Blaga - Marcin Kołodziejczyk - ebook + książka

Blaga ebook

Marcin Kołodziejczyk

0,0
43,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Blaga – Nad krainą upapraną węglem wschodzi niezdrowy świt. Wszyscy są pijani nowobogactwem, pieniędzmi, które wydają się być na wyciągnięcie ręki. Oto zbiorowy taniec – trans pełen bezwstydu, alkoholu i bezwzględności wobec słabych. Pegeery jak terytoria Komanczów – ziemie złudnej ciszy, która źle wróży. Przemoc jest wszędzie: na bankietach, bazarach, w wojsku. Język nie służy do porozumienia, tylko do pogrążania rywali. Mafi a bierze, co chce. Policja śpi na podmiejskich rewirach, budzi strach. Każdy chce się wyrwać, zarobić marki, uciec do świata pasteli, które wabią obietnicą lepszego. Garniturowcy robią kariery. Chcą być w grupie zwycięzców, pędzić beemkami po dziurawych drogach. Byle zapomnieć o peerelu jak o złym śnie.

Tylko że z czasem okazuje się, że sukces jest dla wybrańców, większość zostaje z niczym.

Spójrzmy na lata 90. bez wrogości, ale i bez taniego, ogłupiającego sentymentu. Na to wielkie kolorowe oszustwo. I powiedzmy sobie szczerze, my, którzy wierzyliśmy w turbokapitalistyczną Polskę: daliśmy się nabrać.

 

Począwszy od dziewięćdziesiątego odwrotka: sklepy kuszą pełnią. Przyszłość jako myśl o jednym porządnym przekręcie, który ustawi człowieka finansowo po kres dni. Otyli i brudni sprzedawcy mięsa zasiadający w przyczepach kempingowych i „szczękach” (moduł bazarowy, czyli buda). Wśród chabaniny jak nerony; w słodyczy starej krwi i waporze psucia się tego, co pod spodem podgniwa w ciszy. Towar uczciwie dzielą na świeży, „drugiej świeżości” i „możliwy” (zjadliwy dopiero po głębokim przesmażeniu). Nie widzi się zażenowania w leniwych ruchach rąk tych ludzi, gdy tłuką packami muchy wprost na schabach-podgardlach, a następnie biorą w paznokcie i rzucają trupy na podłogę. Wydaje mi się, że tak: nie jestem pewien, czy dzisiejszy wysublimowany i kierujący się metodą starannego wyselekcjonowania klient wielkomiejski wie, że taka zielona mucha mięsna po nagłej śmierci od uderzenia rozbryzguje się wkoło jak u wczesnego Tarantina i Rodrigueza. Rzeźnik wolnym ruchem schyla się po kawałek gazety, w którą pakuje towar, i obciera juchę z mięsa. Ktoś widział? To niech, kurwa, nie żre. Następny się napatoczy, kupi, zrobi schabowe i aż się obliże. Nie dziwi nic. Mówi się o tym „gospodarka rynkowa”. – fragment książki

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 168

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Osoby wy­mie­nione w książce za­pew­niam, że są fik­cyjne.

Oprócz Ali­cji.

Do­brze się czuj, Ali­cjo.

In­wo­ka­cja do pie­nię­dzy i po­cią­gów

By­li­śmy pro­sta­kami.

W roku dzie­więć­dzie­sią­tym, wio­sną, Wa­syl za­znaje do­brego do­tyku pal­cem bo­żym. Niby nic, gdy to się wy­da­rza – Wa­syl na­gle zi­lu­mi­no­wany, tępy re­chot na sali. Do­piero dzie­się­cio­le­cia, które nad­cho­dzą, po tro­chu ob­na­żają nam zna­cze­nie tam­tej chwili dla Pol­ski.

Wa­syl Trzech­ćwier­ciń­ski mieszka u dziad­ków pod Wo­ło­mi­nem. Coś tam jest nie tak z ro­dzi­cami – zdaje się, że wpierw go chcą, a póź­niej prze­my­śli­wują sprawę na trzeźwo. Dzia­dek, szewc z za­wodu, ob­da­ro­wuje pod­rzutka moc­nymi wła­sno­ręcz­nymi bu­tami w ty­pie ar­mij­nym. Bab­cia ku­puje dżinsy firmy Py­ra­mid. Ame­ry­kań­ska ga­łąź ro­dziny nad­syła bluzę z na­pi­sem „Nia­gara Falls”. I już, cały Wa­syl.

