Biały ptak. Cudowny chłopak. Powieść - R.J. Palacio, Erica S. Perl - ebook

Biały ptak. Cudowny chłopak. Powieść ebook

R. J. Palacio, Erica S. Perl

4,5

Opis

Nowa książka autorki wydawniczego fenomenu „Cudowny Chłopak”.

Oparta na powieści graficznej R.J. Palacio pod tym samym tytułem.

Na podstawie „Białego ptaka” powstał film z Helen Mirren i Gillian Anderson (polska premiera w 2024 roku).

Powieść o harcie ducha, odwadze i dobroci, które nie umierają nawet w najmroczniejszych czasach.

Julian, który w Cudownym chłopaku jest jednym z prześladowców Auggiego, poznaje poruszającą historię swojej babci z czasów II wojny światowej.

Sara Blum wiedzie idylliczne życie z uwielbiającymi ją rodzicami. Są jednak Żydami i ich świat wali się w gruzy, gdy do Francji wkraczają Niemcy.

Oddzielona od rodziny Sara, która musi uciekać przed nazistami, otrzymuje pomoc z zupełnie niespodziewanej strony. Od niepełnosprawnego chłopca o imieniu Julian, gotowego zaryzykować wszystko, by ją uratować. Choć ona nigdy nie stanęła w jego obronie, gdy był wyśmiewany w szkole przez kolegów.

Ukryta w jego domu, odcięta od wszystkiego, znajduje ucieczkę w przyjaźni z Julianem i w świecie, który wspólnie odkrywają.

Ta historia, choć jej akcja rozgrywa się kilkadziesiąt lat temu, jest wciąż aktualna, bo przypomina, że warto być dobrym, mimo że czasem wymaga to wielkiej odwagi.

W oceanie dobra, które wydobywa z nas "Biały ptak", jest coś, co wzrusza i porusza w sposób szczególny. Jest to świadomość, jak wielka potęga tkwi w bliskości. "Biały ptak" uświadamia nam, że bliskość może nie tylko złamać przeróżne schematy oraz konwenanse, ale i potrafi świecić niczym najpotężniejsza gwiazda w mroku wszelkich koszmarów czy okrucieństw, nadając doświadczeniu cierpienia sens absolutnie niepojęty i niewyrażalny.

Przemek Staroń, Nauczyciel Roku 2018

Palacio ma niezwykłą umiejętność chwytania czytelników za serce, a przy tym porusza jedne z najtrudniejszych tematów, które kuszą, by zamilczeć. W „Białym ptaku" snuje opowieść o wojnie, która odbiera dzieciństwo, Holokauście, niepełnosprawności i bohaterstwie, ale takim, jakiego się nie spodziewamy. To historia o tym, że nigdy nie można milczeć, bo zło tylko na to czeka. Ta powieść powinna stać się lekturą obowiązkową dla wszystkich młodych ludzi!

Aneta Korycińska, baba od polskiego

Powieść jednocześnie wyrazista i subtelna. Idealna kombinacja.

„The New York Times”

Autorka wyraźnie łączy faszyzm i potworności II wojny światowej z tym, co się dzieje w dzisiejszym świecie.

„The Hollywood Reporter”

R.J. Palacio, pokazuje rzeczywistość bez owijania w bawełnę, szanując zdolność młodych czytelników do radzenia sobie z mocnym tekstem.

„Forbes”

Rozdzierająca serce i niosąca nadzieję.

„Kirkus Reviews”

Opowieść o sprzeciwie wobec wroga i jego okrutnej ideologii, odwadze i woli przetrwania. Doskonała jako pomost łączący przeszłość z przyszłością.

„Booklist”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 220

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (43 oceny)
28
9
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Marze_na

Nie oderwiesz się od lektury

Warto przeczytać i przypomnieć sobie nie tak bardzo odległą historię.
00
paulatur

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna, poruszająca, dająca nadzieję… Naprawdę warto po nią sięgnąć.
00
wioolcia

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
raczki_wspaczki

Nie oderwiesz się od lektury

Bolesna ale także uspokajająca i dającą nadzieję. nie da się o niej zapomnieć
00
Beatycze1

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna książka, bardzo warta przeczytania. Polecam.
00

Popularność




DOBRO ZAWSZE WRACA.

Powieść o poświęceniu i szlachetności nawet w najmroczniejszych czasach.

Przypomina, że warto być dobrym, nawet jeśli wymaga to wielkiej odwagi.

R.J. Palacio

Amerykańska pisarka pochodzenia kolumbijskiego, mieszkająca w Nowym Jorku, autorka bestsellera Cudowny chłopak, powieści, która rozeszła się w nakładzie 15 milionów egzemplarzy i została przetłumaczona na 55 języków. Kolejne książki Palacio – Cudowny chłopak i ja, Trzy cudowne historie, 365 dni cudowności i najnowsza, Pony – przez długi czas gościły na liście bestsellerów „New York Timesa”.

Erica S. Perl

Autorka ponad 40 książek dla dzieci i młodzieży. Jej powieść All Three Stooges nagrodzono National Jewish Book Award oraz Sydney Taylor Honor Book Award. Pisarka mieszka w Waszyngtonie.

Poznaj cudowny świat Auggiego Pullmana!

