontaktować się z autorami wszystkich zdjęć zamieszczonych w książce. W odosobnionych przypadkach okazało się to niemożliwe. Dlatego właścicieli praw do zdjęć, z którymi nie zostały podpisane umowy, prosimy o pilny kontakt z sekretariatem wydawnictwa.
Wydawnictwo Iskry
al. Wyzwolenia 18
00-580 Warszawa
tel./fax 22 827 94 15
www.iskry.com.pl
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
„Błagam, tylko nie profesor” jest to zwrot używany przeze mnie często i coraz częściej, od dłuższego bowiem czasu, a konkretnie od objęcia stanowiska dyrektora Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie, co nastąpiło 1 kwietnia 1972 roku, zaczęto adresować do mnie koperty „Prof. dr”, a co poniektórzy dodawali jeszcze „hab.” na wszelki wypadek. Zostałem w ten sposób profesorem kopertowym, jak kiedyś w swoim czasie ci, którzy mieli pretensje do tytułu hrabiowskiego, nie będąc takowymi, zostawali więc hrabiami kopertowymi i to musiało ich kontentować. Miałem z tym zabawną historię. Uczestnicząc kiedyś w jakiejś sesji Mickiewiczowskiej na Uniwersytecie w Grodnie, powiedziałem tamtejszej kierowniczce katedry polonistyki i organizatorce konferencji, że jestem profesorem tylko kopertowym, chwilę później wysłuchałem jej przemówienia inauguracyjnego, w którym wśród innych profesorów zwyczajnych i nadzwyczajnych przywitała także „profesora kopertowego”, piszącego te słowa.
Dziwnie jakoś do tytułów akademickich, zdobywanych coraz to wyższych w pocie czoła, nie miałem nabożeństwa, wykładowcą być nie zamierzałem, ale pracę polonistyczną, naukową lubiłem dla niej samej i coś jednakowoż na tym polu zdziałałem. Może niewesołe doświadczenie z magisterium, którego nie pozwolono mi zrobić z braku miejsc (w stalinowskich czasach stale o tym braku miejsc byłem informowany ustnie i pisemnie), torpedowane przez kilka lat przez postępaków zgromadzonych wokół Stefana Żółkiewskiego, którzy wcale takimi tępakami nie byli, tylko w owym czasie zajadłymi stalinówkami (bo były to zwykle panie, przyszłe kandydatki nauk), na Uniwersytecie Warszawskim sprawiło, że z tym stanem rzeczy musiałem się pogodzić. Jeździłem zresztą przez rok na KUL na seminarium profesora Czesława Zgorzelskiego, ale było to zbyt trudne, jeździć do Lublina co tydzień na dwa dni.
W Warszawie Andrzej Walicki ulokował mnie na pierwszym roku rusycystki na UW, co chroniło mnie od poboru do Ludowego Wojska Polskiego. Wydział ten szczególne ma zasługi w dziele rusyfikacji i bolszewizowania swoich studentów. Magisterium na polonistyce uzyskałem wreszcie w roku 1960 po powrocie z dwuletniego pobytu we Francji [Żeby było zabawniej, za pracę magisterską uznano mi wstęp do opracowanego przeze mnie tomu Gustawa Zielińskiego Kirgiz i inne poezje, wydanego przez PIW w 1956 roku, a przygotowanego przeze mnie rok wcześniej. Ale wtedy miejsc ciągle jeszcze brakowało. – przyp. aut.]. Przywiozłem stamtąd dużą część Rejestru listów skierowanych do Mickiewicza, przechowywanych w Muzeum Mickiewicza – Bibliotece Polskiej w Paryżu. Pracę nad nim ukończyłem w 1964 roku, w czasie następnego pobytu w stolicy Francji, a wydałem w Ossolineum w 1968 roku.
Ale w roku 1963 ukazało się w Czytelniku pierwsze wydanie moich Opowiadań paryskich (wydania następne nieco później poszerzonej książeczki nosiły tytuł Cocktail u księżny Georgijew), które zostały bardzo dobrze przyjęte zarówno przez krajowy Olimp literacki (Dąbrowska, Iwaszkiewicz), jak i emigracyjny (Wierzyński, Gombrowicz), a także przez krytykę krajową. Złośliwościami Henryka Berezy za bardzo się nie przejąłem, bo jego sądy ceniłem niezbyt wysoko. Nie ja jeden zresztą, choć chodził on po Warszawie w glorii Wielkiego Krytyka. Pamiętam ostatnią moją rozmowę z Konstantym Jeleńskim w paryskim metrze linii Vincennes-Neuilly, kiedy z Berezy, mówiąc bez ogródek, szczerześmy sobie dworowali.
