Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ekspedycja pozasłoneczna ląduje na obcej planecie. Naukowcy biorący w niej udział odkrywają, że wszyscy kolonizatorzy są bezpłodni.
Gdy technologia zagwarantowała możliwości, Ziemia potrzebowała jedynie śmiałków: Marzycieli, tęgich głów i ludzi bez żadnych kotwic. Kolonia na odległej planecie dla wielu była najważniejszym życiowym przedsięwzięciem, dla kilku drogą ucieczki, dla każdego bez wyjątku ogromnym wyzwaniem.
„Białkowe Roboty” to opowieść o ludziach z dobrze działającymi kompasami moralnymi i sercami po właściwej stronie. Starannie wyselekcjonowana garstka ludzkiego gatunku, której zwyczajnie odebrano sens istnienia. Uroczyście zapraszają do Neoattyki, pierwszej egzoplanetarnej kolonii badawczej. Gospodarze gwarantują przepiękną architekturę, umiarkowanie wygodne skafandry i zapierające dech w piersiach krajobrazy. Nie ręczą jednak za atmosferę, dosłownie i w przenośni.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 362
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright©2025 Karol Mierzwa
All rights reserved
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Marta Tojza, w Sieci Słów (www.martatojza.pl)
Korekta
Magdalena S. Matusiewicz (www.nocnaredaktorka.com)
Ilustracje
Mariusz Kula
Projekt i opracowanie graficzne okładki
Mariusz Kula
Projekt typograficzny, skład i łamanie
Magdalena S. Matusiewicz, SwanCraft Creations
Wydanie I
ISBN 978-83-97-5895-0-6
Wszelkie prawa autorskie do tej książki, w tym tekst i ilustracje, są chronione zgodnie z ustawą o prawie autorskim i prawach pokrewnych. Żadna część książki nie może być reprodukowana bez zgody autora, z wyjątkiem zacytowania krótkich fragmentów przez recenzenta.
Dziwaczna to była sytuacja. Na Atenie urodziły się dzieci. Przyszły na świat w miejscu, gdzie każdy oddałby wiele, byleby tylko doczekać się nowego pokolenia. Wiele?… Niedopowiedzenie. Niektórzy gotowi byli poświęcić własne życie w imię przyszłych generacji. Noworodki były zdrowe, żaden nie otrzymał mniej niż dziewięć punktów w skali Apgar. Pierwsze oddechy przyszło im zaczerpnąć pod czujnym okiem naukowców oraz doświadczonego personelu medycznego. Słowem, nie mogły wymarzyć sobie lepszych warunków do przetrwania pierwszych dni życia. Niemniej jednak, postronny, spostrzegawczy obserwator zadałby sobie jedno niezwykle ważne pytanie: Dlaczego wszyscy naukowcy spoglądający z niedowierzaniem na dzieci są na wskroś przerażeni?
„Projekt GJ1061D”. Fraza wypisana dużymi literami na hologramie zgłoszeniowym rzucała się w oczy każdej osobie kandydującej na miejsce w promie egzoplanetarnym. Im dalej w las, tym formularz stawał się bardziej osobliwy. Mnóstwo pytań natury politycznej, jeszcze więcej sprawdzających kompasy moralne wypełniających. Wisienkę na torcie stanowiły testy wyboru obracające się wokół tematyki posiadania potomstwa.
Ankieta była swoistym testem przesiewowym. Inicjatorzy podróży międzygwiezdnej dbali o aspekty techniczne floty, pilnowali logistyki, po wielokroć powtarzali astronomiczne kalkulacje i nie zamierzali zaprzepaścić tego złym doborem kadrowym. Pacyfistyczna i pronatalistyczna załoga miała być gwarantem sukcesu pierwszej kolonii pozasłonecznej.
Gdy rekrutowany przebrnął przez nawałnicę pytań i testów, mógł zapoznać się z charakterem kolonii. Hierarchia była na pierwszy rzut oka wybitnie technokratyczna. Radę Naukową wyznaczono do zarządzania kolonią. Sędziowie pilnujący ładu prawnego mieli być wspierani osądami bezstronnej maszyny. Zarządcy szpitala, zarządcy fabryk druku, zarządcy pięciu elektrowni. Wakaty w tej nieco korporacyjnej hierarchii wciąż pozostawały nieobstawione. Każdy z uczestników wyprawy miał się stać częścią symbiotycznego systemu, w którym wspólne zależności determinują owocną współpracę.
Ci z kandydatów i kandydatek, którzy mieli spostrzegawcze oko, natychmiast odnotowali brak służb porządkowych, jakie znali z Ziemi. Istniała formacja zwana pogotowiem kolonialnym, czyli właściwie mieszanina ratowników medycznych i strażaków, wspartych oczywiście odpowiednim zapleczem robotycznym. Brak odpowiednika policji sprawiał, że kolonia w zamyśle przybierała kształt naiwnej utopii. Niemniej każdy, kto zadał sobie trud, by przejrzeć projekty maszyn, zauważył kilka, które mogłyby zaprowadzić stalowy porządek wśród krnąbrnych kolonizatorów.
Tak więc po kilkudziesięciu minutach obcowania z formularzem przyszły kolonizator wiedział już, że ma stanowić część pacyfistycznej kolonii badawczej. A jednak horyzont misji nie kończył się na aspektach naukowych. To miała być przede wszystkim kolebka przyszłej cywilizacji.
Pozytywna weryfikacja na podstawie formularza wtłaczała kandydata w maszynkę do mielenia mięsa, przerzucającą śmiałka od gabinetu do gabinetu. Badania psychologiczne, badania wydolnościowe. Badania, badania, badania… Proces mógł trwać prawie rok i wciąż nie gwarantował miejsca na promie. Koniec końców wyselekcjonowano niemal sześć tysięcy osób wyspecjalizowanych w przeróżnych dziedzinach. A przede wszystkim zadeklarowanych pacyfistów.
***
Przestronna, klimatyzowana winda błyskawicznie poderwała się w górę, udowadniając jedynemu pasażerowi, że potrafi zapewnić znacznie większe przeciążenia niż ziemska grawitacja. Ów pasażer poczuł delikatny dyskomfort, ale szybko zaadaptował się do chwilowej zmiany warunków, dzięki czemu mógł poświęcić uwagę otoczeniu. Obszerne lustro ukazywało pobladłe od zmęczenia oblicze. Kościsty, wydatny nos był delikatnie zaczerwieniony, podobnie jak powieki ukryte poniżej grubych, czarnych brwi. Mimo chronicznego przemęczenia mężczyzna nie zaniedbał porannej rutyny, na co wskazywała idealnie ogolona twarz. Łypnął jeszcze na swój czarny płaszcz przeciwdeszczowy, znoszony i wilgotny. Nie wyglądał nazbyt reprezentatywnie, grunt, że spełniał swoją funkcję.
Winda zatrzymała się na dwudziestym piętrze. Mężczyzna wszedł do poczekalni, za którą rozciągała się ogromna betonowa płyta stanowiąca zarówno plac budowy, jak i przyszłą platformę startową. Postąpił kilka kroków w przód, po czym wbił nos w szybę okna. Cztery monumentalne promy sięgały wysokością niemal dwustu metrów, a konstruktorzy zapewniali, że dołożą im kolejne sto.
– Zawsze robią wrażenie, co?
Dźwięczny kobiecy głos wybrzmiał za plecami mężczyzny. Ten odwrócił się błyskawicznie, jakby zawstydzony, że wciąż wzdycha do metalowych gigantów. Ostentacyjnie poprawił płaszcz i wyszczerzył się z grzeczności. Kobieta w średnim wieku, głównodowodząca wyprawy, ubrana była w granatowy uniform z piktogramem przedstawiającym ośmiornicę. Logo korporacji Polypus. Długi, czarny kucyk tańczył na plecach kobiety w rytm jej kroków. Tuż obok niej sunął mały robot na gąsienicach, wysoki może na metr.