Na ko­mu­nię Wa­syl do­staje złoty łań­cu­szek, który w dzie­więć­dzie­sią­tym od­sprze­daje chci­wej ba­bie z kan­toru i skupu złota przy ulicy Win­cen­tego. Na­stęp­nego dnia za­nosi do baby inny złoty łań­cu­szek, ukra­dziony babci – i mamy na piwo przy to­rach ko­le­jo­wych. Sie­dząca za spa­waną kratą w pod­zie­miach hy­dro­forni baba za­kłada lipko, od­czy­tuje próbę na zło­cie i do­słow­nie pusz­cza cienką strużkę śliny. „Car­skie, synku”, mówi, wie­dząc, że nic nie ro­zu­miemy. Nie­stety, nie­do­brze się pije piwo z Wa­sy­lem, ze względu na uzusy ję­zy­kowe. Po­siada słow­nic­two na po­zio­mie pięć­dzie­się­ciu słów przy rów­no­cze­snym ko­lo­sal­nym sie­ro­cym mu­sie mó­wie­nia. Pięć­dzie­siąt, wli­cza­jąc bar­ba­ry­zmy, ja­kich zna pełno.

Po­dróżni z okien da­le­ko­bież­nych po­cią­gów ko­loru khaki (wy­stę­po­wały wów­czas w jed­nym ko­lo­rze), sty­ka­jący się z Wa­sy­lem je­dy­nie przez kro­to­chwilę po­trzebną na roz­trzask ci­śnię­tej przez niego bu­telki, wi­dzą mod­nie ubra­nego, przy­stoj­nego chło­paka o rów­nym uzę­bie­niu, uszczę­śli­wio­nego tra­fie­niem w wa­gon. Bądź też – gdy Wa­syl nie ma już szkła – jego po­kazy bi­cia ru­maka. Jest w tym ja­kaś wście­kłość – dziś miłe pa­nie psy­cho­lożki po­wie­dzia­łyby „wzbu­rze­nie emo­cjo­nalne”. Jed­nak my, ko­le­dzy, zno­imy się z chło­pa­kiem, któ­rego sagi przy­wo­dzą na myśl bez­sce­na­riu­szowy i wy­ła­do­wany ono­ma­to­peją te­atrzyk ku­kieł­kowy o bi­ciu, pi­ciu i wy­mio­to­wa­niu, jaki urzą­dzają cza­sem do­ro­słym dzieci al­ko­ho­li­ków. Kur­tyna z koca roz­suwa się w du­żym po­koju i bach – świat przed­sta­wiony jest za­lany w pestkę.

Na tam­tym świe­cie prze­bywa obec­nie Wa­syl Trzech­ćwier­ciń­ski, z tego co się po­bież­nie orien­tuję. Za­styga w mło­dym wieku i już ni­gdy się nie ze­sta­rzeje. Dzie­więć­dzie­siąte są ostat­nią no­wo­cze­sno­ścią, ja­kiej świad­kuje. Na szczę­ście zdąża w ży­ciu ko­chać sza­leń­czo: pie­nią­dze, piłkę nożną i me­cze wy­jaz­dowe.

Ale tu jesz­cze świeci na niego dawne słońce przed­mieść. Po­czą­tek ka­pi­ta­li­zmu w agrarno-ka­to­lic­kiej Pol­sce, Wa­syl znów za­mie­nia u baby w hy­dro­forni za­brane dziad­kom zło­tówki na kilka do­la­rów, stoi na za­ro­śnię­tym ży­dow­skim cmen­ta­rzu, zwija jed­no­do­la­rówki w rurki, pod­pala za­pal­niczką i przy­pala so­bie pa­pie­rosa. Mil­czymy z po­dzi­wem, jak mają w zwy­czaju pro­stacy na wi­dok wa­luty. Zresztą i te­raz czło­wiek z du­żymi pie­niędzmi wy­daje mi się nie­mal nie­śmier­telny. 

Wio­sną dzie­więć­dzie­sią­tego prze­ra­biało się na pol­skim Ele­gię o... [chłopcu pol­skim] Ba­czyń­skiego. To po­ezja pod­nio­sła, jak wszyst­kie ju­we­ni­lia; o ta­kiej wy­łącz­nie szep­tem i ćwierć­nutą. Ujaw­niają się prze­pastne róż­nice mię­dzy mó­wić a de­kla­mo­wać, in­te­li­gentne dziew­czyny już płyną du­chem na płask przez salę. Wtem jest tak: Wa­syl zrywa się ogni­ście z ostat­niej ławki w kla­sie ogól­niaka na Tar­gówku, gdzie go po­sa­dzono jako dziecko z trud­nej ro­dziny, żeby so­bie w ci­szy do­cze­kał do ma­tury, wy­rzuca pię­ści w górę, pio­runy miota z oczu i ry­czy gar­dło­wym ba­ry­to­nem: „eee Le­gia oooo! eee Le­gia oooo!”.

