Bialkowe roboty - Karol Mierzwa - ebook

Bialkowe roboty ebook

Karol Mierzwa

4,0

Opis

Ekspedycja pozasłoneczna ląduje na obcej planecie. Naukowcy biorący w niej udział odkrywają, że wszyscy kolonizatorzy są bezpłodni.

Gdy technologia zagwarantowała możliwości, Ziemia potrzebowała jedynie śmiałków: Marzycieli, tęgich głów i ludzi bez żadnych kotwic. Kolonia na odległej planecie dla wielu była najważniejszym życiowym przedsięwzięciem, dla kilku drogą ucieczki, dla każdego bez wyjątku ogromnym wyzwaniem.

„Białkowe Roboty” to opowieść o ludziach z dobrze działającymi kompasami moralnymi i sercami po właściwej stronie. Starannie wyselekcjonowana garstka ludzkiego gatunku, której zwyczajnie odebrano sens istnienia. Uroczyście zapraszają do Neoattyki, pierwszej egzoplanetarnej kolonii badawczej. Gospodarze gwarantują przepiękną architekturę, umiarkowanie wygodne skafandry i zapierające dech w piersiach krajobrazy. Nie ręczą jednak za atmosferę, dosłownie i w przenośni.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 362

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Co­py­ri­ght©2025 Ka­rol Mierz­wa

All ri­ghts re­se­rved

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne

Re­dak­cja

Mar­ta Toj­za, w Sie­ci Słów (www.mar­ta­toj­za.pl)

Ko­rek­ta

Mag­da­le­na S. Ma­tu­sie­wicz (www.noc­na­re­dak­tor­ka.com)

Ilu­stra­cje

Ma­riusz Ku­la

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficz­ne okład­ki

Ma­riusz Ku­la

Pro­jekt ty­po­gra­ficz­ny, skład i ła­ma­nie

Mag­da­le­na S. Ma­tu­sie­wicz, Swan­Craft Cre­ations

Wy­da­nie I

ISBN 978-83-97-5895-0-6

Wszel­kie pra­wa au­tor­skie do tej książ­ki, w tym tekst i ilu­stra­cje, są chro­nio­ne zgod­nie z usta­wą o pra­wie au­tor­skim i pra­wach po­krew­nych. Żad­na część książ­ki nie mo­że być re­pro­du­ko­wa­na bez zgo­dy au­to­ra, z wy­jąt­kiem za­cy­to­wa­nia krót­kich frag­men­tów przez re­cen­zen­ta.

PRO­LOG

Dzi­wacz­na to by­ła sy­tu­acja. Na Ate­nie uro­dzi­ły się dzie­ci. Przy­szły na świat w miej­scu, gdzie każ­dy od­dał­by wie­le, by­le­by tyl­ko do­cze­kać się no­we­go po­ko­le­nia. Wie­le?… Nie­do­po­wie­dze­nie. Nie­któ­rzy go­to­wi by­li po­świę­cić wła­sne ży­cie w imię przy­szłych ge­ne­ra­cji. No­wo­rod­ki by­ły zdro­we, ża­den nie otrzy­mał mniej niż dzie­więć punk­tów w ska­li Ap­gar. Pierw­sze od­de­chy przy­szło im za­czerp­nąć pod czuj­nym okiem na­ukow­ców oraz do­świad­czo­ne­go per­so­ne­lu me­dycz­ne­go. Sło­wem, nie mo­gły wy­ma­rzyć so­bie lep­szych wa­run­ków do prze­trwa­nia pierw­szych dni ży­cia. Nie­mniej jed­nak, po­stron­ny, spo­strze­gaw­czy ob­ser­wa­tor za­dał­by so­bie jed­no nie­zwy­kle waż­ne py­ta­nie: Dla­cze­go wszy­scy na­ukow­cy spo­glą­da­ją­cy z nie­do­wie­rza­niem na dzie­ci są na wskroś prze­ra­że­ni?

AKT I. ZIE­MIA

Roz­dział 1

„Pro­jekt GJ1061D”. Fra­za wy­pi­sa­na du­ży­mi li­te­ra­mi na ho­lo­gra­mie zgło­sze­nio­wym rzu­ca­ła się w oczy każ­dej oso­bie kan­dy­du­ją­cej na miej­sce w pro­mie eg­zo­pla­ne­tar­nym. Im da­lej w las, tym for­mu­larz sta­wał się bar­dziej oso­bli­wy. Mnó­stwo py­tań na­tu­ry po­li­tycz­nej, jesz­cze wię­cej spraw­dza­ją­cych kom­pa­sy mo­ral­ne wy­peł­nia­ją­cych. Wi­sien­kę na tor­cie sta­no­wi­ły te­sty wy­bo­ru ob­ra­ca­ją­ce się wo­kół te­ma­ty­ki po­sia­da­nia po­tom­stwa.

An­kie­ta by­ła swo­istym te­stem prze­sie­wo­wym. Ini­cja­to­rzy po­dró­ży mię­dzy­gwiezd­nej dba­li o aspek­ty tech­nicz­ne flo­ty, pil­no­wa­li lo­gi­sty­ki, po wie­lo­kroć po­wta­rza­li astro­no­micz­ne kal­ku­la­cje i nie za­mie­rza­li za­prze­pa­ścić te­go złym do­bo­rem ka­dro­wym. Pa­cy­fi­stycz­na i pro­na­ta­li­stycz­na za­ło­ga mia­ła być gwa­ran­tem suk­ce­su pierw­szej ko­lo­nii po­za­sło­necz­nej.

Gdy re­kru­to­wa­ny prze­brnął przez na­wał­ni­cę py­tań i te­stów, mógł za­po­znać się z cha­rak­te­rem ko­lo­nii. Hie­rar­chia by­ła na pierw­szy rzut oka wy­bit­nie tech­no­kra­tycz­na. Ra­dę Na­uko­wą wy­zna­czo­no do za­rzą­dza­nia ko­lo­nią. Sę­dzio­wie pil­nu­ją­cy ła­du praw­ne­go mie­li być wspie­ra­ni osą­da­mi bez­stron­nej ma­szy­ny. Za­rząd­cy szpi­ta­la, za­rząd­cy fa­bryk dru­ku, za­rząd­cy pię­ciu elek­trow­ni. Wa­ka­ty w tej nie­co kor­po­ra­cyj­nej hie­rar­chii wciąż po­zo­sta­wa­ły nie­ob­sta­wio­ne. Każ­dy z uczest­ni­ków wy­pra­wy miał się stać czę­ścią sym­bio­tycz­ne­go sys­te­mu, w któ­rym wspól­ne za­leż­no­ści de­ter­mi­nu­ją owoc­ną współ­pra­cę.

Ci z kan­dy­da­tów i kan­dy­da­tek, któ­rzy mie­li spo­strze­gaw­cze oko, na­tych­miast od­no­to­wa­li brak służb po­rząd­ko­wych, ja­kie zna­li z Zie­mi. Ist­nia­ła for­ma­cja zwa­na po­go­to­wiem ko­lo­nial­nym, czy­li wła­ści­wie mie­sza­ni­na ra­tow­ni­ków me­dycz­nych i stra­ża­ków, wspar­tych oczy­wi­ście od­po­wied­nim za­ple­czem ro­bo­tycz­nym. Brak od­po­wied­ni­ka po­li­cji spra­wiał, że ko­lo­nia w za­my­śle przy­bie­ra­ła kształt na­iw­nej uto­pii. Nie­mniej każ­dy, kto za­dał so­bie trud, by przej­rzeć pro­jek­ty ma­szyn, za­uwa­żył kil­ka, któ­re mo­gły­by za­pro­wa­dzić sta­lo­wy po­rzą­dek wśród krnąbr­nych ko­lo­ni­za­to­rów.

Tak więc po kil­ku­dzie­się­ciu mi­nu­tach ob­co­wa­nia z for­mu­la­rzem przy­szły ko­lo­ni­za­tor wie­dział już, że ma sta­no­wić część pa­cy­fi­stycz­nej ko­lo­nii ba­daw­czej. A jed­nak ho­ry­zont mi­sji nie koń­czył się na aspek­tach na­uko­wych. To mia­ła być przede wszyst­kim ko­leb­ka przy­szłej cy­wi­li­za­cji.

Po­zy­tyw­na we­ry­fi­ka­cja na pod­sta­wie for­mu­la­rza wtła­cza­ła kan­dy­da­ta w ma­szyn­kę do mie­le­nia mię­sa, prze­rzu­ca­ją­cą śmiał­ka od ga­bi­ne­tu do ga­bi­ne­tu. Ba­da­nia psy­cho­lo­gicz­ne, ba­da­nia wy­dol­no­ścio­we. Ba­da­nia, ba­da­nia, ba­da­nia… Pro­ces mógł trwać pra­wie rok i wciąż nie gwa­ran­to­wał miej­sca na pro­mie. Ko­niec koń­ców wy­se­lek­cjo­no­wa­no nie­mal sześć ty­się­cy osób wy­spe­cja­li­zo­wa­nych w prze­róż­nych dzie­dzi­nach. A przede wszyst­kim za­de­kla­ro­wa­nych pa­cy­fi­stów.

***

Prze­stron­na, kli­ma­ty­zo­wa­na win­da bły­ska­wicz­nie po­de­rwa­ła się w gó­rę, udo­wad­nia­jąc je­dy­ne­mu pa­sa­że­ro­wi, że po­tra­fi za­pew­nić znacz­nie więk­sze prze­cią­że­nia niż ziem­ska gra­wi­ta­cja. Ów pa­sa­żer po­czuł de­li­kat­ny dys­kom­fort, ale szyb­ko za­adap­to­wał się do chwi­lo­wej zmia­ny wa­run­ków, dzię­ki cze­mu mógł po­świę­cić uwa­gę oto­cze­niu. Ob­szer­ne lu­stro uka­zy­wa­ło po­bla­dłe od zmę­cze­nia ob­li­cze. Ko­ści­sty, wy­dat­ny nos był de­li­kat­nie za­czer­wie­nio­ny, po­dob­nie jak po­wie­ki ukry­te po­ni­żej gru­bych, czar­nych brwi. Mi­mo chro­nicz­ne­go prze­mę­cze­nia męż­czy­zna nie za­nie­dbał po­ran­nej ru­ty­ny, na co wska­zy­wa­ła ide­al­nie ogo­lo­na twarz. Łyp­nął jesz­cze na swój czar­ny płaszcz prze­ciw­desz­czo­wy, zno­szo­ny i wil­got­ny. Nie wy­glą­dał na­zbyt re­pre­zen­ta­tyw­nie, grunt, że speł­niał swo­ją funk­cję.

Win­da za­trzy­ma­ła się na dwu­dzie­stym pię­trze. Męż­czy­zna wszedł do po­cze­kal­ni, za któ­rą roz­cią­ga­ła się ogrom­na be­to­no­wa pły­ta sta­no­wią­ca za­rów­no plac bu­do­wy, jak i przy­szłą plat­for­mę star­to­wą. Po­stą­pił kil­ka kro­ków w przód, po czym wbił nos w szy­bę okna. Czte­ry mo­nu­men­tal­ne pro­my się­ga­ły wy­so­ko­ścią nie­mal dwu­stu me­trów, a kon­struk­to­rzy za­pew­nia­li, że do­ło­żą im ko­lej­ne sto.

– Za­wsze ro­bią wra­że­nie, co?

Dźwięcz­ny ko­bie­cy głos wy­brzmiał za ple­ca­mi męż­czy­zny. Ten od­wró­cił się bły­ska­wicz­nie, jak­by za­wsty­dzo­ny, że wciąż wzdy­cha do me­ta­lo­wych gi­gan­tów. Osten­ta­cyj­nie po­pra­wił płaszcz i wy­szcze­rzył się z grzecz­no­ści. Ko­bie­ta w śred­nim wie­ku, głów­no­do­wo­dzą­ca wy­pra­wy, ubra­na by­ła w gra­na­to­wy uni­form z pik­to­gra­mem przed­sta­wia­ją­cym ośmior­ni­cę. Lo­go kor­po­ra­cji Po­ly­pus. Dłu­gi, czar­ny ku­cyk tań­czył na ple­cach ko­bie­ty w rytm jej kro­ków. Tuż obok niej su­nął ma­ły ro­bot na gą­sie­ni­cach, wy­so­ki mo­że na metr.

Do­pie­ro gdy po­de­szła bli­żej, męż­czy­zna mógł sku­pić się na de­ta­lach. Na­szyw­ka z imie­niem i na­zwi­skiem: Au­re­lia Ste­ne­er. Oczy ską­pa­ne w błę­ki­cie, spo­glą­da­ją­ce na nie­go z ser­decz­no­ścią. Za­raź­li­wy uśmiech, po­zba­wio­ny ja­kiej­kol­wiek fał­szy­wo­ści.