Dopiero gdy podeszła bliżej, mężczyzna mógł skupić się na detalach. Naszywka z imieniem i nazwiskiem: Aurelia Steneer. Oczy skąpane w błękicie, spoglądające na niego z serdecznością. Zaraźliwy uśmiech, pozbawiony jakiejkolwiek fałszywości.
– Nic ciekawszego niż promy tu nie ma – odparł, niby niewzruszony, i ostentacyjnie wzruszył ramionami.
– Jak minęła podróż, profesorze Huffman? – przemówił robot zmodulowanym głosem, a na małym interfejsie zamrugał zielony uśmiech.
– Aurelio, co to za ustrojstwo?
– To auctor – rzekła kobieta dumnie i pogłaskała kopulaste zwieńczenie maszyny. – Przyzwyczajaj się, auctory będą nam towarzyszyć w podróży, a ten konkretny jest moim asystentem. Prawda, że uroczy?
Profesor był chyba zbyt gruboskórny albo nieskory do żartów, nie brnął bowiem w dyskusję, robota zaś obdarzył wielce lekceważącym spojrzeniem. Aurelia wzruszyła ramionami.
– Nie będę cię ciągnąć za język. A czemu zawdzięczam tę niezwykle przyjemną wizytę? – dodała z uszczypliwością.
– Wywiązałem się ze swojej części pracy – wyjaśnił. – Przysłałem działający prototyp. Powinien już być w jednym z promów.
– Naprawdę?! No! Już myślałam, że nie wyrobisz się przed Arktyką… Och, nie krzyw się tak! Zimno, długie dni i noce… Lepiej przywyknij do takich warunków, Victorze.
– Wprost nie mogę się doczekać – prychnął ironicznie. – To co? Chcesz zobaczyć prototyp?
Aurelii nie trzeba było namawiać. Ręką wskazała automatyczne drzwi dzielące ich od wejścia na platformę startową. Zanim jednak się rozsunęły, założyli podręczne maski tlenowe oraz okulary ochronne. Tak wyposażeni wyszli na zewnątrz. Auctor, choć był zaawansowanym robotem, miał drobny problem z progiem przejściowym. Victor szorstko zarechotał.
Uderzył ich hałas powodowany przez latające drony budowlane oraz ośmiokołowe transportery autonomiczne przewożące komponenty promów. Aurelia szła przez platformę pewnym krokiem, w przeciwieństwie do profesora raz po raz uchylającego głowę przed nadlatującymi maszynami.
– Musisz czasem wychodzić z laboratorium, Victorze! – wrzasnęła, klepiąc go po ramieniu. – Planeta GJ1061D będzie jednym wielkim placem budowy – rzekła z dumą, teatralnie intonując nazwę. – Kto by pomyślał, że faktycznie tam polecimy? My. Nie ktoś inny, tylko właśnie naszemu pokoleniu przypadnie ten zaszczyt!
– Czy zaszczyt, to się okaże – wtrącił Victor. – Ale tak, tę szansę zawdzięczamy chyba niezwykłej opieszałości poprzedników. Biomarkery odkryto tam już pięćdziesiąt lat temu. Atmosfera przypomina składem tę, która była obecna na młodej Ziemi. No przecież to idealne pole do prowadzenia badań. Czemu bogate główki dopiero teraz potrząsnęły portfelami?
– Opowiedzieć ci bajkę czy chcesz poznać prawdę? – spytała Aurelia. Profesor w bajki już nie wierzył, wybrał więc drugą opcję. – Wszystkim mydli się oczy, że dopiero teraz technologia nam pozwala na ten krok, że kiedyś koszty były horrendalne. Bajki. Koszty i teraz są horrendalne, a technologia niewiele lepsza. Prawda jest taka, że ziemia pali nam się pod nogami. Ta wyprawa to badanie gruntu pod inne lokum. Zresztą czy trzeba kogokolwiek przekonywać, że jest inaczej?
Idąc żwawym krokiem, Aurelia wskazała na maskę tlenową, która była tylko jednym z wielu skutków wskazujących agonalny stan Ziemi.
– Badania naukowe to przyjemna przykrywka – dodała – ale nie myśl, że jakakolwiek korporacja utopiłaby tyle pieniędzy w imię nauki.
– Ja lecę tam tylko po to, żeby badać – stwierdził Victor wyniośle. – A ty?
– Chcę tam stworzyć szczęśliwe społeczeństwo – odparła po namyśle. – Bezkonfliktowe. No już, nie patrz tak na mnie. Wiem, zaślepiona idealistka, to chcesz powiedzieć. Ale jakby się tak zapisać na kartach historii? Kusząca oferta.
– Jak mówiłem, chcę zdobywać wiedzę, nie laury. – Victor nie dawał za wygraną. Aurelia przewróciła oczyma. – No co?
– Pozwól, że daruję sobie kolejny wykład na temat twojej opryskliwości.
Przez chwilę szli w milczeniu, mijając kałuże. W końcu dotarli do podstaw promów kosmicznych. Dopiero w tym miejscu ich ogrom prezentował się w pełnej krasie. Victor odchylił głowę w tył tak mocno, że aż rozdziawił usta pod maską tlenową. Na tle szarych chmur, z których sączył się delikatny deszcz, promy wyglądały niby surowe pomniki ku czci futuryzmu. Spadające krople raz po raz wygrywały na ich stalowych kadłubach melodię zagłuszaną przez przejeżdżające transportery. Pierwszy z promów nosił wdzięczną nazwę Custos. Aurelia z zachwytem chłonęła widok pokaźnej konstrukcji, wzdychając z lekka.
– Nasz kosmiczny ochroniarz. Widzisz te wielkie płyty ochronne? – spytała, a Victor łypnął wzrokiem na imponujący ruchomy pancerz. Płyty umieszczone na masywnych wysięgnikach hydraulicznych sprawiały wrażenie niemal niezniszczalnych. – Będą nam torować drogę, gdybyśmy weszli w kurs kolizyjny z jakimś kosmicznym gruzem. Co jak co, ale przy jednej dziesiątej prędkości światła nawet okruch skalny może narobić szkód. Auctorze, chcesz coś dodać?
– Proszę się nie martwić, profesorze Huffman – wyartykułował wdzięcznie robot. –Każdy z promów będzie wyposażony w detektory działające na różnych długościach fal, w tym podczerwieni, by dosłownie nic nam nie umknęło, nawet mikrocząstki rzędu nanometrów. Detektory będą uzupełniane generatorami pola magnetycznego.
– Czy wyglądam na zmartwionego?
– Jeśli przed wylotem sieć neuronowa auctorów podłapie tę twoją opryskliwość, to gwarantuję, że polecisz co najwyżej na kopalnię księżycową – mruknęła Steneer.
Umiarkowanie roześmiany profesor stawiał coraz śmielsze kroki, ale rychło przypomniał sobie o ostrożności, kiedy jeden z transporterów przeciął mu drogę dosłownie dwa metry przed nosem. Victor wzdrygnął się, przestraszony, a potem drugi raz, gdy zobaczył, co też pojazd przewozi do kolejnego promu. Spod osłony przeciwdeszczowej wystawały elementy budownictwa modułowego, które równie dobrze można by włożyć w realia miast starożytnych. Transporter wiózł bowiem kilka kolumn w stylu korynckim, dumnie wspierających ozdobny tympanon.
– Poważnie? – mruknął Victor pogardliwie, nie kryjąc zażenowania. – Ale poważnie?! Miguel naprawdę zdecydował się na ten styl kolonii?! Mamy pokonać dwanaście lat świetlnych tylko po to, żeby zamanifestować swój sentyment dla cywilizacji politeistycznych, które wierzyły, że burze i sztormy to kaprysy bożków na chmurkach?
– Ten styl architektoniczny – podjęła Aurelia z niemałym patosem – to hołd dla tych, którzy spoglądali w nocne niebo i nie zważając na bajania o mitycznych bogach, uprawiali naukę w sposób wielce wizjonerski, biorąc pod uwagę czasy, w których żyli. A zresztą te moduły są po prostu śliczne. Co, wolałbyś metaliczną surowość?
