43,99 zł
Blaga – Nad krainą upapraną węglem wschodzi niezdrowy świt. Wszyscy są pijani nowobogactwem, pieniędzmi, które wydają się być na wyciągnięcie ręki. Oto zbiorowy taniec – trans pełen bezwstydu, alkoholu i bezwzględności wobec słabych. Pegeery jak terytoria Komanczów – ziemie złudnej ciszy, która źle wróży. Przemoc jest wszędzie: na bankietach, bazarach, w wojsku. Język nie służy do porozumienia, tylko do pogrążania rywali. Mafi a bierze, co chce. Policja śpi na podmiejskich rewirach, budzi strach. Każdy chce się wyrwać, zarobić marki, uciec do świata pasteli, które wabią obietnicą lepszego. Garniturowcy robią kariery. Chcą być w grupie zwycięzców, pędzić beemkami po dziurawych drogach. Byle zapomnieć o peerelu jak o złym śnie.
Tylko że z czasem okazuje się, że sukces jest dla wybrańców, większość zostaje z niczym.
Spójrzmy na lata 90. bez wrogości, ale i bez taniego, ogłupiającego sentymentu. Na to wielkie kolorowe oszustwo. I powiedzmy sobie szczerze, my, którzy wierzyliśmy w turbokapitalistyczną Polskę: daliśmy się nabrać.
Począwszy od dziewięćdziesiątego odwrotka: sklepy kuszą pełnią. Przyszłość jako myśl o jednym porządnym przekręcie, który ustawi człowieka finansowo po kres dni. Otyli i brudni sprzedawcy mięsa zasiadający w przyczepach kempingowych i „szczękach” (moduł bazarowy, czyli buda). Wśród chabaniny jak nerony; w słodyczy starej krwi i waporze psucia się tego, co pod spodem podgniwa w ciszy. Towar uczciwie dzielą na świeży, „drugiej świeżości” i „możliwy” (zjadliwy dopiero po głębokim przesmażeniu). Nie widzi się zażenowania w leniwych ruchach rąk tych ludzi, gdy tłuką packami muchy wprost na schabach-podgardlach, a następnie biorą w paznokcie i rzucają trupy na podłogę. Wydaje mi się, że tak: nie jestem pewien, czy dzisiejszy wysublimowany i kierujący się metodą starannego wyselekcjonowania klient wielkomiejski wie, że taka zielona mucha mięsna po nagłej śmierci od uderzenia rozbryzguje się wkoło jak u wczesnego Tarantina i Rodrigueza. Rzeźnik wolnym ruchem schyla się po kawałek gazety, w którą pakuje towar, i obciera juchę z mięsa. Ktoś widział? To niech, kurwa, nie żre. Następny się napatoczy, kupi, zrobi schabowe i aż się obliże. Nie dziwi nic. Mówi się o tym „gospodarka rynkowa”. – fragment książki
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 168
Rok wydania: 2025
Osoby wymienione w książce zapewniam, że są fikcyjne.
Oprócz Alicji.
Dobrze się czuj, Alicjo.
Inwokacja do pieniędzy i pociągów
Byliśmy prostakami.
W roku dziewięćdziesiątym, wiosną, Wasyl zaznaje dobrego dotyku palcem bożym. Niby nic, gdy to się wydarza – Wasyl nagle ziluminowany, tępy rechot na sali. Dopiero dziesięciolecia, które nadchodzą, po trochu obnażają nam znaczenie tamtej chwili dla Polski.
Wasyl Trzechćwierciński mieszka u dziadków pod Wołominem. Coś tam jest nie tak z rodzicami – zdaje się, że wpierw go chcą, a później przemyśliwują sprawę na trzeźwo. Dziadek, szewc z zawodu, obdarowuje podrzutka mocnymi własnoręcznymi butami w typie armijnym. Babcia kupuje dżinsy firmy Pyramid. Amerykańska gałąź rodziny nadsyła bluzę z napisem „Niagara Falls”. I już, cały Wasyl.
Na komunię Wasyl dostaje złoty łańcuszek, który w dziewięćdziesiątym odsprzedaje chciwej babie z kantoru i skupu złota przy ulicy Wincentego. Następnego dnia zanosi do baby inny złoty łańcuszek, ukradziony babci – i mamy na piwo przy torach kolejowych. Siedząca za spawaną kratą w podziemiach hydroforni baba zakłada lipko, odczytuje próbę na złocie i dosłownie puszcza cienką strużkę śliny. „Carskie, synku”, mówi, wiedząc, że nic nie rozumiemy. Niestety, niedobrze się pije piwo z Wasylem, ze względu na uzusy językowe. Posiada słownictwo na poziomie pięćdziesięciu słów przy równoczesnym kolosalnym sierocym musie mówienia. Pięćdziesiąt, wliczając barbaryzmy, jakich zna pełno.