Po Opowiadaniach paryskich przyszły równie dobrze przyjęte książki następne, ba, Party na calle Guatemala uznana została przez Radio Wolna Europa za najlepszą książkę wydaną w Polsce w 1974 roku. Po debiucie prozatorskim przyszedł debiut poetycki (Teoria fal, WL, 1964), choć nie były to wiersze, a proza poetycka. Wprawdzie w Instytucie Badań Literackich, gdzie pracowałem etatowo, choć najpierw półetatowo od roku 1956, otworzono mi przewód doktorski, ale na doktoracie nie bardzo mi już wtedy zależało. Kiedy zaś zostałem dyrektorem Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza, wolałem już się zająć sprawami konkretnymi, jak sprowadzanie z zagranicy ważnych archiwów Mickiewiczowskich (zbiory Józefa Mickiewicza i Goreckich z Paryża, Begeyów z Turynu itd.), jak również współczesnych pisarzy emigracyjnych (Stanisław Baliński, Jan Brzękowski i wielu innych), o czym w tej książce mimojazdem piszę. Już od roku 1954 sekretarzowałem komitetowi redakcyjnemu wydania jubileuszowego Dzieł Mickiewicza, a od 1959 wydaniu krytycznemu pod redakcją profesora Konrada Górskiego. Redagowałem też „Blok-Notes Muzeum Literatury” – kilkanaście grubych tomów, a przez dwadzieścia osiem lat rocznik „Muzealnictwo”.
Pamiętam, że kiedy raz, bodajże w roku 1958, pisałem do Paula Cazina, który uważał się przede wszystkim za pisarza, a potem dopiero tłumacza i polonistę, rozpoczynając „Wielce Szanowny Panie Profesorze”, otrzymałem taką odpowiedź: „Precz z tytułem profesorskim. Niech będzie Mistrzu, Panie Pawle, byle co innego”. A napisał to pisarz, który miał podstawę, aby go profesorem jednak tytułować.
Są więc w tej książce zapiski nie profesorskie, zebrane z różnych lat i różnych ludzi dotyczące, jak by powiedziano w XIX wieku „różnej szerści i nabożeństwa”. Dotyczą one jeszcze moich lat szkolnych w powojennym Gimnazjum i Liceum im. Długosza we Włocławku, po ostatnie lata dyrektorowania w Muzeum Literatury, co przyniosło mi zręczność poznania wielu ciekawych ludzi, w tym dziwaków, wśród nich osób dosyć porządnych, jak i takich może nie za bardzo. Ale większość to ludzie zasłużeni, o których szerzej wiadomo może niewiele, a wartych przypomnienia z czasem i wypomnienia im tego i owego, stąd pochodzi podtytuł książki Wypominania i anegdoty, bo bez anegdot, jak już dawno temu stwierdził Chamfort, obejść się trudno.
Jako że mam się nie bez podstaw za mickiewiczologa, musiało znaleźć się w książce coś o Mickiewiczu za życia i po śmierci. Skoro już jesteśmy teraz przy Wielkiej Emigracji, przytoczę właśnie anegdotę – co do jej autentyczności nie jestem przekonany – podobno z jakiegoś listu jednego emigranta do drugiego: „Wczoraj byłem na wieczorku u księcia Adama w Hotelu Lambert: Chopin grał, Mickiewicz improwizował, nudy jak zwykle”. Pasuje to jak ulał do fragmentu listu Adama Gurowskiego, który w książce po raz pierwszy cytuję z rękopisu. Tam znów chodzi o udział Mickiewicza w polskim wieczorze w rocznicę wybuchu powstania listopadowego u generała Lafayette’a.