– Profesorze Huffman – uaktywnił się auctor. – Rozumiem, że klasycystyczne elementy modułowe nie spełniają pańskich oczekiwań estetycznych, ale zapewniam, że są w pełni funkcjonalne. Egzoplanetolodzy stwierdzili, że budowanie w oparciu o surowce, jakie oferuje nieznana planeta, może być ryzykowne. W glebie mogą znajdować się organizmy ożywione. Bezpieczniejsze będzie postawienie budowli z własnych surowców i ewentualna rozbudowa kolonii po przeprowadzeniu wnikliwych badań tamtejszej gleby na różnych głębokościach.
– Dziękuję za ten fascynujący wykład, panie robot.
Omijając to przelatujące drony, to zaś transportery z elementami modułowymi, tercet przeszedł obok dwóch promów mających dostarczyć budulec dla przyszłej kolonii. Obie konstrukcje, bliźniaczo nazwane Faber, stanowiły tak naprawdę tylko kosmiczne magazyny. Danie główne czekało kilkadziesiąt metrów dalej.
Profesor zauważył w oddali transporter laboratoryjny. Jak się okazało, był on pusty, zatem prototyp został już umieszczony w najważniejszym z promów, okraszonym nazwą Nuntius Vitae. Aurelia przystanęła przed otwartą platformą prowadzącą do jego wnętrza. Z wrażenia aż zaparło jej dech w piersiach.
– To będzie nasz dom przez długi czas. Sto pięćdziesiąt lat, jeśli dobrze liczę. Victorze, czy prototyp jest już w środku?
Oszczędny w słowach profesor pozwolił sobie wyłącznie na tryumfalny grymas, dłonią wskazując drogę do wnętrza promu. Chciał się napawać tym momentem, pochwalić swym wynalazkiem niczym dziecko pierwszym rysunkiem. Aurelia przeszła więc szeroką platformą aż do okrągłego włazu. Wkrótce zaniknął gwar otwartej przestrzeni, zastąpiony ciszą krótkiego korytarza skąpanego w białym świetle. Gdy oślepiająca biel ustąpiła, przyszli pionierzy dotarli wreszcie do rdzenia promu transportowego. Ich pierwsze kroki odbiły się głuchym echem w ogromnej przestrzeni.
Wnętrze właściwe promu Nuntius Vitae robiło jeszcze większe wrażenie. Victor spojrzał w górę i zobaczył mnogość poziomów na kształt antresol, zwieńczonych surowymi, metalowymi balustradami. Takich kondygnacji naliczył przynajmniej pięćdziesiąt, później stracił rachubę.
– Tam powyżej znajdują się kwatery dowodzenia. – Aurelia wskazała na sufit i aż zmrużyła oczy, tak odległy był względem ich położenia. – Ale tak naprawdę serce promu będzie bić tutaj.
Liderka projektu GJ1061D miała rację. To tu, wśród wielu poziomów, znajdowały się kwatery mieszkalne, mające stać się wkrótce schronieniem dla tysięcy kolonizatorów.
– Jak widzisz, ten prom jest niemal pusty. – Wykonała zgrabny piruet, omiatając pokaźną przestrzeń rozłożonymi rękoma. – Jego projekt jest uzależniony od twojego pomysłu na przetransportowanie nas, kruchych istot, przez najpodlejsze otoczenie, jakie może sobie wyśnić żywy organizm, tak bezsilny wobec wszelkich środowiskowych niedogodności.
– Powinnaś zostać poetką – odrzekł Victor przyjaźnie, tym razem bez uszczypliwości.
– Ach, nie fascynują mnie martwe zawody. – Na jej twarzy wyrysował się gorzki grymas. – Dobrze, Victorze, to gdzie ten projekt, który pozwoli nam pokonać dwanaście lat świetlnych?
– Naprawdę nie widzisz?
Zarechotał, głupkowato rozglądając się po otoczeniu. Najpewniej naciągnąłby Aurelię na grę „w ciepło-zimno”, gdyby nie auctor, niszczyciel dobrej zabawy.
– Pani Steneer, zauważyłem niezidentyfikowany obiekt trzynaście metrów stąd, na godzinie drugiej.
W zaciemnionym kącie pod jedną z antresol zalegał owalny kształt przykryty obskurną plandeką. Był wydłużony w tak dziwaczny sposób, że złośliwy mógłby rzec, iż jest to ogromne jajko. Aurelia pełna ekscytacji podbiegła do prototypu, zdarła zeń płachtę i… cóż, mogła jedynie przyglądać mu się w niemałej konsternacji. Tamten złośliwiec dalece nie odbiegałby od prawdy, wszak wynalazek Victora Huffmana faktycznie przypominał matowe, metalowe jajo.
Aurelia z trudem powstrzymała rechot.
– No to tłumacz, profesorku.
Właśnie na to zdanie czekał, odkąd przekroczył próg korporacji Polypus. To było jego magnum opus. Coś, co pozwalało złapać śmierć komórkową w paragraf 22. Zuchwały projekt, fuzja inżynierii genetycznej, sztucznej inteligencji, biochemii i najpewniej jeszcze szczypty wielu innych gałęzi nauki.
Huffman sięgnął do kieszeni, z której wyciągnął malutki notes projekcyjny. W powietrzu zabłysnął dwudziestocalowy ekran, ukazujący chromosomy z podświetlonymi telomerami. Obok znajdował się schemat prezentujący przekrój kapsydu wirusowego wzdłuż pionowej osi symetrii, podpisany enigmatyczną nazwą LEV-2.
– No tak… genetyka – mruknęła Aurelia i ostentacyjnie ukryła twarz w dłoniach. – Litości. Już wiem, że czeka mnie wykład.
– A czego się spodziewałaś po inżynierze genetycznym?
– No dobrze, tłumacz! – krzyknęła komediowo i machnęła ręką niczym dyrygent.
– No już, postaram się zwięźle. Dobrze?
Profesor uruchomił prezentację, gdzie końce chromosomów skracały się, by zaraz odbudować swą strukturę za sprawą działania wirusa. Victor pospieszył z wyjaśnieniami. Najchętniej rozpływałby się godzinami nad każdym szczegółem swego pomysłu. W tamtej jednak chwili zmuszony był użyć języka zwięzłego.
– Dobrze, więc w dużym skrócie – rozpoczął z niegrzecznym westchnieniem, manifestując całym sobą, że „duży skrót” to potwarz dla geniuszu jego projektu. – Te końce chromosomów to telomery. Odpowiadają za to, by genom trzymał się w dobrej kondycji, bezpieczny od uszkodzeń genów. Z wiekiem telomery ulegają skróceniu. Wraz z zespołem wpadliśmy więc na pomysł, że gdyby tak monitorować stan telomerów w komórce, można by je w odpowiednim momencie odbudowywać. I do tego właśnie posłuży nam wektor wirusowy LEV-2.
– Chcesz zainfekować astronautów wirusem – zapytała Aurelia nie kryjąc sceptycyzmu. Z narastającego niepokoju aż rozwarła powieki. – Liczyłam na coś pokroju hibernacji.
– To wystarczyło kupić sześć tysięcy lodówek – wytknął Huffman. – Mogę skończyć? Dziękuję. Więc główne założenie jest proste. Wprowadzamy astronautów w stan śpiączki farmakologicznej i wpuszczamy ich do kapsuł z cieczą wyporową. Wyciszenie świadomości pozwoli nam uniknąć problemów natury psychicznej, ale nie rozwiązuje problemu starzenia. Dlatego wraz z moim zespołem badawczym opracowałem detektor telomerowy oparty na LEV-2. Jego działanie jest dosyć proste.
Profesor wyświetlił raz jeszcze chromosomy uwięzione w komórce. Ich końce zabłysnęły na żółto i z każdym podziałem komórki stawały się coraz krótsze.