– Nic cie­kaw­sze­go niż pro­my tu nie ma – od­parł, ni­by nie­wzru­szo­ny, i osten­ta­cyj­nie wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Jak mi­nę­ła po­dróż, pro­fe­so­rze Huf­f­man? – prze­mó­wił ro­bot zmo­du­lo­wa­nym gło­sem, a na ma­łym in­ter­fej­sie za­mru­gał zie­lo­ny uśmiech.

– Au­re­lio, co to za ustroj­stwo?

– To auc­tor – rze­kła ko­bie­ta dum­nie i po­gła­ska­ła ko­pu­la­ste zwień­cze­nie ma­szy­ny. – Przy­zwy­cza­jaj się, auc­to­ry bę­dą nam to­wa­rzy­szyć w po­dró­ży, a ten kon­kret­ny jest mo­im asy­sten­tem. Praw­da, że uro­czy?

Pro­fe­sor był chy­ba zbyt gru­bo­skór­ny al­bo nie­sko­ry do żar­tów, nie brnął bo­wiem w dys­ku­sję, ro­bo­ta zaś ob­da­rzył wiel­ce lek­ce­wa­żą­cym spoj­rze­niem. Au­re­lia wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Nie bę­dę cię cią­gnąć za ję­zyk. A cze­mu za­wdzię­czam tę nie­zwy­kle przy­jem­ną wi­zy­tę? – do­da­ła z uszczy­pli­wo­ścią.

– Wy­wią­za­łem się ze swo­jej czę­ści pra­cy – wy­ja­śnił. – Przy­sła­łem dzia­ła­ją­cy pro­to­typ. Po­wi­nien już być w jed­nym z pro­mów.

– Na­praw­dę?! No! Już my­śla­łam, że nie wy­ro­bisz się przed Ark­ty­ką… Och, nie krzyw się tak! Zim­no, dłu­gie dni i no­ce… Le­piej przy­wyk­nij do ta­kich wa­run­ków, Vic­to­rze.

– Wprost nie mo­gę się do­cze­kać – prych­nął iro­nicz­nie. – To co? Chcesz zo­ba­czyć pro­to­typ?

Au­re­lii nie trze­ba by­ło na­ma­wiać. Rę­ką wska­za­ła au­to­ma­tycz­ne drzwi dzie­lą­ce ich od wej­ścia na plat­for­mę star­to­wą. Za­nim jed­nak się roz­su­nę­ły, za­ło­ży­li pod­ręcz­ne ma­ski tle­no­we oraz oku­la­ry ochron­ne. Tak wy­po­sa­że­ni wy­szli na ze­wnątrz. Auc­tor, choć był za­awan­so­wa­nym ro­bo­tem, miał drob­ny pro­blem z pro­giem przej­ścio­wym. Vic­tor szorst­ko za­re­cho­tał.

Ude­rzył ich ha­łas po­wo­do­wa­ny przez la­ta­ją­ce dro­ny bu­dow­la­ne oraz ośmio­ko­ło­we trans­por­te­ry au­to­no­micz­ne prze­wo­żą­ce kom­po­nen­ty pro­mów. Au­re­lia szła przez plat­for­mę pew­nym kro­kiem, w prze­ci­wień­stwie do pro­fe­so­ra raz po raz uchy­la­ją­ce­go gło­wę przed nad­la­tu­ją­cy­mi ma­szy­na­mi.

– Mu­sisz cza­sem wy­cho­dzić z la­bo­ra­to­rium, Vic­to­rze! – wrza­snę­ła, kle­piąc go po ra­mie­niu. – Pla­ne­ta GJ1061D bę­dzie jed­nym wiel­kim pla­cem bu­do­wy – rze­kła z du­mą, te­atral­nie in­to­nu­jąc na­zwę. – Kto by po­my­ślał, że fak­tycz­nie tam po­le­ci­my? My. Nie ktoś in­ny, tyl­ko wła­śnie na­sze­mu po­ko­le­niu przy­pad­nie ten za­szczyt!

– Czy za­szczyt, to się oka­że – wtrą­cił Vic­tor. – Ale tak, tę szan­sę za­wdzię­cza­my chy­ba nie­zwy­kłej opie­sza­ło­ści po­przed­ni­ków. Bio­mar­ke­ry od­kry­to tam już pięć­dzie­siąt lat te­mu. At­mos­fe­ra przy­po­mi­na skła­dem tę, któ­ra by­ła obec­na na mło­dej Zie­mi. No prze­cież to ide­al­ne po­le do pro­wa­dze­nia ba­dań. Cze­mu bo­ga­te głów­ki do­pie­ro te­raz po­trzą­snę­ły port­fe­la­mi?

– Opo­wie­dzieć ci baj­kę czy chcesz po­znać praw­dę? – spy­ta­ła Au­re­lia. Pro­fe­sor w baj­ki już nie wie­rzył, wy­brał więc dru­gą opcję. – Wszyst­kim my­dli się oczy, że do­pie­ro te­raz tech­no­lo­gia nam po­zwa­la na ten krok, że kie­dyś kosz­ty by­ły hor­ren­dal­ne. Baj­ki. Kosz­ty i te­raz są hor­ren­dal­ne, a tech­no­lo­gia nie­wie­le lep­sza. Praw­da jest ta­ka, że zie­mia pa­li nam się pod no­ga­mi. Ta wy­pra­wa to ba­da­nie grun­tu pod in­ne lo­kum. Zresz­tą czy trze­ba ko­go­kol­wiek prze­ko­ny­wać, że jest ina­czej?

Idąc żwa­wym kro­kiem, Au­re­lia wska­za­ła na ma­skę tle­no­wą, któ­ra by­ła tyl­ko jed­nym z wie­lu skut­ków wska­zu­ją­cych ago­nal­ny stan Zie­mi.

– Ba­da­nia na­uko­we to przy­jem­na przy­kryw­ka – do­da­ła – ale nie myśl, że ja­ka­kol­wiek kor­po­ra­cja uto­pi­ła­by ty­le pie­nię­dzy w imię na­uki.

– Ja le­cę tam tyl­ko po to, że­by ba­dać – stwier­dził Vic­tor wy­nio­śle. – A ty?

– Chcę tam stwo­rzyć szczę­śli­we spo­łe­czeń­stwo – od­par­ła po na­my­śle. – Bez­kon­flik­to­we. No już, nie patrz tak na mnie. Wiem, za­śle­pio­na ide­alist­ka, to chcesz po­wie­dzieć. Ale jak­by się tak za­pi­sać na kar­tach hi­sto­rii? Ku­szą­ca ofer­ta.

– Jak mó­wi­łem, chcę zdo­by­wać wie­dzę, nie lau­ry. – Vic­tor nie da­wał za wy­gra­ną. Au­re­lia prze­wró­ci­ła oczy­ma. – No co?

– Po­zwól, że da­ru­ję so­bie ko­lej­ny wy­kład na te­mat two­jej opry­skli­wo­ści.

Przez chwi­lę szli w mil­cze­niu, mi­ja­jąc ka­łu­że. W koń­cu do­tar­li do pod­staw pro­mów ko­smicz­nych. Do­pie­ro w tym miej­scu ich ogrom pre­zen­to­wał się w peł­nej kra­sie. Vic­tor od­chy­lił gło­wę w tył tak moc­no, że aż roz­dzia­wił usta pod ma­ską tle­no­wą. Na tle sza­rych chmur, z któ­rych są­czył się de­li­kat­ny deszcz, pro­my wy­glą­da­ły ni­by su­ro­we po­mni­ki ku czci fu­tu­ry­zmu. Spa­da­ją­ce kro­ple raz po raz wy­gry­wa­ły na ich sta­lo­wych ka­dłu­bach me­lo­dię za­głu­sza­ną przez prze­jeż­dża­ją­ce trans­por­te­ry. Pierw­szy z pro­mów no­sił wdzięcz­ną na­zwę Cu­stos. Au­re­lia z za­chwy­tem chło­nę­ła wi­dok po­kaź­nej kon­struk­cji, wzdy­cha­jąc z lek­ka.

– Nasz ko­smicz­ny ochro­niarz. Wi­dzisz te wiel­kie pły­ty ochron­ne? – spy­ta­ła, a Vic­tor łyp­nął wzro­kiem na im­po­nu­ją­cy ru­cho­my pan­cerz. Pły­ty umiesz­czo­ne na ma­syw­nych wy­się­gni­kach hy­drau­licz­nych spra­wia­ły wra­że­nie nie­mal nie­znisz­czal­nych. – Bę­dą nam to­ro­wać dro­gę, gdy­by­śmy we­szli w kurs ko­li­zyj­ny z ja­kimś ko­smicz­nym gru­zem. Co jak co, ale przy jed­nej dzie­sią­tej pręd­ko­ści świa­tła na­wet okruch skal­ny mo­że na­ro­bić szkód. Auc­to­rze, chcesz coś do­dać?

– Pro­szę się nie mar­twić, pro­fe­so­rze Huf­f­man – wy­ar­ty­ku­ło­wał wdzięcz­nie ro­bot. –Każ­dy z pro­mów bę­dzie wy­po­sa­żo­ny w de­tek­to­ry dzia­ła­ją­ce na róż­nych dłu­go­ściach fal, w tym pod­czer­wie­ni, by do­słow­nie nic nam nie umknę­ło, na­wet mi­kro­cząst­ki rzę­du na­no­me­trów. De­tek­to­ry bę­dą uzu­peł­nia­ne ge­ne­ra­to­ra­mi po­la ma­gne­tycz­ne­go.

– Czy wy­glą­dam na zmar­twio­ne­go?

– Je­śli przed wy­lo­tem sieć neu­ro­no­wa auc­to­rów pod­ła­pie tę two­ją opry­skli­wość, to gwa­ran­tu­ję, że po­le­cisz co naj­wy­żej na ko­pal­nię księ­ży­co­wą – mruk­nę­ła Ste­ne­er.

Umiar­ko­wa­nie ro­ze­śmia­ny pro­fe­sor sta­wiał co­raz śmiel­sze kro­ki, ale ry­chło przy­po­mniał so­bie o ostroż­no­ści, kie­dy je­den z trans­por­te­rów prze­ciął mu dro­gę do­słow­nie dwa me­try przed no­sem. Vic­tor wzdry­gnął się, prze­stra­szo­ny, a po­tem dru­gi raz, gdy zo­ba­czył, co też po­jazd prze­wo­zi do ko­lej­ne­go pro­mu. Spod osło­ny prze­ciw­desz­czo­wej wy­sta­wa­ły ele­men­ty bu­dow­nic­twa mo­du­ło­we­go, któ­re rów­nie do­brze moż­na by wło­żyć w re­alia miast sta­ro­żyt­nych. Trans­por­ter wiózł bo­wiem kil­ka ko­lumn w sty­lu ko­rync­kim, dum­nie wspie­ra­ją­cych ozdob­ny tym­pa­non.

– Po­waż­nie? – mruk­nął Vic­tor po­gar­dli­wie, nie kry­jąc za­że­no­wa­nia. – Ale po­waż­nie?! Mi­gu­el na­praw­dę zde­cy­do­wał się na ten styl ko­lo­nii?! Ma­my po­ko­nać dwa­na­ście lat świetl­nych tyl­ko po to, że­by za­ma­ni­fe­sto­wać swój sen­ty­ment dla cy­wi­li­za­cji po­li­te­istycz­nych, któ­re wie­rzy­ły, że bu­rze i sztor­my to ka­pry­sy boż­ków na chmur­kach?

– Ten styl ar­chi­tek­to­nicz­ny – pod­ję­ła Au­re­lia z nie­ma­łym pa­to­sem – to hołd dla tych, któ­rzy spo­glą­da­li w noc­ne nie­bo i nie zwa­ża­jąc na ba­ja­nia o mi­tycz­nych bo­gach, upra­wia­li na­ukę w spo­sób wiel­ce wi­zjo­ner­ski, bio­rąc pod uwa­gę cza­sy, w któ­rych ży­li. A zresz­tą te mo­du­ły są po pro­stu ślicz­ne. Co, wo­lał­byś me­ta­licz­ną su­ro­wość?

– Pro­fe­so­rze Huf­f­man – uak­tyw­nił się auc­tor. – Ro­zu­miem, że kla­sy­cy­stycz­ne ele­men­ty mo­du­ło­we nie speł­nia­ją pań­skich ocze­ki­wań es­te­tycz­nych, ale za­pew­niam, że są w peł­ni funk­cjo­nal­ne. Eg­zo­pla­ne­to­lo­dzy stwier­dzi­li, że bu­do­wa­nie w opar­ciu o su­row­ce, ja­kie ofe­ru­je nie­zna­na pla­ne­ta, mo­że być ry­zy­kow­ne. W gle­bie mo­gą znaj­do­wać się or­ga­ni­zmy oży­wio­ne. Bez­piecz­niej­sze bę­dzie po­sta­wie­nie bu­dow­li z wła­snych su­row­ców i ewen­tu­al­na roz­bu­do­wa ko­lo­nii po prze­pro­wa­dze­niu wni­kli­wych ba­dań tam­tej­szej gle­by na róż­nych głę­bo­ko­ściach.