Ale generał Lafayette to postać zanurzona najgłębiej w odmętach historii, mniejsza już odległość w czasie dzieli nas od obecnych w książce moich rozmówców, jak urodzonego w 1869 roku gubernatora Émila Merwarta, towarzysza Pierre’a de Brazza w zdobywaniu dla Francji Afryki Równikowej, czy urodzonego w 1870 roku Aleksandra Osińskiego (mego ciotecznego pradziadka), który kiedyś długo rozmawiał z Leopoldem Tyrmandem na moich imieninach. Poznałem wprawdzie starszego od nich o piętnaście lat Ludwika Solskiego, urodzonego przecież jeszcze za życia Mickiewicza, gdy mu dziękowałem na deskach włocławskiego teatru za rolę Ciaputkiewicza w Grubych rybach Bałuckiego w imieniu młodzieży (1948 rok), ale nie miałem o nim nic szczególnego do napisania, może tylko to, że stojący koło nas aktor Stoma powiedział do mnie „w rękę go”, co uczyniłem.
W poważnym wieku był może jeszcze rzeźbiarz Izaak Jakowlewicz Itkind (urodzony w 1871 roku, poznałem go w Ałma-Acie w roku 1964) na podstawie „donosu standardowego” aresztowany w roku 1938 w Moskwie i zesłany; czy urodzony w 1876 roku Adam Grzymała-Siedlecki, którego poznałem jeszcze w czasie wojny, a potem po wojnie odwiedzałem parokrotnie w Bydgoszczy. Miałem jeszcze za jego życia program o jego książce w telewizji na jedynym istniejącym wtedy w Polsce kanale. Inni bohaterowie moich opowieści byli już nieco młodsi, mój Mistrz profesor Julian Krzyżanowski (urodzony w 1892 roku) był w wieku mojego ojca, zaś Witold Gombrowicz, Jerzy Giedroyc, Juliusz Wiktor Gomulicki czy Czesław Miłosz, a wreszcie Stefan Żółkiewski byli to ludzie młodsi o lat kilkanaście czy dwadzieścia, tego ostatniego oceniam może dla niego nie najkorzystniej. Są tu i jeszcze młodsi. Ludzi z mojego pokolenia, które „jeszcze żyje”, choć wymiera na potęgę, nie ma tu wielu, a z pokolenia, które „ciągle jeszcze żyje” i przekracza dziewięćdziesiątkę, jest jej wielki przedstawiciel, Zbyszek Herbert, nieżyjący już od piętnastu lat. Z młodszego pokolenia też nieżyjący się znalazł, bo na to zasłużył.
Chciałbym tu podziękować Panu dyrektorowi Iskier Wiesławowi Uchańskiemu najpierw za zachętę do książki tej napisania, a potem za propozycję w Iskrach jej wydania.
W latach 1957–1959, gdy byłem w Paryżu, spotykałem się często z Alfredem Aberdamem. Rozmówcą był ciekawym, a mieszkając w Paryżu od roku 1923 (z okupacyjną przerwą w Szwajcarii), opowiadał wiele o czasach międzywojennych. Codziennie przesiadywał na Montparnassie w Selekcie, co było kontynuacją jego przedwojennych zwyczajów. Znał osobiście wielu sławnych artystów, opowiadał mi kiedyś o dziwactwach Tadeusza Makowskiego. Sam należał do pokolenia malarzy, którzy w czasie albo zaraz po pierwszej wojnie światowej ściągnęli z różnych krajów do Paryża, by stworzyć tam École de Paris, szkołę, która szkołą nie była, a jej przedstawiciele hołdowali kierunkom często zupełnie przeciwnym. Wydała jednak kilku malarzy wielkich, kilkudziesięciu znakomitych, a kilkuset – nieprzeciętnych.
Alfred Aberdam urodził się w roku 1894 we Lwowie, tu ukończył gimnazjum. W latach 1913–1914 studiował malarstwo w Monachium, jako żołnierz austriacki był na froncie, a dostawszy się do niewoli, przebywał kilka lat na Syberii, w Irkucku, po trosze – jak mówił – jako jeniec austriacki, a po trosze, działając z wolnej stopy. Było tam wtedy wielu malarzy uciekinierów, dziś bardzo znanych, urządzali ciekawe wystawy.
Gdy przyszli bolszewicy, został mianowany przez komisarza od kultury dyrektorem muzeum, które dopiero miało powstać. Gdy powstało, przychodziły do niego tłumy ciemnych ludzi, w tym widział tryumf rewolucji. Jednakże gdy po pewnym czasie chciał jechać do Moskwy, aby ukończyć studia i powiedział o tym komisarzowi, ten zagroził mu rewolwerem – jednak po tygodniu sam mu to zaproponował.