CUDOWNY CHŁOPAK

CUDOWNY CHŁOPAK I JA. TRZY CUDOWNE HISTORIE

CUDOWNY CHŁOPAK. WSZYSCY JESTEŚMY WYJĄTKOWI

365 DNI CUDOWNOŚCI

CUDOWNY DZIENNIK

Polecamy także

PONY

BIAŁY PTAK

Tytuł oryginału:

WHITE BIRD: A WONDER STORY

Tekst i ilustracje © R.J. Palacio 2022

Posłowie © Ruth Franklin 2019

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2023

Polish translation copyright © Maria Olejniczak-Skarsgård 2024

Redakcja: Anna Walenko

W książce wykorzystano fragment wiersza Fourth Elegy: The Refugees, autorstwa Muriel Rukeyser, ze zbioru The Collected Poems.

Copyright © 2005 by Muriel Rukeyser. Reprinted by permission of ICM Partners.

Projekt okładki: Motion Picture Artwork @ 2022 Lions Gate Entertainment Inc.

All Rights Reserved.

Zdjęcie na okładce: Larry Horricks

ISBN 978-83-8361-103-7

Wydawca

WYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

www.wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI

Jan Żaborowski

Dla Mollie,

jej przodków i potomków

R.J.P.

Dla tych, którzy rozpościerają opiekuńcze skrzydła i dążą do pokoju

E.S.P.

Są dziećmi. Mają swoje zabawy.

Narysowały koło na mapie czasu,

Rozbawione wskoczyły do środka i podniosły kamyk.

Dam ci pomarańczowego kota i świnkę Klementynkę.

Ptak radości uderza skrzydłami w matową szybę.

Biały ptak siedzi na czubku drzewa.

Dzieci przerywają zabawę i odchodzą.

Muriel Rukeyser, ”Fourth Elegy: The Refugees”

PROLOG

Kto nie pamięta o przeszłości, jest skazany na jej powtórne przeżycie. George Santayana

WSPÓŁCZEŚNIE

– Koniec z grami wideo, Julianie. Weź się do lekcji.

Julian nie odrywał wzroku od iPhone’a.

– Właśnie odrabiam lekcje – odparł. – Przygotowuję projekt z historii i muszę porozmawiać z grandmère na FaceTimie.

Mama Juliana ze zdziwieniem uniosła brwi. Jej syn rzadko znajdował powód, żeby zadzwonić do babci, i wcześniej w ogóle nie wspominał o jakimś szkolnym projekcie. Miała ochotę sprawdzić, czy Julian jej nie nabiera, ale usłyszała sygnał oczekiwania na połączenie, więc wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Dłuższą chwilę nikt nie odpowiadał i Julian już chciał rozpocząć nową grę wideo, kiedy rozległ się znajomy głos.

– Allô? Allô?

Na ekran wypłynęła twarz – bez wątpienia babci. Całą sobą dawała do zrozumienia, że mimo swojego wieku nie zamierza żyć w wolniejszym tempie. Dla niej było to kwestią honoru. Intensywnie czerwona szminka i szykowne stroje pokazywały światu, że wciąż ma w sobie siłę, z którą należy się liczyć. I podobnie, jasno i dobitnie, wygłaszała swoje opinie. A była kobietą o zdecydowanych poglądach.

– Cześć, grandmère!

– Allô? – usłyszał w odpowiedzi Julian. – Allô? To ty, Julianie?

Oczywiście wiedziała, kto dzwoni – nikt inny nie nazywał jej grandmère. Reszta świata zwracała się do niej po nazwisku: madame Albans, lub po imieniu: Saro. Zirytowana, stukała w ekran, słysząc, ale nie widząc wnuka. Jednak nowoczesna technika na różne sposoby torpedowała wszelkie wysiłki starszej pani. Zdarzało się, że przypadkowo dotknęła niewłaściwego przycisku i połączenie natychmiast się urywało. Kiedy indziej miała wrażenie, że głos rozmówcy dochodzi z głębokiej studni. Właściwie nie było to takie zaskakujące, jeśli rozmówca, tak jak Julian, mieszkał w Nowym Jorku. W końcu między jego domem a jej mieszkaniem w Paryżu rozpościerał się cały ocean.

– Grandmère, patrz w ekran! – pouczył ją Julian. – I załóż okulary!

Posłusznie wykonała polecenie i w nagrodę zobaczyła słodkie brązowe oczy wnuka. A właściwie jedno. Julian powinien iść do fryzjera, stwierdziła. Grzywka zasłaniała połowę jego ładnej twarzy. Gdyby przebywali w tym samym pokoju, odgarnęłaby mu włosy z czoła. Może nawet zaprowadziła do swojego fryzjera, Marcela, na szybkie podstrzyżenie. Zważywszy jednak na dzielącą ich odległość, postanowiła się nie przejmować podobną do mopa czupryną wnuka i tylko cieszyć się rzadką przyjemnością, jaką sprawiał jej telefon od niego.

– O, jesteś! – powiedziała radośnie. – Już cię widzę. Allô, mon cher! Co słychać? Jak ci się podoba nowa szkoła?

Ostatnie pytanie było naładowane znaczeniem. Julian został niedawno przeniesiony do nowej szkoły, i to z niezbyt chlubnego powodu. W ten sposób otrzymał szansę na nowy start. Ale czy ją wykorzysta, zależało w dużej mierze od niego. Oboje o tym wiedzieli.