– Jak widzisz – wskazał palcem, w pełni skupiony na swej prezentacji – po osiągnięciu około pięćdziesięciu podziałów docieramy do limitu Hayflicka. Wtedy też komórka przestaje się mnożyć i rozpoczyna proces starzenia. Telomery stają się znacznie krótsze, a więc coraz powszechniejsze są uszkodzenia DNA. Komórka zaczyna przejawiać stany zapalne i w końcu obumiera. Limit Hayflicka jest więc naszym molekularnym zegarem, gwarantem starości i nieuchronnej śmierci. My spróbujemy go obejść. Telomery można wydłużać z wykorzystaniem enzymu, telomerazy, gwoli precyzji. I tutaj na scenę wkracza LEV-2. Schemat jest banalnie prosty. Jeżeli algorytm detektora telomerowego uzna, że zróżnicowana komórka zaczyna wykazywać symptomy starzenia, rozpocznie się proces odmładzania na poziomie molekularnym. Wirus zostanie wprowadzony do komórki i aktywuje gen telomerazy, dzięki czemu nastąpi odbudowa telomerów. Tylko podkreślę, że nie będziemy ingerować w komórki macierzyste ani mejotyczne.
Nad projektorem pojawił się kolejny slajd. Tym razem przeróżne cząsteczki wykonywały skomplikowany taniec, który Victor miał zamiar natychmiast wytłumaczyć.
– Wydłużanie telomerów wiąże się z pewnym ryzykiem. Gdybyśmy zdecydowali się to robić w sposób niekontrolowany, wysłalibyśmy na GJ1061D prom pełen pacjentów nowotworowych. Komórki mnożyłyby się w nieskończoność, tworząc złośliwe guzy. – Profesor kątem oka zauważył przejęcie na twarzy Aurelii, dlatego natychmiast dodał: – W naszym przypadku wirus zostanie w odpowiednim momencie dezaktywowany, co zahamuje cały proces.
– Cholernie skomplikowane. – Aurelia pokręciła głową i łypnęła na detektor telomerowy. Przerośnięte, matowe jajo. – I to tyle?
– Och... oczywiście, że nie. To tylko jakiś mierny telegraficzny skrót – przemówił Huffman z wyraźnym przejęciem. – Chętnie opowiedziałbym, jak białka wirusa doprowadzają do odwracalnej metylacji w pobliżu genu telomerazy, tym samym zmuszając komórkę do produkcji enzymu albo w jak ciekawy sposób wektor wychwytuje białko CTCF, żeby w odpowiednim momencie wyciszyć ekspresję tego genu. Chętnie przybliżyłbym też, jak detektor rozróżnia komórki płciowe i macierzyste, w których telomeraza jest aktywna albo wyjaśnił, jakim cudem wektor wirusowy wycisza odpowiedź układu odpornościowego…
Szaleńcze zacięcie Victora zahamowała Aurelia, prosząc, by zatrzymał on natłok informacji.
– Ale… – wydukał. – Fakt, dość się nagadałem. Po prostu będziemy systematycznie wydłużać telomery i w odpowiednim momencie przerywać proces, żeby nie doprowadzić do powstania nowotworów.
– Pokaż, jak to coś wygląda w środku.
Profesor dotknął zwieńczenia kapsuły. Niemrawa wiązka światła przebiegła po jej powierzchni niby zwarcie elektryczne. Usłyszeli ciche syknięcie, kiedy komora rozwarła się na dwie połowy.
Widok wnętrza sprawił, że Aurelia poczuła dreszcz na kręgosłupie. Ujrzała coś na kształt fotela chirurgicznego, dysze doprowadzające ciecz oraz niezliczoną liczbę cienkich igiełek zamontowanych po wewnętrznej stronie kapsuły. Istna żelazna dziewica w futurystycznym wydaniu.
– Ale wymyśliliście. Jak ktoś ma awersję do igieł, nigdy nie wejdzie tu z własnej woli.
– Takich delikwentów będziemy wpychać siłą – podsumował Huffman z przekąsem.
Aurelia popadła w zadumę. Telomery wciąż tańczyły na holograficznym ekranie, skracały się i wydłużały jak za dotknięciem magicznej różdżki. Steneer nie mogła powiedzieć, że była sceptyczna wobec pomysłu profesora. Tylko ostrożność sprawiła, że zadała to jedno proste pytanie.
– Jesteś pewien tego projektu?
– Chyba tak – odpowiedział ostrożnie, przytłoczony nagłą wizją ogromnej odpowiedzialności.
– Chyba?…
– Tak, jestem pewien – poprawił się natychmiast. – Działanie detektora i wirusa jest poparte badaniami. Jeśli chcesz, metodologię może sprawdzić niezależny zespół badawczy.
– Cóż, w takim razie stwierdzam, iż oboje wywiązaliśmy się z umowy, Victorze – odrzekła, wciąż patrząc na wnętrze kapsuły. – Ale nie omieszkam zweryfikować działania przed wylotem.
Kobieta wyciągnęła dłoń, mężczyzna uścisnął ją z pełnym przekonaniem. Tym sposobem astronautyka dokonała fuzji z inżynierią genetyczną. Wszystko po to, by dostarczyć na odległy, obcy świat białkowe roboty, które ewolucja w swej losowości postanowiła obdarzyć umysłem o przecudownej wyobraźni, przy jednoczesnej żałosnej wręcz krótkowieczności.
Arktyczna aura pozostała za ich plecami, a zanim właz zamknął się na dobre, pożegnała ich ostatnim pocałunkiem w postaci podmuchu mroźnego wiatru. Victor otrzepał buty ze śniegu i przyspieszył, by dorównać kroku Aurelii. Kobieta pędziła przez długi tunel, wszak zniecierpliwienie nie pozwalało jej na spokojny marsz.
– Niemal wszyscy są już na miejscu – poinformowała sucho. – Miguel, Jerome, Weronika.
– Z Miguelem to mam do pogadania – syknął groźnie profesor. – Nie wierzę, że przepchnął ten klasycystyczny projekt. Aurelia, litości! Zwolnij trochę… Możesz? Chociaż pół kroku wolniej?
– Przyzwyczajaj się do wysiłku – odpowiedziała natychmiast z surowością godną najbardziej wymagającej trenerki. – Na GJ1061D ciążenie będzie niemal półtora razy większe, a wspomaganie skafandra może kiedyś poszwankować.
Tunel zwieńczały surowe drzwi, za którymi skrywała się baza szkoleniowa. Victor dał się pochłonąć pracy do tego stopnia, że niewiele wiedział o kształcie owej siedziby. Odwiedził ją raptem raz, dobre pięć lat temu, kiedy wylewano tu pierwsze betonowe fundamenty.
To, co zapamiętał jako wyjałowione, śmierdzące farbą pomieszczenia, teraz nabrało kształtu przytulnych habitatów. Mijał mrowie drzwi po lewej i prawej stronie korytarza, wszystkie bez wyjątku wyposażone w okrągłą matową szybę. Tylko jedne były otwarte na oścież, dzięki czemu Huffman mógł zobaczyć pomieszczenie mieszkalne. Jasnozielona sofa, całkiem obszerne łóżko, mały stolik i drobna lodówka, świetnie rozplanowane na małej przestrzeni. Wszystko to skąpane w przyjemnym, ciepłym świetle pomarańczowych żarówek.
– Pozmieniało się tu – rzekł bez większego entuzjazmu.
– Pozwól, że po bazie oprowadzę cię później. – Aurelia popędziła go gestem ręki. – Dołączmy do pozostałych, dobrze?
Przeszli schodami na wyższą kondygnację, gdzie wśród wielu innych pomieszczeń znajdowała się skromna salka spotkań. Aurelia pierwsza przekroczyła próg, Huffman zaraz za nią.
Przy stole siedziało już dwóch naukowców, którzy podobnie jak profesor mieli niemały wpływ na charakter przyszłej pozaziemskiej kolonii. Jerome’a Lazette’a nie sposób było przeoczyć. Łysawy, nieco przy kości astrobiolog z bujną brodą dzierżył w ręku pacynkę stereotypowego kosmity szaraczka i dobrze bawił się sam ze sobą, odgrywając jakąś scenkę. Drugi z mężczyzn najwyraźniej nie podzielał humoru swego kompana, popijając wodę i łypiąc na niego z politowaniem. Przy kolejnym żarcie brodacza złapał się za głowę, którą zdobiły długie, czarne włosy spięte w prowizoryczny kok.