W Moskwie zastał bałagan. Za sprzedane futro kupił sobie dwa duże pierogi. Potem dotarł do Leningradu i tu wyjechał jako Niemiec przez Helsinki i Szczecin do Berlina i Wiednia. W roku 1920 znalazł się w Krakowie i rozpoczął studia na Akademii Sztuk Pięknych u Tadeusza Axentowicza. W roku 1922 przeniósł się do Berlina, gdzie uczył się w pracowni A. Archipenki, a w roku 1923 zamieszkał w Paryżu, gdzie zmarł czterdzieści lat później, w grudniu 1963.
Lata dwudzieste to wyłanianie się wielkich indywidualności malarskich: Vlaminck, Derain, Dufy i inni wskazywali drogę młodszym, którzy stawali przed wyborem stylu: postimpresjonizm, kubizm, surrealizm... Aberdam nie stanął nigdy po żadnej stronie. Kiedy oglądałem jego pracownię, królowały w niej obrazy jednorodne. Wczesne jego obrazy (ich reprodukcje można znaleźć w „Wiadomościach Literackich” z roku 1927 czy w „La Pologne Littéraire” z roku 1934 z okazji wystaw Aberdama w Krakowie i Lwowie) łączą często postimpresjonizm – najbliższy może wówczas artyście – z ekspresjonizmem. Nie to jednak było najważniejsze.
– Interesują mnie tylko zagadnienia czysto malarskie – mówił mi Aberdam. – Prace moje nie mają żadnych ambicji przedstawieniowych – dlatego ich nie tytułuję.
Barwa istotnie grała w obrazach Aberdama najważniejszą rolę: czysta, głęboka, chwilami grawitująca ku szarościom Corota, gdzie indziej przechodząca w ultramaryny i brązy. Waldemar George, znany krytyk sztuki, z okazji wystawy paryskiej w roku 1949 zestawiał Aberdama z genueńczykiem Magnasco, wiążąc malarza – może nie bez racji – z barokiem. Harmonia kompozycji, kolor, rembrandtowskie traktowanie światła przy ulubionych tematach: koncert, bal, taniec – oto Aberdam do roku 1952. Następne wystawy (Paryż 1955 i 1956, Londyn 1961 i Tel Awiw 1962) pokazały innego już Aberdama. Płótna przywiezione z podróży do Izraela (1952) były czymś nowym – uderzają syntetycznym spojrzeniem na związek człowieka z krajobrazem: charakter żydowskiego tłumu na tle pejzażu, architektury.
Następny etap to zwrot ku konstruktywizmowi. Kompozycje nabierają ostrości, postacie zostały wtopione w niezrozumiały mechanizm, który same tworzą, kobiety i dzieci wyprowadzane z ciemności, a może wprowadzane do pieców krematoryjnych. Przezwyciężenie tego mechanizmu to zagadnienie rytmu – wyrażają je konie, szeregi koni, centaurów, kompozycje rytmicznie rozczłonkowane stają się podobne do fryzu. Potem centaury, konie, półludzie przestają być statyczne, dostają skrzydeł, walczą, wreszcie wzlatują. Obrazy stają się dynamiczne, zbliżają się do abstrakcji, lecz nigdy nie przekroczą tej granicy. Myślę, że zagadnienia malarskie zetknęły się w tym momencie z pytaniami, które stawiał przed sobą świat ówczesny.
Przy wyjeździe z Paryża (jesień 1959) dostałem od Aberdama nieduży olejny obrazek utrzymany w owych szarościach, rysunek kompozycji z dedykacją i mój rysunkowy portrecik. Na aukcjach w Polsce można się dziś natknąć na obrazy Aberdama o nawet niewysokiej cenie wywoławczej. Są to jednak wszystko obrazy przedwojenne, które o prawdziwym wymiarze malarstwa pojęcia nie dają. Takich szukać trzeba dzisiaj w kolekcjach zagranicznych.
Andrzejewskiego osobiście jeszcze nie znałem, gdy byłem na jego spotkaniu autorskim w roku 1947, uczyłem się wtedy w szkołach we Włocławku. Czytał któryś z rozdziałów swojej nowej powieści Zaraz po wojnie, którą potem – jako prenumerator Klubu Dobrej Książki – dostałem w roku 1948 z Czytelnika pod tytułem Popiół i diament. Autora poznałem dopiero po latach dwudziestu dwóch.