– Jest w porządku. Podoba mi się. To znaczy tęsknię za podstawówką Beechera i w ogóle. Tylko wciąż gnębi mnie… no wiesz… – Spojrzał w bok, jakby szukał odpowiednich słów. A może pogrążył się we wspomnieniach. – To, co zrobiłem – wykrztusił w końcu.

Babcia współczuła mu całym sercem. O tym, co dokładnie się działo podczas tamtego fatalnego roku w piątej klasie, wiedziała od syna i synowej, którzy prędko obwinili inne dzieci. Twierdzili, że doszło do pewnych incydentów – w zasadzie nieporozumień, jak sugerowali– a dyrekcja szkoły okazała pobłażliwość kilkorgu uczniom, tylko nie Julianowi. Pełną prawdę, ze szczegółami, poznała dopiero podczas pobytu całej rodziny w Paryżu. Historia, którą opowiedział jej Julian, różniła się od wersji jego rodziców. Wyjaśniło się, że wcale nie został pokrzywdzony, lecz aktywnie uczestniczył w tamtych wydarzeniach. Jego skrucha zrobiła na niej duże wrażenie. Wzbudziła w niej również nadzieję, że chłopiec w pełni wykorzysta szansę nowego startu.

Julian podparł głowę ręką i westchnął.

– Wiesz, czasem chciałbym cofnąć czas. Albo zacząć od nowa.

Grandmère pokiwała głową. Najchętniej przeniknęłaby przez telefon i wzięła wnuka w ramiona. Bo sama aż za dobrze znała to pragnienie.

– Rozumiem cię, mon cher. Każdy z nas czegoś żałuje w swoim życiu. Ale pamiętaj, że nie błędy o nas świadczą, lecz to, czego się na nich uczymy. D’accord?

Julian odgarnął włosy do tyłu i na jego twarzy pojawił się wyraz ulgi.

– No tak, dzięki, grandmère. – Na chwilę zapadła cisza. – Dzwonię w szkolnej sprawie. Muszę zrobić projekt z historii. Napisać pracę o kimś, kogo znam. Pomyślałem, że napiszę o tobie.

– O mnie? Miło słyszeć! – odrzekła, zaskoczona.

Wydawało jej się zabawne, że w oczach młodzieży starsi nie nadążają za czasem, nie są na bieżąco, wypadli z obiegu. Nieraz mówiła Julianowi: „To, co dla twojego pokolenia jest nowe, my już poznaliśmy w naszym długim życiu. Jest odnowioną wersją tego, co widzieliśmy wielokrotnie”.

Teraz wnuk zaskoczył ją jeszcze bardziej.

– Chciałbym, żebyś opowiedziała mi swoją historię, zaczynając od czasów wojny, kiedy byłaś dzieckiem.

– Aha. Hm… – wyszeptała.

Julian wyczuł jej wahanie i zaczął trajkotać jak najęty.

– Pomyślałem, że napiszę o tobie i Tourteau. Pamiętam, co mi opowiedziałaś, gdy byłem u ciebie ostatnio. Ale tym razem wolałbym cię nagrać. Mam też nadzieję, że przypomnisz sobie szczegóły.

– Hm… – powtórzyła.

Zastanawiała się nad tym. Julian rozumował słusznie. Od dawna chciała mu opowiedzieć o swojej przeszłości i tylko czekała, kiedy wnuk trochę podrośnie. Stosowna okazja nadarzyła się, gdy byli ostatnio w Paryżu. Mimo to, choć uważała, że powinien poznać historię jej życia, nie wyjawiła mu wszystkiego. Pewne rzeczy zachowała dla siebie.

Czy on jest gotów poznać całą prawdę? – pomyślała. Czy ja jestem gotowa ją wyznać?

– Och, Julianie… – Szukała słów, żeby wyrazić swoje skomplikowane uczucia, i zdumiało ją, że ma z tym kłopot. – To wspaniały pomysł – powiedziała w końcu – ale… tak trudno mi o tym mówić.

– Przepraszam, grandmère, nie chciałem sprawić ci przykro­ści. – W oczach Juliana błysnęła troska. – W porządku. Nie musimy…

I wtedy babcia podjęła decyzję. Nie dlatego, że wnuk chciał oszczędzić jej bolesnych wspomnień. Wręcz przeciwnie – jego gotowość, by porzucić swój plan i przejść do przyjemniejszych tematów, dała jej impuls, na który czekała.

– Nie – odparła stanowczym tonem. – Powinniśmy o tym porozmawiać, mon cher. Nawet jeśli to jest trudne. A raczej właśnie dlatego, że jest trudne. Również dlatego, że twoje pokolenie powinno wiedzieć o tamtych wydarzeniach.

Zamilkła. Zdjęła okulary i przetarła oczy. Dobrze, zrobię to, podjęła w duchu decyzję. Tylko… jak?

– Zgadzam się, Julianie – oświadczyła, znów zakładając okulary i usiłując pozbyć się wrażenia, że porusza się we mgle. Gdzieś tu była ścieżka, ale czy znajdzie ją bez żadnej mapy? – Opowiem ci swoją historię. Całą. Także to, o czym nikomu jeszcze nie mówiłam.

– Jesteś pewna, grandmère?

– Całkowicie, mon cher. – Chciała, by zabrzmiało to przekonująco, choć tak naprawdę było jeszcze chwiejne. – Żyliśmy wtedy w mrocznych czasach, Julianie, bez wątpienia. A jednak przez te wszystkie lata, najmocniej utkwiło mi w pamięci wspomnienie wcale nie mroku, lecz światła. Właśnie tą opowieścią chciałabym się z tobą podzielić.