– Tylko zanim wylecicie – mówił Jerome, udając szaraczka – nie zapomnijcie wyciągnąć Miguelowi kija z czterech liter. O, a kto to przyszedł? Poważny pan profesor i trochę mniej poważna pani liderka.
– Tak, my też się stęskniliśmy, Jerome.
Astrobiolog najpierw uścisnął dłoń liderki. Gdy zaś przyjrzał się nieco zdyszanemu Victorowi, otworzył szeroko oczy i zarechotał krótko.
– Ty tu wpław płynąłeś?
– Pewnie – odrzekł profesor z największą możliwą powagą. – Była to dla mnie swego rodzaju okazja. Gdybym się utopił, nie musiałbym cię oglądać.
Uścisk dłoni zamienił się w serdeczne objęcie, po którym Jerome znów usiadł przy stole i wrócił do teatru z kosmiczną pacynką w roli głównej.
Drugi z jegomości powstał ciężko, wyciągnął przed siebie rękę skąpaną w tatuażach, które na śniadej skórze tworzyły zbiór symboli w stylu artystycznego nieładu. Planista kolonii, Miguel Varosky, z obojętnym wyrazem twarzy przywitał tak Aurelię, jak i Victora.
Profesor przytrzymał go przy sobie krótką chwilę.
– Z tą klasycystyczną architekturą to taki performance artystyczny, jak rozumiem?
– Tak – odpowiedział Miguel bez wahania. – Tutaj to ja pozwoliłem sobie na odrobinę humoru. Pomyśl tylko o tych wszystkich futurystach, którzy zawsze przedstawiali surowe, metalowe puszki wbite w jałowy ląd. To się zdziwią, jak postawimy Partenon dwanaście lat świetlnych stąd – dokończył, subtelnie chichocząc.
– Tylko ostrożnie z tą imersją w starożytne klimaty – zawtórował Jerome. – Żebyś tam nie wziął białej tuniki zamiast skafandra.
– Stronię od wdychania amoniaku, więc chyba wybiorę skafander – odrzekł Miguel obojętnie. – Chociaż nie powiem, taki grecki chiton byłby gustowny.
Tych dwoje jeszcze krótką chwilę raczyło towarzystwo luźną rozmową, podczas której profesor przyglądał im się ukradkiem. Jerome najwyraźniej za punkt honoru obrał sobie rozbawienie Miguela, który sprawiał wrażenie uśmiechniętego na przymus. Gdy Varosky odpowiedział machnięciem dłoni na kolejną niskich lotów anegdotę, Victor zauważył obrączkę na jego palcu. Widok przywołał wspomnienia, one zaś wywołały ból wynikający z faktu, że poza nimi nie zostało mu już zupełnie nic.
– Coś nie tak? – zapytał Miguel bez pretensji, ale na tyle szorstko, by natychmiast wyrwać profesora z niezręcznego zapatrzenia.
– Co? Nie, nie. Uciekłem myślami.
– No profesorze, ten egzemplarz jest już zajęty – rozluźnił atmosferę Jerome. – Ale ty, jak widzę, wszystkie palce masz wolne.
– Mhm – mruknął profesor, nieskory do uzewnętrzniania się. – Skoro o tym mowa, Miguelu, gdzie zgubiłeś Weronikę?
– Dawno powinna tu być, ale jak zwykle się spóźnia. Chemiczka z powołania – mruknął z ironią. – Nie pamiętam, kiedy ostatni raz odpoczywała. Ciągle grzebie przy systemach doprowadzania powietrza.
Wtedy, jak na zawołanie, wszyscy usłyszeli wyjątkowo szybkie, energiczne kroki odbijające się głucho w korytarzu. Gdy automatyczne drzwi rozsunęły się z charakterystycznym sykiem, do salki weszła Weronika Collonell.
Projektantka chemiczna kolonii faktycznie sprawiała wrażenie zabieganej i co gorsza –przemęczonej. Burza rudych włosów trwała w zgrabnym nieładzie, a bystre oczy błyszczące zielenią wyglądały spod delikatnie opuchniętych powiek. Omiotła wzrokiem towarzystwo i przywitała się bezceremonialnie kiwnięciem ręką. Zdecydowanie więcej uwagi poświęcała swemu notesowi projekcyjnemu.
– Kochanie, powinnaś zwolnić – powiedział Miguel z troską.
– Kochanie, chcesz tam oddychać? To daj mi pracować – odparła Weronika, z troską wyrażoną na swój sposób.
– Ile będzie trwać szkolenie? – Jerome spojrzeniem wymusił odpowiedź na Aurelii.
– Planowo cztery lata – stwierdziła. – Trzeba się przyzwyczaić do długich dni i długich nocy. A, pomyślałam też, że będziemy chodzić w obciążeniach. Lepiej przywyknąć do większego ciążenia już tutaj. Przygotujcie się również, że kilka razy będziemy spali w habitatach pozbawionych dostępu do powietrza. Trzeba zakładać, że awarie w kolonii będą codziennością.
– Tylko nie to – zaczął marudzić Miguel. – Raz musiałem już spać w skafandrze. Nie dość, że niewygodnie, to powietrze jest jakieś takie suche, że na drugi dzień boli gardło, głowa i kości. Nie polecam nikomu.
– Doprawdy? – Ironia Weroniki była wyraźna. – To teraz rozumiesz, dlaczego dopracowuję system syntezowania powietrza?
– A właśnie – wtrącił cicho Huffman, podnosząc dłoń niby zaintrygowany uczeń. – W jaki sposób ta synteza będzie przebiegać?
– Och, to wyjątkowo prosty proces – odpowiedziała chemiczka z wyższością. – Wszystko, czego nam potrzeba, znajduje się w atmosferze planety. Osiemdziesiąt osiem procent amoniaku, siedem procent azotu, trzy pary wodnej i dwa procent innych niereaktywnych gazów o zaniedbywalnym stężeniu. Generatory tlenu na drodze elektrolizy będą uzyskiwać tlen oraz wodór z pary wodnej. Tlen posłuży nam do spalania amoniaku, w wyniku czego uzyskamy azot cząsteczkowy oraz wodę. Część wody wykorzystamy na użytek kolonizatorów, a pozostałą przeznaczymy na kolejne elektrolizy i spalanie amoniaku. Tym samym zapętlimy procesy umożliwiające syntezę niezbędnych do życia związków chemicznych. Wielka szkoda, że ten czerwony karzeł wykazuje tak marginalną aktywność w zakresie promieniowania rentgenowskiego i gamma. Fotodysocjacja załatwiłaby za nas pozyskiwanie azotu. – Kobieta zachichotała z tylko sobie znanego powodu. – Nie ma jednak tego złego. Fotoliza w warunkach laboratoryjnych pozwoli nam uzyskiwać azot i wodór na potrzeby eksperymentalne. Z kolei biologiczne ptaszki ćwierkają – Weronika zniżyła nagle głos, jakby przekazywała nie lada sekret – że planują hodować bakterie nitryfikujące, by sprawdzić ich zdolność metabolizowania amoniaku zawieszonego w atmosferze planety.
– Tak, genialne w swej prostocie – skwitował Jerome z ironią.
Do sali spotkań wtoczył się auctor Aurelii, którego gąsienice zostawiały ślad na błyszczącej wykładzinie. Podręczną kamerą poszukał właściwej twarzy i zwrócił matowy ekran w kierunku liderki kolonii.
– Pani Steneer – wybrzmiał zrobotyzowany głos – właśnie wylądował ostatni samolot z ochotnikami. Czy mam ich oprowadzić po bazie?
– Nie, to moje zadanie.
– Przyjąłem. Czy jestem potrzebny? Tylko nie proście mnie o napoje.
Kobieta zerknęła pytająco na pozostałych, ale nikt nie miał zamiaru wykorzystywać maszyny. Poza Victorem wszyscy zerkali z delikatną konsternacją na asystenta Aurelii. Gdy robot odjechał, liderka była zmuszona przyjąć grad pytań.