Otóż 2 maja 1969 roku poszedłem zjeść obiad do Bristolu, ale że nigdzie nie mogłem znaleźć żadnego wolnego stolika ani normalnego czteroosobowego, ani jakiegoś większego, siadam ja więc ostatecznie przy stole nakrytym na osiem osób. Siadam, patrzę, a naprzeciw siedzi Andrzejewski z Andrzejem Mencwelem. Po chwili Mencwel podchodzi do mnie, mówiąc, że Andrzejewski chce mnie poznać i prosi, żebym przysiadł się do nich. Właśnie kończyli półlitrówkę. Andrzejewski miał ujmujący sposób bycia, oko jasnoniebieskie, blade. Zaczyna od tego, że on by nigdy sam nie usiadł przy stoliku ośmioosobowym – muszę być jednak odważny! Zaraz pyta, czy jego Apelację czytałem i czy to rzeczywiście takie niedobre. On to pisał szybko, w klinice Ałapina, wszystko prawdziwe, dziś bohater ten jest w stanie całkowitego rozkładu. Sam Andrzejewski przechodził wtedy kurację odwykową i siedział w pokoju z czterema osobami, co mu – czego sobie kiedyś zupełnie nie wyobrażał – zupełnie nie przeszkadzało i szybko całą Apelację napisał. Pyta, czy wedle mojej opinii dobrze robi, drukując w „Kulturze” paryskiej, ja, że oczywiście odcina sobie tym drogę do krajowego czytelnika. On na to, że już przedtem mu ją odjęto, złożył Apelację w Czytelniku i dostał odpowiedź, że wedle umowy powieść jest objętościowo za mała! Ale teraz ma wreszcie poczucie, że wszystko może napisać.
Wspomniał potem, jak za czasów okupacji byli kiedyś razem z Miłoszem na Stawisku u Jarosława, a kiedy wracali, skakali do kolejki EKD. Wtedy były najlepsze czasy w jego życiu, okres okupacji właśnie, a później lata 1950–1953:
– Byłem wiceprezesem Związku, byłem posłem – tu naiwno przebiegły łyp okiem niebieskim.
Potem o pisarzach: o Dąbrowskiej, że była to kobieta tak namiętna, jak przedtem Orzeszkowa (te listy Orzeszkowej, te bileciki do carskich oficerów!). Dąbrowska miała przed wojną okres, kiedy zaczęła się ubierać jak Nałkowska w suknie w poprzeczne pasy i wyglądała jak z Chmielnej. Potem kochała się w jakiejś malarce, brzyduli, która nosiła – bo z Anglii tę modę przywiozła – krótkie pelerynki, w tym czasie i Dąbrowska w takich pelerynkach chodziła. A potem Kowalska – jej córka Dąbrowskiej nienawidziła. Kiedyś zadzwonił Andrzejewski i pyta Kowalskiej przez telefon, jak tam pani Maria się czuje, na to Kowalska:
– Ona nas wszystkich przeżyje!
Tam musiało być piekło! Potem mówi:
– Orzeszkowa, Żeromski, no i kto?... i kto...? Co pan myśli?
No to ja, wyczuwając sytuację:
– Chyba... Andrzejewski.
On:
– Jak to chyba. Na pewno!
Zjawili się potem Krzysztof Mętrak i Michał Sprusiński, przeszliśmy wtedy do barku przy windzie na tzw. harcerzyka. Kogoż ja w tym barku nie widywałem, od Maxa Frischa z fajką do Sartre’a z Simone de Beauvoir, któremu Lisowski stale zapalał papierosa, a barmanką była wtedy urocza pani Myka. Dawała na pewno najlepszą kawę w Warszawie. Tym razem był tu już Witold Wirpsza ze swoją ówczesną obsesją: znaczeniem polskiego Renesansu dla przeciwstawienia się Rosji, gdzie Renesansu nie było. Wpada i Marek Nowakowski umówiony tu z Wajdą w sprawie jakiegoś filmu, a potem chłoptyś jakiś, polonista, urodzony, jak powiedział, na przełomie 1947 i 1948 roku. Zastanawiałem się, jak można się urodzić na samym przełomie. Koledzy pytają Mencwela na stronie:
– Ale czy go ostrzegłeś o Jerzym?
Mają do mistrza stosunek wyraźnie pobłażliwy:
– On chce udawać młodego, ma sztruksowe spodnie.
Andrzejewski:
– Ale ze sztruksu francuskiego.
Mętrak:
– Ja z włoskiego.