Wzięła głęboki oddech.

– „Dawno, dawno temu…” Tak zazwyczaj rozpoczynają się bajki – powiedziała. – Swoją historię też tak rozpocznę, ponieważ od najmłodszych lat żyłam naprawdę jak w bajce. Zauważ, że nie byłam księżniczką, nie mieszkałam w pałacu ani nie miałam szafy pełnej jedwabnych sukni balowych. Ale z perspektywy czasu widzę, że miałam wszystko, co jest istotne, a nawet więcej. Dużo więcej.

Upiła łyk wody, po czym nalała sobie do kieliszka odrobinę czerwonego wina.

– Dorastałam w Aubervilliers-aux-Bois, na francuskiej prowincji, niedaleko gór Margeride. – Sięgnęła po oprawioną w ramki fotografię, która stała na jej biurku, i przez chwilę trzymała ją w dłoniach. Uroczy rynek pośrodku miasteczka, widoczny na zdjęciu, przywołał wspomnienia tamtych czasów. – To były szczęśliwe lata. Miałam wspaniałych rodziców. Piękny dom. Wielu przyjaciół. Ładne ubrania. Zabawki. I nawet pianino, na którym grałam, a to już naprawdę był luksus. Prawdę mówiąc, chyba trochę mnie rozpieszczano.

– Tylko trochę? – zażartował Julian.

– Chyba więcej niż trochę – przyznała. – O tak, zdecydowanie więcej, mon cher.

Julian zauważył, że zmienił się jej głos: dochodził jakby z oddali, co nie było takie dziwne, bo rzeczywiście znajdowała się daleko. Ale gdy wspominała swoją przeszłość, można było odnieść wrażenie, że oddala się jeszcze bardziej.

– Mój tato nazywał się Max Blum i był słynnym chirurgiem. Pacjenci przybywali do niego zewsząd. – Mówiła tak cicho, że Julian musiał przysunąć się do telefonu. – Mama była nauczycielką. Wykładała matematykę na uniwersytecie. W tamtych czasach to było coś niezwyk­łego. Kobiety nie uczyły na uniwersytetach. Ale ona uczyła…

Babcia przymknęła oczy.

– Mieli w sobie tyle miłości, Julianie – wyszeptała. – Niezmierzone pokłady. Otoczona ich opieką, początkowo nie zdawałam sobie sprawy, że wokół nas coś się zmienia.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Ptaki widziały góry, o których nam się nie śniło… Muriel Rukeyser, Fifth Elegy: A Turning Wind

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Lata trzydzieste XX wieku, Francja

– Saro? Jesteś gotowa?

Zirytowana, obróciłam się w koło, patrząc, jak faluje moja nowa sukienka.

– Jak możesz o to pytać, papo? Od dawna jestem gotowa.

– Od dawna? – Z powątpiewaniem uniósł brwi.

– Właśnie. – Kiwnęłam głową. – Idziemy?

– Jeszcze chwila. Twoja mama zaraz się wyszykuje. Gdzie masz płaszcz i kapelusz?

Westchnęłam teatralnie.

– Papo, jest wiosna. Nie będą mi potrzebne.

Papa włożył płaszcz i kapelusz, po czym skrzyżował ręce na piersi i spojrzał na mnie.

– Moje drogie dziecko – odezwał się – jestem człowiekiem nauki. Wedle kalendarza zapewne jest wiosna, ale jeśli wyjrzysz przez okno, sama zobaczysz, że drzewa mówią co innego.

– Drzewa mówią, że mogę wyjść bez płaszcza i kapelusza.

– Twoja matka uważa inaczej. Koniec dyskusji – rozległ się głos maman, która dołączyła do nas w holu.

W czerwonym wełnianym płaszczu i kapeluszu pod kolor prezentowała się tak elegancko, że już bez dalszych protestów wzięłam płaszcz i kapelusz.

Obróciłam się, żeby mama doceniła mój wygląd, a ona pocałowała mnie w czubek głowy i wyruszyliśmy na targ, całą trójką, ramię w ramię.

To był nasz weekendowy zwyczaj. Rankiem szliśmy raźnym krokiem na zakupy. Zawsze chciałam być w środku. Czułam się bezpiecznie, wpasowana między rodziców. Lubiłam sobie wyobrażać, że jesteśmy jak kanapka: wysoki, elegancki papa i śliczna, wytworna maman to były dwie połówki une baguette, które obejmowały un petit morceau de fromage, czyli mnie.

– Bonjour, doktorze! Bonjour, madame! – witali nas mijani po drodze znajomi i sąsiedzi.

Podobało mi się, jak patrzyli na nas mieszkańcy naszego miasteczka. Myślałam sobie, że gdy mieli gości, mówili im: „To doktor Blum. Doskonały chirurg. Ma równie utalentowaną żonę. Wykłada na uniwersytecie! Jako jedna z pierwszych kobiet w naszym miasteczku ukończyła studia podyplomowe z matematyki. Czyż nie są piękną parą? A to ich córka, Sara. Urocze dziecko. Gra na pianinie, ma wielu przyjaciół…”.

– Saro?

– Słucham? – Wyrwana z zadumy, uniosłam głowę.

Maman uśmiechnęła się do mnie z zakłopotaniem i pogroziła mi palcem.

– Znowu się rozmarzyłaś?