Do­nio­słość tego krzyku obija się o Ta­try i za­mpli­fi­ko­wa­nym echem cofa fale Bał­tyku z po­wro­tem do Szwe­cji w od­we­cie za po­top. Także w zna­cze­niu me­ta­fo­rycz­nym. Dziś lu­dzie tacy jak były Trzech­ćwier­ciń­ski, za­ko­chani w zszy­tym w kulę ka­wałku skóry ko­pa­nej po tra­wie przez dwu­dzie­stu dwóch fa­ce­tów, to praw­dziwi pol­scy pa­trioci. To oni, na roz­kaz po­li­ty­ków, z re­li­gijną pie­śnią na ustach bro­nią ko­ścio­łów przed zi­dio­cia­łymi li­be­ra­łami. Pa­tos, ka­ra­bin ma­szy­nowy, ma­czeta i piłka nożna czy­nią praw­dzi­wego Po­laka. Nikt ni­komu nie­wiel­kiego za­sobu słów wy­po­mi­nał nie bę­dzie, je­śli tylko cy­taty są pra­wilne.

Ja w każ­dym ra­zie nic o tym nie uwa­żam.

*

Ostat­nimi czasy czę­sto­kroć za­ga­piam się ja w pralkę pio­rącą, co wi­do­mym ob­ja­wem nad­cho­dze­nia sta­ro­ści, prze­żu­wa­niem na­zad już prze­ży­tego mnie się wy­daje. I tak my­ślę, jak zwy­kle, po cham­sku, wsob­nie: co by tu dla sie­bie z ty pralki wy­cią­gnąć, z owego wi­ro­wa­nia, spłu­ki­wa­nia, rzu­ca­nia się wprzód i na­wro­tów kom­pul­syw­nych, za­czem su­sze­nie się roz­pocz­nie nie­odwo­łalne?

Trza mi to z sie­bie wy­gru­zić wy­mio­tem i po­cho­wać z ho­no­rami.

Po­wie­dział mnie Wy­dawca ty Xiążki: pi­sać trzeba ci tak, żeby tam na­wet pra­cow­nik po­za­umy­słowy, w tym i kry­tyk sa­mo­mia­no­wany na Wiel­kiego w wieku dwu­dzie­stu dwu lat po­przez Meta-firmę, wy­ro­zu­mieli co i jak wzglę­dem tego i owego i orze­kli: aha, aha. Szmirą lu­dzi trza uko­chać, przy­ho­łu­bić przy­chyl­nie, za­nę­cić kulką błotną z ka­szą lub ku­ku­ry­dzą i pla­sti­kiem ni­czym ja­kichś kar­piów z Azji, co na­wet i po­śród ho­dow­la­nych ryb za ła­two­wierne ucho­dzą. I dał mnie do zro­zu­mie­nia na­stę­pu­jąco: bo ty ja­koś Nie­czy­ta­nem je­steś, co cuś-tam usma­żysz w po­cie-bło­cie, z su­te­ren płuc ryki ja­kieś su­biek­tywne, to Nie­czy­ta­nem jest, a tu­taj jesz­cze jak raz pan­de­mia się wy­da­rzy ko­ro­na­wi­ru­sowa, a to wojna w Ukra­inie, albo i inny do­pust św., po któ­rem Na­ród swe lico od­wraca w kie­runku cu­kru i su­chych pro­wian­tów, a Dział Pro­mo­cyi nasz z twa­rzamy w dło­niach się­dzie i tak sie­dzi przy biur­kach z przy­czyny two­jej sfra­so­wany, że Matko Je­dyno Bo­le­ściwo.

Tak że – mnie rzekł Da­jący Za­liczkę, bo czapkę w ryn­cach mią­łem tak su­ge­styw­nie, aż i do daszka sa­mego roz­pęku, a Okiem po su­fi­cie i pod­ło­dze jed­no­cze­śnie strze­la­jąc, a po brzu­chu się głasz­cząc – na tu cie­bie pi­niądz, na, bez po dłoni ca­ło­wa­nia, śli­nie­nia mi, bo ja i nie Oj­ciec św., i pó­dziesz mnie co pro­sto na­pi­sać, nie eks­pe­ry­men­tal­nie. Stłu­miw­szy sie­bie w so­bie, bez na wskroś prze­wier­ca­nia, bez ge­ni­ta­liów wy­wle­ka­nia, bez ju­chy uczuć pusz­cza­nia, bez prób ubo­ga­ca­nia Czy­tel­nika w szcze­gólny spo­sób.

Na tu cie­bie pi­niądz, a idź ty za Szmirą ogól­nie­zro­zu­miałą, bo na chuj cie­bie tyn cały wrzą­tek?