Andrzejewski:
– Mętrak to jedyny krytyk przystojny, inni krytycy zawsze są pryszczaci, albo jacyś.
Na to Mencwel, wskazując na Andrzejewskiego palcem:
– To typowy okaz pisarza, którego gnębi niemoc zupełna.
Ale przecież Andrzejewski mi mówił, że ostatnio wrócił do Miazgi, niektórych jednak bohaterów musiał odmłodzić, bo czas posunął się już za daleko, ma kartoteki dla każdego bohatera itp. Nie była więc to niemoc zupełna.
Pojechaliśmy potem: Andrzejewski, Mętrak i jego pani, która na koniec zjawiła się w barku, w Aleje Ujazdowskie do SPATIF-u, bo od obiadu upłynęło już sporo czasu. Ostatecznie wylądowaliśmy w tym samym składzie w moim mieszkaniu na Uniwersyteckiej, bo miałem jeszcze jakiś dobry trunek na zakończenie wieczoru. Uniósł stąd Andrzejewski małą metalową figurkę – bo mu się spodobała – była to karykatura jakiegoś woźnicy, Murzyna w cylindrze, z rękami wyciągniętymi, bo kiedyś trzymały lejce. Wyraźnie powożący siedział kiedyś na koźle jakiegoś pojazdu z pierwszej połowy dziewiętnastego wieku.
Kiedy jakiś czas później byłem u Andrzejewskiego, woźnica Murzyn stał na jednej z półek oparty o książki, ale gdy po śmierci pana Jerzego (1983) wiele lat później zabieraliśmy jego bibliotekę i archiwum do Muzeum Literatury (dar dzieci pisarza), już jej tam nie odnaleziono. Nie było też stojącego na biurku zdjęcia Tomasza Manna palącego cygaro, które oglądałem, gdy pisarz pokazywał mi trochę zdjęć familijnych, w tym fotografię gabinetową w sepii dziadka macierzystego, Glinojeckiego, do którego istotnie niezwykle był podobny. Dał mi wtedy na pamiątkę jedno ze swoich zdjęć robionych przez zięcia z dedykacją: „Na pamiątkę. Już tylko starość i zmęczenie”, a także brudnopis wiersza pisanego w roku 1968 w Oborach, zresztą w kilku wersjach. Potem w tychże Oborach spotykaliśmy się prawie co roku w lecie, są tego ślady w jego Dziennikach. Woziłem go z panią Ireną Parandowską moim małym fiatem do Konstancina. Siadaliśmy najpierw w kawiarni Oktawia na Żeromskiego, nazwanej tak na cześć Oktawii Żeromskiej, pierwszej żony pisarza, ale podobno przez pomyłkę, bo właściciel sądził, że pani Anna Żeromska jest Oktawią. Ale pani Anna mimo to siadywała tam często na tarasie albo sama, albo z córką Moniką, bo mieszkały prawie naprzeciwko i popijały kawę.
Piątego czerwca 1981 roku spotkaliśmy go z żoną na lotnisku Okęcie, kiedy witano przylatującego samolotem z Londynu noblistę Czesława Miłosza, odwiedzającego Polskę po długich niewidzenia latach. O Nobla był jednak trochę zazdrosny, może nawet więcej niż trochę. Sądził, że nagroda powinna być podzielona pomiędzy Miłosza i jego samego.
Z Tadeuszem Bairdem dzieliłem małą kabinkę na statku „Mazowsze” podczas pierwszej po wojnie wycieczki morskiej na norweskie fiordy. Odbywała się ona od 7 do 15 lipca 1956 roku, a więc jeszcze przed Październikiem. Po drodze odwiedziliśmy Kopenhagę, Oslo, Bergen, Stavanger i ponownie Kopenhagę. W kabinie rezydowaliśmy w trzy osoby: Baird, ja i pewien młody człowiek, który, już w powrotnej drodze, wziąwszy plecak, zniknął w Kopenhadze. Statek był wyprodukowany na Węgrzech i miał służyć żegludze po Dunaju, ale wykryto zasadniczy feler: zanurzył się zbyt głęboko i okna kabin niższego poziomu znajdowały się pod wodą, dlatego były od wewnątrz dodatkowo przyśrubowane i zasłonięte. Duszno było do tego niebywale i ze spaniem mieliśmy trudności. Pamiętam głos Bairda w głębi nocy: – Panie Januszu, pan też nie śpi? Okropnie się męczę. Za to w ciągu dnia spał na pokładowym leżaku, każdy wprawdzie trochę leżakował, ale Baird spał niemal bez przerwy. Wiesław Górnicki, który, przeciwnie, bardzo był ruchliwy i czynny, działał, powiadamiał, organizował, puścił w obieg taki dwuwierszyk:
Tutaj śpi kompozytor, szanujcie tę ciszę, Bo jak się obudzi, symfonię napisze.