Podróżni z okien dalekobieżnych pociągów koloru khaki (występowały wówczas w jednym kolorze), stykający się z Wasylem jedynie przez krotochwilę potrzebną na roztrzask ciśniętej przez niego butelki, widzą modnie ubranego, przystojnego chłopaka o równym uzębieniu, uszczęśliwionego trafieniem w wagon. Bądź też – gdy Wasyl nie ma już szkła – jego pokazy bicia rumaka. Jest w tym jakaś wściekłość – dziś miłe panie psycholożki powiedziałyby „wzburzenie emocjonalne”. Jednak my, koledzy, znoimy się z chłopakiem, którego sagi przywodzą na myśl bezscenariuszowy i wyładowany onomatopeją teatrzyk kukiełkowy o biciu, piciu i wymiotowaniu, jaki urządzają czasem dorosłym dzieci alkoholików. Kurtyna z koca rozsuwa się w dużym pokoju i bach – świat przedstawiony jest zalany w pestkę.
Na tamtym świecie przebywa obecnie Wasyl Trzechćwierciński, z tego co się pobieżnie orientuję. Zastyga w młodym wieku i już nigdy się nie zestarzeje. Dziewięćdziesiąte są ostatnią nowoczesnością, jakiej świadkuje. Na szczęście zdąża w życiu kochać szaleńczo: pieniądze, piłkę nożną i mecze wyjazdowe.
Ale tu jeszcze świeci na niego dawne słońce przedmieść. Początek kapitalizmu w agrarno-katolickiej Polsce, Wasyl znów zamienia u baby w hydroforni zabrane dziadkom złotówki na kilka dolarów, stoi na zarośniętym żydowskim cmentarzu, zwija jednodolarówki w rurki, podpala zapalniczką i przypala sobie papierosa. Milczymy z podziwem, jak mają w zwyczaju prostacy na widok waluty. Zresztą i teraz człowiek z dużymi pieniędzmi wydaje mi się niemal nieśmiertelny.
Wiosną dziewięćdziesiątego przerabiało się na polskim Elegię o... [chłopcu polskim] Baczyńskiego. To poezja podniosła, jak wszystkie juwenilia; o takiej wyłącznie szeptem i ćwierćnutą. Ujawniają się przepastne różnice między mówić a deklamować, inteligentne dziewczyny już płyną duchem na płask przez salę. Wtem jest tak: Wasyl zrywa się ogniście z ostatniej ławki w klasie ogólniaka na Targówku, gdzie go posadzono jako dziecko z trudnej rodziny, żeby sobie w ciszy doczekał do matury, wyrzuca pięści w górę, pioruny miota z oczu i ryczy gardłowym barytonem: „eee Legia oooo! eee Legia oooo!”.
Doniosłość tego krzyku obija się o Tatry i zamplifikowanym echem cofa fale Bałtyku z powrotem do Szwecji w odwecie za potop. Także w znaczeniu metaforycznym. Dziś ludzie tacy jak były Trzechćwierciński, zakochani w zszytym w kulę kawałku skóry kopanej po trawie przez dwudziestu dwóch facetów, to prawdziwi polscy patrioci. To oni, na rozkaz polityków, z religijną pieśnią na ustach bronią kościołów przed zidiociałymi liberałami. Patos, karabin maszynowy, maczeta i piłka nożna czynią prawdziwego Polaka. Nikt nikomu niewielkiego zasobu słów wypominał nie będzie, jeśli tylko cytaty są prawilne.
Ja w każdym razie nic o tym nie uważam.
Ostatnimi czasy częstokroć zagapiam się ja w pralkę piorącą, co widomym objawem nadchodzenia starości, przeżuwaniem nazad już przeżytego mnie się wydaje. I tak myślę, jak zwykle, po chamsku, wsobnie: co by tu dla siebie z ty pralki wyciągnąć, z owego wirowania, spłukiwania, rzucania się wprzód i nawrotów kompulsywnych, zaczem suszenie się rozpocznie nieodwołalne?
Trza mi to z siebie wygruzić wymiotem i pochować z honorami.