– Dzię­ku­ję za ten fa­scy­nu­ją­cy wy­kład, pa­nie ro­bot.

Omi­ja­jąc to prze­la­tu­ją­ce dro­ny, to zaś trans­por­te­ry z ele­men­ta­mi mo­du­ło­wy­mi, ter­cet prze­szedł obok dwóch pro­mów ma­ją­cych do­star­czyć bu­du­lec dla przy­szłej ko­lo­nii. Obie kon­struk­cje, bliź­nia­czo na­zwa­ne Fa­ber, sta­no­wi­ły tak na­praw­dę tyl­ko ko­smicz­ne ma­ga­zy­ny. Da­nie głów­ne cze­ka­ło kil­ka­dzie­siąt me­trów da­lej.

Pro­fe­sor za­uwa­żył w od­da­li trans­por­ter la­bo­ra­to­ryj­ny. Jak się oka­za­ło, był on pu­sty, za­tem pro­to­typ zo­stał już umiesz­czo­ny w naj­waż­niej­szym z pro­mów, okra­szo­nym na­zwą Nun­tius Vi­tae. Au­re­lia przy­sta­nę­ła przed otwar­tą plat­for­mą pro­wa­dzą­cą do je­go wnę­trza. Z wra­że­nia aż za­par­ło jej dech w pier­siach.

– To bę­dzie nasz dom przez dłu­gi czas. Sto pięć­dzie­siąt lat, je­śli do­brze li­czę. Vic­to­rze, czy pro­to­typ jest już w środ­ku?

Oszczęd­ny w sło­wach pro­fe­sor po­zwo­lił so­bie wy­łącz­nie na try­um­fal­ny gry­mas, dło­nią wska­zu­jąc dro­gę do wnę­trza pro­mu. Chciał się na­pa­wać tym mo­men­tem, po­chwa­lić swym wy­na­laz­kiem ni­czym dziec­ko pierw­szym ry­sun­kiem. Au­re­lia prze­szła więc sze­ro­ką plat­for­mą aż do okrą­głe­go wła­zu. Wkrót­ce za­nik­nął gwar otwar­tej prze­strze­ni, za­stą­pio­ny ci­szą krót­kie­go ko­ry­ta­rza ską­pa­ne­go w bia­łym świe­tle. Gdy ośle­pia­ją­ca biel ustą­pi­ła, przy­szli pio­nie­rzy do­tar­li wresz­cie do rdze­nia pro­mu trans­por­to­we­go. Ich pierw­sze kro­ki od­bi­ły się głu­chym echem w ogrom­nej prze­strze­ni.

Wnę­trze wła­ści­we pro­mu Nun­tius Vi­tae ro­bi­ło jesz­cze więk­sze wra­że­nie. Vic­tor spoj­rzał w gó­rę i zo­ba­czył mno­gość po­zio­mów na kształt an­tre­sol, zwień­czo­nych su­ro­wy­mi, me­ta­lo­wy­mi ba­lu­stra­da­mi. Ta­kich kon­dy­gna­cji na­li­czył przy­naj­mniej pięć­dzie­siąt, póź­niej stra­cił ra­chu­bę.

– Tam po­wy­żej znaj­du­ją się kwa­te­ry do­wo­dze­nia. – Au­re­lia wska­za­ła na su­fit i aż zmru­ży­ła oczy, tak od­le­gły był wzglę­dem ich po­ło­że­nia. – Ale tak na­praw­dę ser­ce pro­mu bę­dzie bić tu­taj.

Li­der­ka pro­jek­tu GJ1061D mia­ła ra­cję. To tu, wśród wie­lu po­zio­mów, znaj­do­wa­ły się kwa­te­ry miesz­kal­ne, ma­ją­ce stać się wkrót­ce schro­nie­niem dla ty­się­cy ko­lo­ni­za­to­rów.

– Jak wi­dzisz, ten prom jest nie­mal pu­sty. – Wy­ko­na­ła zgrab­ny pi­ru­et, omia­ta­jąc po­kaź­ną prze­strzeń roz­ło­żo­ny­mi rę­ko­ma. – Je­go pro­jekt jest uza­leż­nio­ny od two­je­go po­my­słu na prze­trans­por­to­wa­nie nas, kru­chych istot, przez naj­po­dlej­sze oto­cze­nie, ja­kie mo­że so­bie wy­śnić ży­wy or­ga­nizm, tak bez­sil­ny wo­bec wszel­kich śro­do­wi­sko­wych nie­do­god­no­ści.

– Po­win­naś zo­stać po­et­ką – od­rzekł Vic­tor przy­jaź­nie, tym ra­zem bez uszczy­pli­wo­ści.

– Ach, nie fa­scy­nu­ją mnie mar­twe za­wo­dy. – Na jej twa­rzy wy­ry­so­wał się gorz­ki gry­mas. – Do­brze, Vic­to­rze, to gdzie ten pro­jekt, któ­ry po­zwo­li nam po­ko­nać dwa­na­ście lat świetl­nych?

– Na­praw­dę nie wi­dzisz?

Za­re­cho­tał, głup­ko­wa­to roz­glą­da­jąc się po oto­cze­niu. Naj­pew­niej na­cią­gnął­by Au­re­lię na grę „w cie­pło-zim­no”, gdy­by nie auc­tor, nisz­czy­ciel do­brej za­ba­wy.

– Pa­ni Ste­ne­er, za­uwa­ży­łem nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­ny obiekt trzy­na­ście me­trów stąd, na go­dzi­nie dru­giej.

W za­ciem­nio­nym ką­cie pod jed­ną z an­tre­sol za­le­gał owal­ny kształt przy­kry­ty ob­skur­ną plan­de­ką. Był wy­dłu­żo­ny w tak dzi­wacz­ny spo­sób, że zło­śli­wy mógł­by rzec, iż jest to ogrom­ne jaj­ko. Au­re­lia peł­na eks­cy­ta­cji pod­bie­gła do pro­to­ty­pu, zdar­ła zeń płach­tę i… cóż, mo­gła je­dy­nie przy­glą­dać mu się w nie­ma­łej kon­ster­na­cji. Tam­ten zło­śli­wiec da­le­ce nie od­bie­gał­by od praw­dy, wszak wy­na­la­zek Vic­to­ra Huf­f­ma­na fak­tycz­nie przy­po­mi­nał ma­to­we, me­ta­lo­we ja­jo.

Au­re­lia z tru­dem po­wstrzy­ma­ła re­chot.

– No to tłu­macz, pro­fe­sor­ku.

Wła­śnie na to zda­nie cze­kał, od­kąd prze­kro­czył próg kor­po­ra­cji Po­ly­pus. To by­ło je­go ma­gnum opus. Coś, co po­zwa­la­ło zła­pać śmierć ko­mór­ko­wą w pa­ra­graf 22. Zu­chwa­ły pro­jekt, fu­zja in­ży­nie­rii ge­ne­tycz­nej, sztucz­nej in­te­li­gen­cji, bio­che­mii i naj­pew­niej jesz­cze szczyp­ty wie­lu in­nych ga­łę­zi na­uki.

Huf­f­man się­gnął do kie­sze­ni, z któ­rej wy­cią­gnął ma­lut­ki no­tes pro­jek­cyj­ny. W po­wie­trzu za­bły­snął dwu­dzie­sto­ca­lo­wy ekran, uka­zu­ją­cy chro­mo­so­my z pod­świe­tlo­ny­mi te­lo­me­ra­mi. Obok znaj­do­wał się sche­mat pre­zen­tu­ją­cy prze­krój kap­sy­du wi­ru­so­we­go wzdłuż pio­no­wej osi sy­me­trii, pod­pi­sa­ny enig­ma­tycz­ną na­zwą LEV-2.

– No tak… ge­ne­ty­ka – mruk­nę­ła Au­re­lia i osten­ta­cyj­nie ukry­ła twarz w dło­niach. – Li­to­ści. Już wiem, że cze­ka mnie wy­kład.

– A cze­go się spo­dzie­wa­łaś po in­ży­nie­rze ge­ne­tycz­nym?

– No do­brze, tłu­macz! – krzyk­nę­ła ko­me­dio­wo i mach­nę­ła rę­ką ni­czym dy­ry­gent.

– No już, po­sta­ram się zwięź­le. Do­brze?

Pro­fe­sor uru­cho­mił pre­zen­ta­cję, gdzie koń­ce chro­mo­so­mów skra­ca­ły się, by za­raz od­bu­do­wać swą struk­tu­rę za spra­wą dzia­ła­nia wi­ru­sa. Vic­tor po­spie­szył z wy­ja­śnie­nia­mi. Naj­chęt­niej roz­pły­wał­by się go­dzi­na­mi nad każ­dym szcze­gó­łem swe­go po­my­słu. W tam­tej jed­nak chwi­li zmu­szo­ny był użyć ję­zy­ka zwię­złe­go.

– Do­brze, więc w du­żym skró­cie – roz­po­czął z nie­grzecz­nym wes­tchnie­niem, ma­ni­fe­stu­jąc ca­łym so­bą, że „du­ży skrót” to po­twarz dla ge­niu­szu je­go pro­jek­tu. – Te koń­ce chro­mo­so­mów to te­lo­me­ry. Od­po­wia­da­ją za to, by ge­nom trzy­mał się w do­brej kon­dy­cji, bez­piecz­ny od uszko­dzeń ge­nów. Z wie­kiem te­lo­me­ry ule­ga­ją skró­ce­niu. Wraz z ze­spo­łem wpa­dli­śmy więc na po­mysł, że gdy­by tak mo­ni­to­ro­wać stan te­lo­me­rów w ko­mór­ce, moż­na by je w od­po­wied­nim mo­men­cie od­bu­do­wy­wać. I do te­go wła­śnie po­słu­ży nam wek­tor wi­ru­so­wy LEV-2.

– Chcesz za­in­fe­ko­wać astro­nau­tów wi­ru­sem – za­py­ta­ła Au­re­lia nie kry­jąc scep­ty­cy­zmu. Z na­ra­sta­ją­ce­go nie­po­ko­ju aż roz­war­ła po­wie­ki. – Li­czy­łam na coś po­kro­ju hi­ber­na­cji.

– To wy­star­czy­ło ku­pić sześć ty­się­cy lo­dó­wek – wy­tknął Huf­f­man. – Mo­gę skoń­czyć? Dzię­ku­ję. Więc głów­ne za­ło­że­nie jest pro­ste. Wpro­wa­dza­my astro­nau­tów w stan śpiącz­ki far­ma­ko­lo­gicz­nej i wpusz­cza­my ich do kap­suł z cie­czą wy­po­ro­wą. Wy­ci­sze­nie świa­do­mo­ści po­zwo­li nam unik­nąć pro­ble­mów na­tu­ry psy­chicz­nej, ale nie roz­wią­zu­je pro­ble­mu sta­rze­nia. Dla­te­go wraz z mo­im ze­spo­łem ba­daw­czym opra­co­wa­łem de­tek­tor te­lo­me­ro­wy opar­ty na LEV-2. Je­go dzia­ła­nie jest do­syć pro­ste.

Pro­fe­sor wy­świe­tlił raz jesz­cze chro­mo­so­my uwię­zio­ne w ko­mór­ce. Ich koń­ce za­bły­snę­ły na żół­to i z każ­dym po­dzia­łem ko­mór­ki sta­wa­ły się co­raz krót­sze.