– Co to miało być?
– To jakiś nowy model?
– Na jakiej sieci neuronowej jest zbudowany?
– Rozumie wszystko normalnie czy trzeba do niego jakoś promptować?
– O kwestie techniczne proszę pytać zespół do spraw robotyzacji. – Aurelia wskazała na drzwi, jakby faktycznie Jerome, Miguel i Weronika zaraz mieli wybiec z sali i zamęczyć pytaniami konstruktorów auctora. – Co do promptingu: tak, interpretuje ludzką mowę w stopniu podobnym do człowieka, a jego sieć neuronowa uczy się indywidualnych zachowań każdej jednostki. Zapewne po miesiącu będzie już świadomy, że Jerome poza czerstwym humorem niewiele ma do zaoferowania.
– Zobaczysz, niech go tylko wytrenuję. – Jerome zatarł ręce, rechocząc głupkowato. – Codziennie nowe żarty z dostawą do każdego jednego habitatu.
– Dobrze, że jest tylko jeden – odetchnęła z ulgą Weronika, a Aurelia, rozbawiona naiwnością chemiczki, parsknęła niegrzecznie. – Bo będzie tylko jeden, prawda?
Steneer nie odpowiedziała natychmiast. Zamiast tego złapała swój notes projekcyjny i wyświetliła kilka projektów auctorów: sprzątające, ratownicze i te zapchane danymi do ostatku możliwości ich procesów, które miały służyć pomocą merytoryczną. Kilka maszyn latających i parę uziemionych, zintegrowanych ze skomplikowaną infrastrukturą kolonii. Słowem, maszyny te miały być przydatne wszędzie tam, gdzie skomplikowana sieć neuronowa mogła odciążyć procesy myślowe kolonizatorów.
Pokazała również auctory sprzątające, wsparte na czterech grubych oponach i wyposażone w pojemniki na odpady. System kamer i czujniki zapachu miały ułatwiać detekcję śmieci.
Przy jednym z robotów, o nazwie Eridanos, Aurelia zatrzymała slajd. Od klasycznych asystentów wyróżniała go jedynie jaskrawa biel farby pokrywającej metalową powłokę. Oprócz tego oznaczony był piktogramem wagi, wyrysowanym szarą farbą na korpusie.
– W tym auctorze pokładam spore nadzieje – stwierdziła enigmatycznie. – To sędzia. Jego sieć neuronowa została nauczona całego kodeksu obowiązującego w kolonii, i to jego będziemy się radzić w kwestiach prawnych i sądowych. Mam nadzieję, że nie będzie potrzebny, ale…
– Chwila, moment – przerwała Weronika i choć mówiła spokojnie, to jej zmrużone zielone oczy zdradzały podejrzliwość. – Cały proces osądów oddamy w ręce maszyny? Brzmi to na wskroś… dystopijnie.
– Właśnie, Aurelio – odezwał się Miguel, dotychczas zajęty wyłącznie stukaniem palcami w blat stołu. – Nie lepiej, żeby ludzie nauczyli się kodeksu? Przecież jacyś prawnicy go stworzyli, prawda?
Steneer zwlekała z odpowiedzią, była bowiem wyraźnie zaskoczona obiekcjami towarzyszy.
– I tak, i nie – rzekła po namyśle. – Prawnicy stworzyli wytyczne, ale całość kodeksu została wygenerowana przez niezależny od Eridanosa program. On jedynie przyswoił paragrafy i został wytrenowany, by zawsze podejmować słuszne i sprawiedliwe decyzje.
Collonell wybałuszyła oczy, poważnie zaniepokojona. Miguel łypnął na Aurelię podejrzliwie. Victor po prostu siedział zamyślony, składając dłonie w piramidkę, tylko Jerome odważył się podsunąć jakieś rozwiązanie.
– Czasu mamy sporo. Może by się tak nauczyć tego kodeksu?
– Jesteś tego pewien? – spytała Aurelia z przekąsem.
Znów posłużyła się notesem. Otworzyła plik z kodeksem i zaczęła brnąć przez gęstwinę zapisów naniesionych drobną czcionką. Przewijała go strona po stronie, coraz szybciej, ale końca nie było widać. Mrowie paragrafów regulujących każdy jeden aspekt życia pozaziemskiej kolonii zniechęciło Jerome’a, który skwitował to wymownym machnięciem ręki.
– A niech Eridanos się z tym użera. Tylko czy jego zdanie będzie prawomocne? To znaczy, że należy wykonać każdą jego wolę?
– Teoretycznie nie – odpowiedziała Aurelia, zrzucając kilka kamieni z serc zebranych. – On tylko wskazuje właściwy osąd. Wolałabym, żebyście pomyśleli o nim bardziej jak o sędzim pozbawionym tych wszystkich ludzkich wad. Żadnych nepotyzmów, łapówek, werdyktów motywowanych światopoglądem ani innych czyraków trawiących społeczeństwo ziemskie. Wyłącznie nieskazitelna sprawiedliwość.
– W sumie szkoda, że Jerome nie chce się uczyć kodeksu – wtrąciła Weronika z iluzoryczną powagą. Kąciki jej ust drgały, jakby dławiły narastający śmiech. – Przynajmniej astrobiolodzy mieliby w końcu jakieś poważne zajęcie.
– No, no, zabawne. – Lazette zaklaskał ironicznie, nie kryjąc irytacji. – Tego to dawno nie słyszałem. Ale będziesz przepraszać za te słowa, gdy odkryję obcą formę życia.
– Jerome, teraz chyba ty masz kij nie tam, gdzie trzeba – rozpromienił się Miguel. – Naburmuszyłeś się tak, że to aż do ciebie niepodobne.
– No bo ile można słuchać? Że astrobiolodzy to nie mają co badać, a to, a tamto. A weźcie wy się wszyscy…
– Wy się tu gryźcie. Ja idę przyjąć tych, którzy przylecieli.
Aurelia zabrała notes, szklankę wody i ruszyła w stronę wyjścia. Za drzwiami posłusznie czekał jej auctor.
Chrząknięcie Miguela zatrzymało ją jednak w pół kroku.
– Prawie sześciu tysięcy ludzi i tak nie spamiętasz – wytknął jej.
– Będę liderką tej kolonii. To mój obowiązek – odpowiedziała zuchwale.
Szkolenie nie rozpieszczało potencjalnego zespołu kolonizacyjnego. Wszyscy maruderzy okładani byli do bólu wyświechtaną maksymą: „Masz walczyć w burzy? Trenuj w burzy”. Niektórych doprowadzało to do białej gorączki. Najgorzej szkolenie znosili ci nieco starsi, którzy dodatkowo zaniedbali na swej drodze życia kondycję fizyczną. Profesor Huffman spełniał oba kryteria.
Pobudka o siódmej rano. Scenariusz szkoleniowy, narzucony poprzedniego dnia, zakładał całkowitą awarię systemów doprowadzania powietrza do habitatów. Dlatego też, gdy Victor otworzył oczy, zobaczył refleks jarzeniówki rysujący smugę na szybce hełmu. Nie on jeden przekonał się, że sen w skafandrze jest niewygodny, zaś długotrwałe oddychanie przez aparat tlenowy wiąże się z katorgą w dniu następnym. Gardło miał wysuszone i obolałe, a każde przełknięcie było ponurą metaforą łapczywego pożerania kaktusa.
Wstał z trudem i podszedł do stacji ładującej skafander. Niespodzianka. Symulacja awarii zasilania.
– Zasilanie awaryjne – zabrzęczała słuchawka. – System wsparcia egzoszkieletu zostanie wyłączony. Podtrzymywanie działania aparatury tlenowej. Znajdź najbliższą stację ładującą.
Wraz z końcem komunikatu egzoszkielet wbudowany w skafander został wyłączony, zwalniając tym samym obciążenie mające symulować grawitację GJ1061D. Profesor syknął z bólu, jaki przeszył jego kolano przy nagłym przyjęciu ciężaru całego kombinezonu wraz z obciążnikami.