Powiedział mnie Wydawca ty Xiążki: pisać trzeba ci tak, żeby tam nawet pracownik pozaumysłowy, w tym i krytyk samomianowany na Wielkiego w wieku dwudziestu dwu lat poprzez Meta-firmę, wyrozumieli co i jak względem tego i owego i orzekli: aha, aha. Szmirą ludzi trza ukochać, przyhołubić przychylnie, zanęcić kulką błotną z kaszą lub kukurydzą i plastikiem niczym jakichś karpiów z Azji, co nawet i pośród hodowlanych ryb za łatwowierne uchodzą. I dał mnie do zrozumienia następująco: bo ty jakoś Nieczytanem jesteś, co cuś-tam usmażysz w pocie-błocie, z suteren płuc ryki jakieś subiektywne, to Nieczytanem jest, a tutaj jeszcze jak raz pandemia się wydarzy koronawirusowa, a to wojna w Ukrainie, albo i inny dopust św., po którem Naród swe lico odwraca w kierunku cukru i suchych prowiantów, a Dział Promocyi nasz z twarzamy w dłoniach siędzie i tak siedzi przy biurkach z przyczyny twojej sfrasowany, że Matko Jedyno Boleściwo.
Tak że – mnie rzekł Dający Zaliczkę, bo czapkę w ryncach miąłem tak sugestywnie, aż i do daszka samego rozpęku, a Okiem po suficie i podłodze jednocześnie strzelając, a po brzuchu się głaszcząc – na tu ciebie piniądz, na, bez po dłoni całowania, ślinienia mi, bo ja i nie Ojciec św., i pódziesz mnie co prosto napisać, nie eksperymentalnie. Stłumiwszy siebie w sobie, bez na wskroś przewiercania, bez genitaliów wywlekania, bez juchy uczuć puszczania, bez prób ubogacania Czytelnika w szczególny sposób.
Na tu ciebie piniądz, a idź ty za Szmirą ogólniezrozumiałą, bo na chuj ciebie tyn cały wrzątek?
Polski jest chytry, żyje i reaguje na czas i na chwilę, potrafi jęczeć, cochać się i lizać, gdzie nie wypada. Włóczy się po środowiskach, jąka, beka i chami. No, jest to orkiestra śmietnikowa, rozpisana na świerćtony dalekich skal blaszanych pokryw od pojemników, uderzania patykiem w stare sprzęgło, rzucania butelkami w pociągi. Klasycznie zbulwersowany inteligent nawet tego nie tknie z obrzydzenia. Jednak to bałagan tworzy osad we łbie, to dzięki niemu polski nie pupieje, „puszcza juchę z duszy” i rodzi aluzje. Jest chropawo, języka się nie cyzeluje; cyzeluje się popielniczki z mosiądzu. Mowa o uczuciach – język mnóstwo umie emocjonalnie, ale właśnie nam kołowacieje.
Bynajmniej ja tak to widzę, braciszkowie moi (i siostrzyczki).
Niedawno przychodzi mailem zaproszenie dla zawodowych dziennikarzy na szkolenie z należytego wysławiania się o osobach LGBTQ+. Wcześniej są oferty uczestnictwa w warsztatach tworzenia nieobraźliwego kontentu z zawarciem zagadnień z zakresu uzależnienia od substancji psycho; osób w kryzysie bezdomności; komunikowania treści z poszanowaniem zwierząt. To już nie żadne dylematy do przedyskutowania, a gotowe związki wyrazowe podsuwane jako dogmaty – specjalnie dla dziennikarzy, żeby poszerzali horyzonty myślowe, a nie po to, by zgłupli.
„Pan mnie wyczuwa?”, jak pisał geniusz piosenki reportażowej.
Wyobrażam to sobie tak: gdzieś tam siedzą i wymyślają nową gramatykę nieznani sprawcy. Anturaż kawiarniany, elementy artyzmu w wystroju, środki na działalność z grantu, miłe poczucie apostołowania, natomiast afektacja nastoletnia. Komisarze nowomowy.
Już niepełnoletnia córka zwraca mi uwagę, że nie powinienem pytać jej osoby o postępy w szkole, ponieważ ranię jej uczucia jako osoby w tymczasowym kryzysie emocjonalności genderowej na gruntach dorastania i feministycznym. Idzie obficie pomalować twarz, bo wychodzi. Gdzie idzie wyjść i kiedy powróci na bazę, nie powinno mnie interesować, bo to bolesna ingerencja inwigilacyjna w system samostanowienia jednostki na wskroś współczesnej.
Jeśli będę kontynuował opresję – zerwie ze mną kontakt na linii ojciec–córka na czas nieokreślony. Mówię, żeby nie była taka scholastyczna. Wykpiwa słowo „scholastyka” jako nieznane.
„No a mam takie pytanko”, jak mawia Oblechowicz w dziewięćdziesiątych, „długo tak będziesz pierdolił i inwokował?”. Mówię raz a dobrze: w tej książce język jest wolny od misji społeczno-wychowawczych, ponieważ one w dziewięćdziesiątych nie istniały.