– Jak wi­dzisz – wska­zał pal­cem, w peł­ni sku­pio­ny na swej pre­zen­ta­cji – po osią­gnię­ciu oko­ło pięć­dzie­się­ciu po­dzia­łów do­cie­ra­my do li­mi­tu Hay­flic­ka. Wte­dy też ko­mór­ka prze­sta­je się mno­żyć i roz­po­czy­na pro­ces sta­rze­nia. Te­lo­me­ry sta­ją się znacz­nie krót­sze, a więc co­raz po­wszech­niej­sze są uszko­dze­nia DNA. Ko­mór­ka za­czy­na prze­ja­wiać sta­ny za­pal­ne i w koń­cu ob­umie­ra. Li­mit Hay­flic­ka jest więc na­szym mo­le­ku­lar­nym ze­ga­rem, gwa­ran­tem sta­ro­ści i nie­uchron­nej śmier­ci. My spró­bu­je­my go obejść. Te­lo­me­ry moż­na wy­dłu­żać z wy­ko­rzy­sta­niem en­zy­mu, te­lo­me­ra­zy, gwo­li pre­cy­zji. I tu­taj na sce­nę wkra­cza LEV-2. Sche­mat jest ba­nal­nie pro­sty. Je­że­li al­go­rytm de­tek­to­ra te­lo­me­ro­we­go uzna, że zróż­ni­co­wa­na ko­mór­ka za­czy­na wy­ka­zy­wać symp­to­my sta­rze­nia, roz­pocz­nie się pro­ces od­mła­dza­nia na po­zio­mie mo­le­ku­lar­nym. Wi­rus zo­sta­nie wpro­wa­dzo­ny do ko­mór­ki i ak­ty­wu­je gen te­lo­me­ra­zy, dzię­ki cze­mu na­stą­pi od­bu­do­wa te­lo­me­rów. Tyl­ko pod­kre­ślę, że nie bę­dzie­my in­ge­ro­wać w ko­mór­ki ma­cie­rzy­ste ani me­jo­tycz­ne.

Nad pro­jek­to­rem po­ja­wił się ko­lej­ny slajd. Tym ra­zem prze­róż­ne czą­stecz­ki wy­ko­ny­wa­ły skom­pli­ko­wa­ny ta­niec, któ­ry Vic­tor miał za­miar na­tych­miast wy­tłu­ma­czyć.

– Wy­dłu­ża­nie te­lo­me­rów wią­że się z pew­nym ry­zy­kiem. Gdy­by­śmy zde­cy­do­wa­li się to ro­bić w spo­sób nie­kon­tro­lo­wa­ny, wy­sła­li­by­śmy na GJ1061D prom pe­łen pa­cjen­tów no­wo­two­ro­wych. Ko­mór­ki mno­ży­ły­by się w nie­skoń­czo­ność, two­rząc zło­śli­we gu­zy. – Pro­fe­sor ką­tem oka za­uwa­żył prze­ję­cie na twa­rzy Au­re­lii, dla­te­go na­tych­miast do­dał: – W na­szym przy­pad­ku wi­rus zo­sta­nie w od­po­wied­nim mo­men­cie dez­ak­ty­wo­wa­ny, co za­ha­mu­je ca­ły pro­ces.

– Cho­ler­nie skom­pli­ko­wa­ne. – Au­re­lia po­krę­ci­ła gło­wą i łyp­nę­ła na de­tek­tor te­lo­me­ro­wy. Prze­ro­śnię­te, ma­to­we ja­jo. – I to ty­le?

– Och... oczy­wi­ście, że nie. To tyl­ko ja­kiś mier­ny te­le­gra­ficz­ny skrót – prze­mó­wił Huf­f­man z wy­raź­nym prze­ję­ciem. – Chęt­nie opo­wie­dział­bym, jak biał­ka wi­ru­sa do­pro­wa­dza­ją do od­wra­cal­nej me­ty­la­cji w po­bli­żu ge­nu te­lo­me­ra­zy, tym sa­mym zmu­sza­jąc ko­mór­kę do pro­duk­cji en­zy­mu al­bo w jak cie­ka­wy spo­sób wek­tor wy­chwy­tu­je biał­ko CTCF, że­by w od­po­wied­nim mo­men­cie wy­ci­szyć eks­pre­sję te­go ge­nu. Chęt­nie przy­bli­żył­bym też, jak de­tek­tor roz­róż­nia ko­mór­ki płcio­we i ma­cie­rzy­ste, w któ­rych te­lo­me­ra­za jest ak­tyw­na al­bo wy­ja­śnił, ja­kim cu­dem wek­tor wi­ru­so­wy wy­ci­sza od­po­wiedź ukła­du od­por­no­ścio­we­go…

Sza­leń­cze za­cię­cie Vic­to­ra za­ha­mo­wa­ła Au­re­lia, pro­sząc, by za­trzy­mał on na­tłok in­for­ma­cji.

– Ale… – wy­du­kał. – Fakt, dość się na­ga­da­łem. Po pro­stu bę­dzie­my sys­te­ma­tycz­nie wy­dłu­żać te­lo­me­ry i w od­po­wied­nim mo­men­cie prze­ry­wać pro­ces, że­by nie do­pro­wa­dzić do po­wsta­nia no­wo­two­rów.

– Po­każ, jak to coś wy­glą­da w środ­ku.

Pro­fe­sor do­tknął zwień­cze­nia kap­su­ły. Nie­mra­wa wiąz­ka świa­tła prze­bie­gła po jej po­wierzch­ni ni­by zwar­cie elek­trycz­ne. Usły­sze­li ci­che syk­nię­cie, kie­dy ko­mo­ra roz­war­ła się na dwie po­ło­wy.

Wi­dok wnę­trza spra­wił, że Au­re­lia po­czu­ła dreszcz na krę­go­słu­pie. Uj­rza­ła coś na kształt fo­te­la chi­rur­gicz­ne­go, dy­sze do­pro­wa­dza­ją­ce ciecz oraz nie­zli­czo­ną licz­bę cien­kich igie­łek za­mon­to­wa­nych po we­wnętrz­nej stro­nie kap­su­ły. Ist­na że­la­zna dzie­wi­ca w fu­tu­ry­stycz­nym wy­da­niu.

– Ale wy­my­śli­li­ście. Jak ktoś ma awer­sję do igieł, ni­g­dy nie wej­dzie tu z wła­snej wo­li.

– Ta­kich de­li­kwen­tów bę­dzie­my wpy­chać si­łą – pod­su­mo­wał Huf­f­man z prze­ką­sem.

Au­re­lia po­pa­dła w za­du­mę. Te­lo­me­ry wciąż tań­czy­ły na ho­lo­gra­ficz­nym ekra­nie, skra­ca­ły się i wy­dłu­ża­ły jak za do­tknię­ciem ma­gicz­nej różdż­ki. Ste­ne­er nie mo­gła po­wie­dzieć, że by­ła scep­tycz­na wo­bec po­my­słu pro­fe­so­ra. Tyl­ko ostroż­ność spra­wi­ła, że za­da­ła to jed­no pro­ste py­ta­nie.

– Je­steś pe­wien te­go pro­jek­tu?

– Chy­ba tak – od­po­wie­dział ostroż­nie, przy­tło­czo­ny na­głą wi­zją ogrom­nej od­po­wie­dzial­no­ści.

– Chy­ba?…

– Tak, je­stem pe­wien – po­pra­wił się na­tych­miast. – Dzia­ła­nie de­tek­to­ra i wi­ru­sa jest po­par­te ba­da­nia­mi. Je­śli chcesz, me­to­do­lo­gię mo­że spraw­dzić nie­za­leż­ny ze­spół ba­daw­czy.

– Cóż, w ta­kim ra­zie stwier­dzam, iż obo­je wy­wią­za­li­śmy się z umo­wy, Vic­to­rze – od­rze­kła, wciąż pa­trząc na wnę­trze kap­su­ły. – Ale nie omiesz­kam zwe­ry­fi­ko­wać dzia­ła­nia przed wy­lo­tem.

Ko­bie­ta wy­cią­gnę­ła dłoń, męż­czy­zna uści­snął ją z peł­nym prze­ko­na­niem. Tym spo­so­bem astro­nau­ty­ka do­ko­na­ła fu­zji z in­ży­nie­rią ge­ne­tycz­ną. Wszyst­ko po to, by do­star­czyć na od­le­gły, ob­cy świat biał­ko­we ro­bo­ty, któ­re ewo­lu­cja w swej lo­so­wo­ści po­sta­no­wi­ła ob­da­rzyć umy­słem o prze­cu­dow­nej wy­obraź­ni, przy jed­no­cze­snej ża­ło­snej wręcz krót­ko­wiecz­no­ści.

Roz­dział 2

Ark­tycz­na au­ra po­zo­sta­ła za ich ple­ca­mi, a za­nim właz za­mknął się na do­bre, po­że­gna­ła ich ostat­nim po­ca­łun­kiem w po­sta­ci po­dmu­chu mroź­ne­go wia­tru. Vic­tor otrze­pał bu­ty ze śnie­gu i przy­spie­szył, by do­rów­nać kro­ku Au­re­lii. Ko­bie­ta pę­dzi­ła przez dłu­gi tu­nel, wszak znie­cier­pli­wie­nie nie po­zwa­la­ło jej na spo­koj­ny marsz.

– Nie­mal wszy­scy są już na miej­scu – po­in­for­mo­wa­ła su­cho. – Mi­gu­el, Je­ro­me, We­ro­ni­ka.

– Z Mi­gu­elem to mam do po­ga­da­nia – syk­nął groź­nie pro­fe­sor. – Nie wie­rzę, że prze­pchnął ten kla­sy­cy­stycz­ny pro­jekt. Au­re­lia, li­to­ści! Zwol­nij tro­chę… Mo­żesz? Cho­ciaż pół kro­ku wol­niej?

– Przy­zwy­cza­jaj się do wy­sił­ku – od­po­wie­dzia­ła na­tych­miast z su­ro­wo­ścią god­ną naj­bar­dziej wy­ma­ga­ją­cej tre­ner­ki. – Na GJ1061D cią­że­nie bę­dzie nie­mal pół­to­ra ra­zy więk­sze, a wspo­ma­ga­nie ska­fan­dra mo­że kie­dyś po­szwan­ko­wać.

Tu­nel zwień­cza­ły su­ro­we drzwi, za któ­ry­mi skry­wa­ła się ba­za szko­le­nio­wa. Vic­tor dał się po­chło­nąć pra­cy do te­go stop­nia, że nie­wie­le wie­dział o kształ­cie owej sie­dzi­by. Od­wie­dził ją rap­tem raz, do­bre pięć lat te­mu, kie­dy wy­le­wa­no tu pierw­sze be­to­no­we fun­da­men­ty.

To, co za­pa­mię­tał ja­ko wy­ja­ło­wio­ne, śmier­dzą­ce far­bą po­miesz­cze­nia, te­raz na­bra­ło kształ­tu przy­tul­nych ha­bi­ta­tów. Mi­jał mro­wie drzwi po le­wej i pra­wej stro­nie ko­ry­ta­rza, wszyst­kie bez wy­jąt­ku wy­po­sa­żo­ne w okrą­głą ma­to­wą szy­bę. Tyl­ko jed­ne by­ły otwar­te na oścież, dzię­ki cze­mu Huf­f­man mógł zo­ba­czyć po­miesz­cze­nie miesz­kal­ne. Ja­sno­zie­lo­na so­fa, cał­kiem ob­szer­ne łóż­ko, ma­ły sto­lik i drob­na lo­dów­ka, świet­nie roz­pla­no­wa­ne na ma­łej prze­strze­ni. Wszyst­ko to ską­pa­ne w przy­jem­nym, cie­płym świe­tle po­ma­rań­czo­wych ża­ró­wek.

– Po­zmie­nia­ło się tu – rzekł bez więk­sze­go en­tu­zja­zmu.

– Po­zwól, że po ba­zie opro­wa­dzę cię póź­niej. – Au­re­lia po­pę­dzi­ła go ge­stem rę­ki. – Do­łącz­my do po­zo­sta­łych, do­brze?

Prze­szli scho­da­mi na wyż­szą kon­dy­gna­cję, gdzie wśród wie­lu in­nych po­miesz­czeń znaj­do­wa­ła się skrom­na sal­ka spo­tkań. Au­re­lia pierw­sza prze­kro­czy­ła próg, Huf­f­man za­raz za nią.

Przy sto­le sie­dzia­ło już dwóch na­ukow­ców, któ­rzy po­dob­nie jak pro­fe­sor mie­li nie­ma­ły wpływ na cha­rak­ter przy­szłej po­za­ziem­skiej ko­lo­nii. Je­ro­me’a La­zet­te’a nie spo­sób by­ło prze­oczyć. Ły­sa­wy, nie­co przy ko­ści astro­bio­log z buj­ną bro­dą dzier­żył w rę­ku pa­cyn­kę ste­reo­ty­po­we­go ko­smi­ty sza­racz­ka i do­brze ba­wił się sam ze so­bą, od­gry­wa­jąc ja­kąś scen­kę. Dru­gi z męż­czyzn naj­wy­raź­niej nie po­dzie­lał hu­mo­ru swe­go kom­pa­na, po­pi­ja­jąc wo­dę i ły­piąc na nie­go z po­li­to­wa­niem. Przy ko­lej­nym żar­cie bro­da­cza zła­pał się za gło­wę, któ­rą zdo­bi­ły dłu­gie, czar­ne wło­sy spię­te w pro­wi­zo­rycz­ny kok.