– Nie, nie! No… może trochę – przyznałam.

– To nie zbrodnia – pocieszył mnie papa. – Raczej oznaka inteligencji. Masz żywy umysł, Saro. Podobnie jak twoja matka.

– Sądzę, że skłonność do bujania w obłokach odziedziczyłaś po ojcu – wtrąciła maman.

Szliśmy dalej. Papa delikatnie wziął mnie za prawą rękę. Chwilę później moją lewą dłoń ujęła maman. Z nadzieją czekałam, kiedy rodzice wymienią porozumiewawcze spojrzenia. Jakżeby inaczej…

– Un… deux… trois! – powiedzieli chórem i z zamachem unieśli mnie za ręce, a ja na trzy odbiłam się od ziemi i pofrunęłam w powietrze.

– Niedługo będziesz za duża na takie zabawy – ze śmiechem zauważyła maman.

– Nigdy w życiu! – odparłam.

Wiedziałam jednak, że ma rację – już nie byłam małym dzieckiem. Ale wciąż lubiłam się bawić i nie zamierzałam rezyg­nować z naszych wspólnych żartów. Szybkim ruchem wyjęłam bagietkę z koszyka na zakupy i pognałam przed siebie, trzymając ją w górze i spodziewając się, że rodzice zaczną mnie gonić.

– Wróć! – wykrzyknął papa, ale nie ruszył za mną w pościg.

Zmarszczył brwi i szepnął coś do maman, a ona z poważną miną pokiwała głową, po czym coś odszepnęła. Zadawałam sobie pytanie, o czym rozmawiają. Może maman nie podobało się, że biegam w nowej sukience? Może tylko wyglądali na niezadowolonych, a w istocie ukrywali coś przede mną? Niedługo, w maju, przypadały moje urodziny, więc może zastanawiali się, jaki mi kupić prezent.

Bacznie przyglądałam im się, jak rozmawiali, głowa przy głowie, i postanowiłam mieć oczy szeroko otwarte, bo a nuż z czymś się zdradzą. Nie sprawiało mi to kłopotu, bo uwielbiałam na nich patrzeć. Łączyła ich nie tylko wielka miłość, lecz również pokrewieństwo umysłów. Chociaż lekarze z najróżniejszych krajów zwracali się do papy o porady, to nie oni, ale maman była jego zaufaną powierniczką.

Po kilku minutach papa pobiegł za mną, co oznaczało, że w niepamięć poszła sprawa, która go zajmowała. Pisnęłam z radości i schowałam się za drzewem. Wśród śmiechów rodzice uganiali się za mną, aż w końcu papa odzyskał bagietkę.

Kiedy przystanął, żeby odsapnąć, skorzystałam ze sposobności i rozwinęłam swój pomysł, na który wpadłam wcześniej.

– Mówiłeś, że jest już wiosna, prawda, papo? Moglibyśmy urządzić piknik w lesie?

– Nie teraz, ptaszyno, ale obiecuję, że niedługo – odrzekł i w jego oczach pojawiły się iskierki.

Las Mernuit znajdował się niedaleko naszego domu. Był ciemny i straszny, zwłaszcza dla nas, dzieci. Krążyły opowieści, jeszcze sprzed wieków, o przeogromnych wilkach, które tam mieszkały. Starsi mieszkańcy zawsze ostrzegali mnie i moich przyjaciół, żebyśmy po zmroku nie zbliżali się do lasu – właśnie z powodu wilków. Mówili, że te straszne bestie niepostrzeżenie wyłażą pod osłoną mgły, chwytają swoje ofiary i równie niepostrzeżenie odchodzą. Nie wiedziałam, czy wierzyć w te historie, ale i tak las zazwyczaj był dla mnie złowieszczym miejscem.

Tylko nie wiosną. Wtedy działo się tam coś magicznego. Obserwowanie tej zmiany, której co roku niecierpliwie wyczekiwałam, było kolejnym zwyczajem w naszej rodzinie.

Kilka dni później znowu wspomniałam o pikniku w lesie. Potem jeszcze raz i jeszcze raz, aż w końcu dostałam upragnioną odpowiedź.

– Zapytajmy twoją mamę – z uśmiechem powiedział tato.

To oznaczało, że wreszcie nadszedł czas.

Zapakowaliśmy jedzenie do wiklinowego kosza. Nic wymyślnego – po prostu kilka kanapek, czerwone wino dla rodziców, lemoniada dla mnie i owoce. Maman starannie złożyła koc piknikowy, błękitny jak niebo, na brzegach haftowany w ró­żowe różyczki. Poszliśmy do lasu i zapuszczaliśmy się coraz dalej w głąb. W świetle dziennym las tak bardzo nie prze­rażał, zwłaszcza że byli przy mnie rodzice. Na wszelki wypadek bacznie się rozglądałam, czy nie wyskoczą skądś dzikie bestie.

Szczęśliwie nie natknęliśmy się na ścianę złowieszczej mgły ani na wygłodniałe wilki.

– Dzwonki! – zawołałam, wbiegając na polankę, uradowana jak na widok starych przyjaciół.

Powitał mnie dywan jasnobłękitnych i fioletowych kwiatów. Rodzice rozkładali na kocu jedzenie, ja tańczyłam dokoła polanki, rozkoszując się pięknem i zapachami, o jakich mi się nie śniło.