Victor wolnym krokiem podszedł do lustra. Wiele można by zarzucić odzieniu ochronnemu, ale na pewno nie wybrakowania w wyglądzie. Hełm, na poły oszklony, odbiegał od kulistych baniek, jakie nosili na głowach pionierzy lotów kosmicznych. Szybka ochronna sięgała od nosa po kraniec czoła i była obudowana czymś w rodzaju kasku ściętego na płasko na czubku głowy. Każdy skafander wyposażono w kilka małych kamerek, które pozwalały wyświetlać przed oczami kolonizatora otoczenie za jego plecami.
Korpus był zgrabny, przypominał nieco napierśnik płytowy. Płyty, zbite ciasno w rządkach, pełniły funkcję ogrzewacza oraz egzoszkieletu, który miał rekompensować wpływ grawitacyjny egzoplanety.
Za plecami Victor nosił zbiornik powietrza oraz baterię wodorową, lecz przy dezaktywowanym egzoszkielecie stanowiło to dodatkowy balast, nienależący do najlżejszych. Cała konstrukcja skąpana była w bieli, która gdzieniegdzie dopuszczała szarość czy pomarańcz na detalach. Każdy skafander został wyposażony także w kilka podłużnych diod, które świeciły w trzech kolorach: zielonym, pomarańczowym i czerwonym. Diody te informowały o stanie naładowania skafandra i rzekomo zostały zamontowane po to, by inni kolonizatorzy mogli oddać część energii osobom z rozładowanymi kombinezonami. Cóż, ich twórca dysponował godną podziwu wiarą w bezinteresowne dobro ludzi.
Mimo tak wielu udogodnień ze świecą trzeba by szukać kogokolwiek, kto chciałby spędzać w skafandrze choć odrobinę więcej czasu, niż wymagało tego szkolenie. Victor nie był w mniejszości. Zaklął pod nosem, wizualizując sobie kolejny dzień spędzony w kosmicznym osprzęcie.
„Dzień skafandra”, jak mawiali przyszli astronauci, właściwie wybijał z głowy jakąkolwiek higienę we własnym habitacie. Protokół nakazywał więc przejść przez labirynt korytarzy bazy szkoleniowej aż do łaźni publicznej. Według scenariusza ćwiczeń to tam system awaryjny dostarczał powietrze. Victor szedł więc, pociągając nosem i powłócząc nogami, a każdy zaangażowany w wysiłek mięsień dawał o sobie znać. Gdy dotarł pod prysznic, woda była zimna. Ach, no tak¸ pomyślał, scenariusz dziś wyjątkowo okrutny. Kąpiel otrzeźwiła go, choć wolałby relaks w gorącej cieczy.
Symulowana awaria obejmowała również stołówkę, kolonizatorzy zmuszeni byli zatem zjeść pierwszy posiłek w postaci płynnej, wykorzystując rurkę pokarmową wmontowaną w skafander. Biodrukowane śniadanie było wyjątkowo mdłe, chyba tylko po to, żeby wyjaskrawić jałowe, pozbawione przyjemności doznania. Roboty kuchenne podobno wrzucały tam przyprawy, ale nikt na stołówce ich nie wyczuwał. Wydawało się to o tyle dziwne, że restauracje biodrukowane od dawna prężnie działały niemal na całym świecie, ba, cieszyły się przychylnymi recenzjami nawet najbardziej wybrednych smakoszy. W bazie ćwiczeniowej najwyraźniej panowała zasada, by za nic w świecie nie rozpieszczać kubków smakowych. Victor przełknął swoją porcję do bólu mechanicznie.
Po śniadaniu czekała go wizyta u psychiatry. Trudno zliczyć, ile osób wykruszyło się w tych gabinetach. A to ktoś stwierdził, że trudy ćwiczeń go przerastają. Ktoś inny zaś uświadomił sobie, że dożywotnia rozłąka z rodzicami, przyjaciółmi czy w skrajnych przypadkach nawet dziećmi będzie kiepskim pomysłem. Psychiatrzy doskonale wiedzieli, kiedy ktoś zwyczajnie ciężej znosi trudy, jakie oferowała baza ćwiczebna, kiedy zaś jest na prostej drodze do załamania nerwowego.
– Jak samopoczucie?
Psychiatra był uważny, nie pytał z poczucia obowiązku, lecz z faktycznej troski. Świdrował oczyma pobladłego Victora, szukając luk, które mógłby zapełnić swymi metodami terapeutycznymi.
– Katar, ból mięśni, ohydne jedzenie, zimna woda – wycedził Huffman gardłowym głosem, zniekształconym dodatkowo przez hełm. – Z radości nie będę skakać.
– Odnotować: u profesora Huffmana wszystko w normie.
Psychiatra z uśmiechem na ustach wpisał coś do swojego holodziennika. Pozostała część wizyty tradycyjnie skupiła się na podchodach. Sprawdzaniu, czy Victor podoła trudom wyprawy. Diagnoza pozostawała niezmienna. Profesor nie ma na Ziemi już żadnej kotwicy. Psychiatra podziękował za wizytę i odesłał naukowca do swojego gabinetu.
Zespół badawczy Huffmana w czasie szkolenia doprowadził kapsuły telomerowe niemal do perfekcji. Algorytm nauczył się rozpoznawać komórki macierzyste, których limit Hayflicka nie obowiązywał, dzięki czemu odmłodzeniu ulegały wyłącznie starzejące się, wyspecjalizowane tkanki. Zaimplementowano również rozróżnianie komórek płciowych, które dzieliły się na drodze mejozy. Ponadto kapsuły zostały wyposażone w system podtrzymywania aktywności mięśniowej, by po wybudzeniu wszyscy wykazywali niezbędną sprawność.
Praca naukowa zawsze była przerywana obiadem, równie miałkim co śniadanie. Gdy profesor zamykał gabinet, nadchodził czas na „błogi relaks” na zewnątrz bazy. Zanim jednak wskoczył w skafander, sprawdził, jak się mają komórki roślinne i zwierzęce w archiwum genowym. Bez zmian. Zamrożone i stabilne. Zanim udał się na zewnątrz, zajrzał do pracowni druku, gdzie tworzono akurat inkubatory. Nie miał pojęcia, jak to ustrojstwo mogło utrzymać płód przy życiu, ale wierzył inżynierom na słowo. Przez okno w drzwiach zauważył operatorów, którzy łączyli dwa komponenty, tworząc kapsułkę obitą metalem, pełniącym zapewne funkcję ochronną.
Wyjście z bazy stanowiło nieodłączny element każdego dnia treningów. Aurelia chciała uniknąć społeczeństwa hermetycznego, skaczącego pomiędzy stalowymi puszkami, więc zachęcała – choć bardziej trafnym określeniem byłoby „zmuszała” – do spacerów po arktycznym krajobrazie.
Huffman przeszedł przez śluzę. Prószący śnieg obsypał mu skafander. Natychmiast zadziałało ogrzewanie, dzięki czemu temperatura poniżej zera stopni Celsjusza nie była niczym nieprzyjemnym. System zaalarmował jednak, że zasilanie awaryjne nie może trwać wiecznie.
Noce i dnie polarne miały być idealnym przygotowaniem do mieszkania na GJ1061D. Planeta cechowała się bowiem obrotem synchronicznym i tylko na jej drobnym skrawku występowało zjawisko pozornego dnia i nocy. Trwały one jednak dłużej niż na Ziemi, według obliczeń niemal pięć, a może i sześć ziemskich dni.
Arktyka była nieprzyjazna, surowa, zimna i wyjałowiona. Idealna symulacja planety GJ1061D, po której nie spodziewano się wiele więcej. W tej surowości Victor lubił kontemplować, choć rzadko kiedy mógł to robić w samotności. Odpoczywał na skraju skalnego wzniesienia, obserwując kry kołysane subtelnymi falami, gdy usłyszał skrzypienie śniegu za plecami. Ktoś się do niego zbliżał, więc aktywował tylną kamerę. Miguel stawiał leniwe kroki, a jego bystre tęczówki schowane w ciemnej oprawie powiek przeszyły Huffmana.