– Tyl­ko za­nim wy­le­ci­cie – mó­wił Je­ro­me, uda­jąc sza­racz­ka – nie za­po­mnij­cie wy­cią­gnąć Mi­gu­elo­wi ki­ja z czte­rech li­ter. O, a kto to przy­szedł? Po­waż­ny pan pro­fe­sor i tro­chę mniej po­waż­na pa­ni li­der­ka.

– Tak, my też się stę­sk­ni­li­śmy, Je­ro­me.

Astro­bio­log naj­pierw uści­snął dłoń li­der­ki. Gdy zaś przyj­rzał się nie­co zdy­sza­ne­mu Vic­to­ro­wi, otwo­rzył sze­ro­ko oczy i za­re­cho­tał krót­ko.

– Ty tu wpław pły­ną­łeś?

– Pew­nie – od­rzekł pro­fe­sor z naj­więk­szą moż­li­wą po­wa­gą. – By­ła to dla mnie swe­go ro­dza­ju oka­zja. Gdy­bym się uto­pił, nie mu­siał­bym cię oglą­dać.

Uścisk dło­ni za­mie­nił się w ser­decz­ne ob­ję­cie, po któ­rym Je­ro­me znów usiadł przy sto­le i wró­cił do te­atru z ko­smicz­ną pa­cyn­ką w ro­li głów­nej.

Dru­gi z je­go­mo­ści po­wstał cięż­ko, wy­cią­gnął przed sie­bie rę­kę ską­pa­ną w ta­tu­ażach, któ­re na śnia­dej skó­rze two­rzy­ły zbiór sym­bo­li w sty­lu ar­ty­stycz­ne­go nie­ła­du. Pla­ni­sta ko­lo­nii, Mi­gu­el Va­ro­sky, z obo­jęt­nym wy­ra­zem twa­rzy przy­wi­tał tak Au­re­lię, jak i Vic­to­ra.

Pro­fe­sor przy­trzy­mał go przy so­bie krót­ką chwi­lę.

– Z tą kla­sy­cy­stycz­ną ar­chi­tek­tu­rą to ta­ki per­for­man­ce ar­ty­stycz­ny, jak ro­zu­miem?

– Tak – od­po­wie­dział Mi­gu­el bez wa­ha­nia. – Tu­taj to ja po­zwo­li­łem so­bie na odro­bi­nę hu­mo­ru. Po­myśl tyl­ko o tych wszyst­kich fu­tu­ry­stach, któ­rzy za­wsze przed­sta­wia­li su­ro­we, me­ta­lo­we pusz­ki wbi­te w ja­ło­wy ląd. To się zdzi­wią, jak po­sta­wi­my Par­te­non dwa­na­ście lat świetl­nych stąd – do­koń­czył, sub­tel­nie chi­cho­cząc.

– Tyl­ko ostroż­nie z tą imer­sją w sta­ro­żyt­ne kli­ma­ty – za­wtó­ro­wał Je­ro­me. – Że­byś tam nie wziął bia­łej tu­ni­ki za­miast ska­fan­dra.

– Stro­nię od wdy­cha­nia amo­nia­ku, więc chy­ba wy­bio­rę ska­fan­der – od­rzekł Mi­gu­el obo­jęt­nie. – Cho­ciaż nie po­wiem, ta­ki grec­ki chi­ton był­by gu­stow­ny.

Tych dwo­je jesz­cze krót­ką chwi­lę ra­czy­ło to­wa­rzy­stwo luź­ną roz­mo­wą, pod­czas któ­rej pro­fe­sor przy­glą­dał im się ukrad­kiem. Je­ro­me naj­wy­raź­niej za punkt ho­no­ru ob­rał so­bie roz­ba­wie­nie Mi­gu­ela, któ­ry spra­wiał wra­że­nie uśmiech­nię­te­go na przy­mus. Gdy Va­ro­sky od­po­wie­dział mach­nię­ciem dło­ni na ko­lej­ną ni­skich lo­tów aneg­do­tę, Vic­tor za­uwa­żył ob­rącz­kę na je­go pal­cu. Wi­dok przy­wo­łał wspo­mnie­nia, one zaś wy­wo­ła­ły ból wy­ni­ka­ją­cy z fak­tu, że po­za ni­mi nie zo­sta­ło mu już zu­peł­nie nic.

– Coś nie tak? – za­py­tał Mi­gu­el bez pre­ten­sji, ale na ty­le szorst­ko, by na­tych­miast wy­rwać pro­fe­so­ra z nie­zręcz­ne­go za­pa­trze­nia.

– Co? Nie, nie. Ucie­kłem my­śla­mi.

– No pro­fe­so­rze, ten eg­zem­plarz jest już za­ję­ty – roz­luź­nił at­mos­fe­rę Je­ro­me. – Ale ty, jak wi­dzę, wszyst­kie pal­ce masz wol­ne.

– Mhm – mruk­nął pro­fe­sor, nie­sko­ry do uze­wnętrz­nia­nia się. – Sko­ro o tym mo­wa, Mi­gu­elu, gdzie zgu­bi­łeś We­ro­ni­kę?

– Daw­no po­win­na tu być, ale jak zwy­kle się spóź­nia. Che­micz­ka z po­wo­ła­nia – mruk­nął z iro­nią. – Nie pa­mię­tam, kie­dy ostat­ni raz od­po­czy­wa­ła. Cią­gle grze­bie przy sys­te­mach do­pro­wa­dza­nia po­wie­trza.

Wte­dy, jak na za­wo­ła­nie, wszy­scy usły­sze­li wy­jąt­ko­wo szyb­kie, ener­gicz­ne kro­ki od­bi­ja­ją­ce się głu­cho w ko­ry­ta­rzu. Gdy au­to­ma­tycz­ne drzwi roz­su­nę­ły się z cha­rak­te­ry­stycz­nym sy­kiem, do sal­ki we­szła We­ro­ni­ka Col­lo­nell.

Pro­jek­tant­ka che­micz­na ko­lo­nii fak­tycz­nie spra­wia­ła wra­że­nie za­bie­ga­nej i co gor­sza –prze­mę­czo­nej. Bu­rza ru­dych wło­sów trwa­ła w zgrab­nym nie­ła­dzie, a by­stre oczy błysz­czą­ce zie­le­nią wy­glą­da­ły spod de­li­kat­nie opuch­nię­tych po­wiek. Omio­tła wzro­kiem to­wa­rzy­stwo i przy­wi­ta­ła się bez­ce­re­mo­nial­nie kiw­nię­ciem rę­ką. Zde­cy­do­wa­nie wię­cej uwa­gi po­świę­ca­ła swe­mu no­te­so­wi pro­jek­cyj­ne­mu.

– Ko­cha­nie, po­win­naś zwol­nić – po­wie­dział Mi­gu­el z tro­ską.

– Ko­cha­nie, chcesz tam od­dy­chać? To daj mi pra­co­wać – od­par­ła We­ro­ni­ka, z tro­ską wy­ra­żo­ną na swój spo­sób.

– Ile bę­dzie trwać szko­le­nie? – Je­ro­me spoj­rze­niem wy­mu­sił od­po­wiedź na Au­re­lii.

– Pla­no­wo czte­ry la­ta – stwier­dzi­ła. – Trze­ba się przy­zwy­cza­ić do dłu­gich dni i dłu­gich no­cy. A, po­my­śla­łam też, że bę­dzie­my cho­dzić w ob­cią­że­niach. Le­piej przy­wyk­nąć do więk­sze­go cią­że­nia już tu­taj. Przy­go­tuj­cie się rów­nież, że kil­ka ra­zy bę­dzie­my spa­li w ha­bi­ta­tach po­zba­wio­nych do­stę­pu do po­wie­trza. Trze­ba za­kła­dać, że awa­rie w ko­lo­nii bę­dą co­dzien­no­ścią.

– Tyl­ko nie to – za­czął ma­ru­dzić Mi­gu­el. – Raz mu­sia­łem już spać w ska­fan­drze. Nie dość, że nie­wy­god­nie, to po­wie­trze jest ja­kieś ta­kie su­che, że na dru­gi dzień bo­li gar­dło, gło­wa i ko­ści. Nie po­le­cam ni­ko­mu.

– Do­praw­dy? – Iro­nia We­ro­ni­ki by­ła wy­raź­na. – To te­raz ro­zu­miesz, dla­cze­go do­pra­co­wu­ję sys­tem syn­te­zo­wa­nia po­wie­trza?

– A wła­śnie – wtrą­cił ci­cho Huf­f­man, pod­no­sząc dłoń ni­by za­in­try­go­wa­ny uczeń. – W ja­ki spo­sób ta syn­te­za bę­dzie prze­bie­gać?

– Och, to wy­jąt­ko­wo pro­sty pro­ces – od­po­wie­dzia­ła che­micz­ka z wyż­szo­ścią. – Wszyst­ko, cze­go nam po­trze­ba, znaj­du­je się w at­mos­fe­rze pla­ne­ty. Osiem­dzie­siąt osiem pro­cent amo­nia­ku, sie­dem pro­cent azo­tu, trzy pa­ry wod­nej i dwa pro­cent in­nych nie­re­ak­tyw­nych ga­zów o za­nie­dby­wal­nym stę­że­niu. Ge­ne­ra­to­ry tle­nu na dro­dze elek­tro­li­zy bę­dą uzy­ski­wać tlen oraz wo­dór z pa­ry wod­nej. Tlen po­słu­ży nam do spa­la­nia amo­nia­ku, w wy­ni­ku cze­go uzy­ska­my azot czą­stecz­ko­wy oraz wo­dę. Część wo­dy wy­ko­rzy­sta­my na uży­tek ko­lo­ni­za­to­rów, a po­zo­sta­łą prze­zna­czy­my na ko­lej­ne elek­tro­li­zy i spa­la­nie amo­nia­ku. Tym sa­mym za­pę­tli­my pro­ce­sy umoż­li­wia­ją­ce syn­te­zę nie­zbęd­nych do ży­cia związ­ków che­micz­nych. Wiel­ka szko­da, że ten czer­wo­ny ka­rzeł wy­ka­zu­je tak mar­gi­nal­ną ak­tyw­ność w za­kre­sie pro­mie­nio­wa­nia rent­ge­now­skie­go i gam­ma. Fo­to­dy­so­cja­cja za­ła­twi­ła­by za nas po­zy­ski­wa­nie azo­tu. – Ko­bie­ta za­chi­cho­ta­ła z tyl­ko so­bie zna­ne­go po­wo­du. – Nie ma jed­nak te­go złe­go. Fo­to­li­za w wa­run­kach la­bo­ra­to­ryj­nych po­zwo­li nam uzy­ski­wać azot i wo­dór na po­trze­by eks­pe­ry­men­tal­ne. Z ko­lei bio­lo­gicz­ne ptaszki ćwier­ka­ją – We­ro­ni­ka zni­ży­ła na­gle głos, jak­by prze­ka­zy­wa­ła nie la­da se­kret – że pla­nu­ją ho­do­wać bak­te­rie ni­try­fi­ku­ją­ce, by spraw­dzić ich zdol­ność me­ta­bo­li­zo­wa­nia amo­nia­ku za­wie­szo­ne­go w at­mos­fe­rze pla­ne­ty.

– Tak, ge­nial­ne w swej pro­sto­cie – skwi­to­wał Je­ro­me z iro­nią.

Do sa­li spo­tkań wto­czył się auc­tor Au­re­lii, któ­re­go gą­sie­ni­ce zo­sta­wia­ły ślad na błysz­czą­cej wy­kła­dzi­nie. Pod­ręcz­ną ka­me­rą po­szu­kał wła­ści­wej twa­rzy i zwró­cił ma­to­wy ekran w kie­run­ku li­der­ki ko­lo­nii.

– Pa­ni Ste­ne­er – wy­brzmiał zro­bo­ty­zo­wa­ny głos – wła­śnie wy­lą­do­wał ostat­ni sa­mo­lot z ochot­ni­ka­mi. Czy mam ich opro­wa­dzić po ba­zie?

– Nie, to mo­je za­da­nie.

– Przy­ją­łem. Czy je­stem po­trzeb­ny? Tyl­ko nie pro­ście mnie o na­po­je.

Ko­bie­ta zer­k­nę­ła py­ta­ją­co na po­zo­sta­łych, ale nikt nie miał za­mia­ru wy­ko­rzy­sty­wać ma­szy­ny. Po­za Vic­to­rem wszy­scy zer­ka­li z de­li­kat­ną kon­ster­na­cją na asy­sten­ta Au­re­lii. Gdy ro­bot od­je­chał, li­der­ka by­ła zmu­szo­na przy­jąć grad py­tań.

– Co to mia­ło być?

– To ja­kiś no­wy mo­del?

– Na ja­kiej sie­ci neu­ro­no­wej jest zbu­do­wa­ny?