– To miejsce jest magiczne – powiedziałam do maman, gdy już nacieszyłam się odgrywaniem księżniczki wśród czarodziejskich kwiatów i opadłam na koc.

– Na to wygląda – przyznała.

Miała ścisły umysł i często zaprzeczała istnieniu czegoś niepotwierdzonego naukowo.

– Tak jest – oświadczyłam z uporem.

– Ona ma rację, Rose – wtrącił się papa, dolewając jej wina. Szeroko się uśmiechnęłam, zadowolona, że staje po mojej stronie. – Dzwonki rzadko występują tak daleko na południu. Nie ulega wątpliwości, że pojawiły się tutaj za sprawą czarów. Inaczej nie da się tego wyjaśnić.

– No właśnie! – wykrzyknęłam triumfalnie.

Maman upiła łyk wina i uniosła wolną rękę, niby na znak, że się poddaje. Odstawiła kieliszek i spoglądając na mnie, west­chnęła i powiedziała:

– Popatrz na naszą córeczkę, Maxie. Jaka jest już duża!

Papa pokręcił głową.

– Ależ, Rose, ona wciąż jest naszą ptaszyną.

„Ptaszyna”. Poderwałam się na równe nogi, słysząc pieszczot­liwe określenie, jakiego wobec mnie używał. Było również syg­nałem do mojej ulubionej zabawy.

– Och, papo, zrobisz tak, żebym pofrunęła?

– Oczywiście. – Wstał z koca i wyciągnął do mnie ręce. – Jak wysoko chcesz polecieć?

– Do samego nieba!

Patrzyliśmy sobie w oczy, a ja przyłożyłam dłonie do jego policzków, zachwycona, że cała jego uwaga skupia się na mnie. Papa miał dużo siły i nie było takiej rzeczy, której by nie mógł zrobić.

– Jak szybko chcesz lecieć? – zapytał.

Na te słowa rozłożyłam szeroko ręce, a papa podniósł mnie i zaczął kręcić się w koło.

– Szybko jak ptak!

– Zamknij oczy… – powiedział papa.

Nabrałam powietrza, czując, jak wiruję coraz szybciej. To była moja prawie najulubieńsza chwila: tuż-tuż, ale jeszcze w mocnych objęciach, na sekundę przed…

– …i fruń! – wykrzyknął papa, podrzucając mnie w powietrze.

Zacisnęłam powieki i poszybowałam, lekka jak piórko. Wyobrażałam sobie, że jestem ptaszyną mojego taty, łapię wiatr w skrzydła i wznoszę się do nieba. Lądowanie zawsze było przebudzeniem, nagłym, ale niebolesnym. Tato podrzucał mnie tak delikatnie, że nigdy nic mi się nie stało. I za każdym razem prosiłam, by zrobił to znowu.

Uwielbiałam tę zabawę, tylko we dwoje, papa i ja.

Zachwycało mnie to, jak się wtedy czuję – szczęśliwa i beztroska jak ptak.

Upajałam się myślą, że tato, nawet gdy wypuszcza mnie z rąk, czuwa, żebym była całkowicie bezpieczna.

ROZDZIAŁ DRUGI

Lato 1940–jesień 1942

– Podejdź tu, Saro – powiedział papa pewnego ranka. – Chcę ci coś pokazać.

Z tornistrem na plecach stałam w holu, gotowa do wyjścia.

– Może jak wrócę? Spóźnię się do szkoły.

– To ważne i zajmie tylko chwilę – odrzekł. – Zobacz, co tu jest napisane.

Zniecierpliwiona, zerknęłam na gazetę, którą trzymał w ręce, tuż pod datą wydania, ale domyśliłam się, że nie datę chce mi pokazać.

– „Francja skapitulowała przed Niemcami” – przeczytałam głośno. – Wiem, papo. Rozmawialiśmy o tym wczoraj wie­czorem.

Tak jak każdego wieczoru, dodałam w myślach. Toczy się wojna. Wszyscy to wiedzą. Ale gdy Adolf Hitler i jego nazistowcy na początku tego miesiąca zaatakowali Francję, zdominowali nasze rozmowy przy kolacji.

– Tak, ale chodzi o coś jeszcze. – Papa wskazał mapę wydrukowaną pod nagłówkiem. – To jest Francja. Pokaż, gdzie mieszkamy.

Zrobiłam, o co prosił. Papa zakreślił kółko wokół naszego miasteczka.

– Doskonale. Jak widzisz, Francja jest podzielona na dwie strefy. My mieszkamy w strefie nieokupowanej, czyli wolnej. Mamy szczęście, że nie znaleźliśmy się w strefie okupowanej.

– Dlaczego? – zapytałam.

– Bo w strefie okupowanej władzę sprawują Niemcy. Wprowadzili tam wiele zmian i wiele zamętu. Ale tu nasze życie powinno się toczyć w miarę normalnie.

Zdezorientowana, jeszcze raz spojrzałam na gazetę.

– Przecież Francja się poddała. Czy to nie oznacza, że teraz wszystkim zarządzają Niemcy?

– Nie. – Pokręcił głową. – Dlatego wyznaczono dwie strefy. W naszej strefie władzę sprawuje nowy francuski rząd z siedzibą w Vichy, nie tak znów daleko stąd. Współpracuje z Niemcami, ale sam ustala przepisy obowiązujące w naszej strefie. Musisz o tym wiedzieć, ponieważ w miasteczku mogą się dziać rzeczy trudne do zrozumienia. Chcę, żebyś skupiła się na nauce i zanadto się nie martwiła, że jest wojna. Gdyby coś cię zastanawiało, przyjdź z tym do mnie.