*

Pol­ski jest chy­try, żyje i re­aguje na czas i na chwilę, po­trafi ję­czeć, co­chać się i li­zać, gdzie nie wy­pada. Włó­czy się po śro­do­wi­skach, jąka, beka i chami. No, jest to or­kie­stra śmiet­ni­kowa, roz­pi­sana na świerć­tony da­le­kich skal bla­sza­nych po­kryw od po­jem­ni­ków, ude­rza­nia pa­ty­kiem w stare sprzę­gło, rzu­ca­nia bu­tel­kami w po­ciągi. Kla­sycz­nie zbul­wer­so­wany in­te­li­gent na­wet tego nie tknie z obrzy­dze­nia. Jed­nak to ba­ła­gan two­rzy osad we łbie, to dzięki niemu pol­ski nie pu­pieje, „pusz­cza ju­chę z du­szy” i ro­dzi alu­zje. Jest chro­pawo, ję­zyka się nie cy­ze­luje; cy­ze­luje się po­piel­niczki z mo­sią­dzu. Mowa o uczu­ciach – ję­zyk mnó­stwo umie emo­cjo­nal­nie, ale wła­śnie nam ko­ło­wa­cieje. 

By­naj­mniej ja tak to wi­dzę, bra­cisz­ko­wie moi (i sio­strzyczki).

Nie­dawno przy­cho­dzi ma­ilem za­pro­sze­nie dla za­wo­do­wych dzien­ni­ka­rzy na szko­le­nie z na­le­ży­tego wy­sła­wia­nia się o oso­bach LGBTQ+. Wcze­śniej są oferty uczest­nic­twa w warsz­ta­tach two­rze­nia nie­obraź­li­wego kon­tentu z za­war­ciem za­gad­nień z za­kresu uza­leż­nie­nia od sub­stan­cji psy­cho; osób w kry­zy­sie bez­dom­no­ści; ko­mu­ni­ko­wa­nia tre­ści z po­sza­no­wa­niem zwie­rząt. To już nie żadne dy­le­maty do prze­dys­ku­to­wa­nia, a go­towe związki wy­ra­zowe pod­su­wane jako do­gmaty – spe­cjal­nie dla dzien­ni­ka­rzy, żeby po­sze­rzali ho­ry­zonty my­ślowe, a nie po to, by zgłu­pli.

„Pan mnie wy­czuwa?”, jak pi­sał ge­niusz pio­senki re­por­ta­żo­wej.

Wy­obra­żam to so­bie tak: gdzieś tam sie­dzą i wy­my­ślają nową gra­ma­tykę nie­znani sprawcy. An­tu­raż ka­wiar­niany, ele­menty ar­ty­zmu w wy­stroju, środki na dzia­łal­ność z grantu, miłe po­czu­cie apo­sto­ło­wa­nia, na­to­miast afek­ta­cja na­sto­let­nia. Ko­mi­sa­rze no­wo­mowy.

Już nie­peł­no­let­nia córka zwraca mi uwagę, że nie po­wi­nie­nem py­tać jej osoby o po­stępy w szkole, po­nie­waż ra­nię jej uczu­cia jako osoby w tym­cza­so­wym kry­zy­sie emo­cjo­nal­no­ści gen­de­ro­wej na grun­tach do­ra­sta­nia i fe­mi­ni­stycz­nym. Idzie ob­fi­cie po­ma­lo­wać twarz, bo wy­cho­dzi. Gdzie idzie wyjść i kiedy po­wróci na bazę, nie po­winno mnie in­te­re­so­wać, bo to bo­le­sna in­ge­ren­cja in­wi­gi­la­cyjna w sys­tem sa­mo­sta­no­wie­nia jed­nostki na wskroś współ­cze­snej. 

Je­śli będę kon­ty­nu­ował opre­sję – ze­rwie ze mną kon­takt na li­nii oj­ciec–córka na czas nie­okre­ślony. Mó­wię, żeby nie była taka scho­la­styczna. Wy­kpiwa słowo „scho­la­styka” jako nie­znane.

*

„No a mam ta­kie py­tanko”, jak ma­wia Ob­le­cho­wicz w dzie­więć­dzie­sią­tych, „długo tak bę­dziesz pier­do­lił i in­wo­ko­wał?”. Mó­wię raz a do­brze: w tej książce ję­zyk jest wolny od mi­sji spo­łeczno-wy­cho­waw­czych, po­nie­waż one w dzie­więć­dzie­sią­tych nie ist­niały.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Pro­jekt okładkiTo­masz Ma­jew­ski
Re­dak­tor pro­wa­dzącaMo­nika Koch
Re­dak­cjaŁu­kasz Kle­syk
Ko­rektaTe­resa Zie­liń­ska Anna Stro­żek
Blaga rzą­dzi się wła­snymi za­sa­dami in­ter­punk­cji i or­to­gra­fii.
Co­py­ri­ght © Mar­cin Ko­ło­dziej­czyk, 2025 Co­py­ri­ght © by Wielka Li­tera Sp. z o.o., War­szawa 2025
ISBN 978-83-8360-264-6
Wielka Li­tera Sp. z o.o. ul. Wiert­ni­cza 36 02-952 War­szawa
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.