– Ro­zu­mie wszyst­ko nor­mal­nie czy trze­ba do nie­go ja­koś promp­to­wać?

– O kwe­stie tech­nicz­ne pro­szę py­tać ze­spół do spraw ro­bo­ty­za­cji. – Au­re­lia wska­za­ła na drzwi, jak­by fak­tycz­nie Je­ro­me, Mi­gu­el i We­ro­ni­ka za­raz mie­li wy­biec z sa­li i za­mę­czyć py­ta­nia­mi kon­struk­to­rów auc­to­ra. – Co do promp­tin­gu: tak, in­ter­pre­tu­je ludz­ką mo­wę w stop­niu po­dob­nym do czło­wie­ka, a je­go sieć neu­ro­no­wa uczy się in­dy­wi­du­al­nych za­cho­wań każ­dej jed­nost­ki. Za­pew­ne po mie­sią­cu bę­dzie już świa­do­my, że Je­ro­me po­za czer­stwym hu­mo­rem nie­wie­le ma do za­ofe­ro­wa­nia.

– Zo­ba­czysz, niech go tyl­ko wy­tre­nu­ję. – Je­ro­me za­tarł rę­ce, re­cho­cząc głup­ko­wa­to. – Co­dzien­nie no­we żar­ty z do­sta­wą do każ­de­go jed­ne­go ha­bi­ta­tu.

– Do­brze, że jest tyl­ko je­den – ode­tchnę­ła z ulgą We­ro­ni­ka, a Au­re­lia, roz­ba­wio­na na­iw­no­ścią che­micz­ki, par­sk­nę­ła nie­grzecz­nie. – Bo bę­dzie tyl­ko je­den, praw­da?

Ste­ne­er nie od­po­wie­dzia­ła na­tych­miast. Za­miast te­go zła­pa­ła swój no­tes pro­jek­cyj­ny i wy­świe­tli­ła kil­ka pro­jek­tów auc­to­rów: sprzą­ta­ją­ce, ra­tow­ni­cze i te za­pcha­ne da­ny­mi do ostat­ku moż­li­wo­ści ich pro­ce­sów, któ­re mia­ły słu­żyć po­mo­cą me­ry­to­rycz­ną. Kil­ka ma­szyn la­ta­ją­cych i pa­rę uzie­mio­nych, zin­te­gro­wa­nych ze skom­pli­ko­wa­ną in­fra­struk­tu­rą ko­lo­nii. Sło­wem, ma­szy­ny te mia­ły być przy­dat­ne wszę­dzie tam, gdzie skom­pli­ko­wa­na sieć neu­ro­no­wa mo­gła od­cią­żyć pro­ce­sy my­ślo­we ko­lo­ni­za­to­rów.

Po­ka­za­ła rów­nież auc­to­ry sprzą­ta­ją­ce, wspar­te na czte­rech gru­bych opo­nach i wy­po­sa­żo­ne w po­jem­ni­ki na od­pa­dy. Sys­tem ka­mer i czuj­ni­ki za­pa­chu mia­ły uła­twiać de­tek­cję śmie­ci.

Przy jed­nym z ro­bo­tów, o na­zwie Eri­da­nos, Au­re­lia za­trzy­ma­ła slajd. Od kla­sycz­nych asy­sten­tów wy­róż­nia­ła go je­dy­nie ja­skra­wa biel far­by po­kry­wa­ją­cej me­ta­lo­wą po­wło­kę. Oprócz te­go ozna­czo­ny był pik­to­gra­mem wa­gi, wy­ry­so­wa­nym sza­rą far­bą na kor­pu­sie.

– W tym auc­to­rze po­kła­dam spo­re na­dzie­je – stwier­dzi­ła enig­ma­tycz­nie. – To sę­dzia. Je­go sieć neu­ro­no­wa zo­sta­ła na­uczo­na ca­łe­go ko­dek­su obo­wią­zu­ją­ce­go w ko­lo­nii, i to je­go bę­dzie­my się ra­dzić w kwe­stiach praw­nych i są­do­wych. Mam na­dzie­ję, że nie bę­dzie po­trzeb­ny, ale…

– Chwi­la, mo­ment – prze­rwa­ła We­ro­ni­ka i choć mó­wi­ła spo­koj­nie, to jej zmru­żo­ne zie­lo­ne oczy zdra­dza­ły po­dejrz­li­wość. – Ca­ły pro­ces osą­dów od­da­my w rę­ce ma­szy­ny? Brzmi to na wskroś… dys­to­pij­nie.

– Wła­śnie, Au­re­lio – ode­zwał się Mi­gu­el, do­tych­czas za­ję­ty wy­łącz­nie stu­ka­niem pal­ca­mi w blat sto­łu. – Nie le­piej, że­by lu­dzie na­uczy­li się ko­dek­su? Prze­cież ja­cyś praw­ni­cy go stwo­rzy­li, praw­da?

Ste­ne­er zwle­ka­ła z od­po­wie­dzią, by­ła bo­wiem wy­raź­nie za­sko­czo­na obiek­cja­mi to­wa­rzy­szy.

– I tak, i nie – rze­kła po na­my­śle. – Praw­ni­cy stwo­rzy­li wy­tycz­ne, ale ca­łość ko­dek­su zo­sta­ła wy­ge­ne­ro­wa­na przez nie­za­leż­ny od Eri­da­no­sa pro­gram. On je­dy­nie przy­swo­ił pa­ra­gra­fy i zo­stał wy­tre­no­wa­ny, by za­wsze po­dej­mo­wać słusz­ne i spra­wie­dli­we de­cy­zje.

Col­lo­nell wy­ba­łu­szy­ła oczy, po­waż­nie za­nie­po­ko­jo­na. Mi­gu­el łyp­nął na Au­re­lię po­dejrz­li­wie. Vic­tor po pro­stu sie­dział za­my­ślo­ny, skła­da­jąc dło­nie w pi­ra­mid­kę, tyl­ko Je­ro­me od­wa­żył się pod­su­nąć ja­kieś roz­wią­za­nie.

– Cza­su ma­my spo­ro. Mo­że by się tak na­uczyć te­go ko­dek­su?

– Je­steś te­go pe­wien? – spy­ta­ła Au­re­lia z prze­ką­sem.

Znów po­słu­ży­ła się no­te­sem. Otwo­rzy­ła plik z ko­dek­sem i za­czę­ła brnąć przez gę­stwi­nę za­pi­sów na­nie­sio­nych drob­ną czcion­ką. Prze­wi­ja­ła go stro­na po stro­nie, co­raz szyb­ciej, ale koń­ca nie by­ło wi­dać. Mro­wie pa­ra­gra­fów re­gu­lu­ją­cych każ­dy je­den aspekt ży­cia po­za­ziem­skiej ko­lo­nii znie­chę­ci­ło Je­ro­me’a, któ­ry skwi­to­wał to wy­mow­nym mach­nię­ciem rę­ki.

– A niech Eri­da­nos się z tym uże­ra. Tyl­ko czy je­go zda­nie bę­dzie pra­wo­moc­ne? To zna­czy, że na­le­ży wy­ko­nać każ­dą je­go wo­lę?

– Teo­re­tycz­nie nie – od­po­wie­dzia­ła Au­re­lia, zrzu­ca­jąc kil­ka ka­mie­ni z serc ze­bra­nych. – On tyl­ko wska­zu­je wła­ści­wy osąd. Wo­la­ła­bym, że­by­ście po­my­śle­li o nim bar­dziej jak o sę­dzim po­zba­wio­nym tych wszyst­kich ludz­kich wad. Żad­nych ne­po­ty­zmów, ła­pó­wek, wer­dyk­tów mo­ty­wo­wa­nych świa­to­po­glą­dem ani in­nych czy­ra­ków tra­wią­cych spo­łe­czeń­stwo ziem­skie. Wy­łącz­nie nie­ska­zi­tel­na spra­wie­dli­wość.

– W su­mie szko­da, że Je­ro­me nie chce się uczyć ko­dek­su – wtrą­ci­ła We­ro­ni­ka z ilu­zo­rycz­ną po­wa­gą. Ką­ci­ki jej ust drga­ły, jak­by dła­wi­ły na­ra­sta­ją­cy śmiech. – Przy­naj­mniej astro­bio­lo­dzy mie­li­by w koń­cu ja­kieś po­waż­ne za­ję­cie.

– No, no, za­baw­ne. – La­zet­te za­kla­skał iro­nicz­nie, nie kry­jąc iry­ta­cji. – Te­go to daw­no nie sły­sza­łem. Ale bę­dziesz prze­pra­szać za te sło­wa, gdy od­kry­ję ob­cą for­mę ży­cia.

– Je­ro­me, te­raz chy­ba ty masz kij nie tam, gdzie trze­ba – roz­pro­mie­nił się Mi­gu­el. – Na­bur­mu­szy­łeś się tak, że to aż do cie­bie nie­po­dob­ne.

– No bo ile moż­na słu­chać? Że astro­bio­lo­dzy to nie ma­ją co ba­dać, a to, a tam­to. A weź­cie wy się wszy­scy…

– Wy się tu gryź­cie. Ja idę przy­jąć tych, któ­rzy przy­le­cie­li.

Au­re­lia za­bra­ła no­tes, szklan­kę wo­dy i ru­szy­ła w stro­nę wyj­ścia. Za drzwia­mi po­słusz­nie cze­kał jej auc­tor.

Chrząk­nię­cie Mi­gu­ela za­trzy­ma­ło ją jed­nak w pół kro­ku.

– Pra­wie sze­ściu ty­się­cy lu­dzi i tak nie spa­mię­tasz – wy­tknął jej.

– Bę­dę li­der­ką tej ko­lo­nii. To mój obo­wią­zek – od­po­wie­dzia­ła zuchwa­le.

Roz­dział 3

Szko­le­nie nie roz­piesz­cza­ło po­ten­cjal­ne­go ze­spo­łu ko­lo­ni­za­cyj­ne­go. Wszy­scy ma­ru­de­rzy okła­da­ni by­li do bó­lu wy­świech­ta­ną mak­sy­mą: „Masz wal­czyć w bu­rzy? Tre­nuj w bu­rzy”. Nie­któ­rych do­pro­wa­dza­ło to do bia­łej go­rącz­ki. Naj­go­rzej szko­le­nie zno­si­li ci nie­co star­si, któ­rzy do­dat­ko­wo za­nie­dba­li na swej dro­dze ży­cia kon­dy­cję fi­zycz­ną. Pro­fe­sor Huf­f­man speł­niał oba kry­te­ria.

Po­bud­ka o siód­mej ra­no. Sce­na­riusz szko­le­nio­wy, na­rzu­co­ny po­przed­nie­go dnia, za­kła­dał cał­ko­wi­tą awa­rię sys­te­mów do­pro­wa­dza­nia po­wie­trza do ha­bi­ta­tów. Dla­te­go też, gdy Vic­tor otwo­rzył oczy, zo­ba­czył re­fleks ja­rze­niów­ki ry­su­ją­cy smu­gę na szyb­ce heł­mu. Nie on je­den prze­ko­nał się, że sen w ska­fan­drze jest nie­wy­god­ny, zaś dłu­go­trwa­łe od­dy­cha­nie przez apa­rat tle­no­wy wią­że się z ka­tor­gą w dniu na­stęp­nym. Gar­dło miał wy­su­szo­ne i obo­la­łe, a każ­de prze­łknię­cie by­ło po­nu­rą me­ta­fo­rą łap­czy­we­go po­że­ra­nia kak­tu­sa.

Wstał z tru­dem i pod­szedł do sta­cji ła­du­ją­cej ska­fan­der. Nie­spo­dzian­ka. Sy­mu­la­cja awa­rii za­si­la­nia.

– Za­si­la­nie awa­ryj­ne – za­brzę­cza­ła słu­chaw­ka. – Sys­tem wspar­cia eg­zosz­kie­le­tu zo­sta­nie wy­łą­czo­ny. Pod­trzy­my­wa­nie dzia­ła­nia apa­ra­tu­ry tle­no­wej. Znajdź naj­bliż­szą sta­cję ła­du­ją­cą.

Wraz z koń­cem ko­mu­ni­ka­tu eg­zosz­kie­let wbu­do­wa­ny w ska­fan­der zo­stał wy­łą­czo­ny, zwal­nia­jąc tym sa­mym ob­cią­że­nie ma­ją­ce sy­mu­lo­wać gra­wi­ta­cję GJ1061D. Pro­fe­sor syk­nął z bó­lu, ja­ki prze­szył je­go ko­la­no przy na­głym przy­ję­ciu cię­ża­ru ca­łe­go kom­bi­ne­zo­nu wraz z ob­ciąż­ni­ka­mi.