– Dobrze. Mogę już iść do szkoły?

– Tak – odrzekł z uśmiechem.

Jadąc na hulajnodze do szkoły, mijałam umundurowanych Niemców, których obecność stawała się coraz bardziej widoczna. Czy to właśnie papa miał na myśli? Widziałam duże czer­wone sztandary ze swastyką w białym kole. W ostatnich miesiącach ten znak, symbol partii nazistowskiej, był widoczny wszędzie. Może również o to chodziło papie. Widziałam ludzi, którzy witali się na ulicy nie słowami „dzień dobry”, lecz uniesieniem wyprostowanej ręki i okrzykiem Heil Hitler! To wszystko było trochę dziwne i irytujące. Ale jeśli o tym wspominał papa, miałam się nie przejmować. Wierzyłam mu. W końcu był wykształconym człowiekiem i wypowiadał się ze znawstwem na każdy temat. Według mnie nie mógł się mylić w żadnej sprawie.

Parę tygodni później wróciłam ze szkoły i zastałam maman przy pianinie. Byłam zdziwiona, bo o tej porze zazwyczaj miała jeszcze zajęcia na uczelni. Usiadłam przy niej na stołku.

– Zagramy w duecie? – zaproponowałam, kładąc dłonie na klawiaturze.

Nie odezwała się, więc podniosłam na nią wzrok.

– Co się stało? – zapytałam.

Otarła oczy, wciąż nie mówiąc ani słowa, i z ociąganiem podała mi jakąś kartkę. Szybko przeczytałam, co było tam napisane, i skołowana znów spojrzałam na maman.

– Wyrzucają cię z uczelni? Ale… dlaczego?

Rozpłakała się i wybiegła z pokoju.

Kiedy papa wrócił po pracy do domu, poprosiłam, żeby mi wyjaśnił, co się stało.

– Powodem nie jest coś, co twoja mama zrobiła lub czego nie zrobiła. To jest decyzja rządu. Niedawno uchwalono prawo zakazujące Żydom wykonywania pewnych zawodów. Także zawodu nauczyciela.

– Ale to nie powinno dotyczyć maman. Przecież mieszkamy w wolnej strefie – zauważyłam.

– Sprawa nie jest taka prosta, ptaszyno. – Papa ciężko westchnął. Wyglądał na bardziej zmęczonego niż zwykle. – Hitlerowcy obarczyli Żydów winą za wszystkie problemy w Europie. Wmówili to niemieckim obywatelom i wywołali antyżydowskie nastroje, które rozlały się po całej Francji.

Tak więc obecność nazistów w mundurach, pozdrowienie Heil Hitler i sztandary ze swastyką to jeszcze nie było najgorsze. Oznaczało coś dużo bardziej potwornego, niż sądziłam. Coś, co się rozprzestrzeniało, mimo zapewnień władz, że w tak zwanej wolnej strefie jesteśmy bezpieczni. Choć upowszechniano oczywiste kłamstwa, niewątpliwie były skuteczne, skoro maman straciła pracę na uczelni. Całym sercem pragnęłam, żeby ludzie się opamiętali i zaczęli myśleć rozsądnie.

Przywykłam jednak do tego. Ciągle nadawano komunikaty o przebiegu wojny. Przez wiele miesięcy robiłam wszystko, żeby ich nie słyszeć. Mogłam jeździć na rowerze czy hulajnodze w zasadzie wszędzie i bawić się z przyjaciółmi jak inne dzieci. Aż pewnego dnia, prawie dwa lata później, otrzymaliśmy pocztą list.

– Zobacz, papo. Przyszedł list z Paryża, od cioci Simone – powiedziałam, przynosząc go papie.

– O… – Rodzice wymienili szybkie spojrzenia.

– Mogę go potem sama przeczytać? – poprosiłam.

Bardzo lubiłam siostrę taty i jej rodzinę. Syn cioci i mój kuzyn, Marc, był tylko o rok młodszy ode mnie.

Papa przeczytał list.

– Wygląda na to, że zamierzają przedostać się do wolnej strefy – poinformował mnie i maman.

– Wspaniale! – wykrzyknęłam. Zaczęłam liczyć w pamięci. Ostatni raz widzieliśmy się w moje siódme urodziny, w maju 1937 roku. Niedawno skończyłam dwanaście lat, a zatem… było to ponad pięć lat temu? Nie do wiary. – Zamieszkają u nas, prawda?

– Oczywiście – powiedziała maman. – Jeżeli zdołają tu dotrzeć, zawsze będą mile widziani.

Papa podał mi list.

20 czerwca 1942

Kochany Bracie!

Wolałabym pisać ten list w lepszych czasach. Z pewnością śledzisz rozwój wydarzeń w strefie okupowanej. Muszę jednak powiedzieć, że sytuacja jest dużo gorsza, niż się to oficjalnie przedstawia. Każą nam naszyć na ubrania żółte gwiazdy, żeby od razu było widać, kto jest Żydem. Henri i ja straciliśmy pracę i brakuje nam pieniędzy, a Marc nie może chodzić do szkoły. Najgorsze jest to, że krążą pogłoski o łapankach na Żydów i wyciąganiu całych rodzin z domów – to budzi największy strach. Dlatego chcemy wyjechać z Paryża. Zawiadomię Cię, kiedy załatwimy papiery i zdobędziemy pieniądze. Nie chcemy się narzucać Tobie, Rose i Sarze, ale nie mamy dokąd pójść.