– Przeszkadzam?
– Nie – zaprzeczył Victor z czystej kurtuazji.
Planista usiadł obok, ziewnął i zmrużył oczy, wszak arktyczne słońce nie dawało mu spokoju. Podobnie spokoju nie dawała mu cisza, która w obecności Victora była na wskroś krępująca.
– Jak sobie radzisz?
Victor skwitował to banalne pytanie potrząśnięciem dłoni. Tak sobie, to miał na myśli.
– Ja podobnie – ciągnął Miguel. – Do tego Weronika jest zapracowana jak cholera. Martwię się o nią.
– Widziałem po niej zmęczenie – odparł gorzko Victor. – Powinna zwolnić.
– Jej to powiedz. Jak nie siedzi przy systemach napowietrzania kolonii, ślęczy przy lampce nocnej i rzeźbi figurki. Takie małe hobby, podobno relaksujące. – Miguel zwiesił głowę i spochmurniał jeszcze bardziej. – A jak ty ze swoją drugą połówką?
Profesor nie odzywał się dłuższą chwilę. Zbyt długą, by służyła jedynie zebraniu myśli. Ciężkim wdechem rozładował buzujące w nim emocje.
– Ja lecę sam.
– Jak Aurelia i Jerome. Zbyt oddani misji i swym marzeniom, żeby myśleć o reprodukcji w nowym świecie, co?
– Nic z tych rzeczy. Powiedzmy, że moja żona jest permanentnie niedysponowana.
Planista aż się wzdrygnął. Natychmiast złapał ramię profesora, przepraszając i przeklinając swój brak taktu.
Huffman uśmiechnął się na przymus.
– Nie biczuj się. Nie wiedziałeś.
Sugestia profesora na nic się zdała. Miguel wciąż usilnie się tłumaczył, należało więc zająć go przyjemniejszym tematem.
– Dobra, Miguel, skończ już i powiedz mi lepiej, dlaczego zdecydowałeś się na lot. Ciebie nigdy o to nie pytałem.
– Dobre pytanie. – Nim dalej kontynuował, myślał krótką chwilę, szukając odpowiedzi gdzieś na arktycznym horyzoncie. Zająknął się kilka razy, próbując sformułować myśli, aż w końcu rozłożył ręce z bezsilności. – Wiesz, to zabawne. Chciałbym mieć tak klarowny powód jak pozostali. Aurelia chce tam budować kolebkę pacyfizmu. Jerome, wiadomo, chce nadać sens pracy astrobiologa – zarechotał krótko. – Poważnie, on tam leci z ciekawości. Sporo sobie obiecuje po tych odkrytych biomarkerach. Weronika leci, żeby, jak to mówi: „poszerzać granice naukowego poznania”. A ja… ja chyba… jestem zmęczony Ziemią, Victorze. Z każdym dniem coraz mniej miejsca tu dla ludzi, a dla decyzyjnych najważniejszy jest zasięg rakiet wojskowych i wyciskanie tej kosmicznej cytrynki do granic absurdu. Tam, mam nadzieję, sprawy potoczą się inaczej.
– Idealistyczna wizja.
– Do idealistów świat należy. A ty, Victorze? Lecisz „poszerzać granice naukowego poznania”? – Zakreślił palcami cudzysłów.
– Gdyby moja żona żyła, nie leciałbym. Bez niej nic mnie tu nie trzyma. Taki kryzys wieku średniego. Jedni kupują kabriolety, inni cały dom stroją robotami, a ja polecę na egzoplanetę.
– Zasilanie awaryjne zostanie wyłączone za trzydzieści minut – wybrzmiał komunikat w słuchawce profesora. – Czy wyznaczyć trasę do najbliższej stacji ładującej?
– Czas na mnie. – Victor podniósł się i otrzepał buty ze śniegu. – Aurelia mnie udusi, jeśli znowu wyłożę się na gospodarowaniu zasobami skafandra.
Matryca na szybce hełmu podświetliła drogę do stacji ładującej. System ten działał bez zarzutu. Victor wrócił do bazy i jako że nie on jeden borykał się z niedoborem zasilania, zmuszony był przeciskać się przez zatłoczony surowy korytarz.
Gdyby nie wytyczona trasa, jeszcze wiele minut błądziłby wśród labiryntu zaułków i habitatów ukrytych w bazie szkoleniowej. Wskaźnik zasilania alarmował, że lada chwila szlag trafi zarówno systemy grzewcze, jak i te napędzające aparaturę tlenową. Victor zdążył w samą porę. Zmęczony ciężarem skafandra wtoczył się do pomieszczenia przeznaczonego specjalnie na ich ładowanie i konserwację.
Ładowarki zamontowano na każdej ścianie. Były to w zasadzie niewielkich rozmiarów prostopadłościenne skrzynki wyposażone w gruby przewód ładujący, podpinany do gniazda ukrytego na wysokości lędźwi w skafandrze. Wiele stanowisk oblegały puste, syntetyczno-metalowe skorupy, mieniące się w kilku miejscach pomarańczowymi diodami.
Profesor znalazł wolną ładowarkę i uaktywnił procedurę wyjścia. Hełm rozdzielił się na dwie półkule, a segmenty korpusu naszły na siebie, uwalniając tors Victora. Wreszcie rękawy i nogawki rozwarły się, umożliwiając mu wyjście ze skafandra. Kombinezon złożył się na powrót, a egzoszkielet autonomicznie doszedł do ładowarki i wpiął przewód. Victor aż podniósł brwi z wrażenia.
O ile w gabinecie ładowarek futuryzm pięknie manifestował swe możliwości, tak w łaźni, dosłownie jedne drzwi dalej, paskudnie ilustrował skutki uboczne. Victor ruszył pod prysznic. Gorąca para wodna boleśnie musnęła odsłoniętą skórę twarzy. Przebijał się krótką chwilę przez zaparowane pomieszczenie, słysząc szum wody i postękiwania. Gdy zauważył wreszcie innych ochotników, zaniemówił.
Kilku półnagich mężczyzn, którzy podobnie jak on zmuszeni byli spać w skafandrach, siedziało na drewnianej ławie, podobnej do tych montowanych w saunach. Między stopami mieli wiaderka, a swąd wymiocin jasno sugerował, że nie są one puste. Gdy usłyszeli Victora, z największym wysiłkiem podnieśli głowy, ukazując przekrwione oczy, blade lica i opuchnięte powieki. Jeden kasłał i smarkał do wiadra, inny tak szybko jak podniósł głowę, tak szybko zanurzył ją w kuble, walcząc z własnym żołądkiem.
Z czystej ciekawości Victor zapytał, ile dni musieli spać w skafandrach.
– Trzy i nie chcemy ani dnia dłużej – podsumował ten, który twarz chował w wiadrze, wyciągając dłoń z wyprostowanymi trzema palcami.
Widok wycieńczonych kolonizatorów wrył mu się w pamięć. Z tego właśnie powodu postanowił wraz z końcem dnia odwiedzić Weronikę Collonell. Zastał ją w laboratorium badawczym. Ślęczała zgarbiona nad notesem projekcyjnym, odtwarzając w kółko symulację cyrkulacji powietrza w zaprojektowanym systemie.
– Nie mam czasu – rzuciła oschle, nie odrywając wzroku od ekranu.
– Nie zajmę go wiele. – Victor podszedł bliżej i wskazał palcem na system napowietrzania kolonii. – Widziałem dzisiaj, co trzy dni spania w skafandrze robią z człowiekiem, więc rozumiem twoją zawziętość. To musi działać – oznajmił i bezceremonialnie opuścił laboratorium.
Gdyby jednak się odwrócił, zauważyłby uśmiech chemiczki. Ktoś wreszcie zrozumiał odpowiedzialność, jaką została obarczona. Była zegarmistrzem, który odpowiadał za najbardziej skomplikowane tryby kolonii. Tak zmotywowana spędziła kolejną długą noc na dopracowywaniu sieci powietrznej.