Vic­tor wol­nym kro­kiem pod­szedł do lu­stra. Wie­le moż­na by za­rzu­cić odzie­niu ochron­ne­mu, ale na pew­no nie wy­bra­ko­wa­nia w wy­glą­dzie. Hełm, na po­ły oszklo­ny, od­bie­gał od ku­li­stych ba­niek, ja­kie no­si­li na gło­wach pio­nie­rzy lo­tów ko­smicz­nych. Szyb­ka ochron­na się­ga­ła od no­sa po kra­niec czo­ła i by­ła obu­do­wa­na czymś w ro­dza­ju ka­sku ścię­te­go na pła­sko na czub­ku gło­wy. Każ­dy ska­fan­der wy­po­sa­żo­no w kil­ka ma­łych ka­me­rek, któ­re po­zwa­la­ły wy­świe­tlać przed ocza­mi ko­lo­ni­za­to­ra oto­cze­nie za je­go ple­ca­mi.

Kor­pus był zgrab­ny, przy­po­mi­nał nie­co na­pier­śnik pły­to­wy. Pły­ty, zbi­te cia­sno w rząd­kach, peł­ni­ły funk­cję ogrze­wa­cza oraz eg­zosz­kie­le­tu, któ­ry miał re­kom­pen­so­wać wpływ gra­wi­ta­cyj­ny eg­zo­pla­ne­ty.

Za ple­ca­mi Vic­tor no­sił zbior­nik po­wie­trza oraz ba­te­rię wo­do­ro­wą, lecz przy dez­ak­ty­wo­wa­nym eg­zosz­kie­le­cie sta­no­wi­ło to do­dat­ko­wy ba­last, nie­na­le­żą­cy do naj­lżej­szych. Ca­ła kon­struk­cja ską­pa­na by­ła w bie­li, któ­ra gdzie­nie­gdzie do­pusz­cza­ła sza­rość czy po­ma­rańcz na de­ta­lach. Każ­dy ska­fan­der zo­stał wy­po­sa­żo­ny tak­że w kil­ka po­dłuż­nych diod, któ­re świe­ci­ły w trzech ko­lo­rach: zie­lo­nym, po­ma­rań­czo­wym i czer­wo­nym. Dio­dy te in­for­mo­wa­ły o sta­nie na­ła­do­wa­nia ska­fan­dra i rze­ko­mo zo­sta­ły za­mon­to­wa­ne po to, by in­ni ko­lo­ni­za­to­rzy mo­gli od­dać część ener­gii oso­bom z roz­ła­do­wa­ny­mi kom­bi­ne­zo­na­mi. Cóż, ich twór­ca dys­po­no­wał god­ną po­dzi­wu wia­rą w bez­in­te­re­sow­ne do­bro lu­dzi.

Mi­mo tak wie­lu udo­god­nień ze świe­cą trze­ba by szu­kać ko­go­kol­wiek, kto chciał­by spę­dzać w ska­fan­drze choć odro­bi­nę wię­cej cza­su, niż wy­ma­ga­ło te­go szko­le­nie. Vic­tor nie był w mniej­szo­ści. Za­klął pod no­sem, wi­zu­ali­zu­jąc so­bie ko­lej­ny dzień spę­dzo­ny w ko­smicz­nym osprzę­cie.

„Dzień ska­fan­dra”, jak ma­wia­li przy­szli astro­nau­ci, wła­ści­wie wy­bi­jał z gło­wy ja­ką­kol­wiek hi­gie­nę we wła­snym ha­bi­ta­cie. Pro­to­kół na­ka­zy­wał więc przejść przez la­bi­rynt ko­ry­ta­rzy ba­zy szko­le­nio­wej aż do łaź­ni pu­blicz­nej. We­dług sce­na­riu­sza ćwi­czeń to tam sys­tem awa­ryj­ny do­star­czał po­wie­trze. Vic­tor szedł więc, po­cią­ga­jąc no­sem i po­włó­cząc no­ga­mi, a każ­dy za­an­ga­żo­wa­ny w wy­si­łek mię­sień da­wał o so­bie znać. Gdy do­tarł pod prysz­nic, wo­da by­ła zim­na. Ach, no tak¸ po­my­ślał, sce­na­riusz dziś wy­jąt­ko­wo okrut­ny. Ką­piel otrzeź­wi­ła go, choć wo­lał­by re­laks w go­rą­cej cie­czy.

Sy­mu­lo­wa­na awa­ria obej­mo­wa­ła rów­nież sto­łów­kę, ko­lo­ni­za­to­rzy zmu­sze­ni by­li za­tem zjeść pierw­szy po­si­łek w po­sta­ci płyn­nej, wy­ko­rzy­stu­jąc rur­kę po­kar­mo­wą wmon­to­wa­ną w ska­fan­der. Bio­dru­ko­wa­ne śnia­da­nie by­ło wy­jąt­ko­wo mdłe, chy­ba tyl­ko po to, że­by wy­ja­skra­wić ja­ło­we, po­zba­wio­ne przy­jem­no­ści do­zna­nia. Ro­bo­ty ku­chen­ne po­dob­no wrzu­ca­ły tam przy­pra­wy, ale nikt na sto­łów­ce ich nie wy­czu­wał. Wy­da­wa­ło się to o ty­le dziw­ne, że re­stau­ra­cje bio­dru­ko­wa­ne od daw­na pręż­nie dzia­ła­ły nie­mal na ca­łym świe­cie, ba, cie­szy­ły się przy­chyl­ny­mi re­cen­zja­mi na­wet naj­bar­dziej wy­bred­nych sma­ko­szy. W ba­zie ćwi­cze­nio­wej naj­wy­raź­niej pa­no­wa­ła za­sa­da, by za nic w świe­cie nie roz­piesz­czać kub­ków sma­ko­wych. Vic­tor prze­łknął swo­ją por­cję do bó­lu me­cha­nicz­nie.

Po śnia­da­niu cze­ka­ła go wi­zy­ta u psy­chia­try. Trud­no zli­czyć, ile osób wy­kru­szy­ło się w tych ga­bi­ne­tach. A to ktoś stwier­dził, że tru­dy ćwi­czeń go prze­ra­sta­ją. Ktoś in­ny zaś uświa­do­mił so­bie, że do­ży­wot­nia roz­łą­ka z ro­dzi­ca­mi, przy­ja­ciół­mi czy w skraj­nych przy­pad­kach na­wet dzieć­mi bę­dzie kiep­skim po­my­słem. Psy­chia­trzy do­sko­na­le wie­dzie­li, kie­dy ktoś zwy­czaj­nie cię­żej zno­si tru­dy, ja­kie ofe­ro­wa­ła ba­za ćwi­czeb­na, kie­dy zaś jest na pro­stej dro­dze do za­ła­ma­nia ner­wo­we­go.

– Jak sa­mo­po­czu­cie?

Psy­chia­tra był uważ­ny, nie py­tał z po­czu­cia obo­wiąz­ku, lecz z fak­tycz­nej tro­ski. Świ­dro­wał oczy­ma po­bla­dłe­go Vic­to­ra, szu­ka­jąc luk, któ­re mógł­by za­peł­nić swy­mi me­to­da­mi te­ra­peu­tycz­ny­mi.

– Ka­tar, ból mię­śni, ohyd­ne je­dze­nie, zim­na wo­da – wy­ce­dził Huf­f­man gar­dło­wym gło­sem, znie­kształ­co­nym do­dat­ko­wo przez hełm. – Z ra­do­ści nie bę­dę ska­kać.

– Od­no­to­wać: u pro­fe­so­ra Huf­f­ma­na wszyst­ko w nor­mie.

Psy­chia­tra z uśmie­chem na ustach wpi­sał coś do swo­je­go ho­lo­dzien­ni­ka. Po­zo­sta­ła część wi­zy­ty tra­dy­cyj­nie sku­pi­ła się na pod­cho­dach. Spraw­dza­niu, czy Vic­tor po­do­ła tru­dom wy­pra­wy. Dia­gno­za po­zo­sta­wa­ła nie­zmien­na. Pro­fe­sor nie ma na Zie­mi już żad­nej ko­twi­cy. Psy­chia­tra po­dzię­ko­wał za wi­zy­tę i ode­słał na­ukow­ca do swo­je­go ga­bi­ne­tu.

Ze­spół ba­daw­czy Huf­f­ma­na w cza­sie szko­le­nia do­pro­wa­dził kap­su­ły te­lo­me­ro­we nie­mal do per­fek­cji. Al­go­rytm na­uczył się roz­po­zna­wać ko­mór­ki ma­cie­rzy­ste, któ­rych li­mit Hay­flic­ka nie obo­wią­zy­wał, dzię­ki cze­mu od­mło­dze­niu ule­ga­ły wy­łącz­nie sta­rze­ją­ce się, wy­spe­cja­li­zo­wa­ne tkan­ki. Za­im­ple­men­to­wa­no rów­nież roz­róż­nia­nie ko­mó­rek płcio­wych, któ­re dzie­li­ły się na dro­dze me­jo­zy. Po­nad­to kap­su­ły zo­sta­ły wy­po­sa­żo­ne w sys­tem pod­trzy­my­wa­nia ak­tyw­no­ści mię­śnio­wej, by po wy­budze­niu wszy­scy wy­ka­zy­wa­li nie­zbęd­ną spraw­ność.

Pra­ca na­uko­wa za­wsze by­ła prze­ry­wa­na obia­dem, rów­nie miał­kim co śnia­da­nie. Gdy pro­fe­sor za­my­kał ga­bi­net, nad­cho­dził czas na „bło­gi re­laks” na ze­wnątrz ba­zy. Za­nim jed­nak wsko­czył w ska­fan­der, spraw­dził, jak się ma­ją ko­mór­ki ro­ślin­ne i zwie­rzę­ce w ar­chi­wum ge­no­wym. Bez zmian. Za­mro­żo­ne i sta­bil­ne. Za­nim udał się na ze­wnątrz, zaj­rzał do pra­cow­ni dru­ku, gdzie two­rzo­no aku­rat in­ku­ba­to­ry. Nie miał po­ję­cia, jak to ustroj­stwo mo­gło utrzy­mać płód przy ży­ciu, ale wie­rzył in­ży­nie­rom na sło­wo. Przez okno w drzwiach za­uwa­żył ope­ra­to­rów, któ­rzy łą­czy­li dwa kom­po­nen­ty, two­rząc kap­suł­kę obi­tą me­ta­lem, peł­nią­cym za­pew­ne funk­cję ochron­ną.

Wyj­ście z ba­zy sta­no­wi­ło nie­od­łącz­ny ele­ment każ­de­go dnia tre­nin­gów. Au­re­lia chcia­ła unik­nąć spo­łe­czeń­stwa her­me­tycz­ne­go, ska­czą­ce­go po­mię­dzy sta­lo­wy­mi pusz­ka­mi, więc za­chę­ca­ła – choć bar­dziej traf­nym okre­śle­niem by­ło­by „zmu­sza­ła” – do spa­ce­rów po ark­tycz­nym kra­jo­bra­zie.

Huf­f­man prze­szedł przez ślu­zę. Pró­szą­cy śnieg ob­sy­pał mu ska­fan­der. Na­tych­miast za­dzia­ła­ło ogrze­wa­nie, dzię­ki cze­mu tem­pe­ra­tu­ra po­ni­żej ze­ra stop­ni Cel­sju­sza nie by­ła ni­czym nie­przy­jem­nym. Sys­tem za­alar­mo­wał jed­nak, że za­si­la­nie awa­ryj­ne nie mo­że trwać wiecz­nie.

No­ce i dnie po­lar­ne mia­ły być ide­al­nym przy­go­to­wa­niem do miesz­ka­nia na GJ1061D. Pla­ne­ta ce­cho­wa­ła się bo­wiem ob­ro­tem syn­chro­nicz­nym i tyl­ko na jej drob­nym skraw­ku wy­stę­po­wa­ło zja­wi­sko po­zor­ne­go dnia i no­cy. Trwa­ły one jed­nak dłu­żej niż na Zie­mi, we­dług ob­li­czeń nie­mal pięć, a mo­że i sześć ziem­skich dni.

Ark­ty­ka by­ła nie­przy­ja­zna, su­ro­wa, zim­na i wy­ja­ło­wio­na. Ide­al­na sy­mu­la­cja pla­ne­ty GJ1061D, po któ­rej nie spo­dzie­wa­no się wie­le wię­cej. W tej su­ro­wo­ści Vic­tor lu­bił kon­tem­plo­wać, choć rzad­ko kie­dy mógł to ro­bić w sa­mot­no­ści. Od­po­czy­wał na skra­ju skal­ne­go wznie­sie­nia, ob­ser­wu­jąc kry ko­ły­sa­ne sub­tel­ny­mi fa­la­mi, gdy usły­szał skrzy­pie­nie śnie­gu za ple­ca­mi. Ktoś się do nie­go zbli­żał, więc ak­ty­wo­wał tyl­ną ka­me­rę. Mi­gu­el sta­wiał le­ni­we kro­ki, a je­go by­stre tę­czów­ki scho­wa­ne w ciem­nej opra­wie po­wiek prze­szy­ły Huf­f­ma­na.