Uściski

Simone

Kiedy to przeczytałam, przeszedł mnie dreszcz. Oby zdołali dotrzeć do naszego miasteczka. Tutaj też żyło się coraz dziwniej i bardziej nerwowo, ale bez porównania lepiej, niż opisywała to ciocia. Nie musiałam nosić okropnej żółtej gwiazdy na płaszczu. Nadal chodziłam do szkoły. Bawiłam się, plotkowałam z koleżankami i żartowałam. Starałam się zachować spokój, nawet gdy w listopadzie prasa doniosła, że Niemcy zajeli wolną strefę.

Niedługo potem, któregoś wyjątkowo ciepłego jesiennego dnia, moja przyjaciółka Mariann podeszła do mnie po lekcjach.

– Idziemy na lody – oznajmiła. – Chcesz pójść z nami?

– Pewnie.

Zadowolona, poszłam z nią i kilkoma koleżankami z klasy do lodziarni. Dziewczyny pobiegły przodem wybrać smaki, a ja zostałam w tyle, bo moją uwagę przyciągnęła wywieszka w oknie: „Żydom wstęp wzbroniony”.

Jak skamieniała wpatrywałam się w witrynę.

– Chyba zostawiłam w domu portmonetkę – powiedziałam do koleżanek, gdy wyszły z rożkami lodów, zdziwione, że wciąż jestem przed sklepem.

– Pożyczę ci – zaproponowała Mariann, sięgając po pieniądze.

– Dzięki, nie trzeba. Straciłam apetyt.

Nie było to do końca kłamstwem. Po przeczytaniu napisu całkiem przeszła mi ochota na lody. Mariann wzruszyła ramionami i wszystkie poszłyśmy dalej. Odetchnęłam z ulgą, że żadna z nich nie zauważyła wywieszki. Ale poczułam się dziwnie i nieswojo, jakby sklepikarz wiedział o mnie coś, z czego sama nie zdawałam sobie sprawy. Czy miałam jakiś defekt? Byłam niekulturalna albo niesympatyczna? Raczej nie. Nie wiedziałam, do kogo zwrócić się po wyjaśnienia.

Dalej żartowałam z koleżankami, starając się nie myśleć o tym zdarzeniu. Tak jest tylko tam, powtarzałam sobie. Są jeszcze inne lodziarnie. Po prostu kupię lody gdzieś indziej. Uśmiech­nęłam się, gdy wyobraźnia podsunęła mi obraz wymarzonego sklepiku. Wchodzę tam w eleganckiej sukience, wybieram kolejne kulki i dostaję rożek z górą lodów, na których widok aż cieknie ślinka. W tym wymarzonym sklepiku Żydzi mieli wstęp i co więcej, byli mile widziani.

Mimo to, gdy spacerowałam z koleżankami, przepełniał mnie bolesny smutek.

One naprawdę jadły lody.

Ja – tylko w wyobraźni.

– Czy twój kuzyn i jego rodzice w końcu do was przyjechali? – zapytał Julian.

– Nie. Zanim wyjechali z Paryża, doszło do obławy Vel’ d’Hiv1.

– Co to znaczy?

Grandmère przez chwilę milczała. Między innymi dlatego poprzednim razem nie opowiedziała Julianowi wszystkiego. Ale teraz zapytał, a ona obiecała, że opowie mu całą historię, nie pomijając bo­lesnych wydarzeń, takich jak właśnie tamto.

– Zorganizowano łapankę na Żydów. Tego moja ciocia bała się najbardziej – zaczęła wyjaśniać. – W lipcu tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego roku aresztowano ponad trzynaście tysięcy ludzi, w tym cztery tysiące dzieci, i spędzono na stadion w Paryżu. Trzymano ich w okropnych warunkach. Bez jedzenia, bez wody. Rozdzielano rodziny. Potem załadowano wszystkich do pociągów i deportowano. Część pojechała do obozów przejściowych we Francji. Większość trafiła do obozów koncentracyjnych na wschodzie. Wielu nie przeżyło.

– Straszne. A twoi krewni, grandmère?

– Nie wiem. Od tamtej pory już więcej o nich nie słyszeliśmy.

ROZDZIAŁ TRZECI

Wiosna 1943

– Saro?

Ledwo usłyszałam, jak mademoiselle Petitjean, nasza nauczycielka matematyki, wywołuje moje imię. Jej głos brzmiał tak, jakby stała na drugim końcu długiej plaży. Między nami ciągnęły się połacie wspaniałych kwiatów, kołysały się liście, latały ptaki. Zamaszystym ruchem dorysowałam jeszcze jednego ptaszka. Obdarzyłam go skrzydłami i patrzyłam, jak odfruwa.

– Saro.

Głos znowu napłynął, wciąż z odległości setek kilometrów. Byłam zbyt zajęta, żeby się odezwać, zatopiona w świecie, który tworzyłam. Na lekcjach rysunku mogłam tak robić. Kłopot w tym, że również na innych lekcjach nie umiałam się powstrzymać od rysowania. Kiedy zaczynała się matematyka, wyjmowałam spod podręcznika szkicownik i gdy mademoiselle Petitjean nie patrzyła, wchodziłam w swój świat.