Byli podówczas na naszym pokładzie: Stanisław Lem z żoną, August Grodzicki z Blanką Monasterską, plastyczka Irena Kuran-Bogucka, pianiści bracia Łukaszczykowie, profesorowa Hryniewiecka, z którą było trochę kłopotu, bo była bardzo wymagająca, czy mocno romansowy śpiewak Mieczysław Wojnicki. W sumie sto dwadzieścia trzy osoby, w tym niski pan z wydatną szczęką – nadaliśmy mu ksywę „Szczęka” – oficjalny przedstawiciel, jak nam zakomunikowano, Urzędu Paszportowego (powiedzmy). A propos paszportu: przed wyjazdem do końca nie wiedziałem, czy pojadę, bo właśnie Urząd Paszportowy nie wydawał i nie wydawał paszportu dwóm osobom: piszącemu te słowa i – żeby było trudniej zgadnąć – Wiesławowi Górnickiemu, który był wtedy prezesem Oddziału Warszawskiego Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Kiedy go po czterdziestu paru latach spotkałem na Rynku Starego Miasta po jego jaruzelskiej epopei, a więc już jako pułkownika, i wspominaliśmy jakieś dawne wydarzenia, przypomniałem mu nasze oczekiwania wtedy na paszport do ostatniej chwili. Ale on tego właśnie zupełnie nie mógł sobie przypomnieć.
Odwiedziłem kiedyś tę znakomitą artystkę wprowadzony przez jej siostrę stryjeczną, panią Irenę z Berezowskich Morsztynkiewiczową. Ta w drodze powiedziała mi, że datę urodzin artystki, rok 1898, trzeba cofnąć o dobre kilka lat. Pani Jadwiga Kopijowska, towarzyszka Mai Berezowskiej w Ravensbrück, po jej śmierci chciała koniecznie stworzyć muzeum Berezowskiej w jej niedużym mieszkaniu na Mokotowie. Zabiegała, by był to oddział Muzeum Literatury. Niestety, nie leżało to ani w kompetencjach, ani w planach Muzeum, któremu dyrektorowałem. Jednak działania w tym kierunku podejmowano. Najpierw był więc lunch w tymże mieszkaniu z ówczesnym wicepremierem Zbigniewem Giertychem (spotkałem go kilka razy i zawsze przywitanie rozpoczynał od słów: „Rzadką mam okazję...”) i panem Stanisławem Janem Rostworowskim. Gdy i to nie odniosło skutku, zaczęły się do mnie telefony, a żeńskie głosy twardo żądały stworzenia muzeum Berezowskiej. Wreszcie spytałem, kto mówi i wtedy usłyszałem: „Kobiety Mokotowa”. Ja na to, że jestem chłopakiem z Ochoty, więc sprawa ta mnie nie interesuje. Ostatecznie spuściznę po Mai Berezowskiej przyjęło Muzeum Karykatury – co prawda był to niegdyś oddział Muzeum Literatury, ale wtedy już się usamodzielnił – mieszkanie zaś ostatecznie zajął podobno wnuk pani Kopijowskiej.
Kiedy toczyły się boje o muzeum Berezowskiej, zabrał głos na łamach prasy, nie pamiętam już gdzie, Witold Filler. Ubiegał się on wówczas o stanowisko dyrektora Muzeum Karykatury i stanął nawet do konkursu, ale bez pozytywnego rezultatu (poniekąd z przyczyny mej). Napisał więc Filler w jakimś piśmie zamiast pani Kopijowska pani Popijawska. Oczywiście pani Jadwiga była tym słusznie i formalnie oburzona.
Zastanawialiśmy się między swoimi, skąd Fillerowi przyszło do głowy nazwisko Popijawska. Czyżby była w Polsce jakaś miejscowość Popijawa, może nawet Popijawa Górna czy Dolna, ale po dłuższym namyśle chyba odgadliśmy – musiała gdzieś być Popijawa Wielka.