– Prze­szka­dzam?

– Nie – za­prze­czył Vic­tor z czy­stej kur­tu­azji.

Pla­ni­sta usiadł obok, ziew­nął i zmru­żył oczy, wszak ark­tycz­ne słoń­ce nie da­wa­ło mu spo­ko­ju. Po­dob­nie spo­ko­ju nie da­wa­ła mu ci­sza, któ­ra w obec­no­ści Vic­to­ra by­ła na wskroś krę­pu­ją­ca.

– Jak so­bie ra­dzisz?

Vic­tor skwi­to­wał to ba­nal­ne py­ta­nie po­trzą­śnię­ciem dło­ni. Tak so­bie, to miał na my­śli.

– Ja po­dob­nie – cią­gnął Mi­gu­el. – Do te­go We­ro­ni­ka jest za­pra­co­wa­na jak cho­le­ra. Mar­twię się o nią.

– Wi­dzia­łem po niej zmę­cze­nie – od­parł gorz­ko Vic­tor. – Po­win­na zwol­nić.

– Jej to po­wiedz. Jak nie sie­dzi przy sys­te­mach na­po­wie­trza­nia ko­lo­nii, ślę­czy przy lamp­ce noc­nej i rzeź­bi fi­gur­ki. Ta­kie ma­łe hob­by, po­dob­no re­lak­su­ją­ce. – Mi­gu­el zwie­sił gło­wę i spo­chmur­niał jesz­cze bar­dziej. – A jak ty ze swo­ją dru­gą po­łów­ką?

Pro­fe­sor nie od­zy­wał się dłuż­szą chwi­lę. Zbyt dłu­gą, by słu­ży­ła je­dy­nie ze­bra­niu my­śli. Cięż­kim wde­chem roz­ła­do­wał bu­zu­ją­ce w nim emo­cje.

– Ja le­cę sam.

– Jak Au­re­lia i Je­ro­me. Zbyt od­da­ni mi­sji i swym ma­rze­niom, że­by my­śleć o re­pro­duk­cji w no­wym świe­cie, co?

– Nic z tych rze­czy. Po­wiedz­my, że mo­ja żo­na jest per­ma­nent­nie nie­dy­spo­no­wa­na.

Pla­ni­sta aż się wzdry­gnął. Na­tych­miast zła­pał ra­mię pro­fe­so­ra, prze­pra­sza­jąc i prze­kli­na­jąc swój brak tak­tu.

Huf­f­man uśmiech­nął się na przy­mus.

– Nie bi­czuj się. Nie wie­dzia­łeś.

Su­ge­stia pro­fe­so­ra na nic się zda­ła. Mi­gu­el wciąż usil­nie się tłu­ma­czył, na­le­ża­ło więc za­jąć go przy­jem­niej­szym te­ma­tem.

– Do­bra, Mi­gu­el, skończ już i po­wiedz mi le­piej, dla­cze­go zde­cy­do­wa­łeś się na lot. Cie­bie ni­g­dy o to nie py­ta­łem.

– Do­bre py­ta­nie. – Nim da­lej kon­ty­nu­ował, my­ślał krót­ką chwi­lę, szu­ka­jąc od­po­wie­dzi gdzieś na ark­tycz­nym ho­ry­zon­cie. Za­jąk­nął się kil­ka ra­zy, pró­bu­jąc sfor­mu­ło­wać my­śli, aż w koń­cu roz­ło­żył rę­ce z bez­sil­no­ści. – Wiesz, to za­baw­ne. Chciał­bym mieć tak kla­row­ny po­wód jak po­zo­sta­li. Au­re­lia chce tam bu­do­wać ko­leb­kę pa­cy­fi­zmu. Je­ro­me, wia­do­mo, chce nadać sens pra­cy astro­bio­lo­ga – za­re­cho­tał krót­ko. – Po­waż­nie, on tam le­ci z cie­ka­wo­ści. Spo­ro so­bie obie­cu­je po tych od­kry­tych bio­mar­ke­rach. We­ro­ni­ka le­ci, że­by, jak to mó­wi: „po­sze­rzać gra­ni­ce na­uko­we­go po­zna­nia”. A ja… ja chy­ba… je­stem zmę­czo­ny Zie­mią, Vic­to­rze. Z każ­dym dniem co­raz mniej miej­sca tu dla lu­dzi, a dla de­cy­zyj­nych naj­waż­niej­szy jest za­sięg ra­kiet woj­sko­wych i wy­ci­ska­nie tej ko­smicz­nej cy­tryn­ki do gra­nic ab­sur­du. Tam, mam na­dzie­ję, spra­wy po­to­czą się ina­czej.

– Ide­ali­stycz­na wi­zja.

– Do ide­ali­stów świat na­le­ży. A ty, Vic­to­rze? Le­cisz „po­sze­rzać gra­ni­ce na­uko­we­go po­zna­nia”? – Za­kre­ślił pal­ca­mi cu­dzy­słów.

– Gdy­by mo­ja żo­na ży­ła, nie le­ciał­bym. Bez niej nic mnie tu nie trzy­ma. Ta­ki kry­zys wie­ku śred­nie­go. Jed­ni ku­pu­ją ka­brio­le­ty, in­ni ca­ły dom stro­ją ro­bo­ta­mi, a ja po­le­cę na eg­zo­pla­ne­tę.

– Za­si­la­nie awa­ryj­ne zo­sta­nie wy­łą­czo­ne za trzy­dzie­ści mi­nut – wy­brzmiał ko­mu­ni­kat w słu­chaw­ce pro­fe­so­ra. – Czy wy­zna­czyć tra­sę do naj­bliż­szej sta­cji ła­du­ją­cej?

– Czas na mnie. – Vic­tor pod­niósł się i otrze­pał bu­ty ze śnie­gu. – Au­re­lia mnie udu­si, je­śli zno­wu wy­ło­żę się na go­spo­da­ro­wa­niu za­so­ba­mi ska­fan­dra.

Ma­try­ca na szyb­ce heł­mu pod­świe­tli­ła dro­gę do sta­cji ła­du­ją­cej. Sys­tem ten dzia­łał bez za­rzu­tu. Vic­tor wró­cił do ba­zy i ja­ko że nie on je­den bo­ry­kał się z nie­do­bo­rem za­si­la­nia, zmu­szo­ny był prze­ci­skać się przez za­tło­czo­ny su­ro­wy ko­ry­tarz.

Gdy­by nie wy­ty­czo­na tra­sa, jesz­cze wie­le mi­nut błą­dził­by wśród la­bi­ryn­tu za­uł­ków i ha­bi­ta­tów ukry­tych w ba­zie szko­le­nio­wej. Wskaź­nik za­si­la­nia alar­mo­wał, że la­da chwi­la szlag tra­fi za­rów­no sys­te­my grzew­cze, jak i te na­pę­dza­ją­ce apa­ra­tu­rę tle­no­wą. Vic­tor zdą­żył w sa­mą po­rę. Zmę­czo­ny cię­ża­rem ska­fan­dra wto­czył się do po­miesz­cze­nia prze­zna­czo­ne­go spe­cjal­nie na ich ła­do­wa­nie i kon­ser­wa­cję.

Ła­do­war­ki za­mon­to­wa­no na każ­dej ścia­nie. By­ły to w za­sa­dzie nie­wiel­kich roz­mia­rów pro­sto­pa­dło­ścien­ne skrzyn­ki wy­po­sa­żo­ne w gru­by prze­wód ła­du­ją­cy, pod­pi­na­ny do gniaz­da ukry­te­go na wy­so­ko­ści lę­dź­wi w ska­fan­drze. Wie­le sta­no­wisk ob­le­ga­ły pu­ste, syn­te­tycz­no-me­ta­lo­we sko­ru­py, mie­nią­ce się w kil­ku miej­scach po­ma­rań­czo­wy­mi dio­da­mi.

Pro­fe­sor zna­lazł wol­ną ła­do­war­kę i uak­tyw­nił pro­ce­du­rę wyj­ścia. Hełm roz­dzie­lił się na dwie pół­ku­le, a seg­men­ty kor­pu­su na­szły na sie­bie, uwal­nia­jąc tors Vic­to­ra. Wresz­cie rę­ka­wy i no­gaw­ki roz­war­ły się, umoż­li­wia­jąc mu wyj­ście ze ska­fan­dra. Kom­bi­ne­zon zło­żył się na po­wrót, a eg­zosz­kie­let au­to­no­micz­nie do­szedł do ła­do­war­ki i wpiął prze­wód. Vic­tor aż pod­niósł brwi z wra­że­nia.

O ile w ga­bi­ne­cie ła­do­wa­rek fu­tu­ryzm pięk­nie ma­ni­fe­sto­wał swe moż­li­wo­ści, tak w łaź­ni, do­słow­nie jed­ne drzwi da­lej, pa­skud­nie ilu­stro­wał skut­ki ubocz­ne. Vic­tor ru­szył pod prysz­nic. Go­rą­ca pa­ra wod­na bo­le­śnie mu­snę­ła od­sło­nię­tą skó­rę twa­rzy. Prze­bi­jał się krót­ką chwi­lę przez za­pa­ro­wa­ne po­miesz­cze­nie, sły­sząc szum wo­dy i po­stę­ki­wa­nia. Gdy za­uwa­żył wresz­cie in­nych ochot­ni­ków, za­nie­mó­wił.

Kil­ku pół­na­gich męż­czyzn, któ­rzy po­dob­nie jak on zmu­sze­ni by­li spać w ska­fan­drach, sie­dzia­ło na drew­nia­nej ła­wie, po­dob­nej do tych mon­to­wa­nych w sau­nach. Mię­dzy sto­pa­mi mie­li wia­der­ka, a swąd wy­mio­cin ja­sno su­ge­ro­wał, że nie są one pu­ste. Gdy usły­sze­li Vic­to­ra, z naj­więk­szym wy­sił­kiem pod­nie­śli gło­wy, uka­zu­jąc prze­krwio­ne oczy, bla­de li­ca i opuch­nię­te po­wie­ki. Je­den ka­słał i smar­kał do wia­dra, in­ny tak szyb­ko jak pod­niósł gło­wę, tak szyb­ko za­nu­rzył ją w ku­ble, wal­cząc z wła­snym żo­łąd­kiem.

Z czy­stej cie­ka­wo­ści Vic­tor za­py­tał, ile dni mu­sie­li spać w ska­fan­drach.

– Trzy i nie chce­my ani dnia dłu­żej – pod­su­mo­wał ten, któ­ry twarz cho­wał w wia­drze, wy­cią­ga­jąc dłoń z wy­pro­sto­wa­ny­mi trze­ma pal­ca­mi.

Wi­dok wy­cień­czo­nych ko­lo­ni­za­to­rów wrył mu się w pa­mięć. Z te­go wła­śnie po­wo­du po­sta­no­wił wraz z koń­cem dnia od­wie­dzić We­ro­ni­kę Col­lo­nell. Za­stał ją w la­bo­ra­to­rium ba­daw­czym. Ślę­cza­ła zgar­bio­na nad no­te­sem pro­jek­cyj­nym, od­twa­rza­jąc w kół­ko sy­mu­la­cję cyr­ku­la­cji po­wie­trza w za­pro­jek­to­wa­nym sys­te­mie.

– Nie mam cza­su – rzu­ci­ła oschle, nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od ekra­nu.

– Nie zaj­mę go wie­le. – Vic­tor pod­szedł bli­żej i wska­zał pal­cem na sys­tem na­po­wie­trza­nia ko­lo­nii. – Wi­dzia­łem dzi­siaj, co trzy dni spa­nia w ska­fan­drze ro­bią z czło­wie­kiem, więc ro­zu­miem two­ją za­wzię­tość. To mu­si dzia­łać – oznaj­mił i bez­ce­re­mo­nial­nie opu­ścił la­bo­ra­to­rium.

Gdy­by jed­nak się od­wró­cił, za­uwa­żył­by uśmiech che­micz­ki. Ktoś wresz­cie zro­zu­miał od­po­wie­dzial­ność, ja­ką zo­sta­ła obar­czo­na. By­ła ze­gar­mi­strzem, któ­ry od­po­wia­dał za naj­bar­dziej skom­pli­ko­wa­ne try­by ko­lo­nii. Tak zmo­ty­wo­wa­na spę­dzi­ła ko­lej­ną dłu­gą noc na do­pra­co­wy­wa­niu sie­ci po­wietrz­nej.

Roz­dział 4