Bezruch. Kroniki z Zaświatów. Tom 1 - Akardin - ebook

Bezruch. Kroniki z Zaświatów. Tom 1 ebook

Akardin

0,0

Opis

Od wczesnego dzieciństwa Amber widzi szkaradne, przerażające stwory, które wchodząc w jej ciało, powodują niewyobrażalny ból. Oczywiście w ich istnienie nikt nie wierzy, a psychiatrzy przez lata bezskutecznie poszukują przyczyny kończących się samookaleczeniami ataków, gdy nieszczęsna ofiara usiłuje wydrzeć TO ze swojego wnętrza. Rodzice są zrozpaczeni cierpieniem córki, a brat jest szykanowany w szkole z powodu siostry wariatki.
Kiedy leczenia podejmuje się kolejny terapeuta, Amber nie ma do niego za grosz zaufania. Do czasu, gdy dowiaduje się, że podobnie skrzywdzonych dzieci są setki, a zadaniem mężczyzny jest ich wyszukiwanie i nauka obrony przed TYM. Wkrótce nastolatka rozpoczyna naukę w szkole dla osób takich jak ona, gdzie wreszcie dowiaduje się, kim są jej prześladowcy i dlaczego ją dręczą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 188

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Akardin
Bezruch. Kroniki z Zaświatów. Tom 1
© Copyright by Akardin 2022
ISBN 978-83-7564-672-6
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Dla Malwy i Artura

Bo wytrwałość zawsze przynosi efekty…

Prolog

Pierwszym zdaniem, jakie powiedziano nam w szkole, było twórcze „Nigdy nie okazujcie duchom swojego strachu – nie krzyczcie, nie uciekajcie”. Nie powiedziano nam jednak, co zatem robić mamy…

Tak więc po kilku miesiącach nauki we wspomnianej już szkole stałam jak wrośnięta w ziemię, patrząc na Coś, co brano za ducha, ale co prawdopodobnie nigdy nim nie było.

Stałam bez żadnego ruchu bynajmniej nie dlatego, że nauki starych mistrzów tak głęboko wryły mi się w pamięć, że nie potrafiłam złamać ich, nawet gdy nikt mnie nie widział.

Mój bezruch spowodowany był strachem.

Górował nade mną stwór tak potworny, że panika zmroziła każdą moją tkankę. Mięśnie skurczyły się, a oszołomiony przerażeniem mózg nie potrafił zmusić ich do mało chwalebnej ucieczki.

„Tak więc umrę. Na starym, zapomnianym cmentarzu, zamordowana przez Coś, co trudno nawet nazwać” – pomyślałam. Stwór zrobił w moim kierunku kolejny krok, a ja mogłam go w końcu ujrzeć w pełnej swoistego piękna krasie.

Rozdział 1Jawa we śnie

Powrót ze szpitala wyglądał dokładnie tak samo jak te piętnaście poprzednich powrotów.

A sam szpital? Normalka. Mówiący do siebie ludzie przekrzykiwali tych, którzy odprawiali wszelkiej maści rytuały na sobie bądź innych. Zbieranina ludzi nie do końca normalnych, a także tych zupełnie z innego świata. A wśród nich mrowie zabieganych lekarzy „od głowy” w białych kitlach, usiłujące doprowadzić to wesołe stadko do w miarę zrozumiałego i bezpiecznego stanu człowieczeństwa.

Ja należałam do tych drugich. Lekarze twierdzili, że gdy krzyczę w panice w pustą przestrzeń, to mam kolejny atak silnej schizofrenii.

Ale nie miałam.

Tylko nikt mi nie wierzył.

Gdy przypinano mnie do łóżka, ja rzucałam się przerażona, a stwory, których nikt nigdy nie widział, wskakiwały mi na brzuch, siłą rozwierały szczęki i właziły we mnie przez usta.

Ich wizycie w moim ciele zawsze towarzyszył ból tak wielki, że całe ciało drgało w konwulsjach, a ja plułam, wymiotowałam i drapałam każdego, kto ośmielił się podejść zbyt blisko. Ta katorga utrzymywała się niezależnie od ilości oraz rodzaju zaaplikowanych mi środków chemicznych, mających, ni to złagodzić mój ból, ni to skorygować halucynacje do mniej szkodliwych bądź zlikwidować je całkowicie.

Błagałam i mówiłam, co ze mną robią te stwory, ale nikt nie chciał mi pomóc.

Po kilku dniach wycieńczającej ciało męki i wielu samookaleczeniach (próbowałam wydrzeć z siebie intruza siłą, ale kończyło się głównie poodrywanymi paznokciami oraz głębokimi ranami od nich bądź zębów) stwór najzwyczajniej w świecie wychodził tą samą drogą co wchodził i znikał wśród lekarzy, którzy tłumnie przybywali pożegnać go razem ze mną.

Po tym wydarzeniu oszołomiona ulgą leżałam na łóżku jak kłoda, nie mając sił na sprzeciw. Tak więc posłusznie jadłam i mówiłam, że niczego we mnie nie ma. Takie stawianie sprawy przez trzy doby wystarczało, bym mogła wrócić do domu, gdzie czekali na mnie kochający rodzice i starszy brat.

Ale oni też mi nie wierzyli.

Tak więc po całym dniu zmieszania i niepewnych spojrzeń wracała do mnie normalność. Nie byłam jednak na tyle naiwna, by sądzić, że będzie ona trwać wiecznie.

Pamiętałam doskonale, jak jedno z tych sworzeń odwiedziło mnie po raz pierwszy ledwie półtora roku wcześniej. Byłam Tego ciekawa.

Stało, a właściwie kucało w odległości ledwie kilku kroków ode mnie. Oddzielało nas od siebie kilka siedzących w kawiarni osób, a obok mnie mama piła kawę i gawędziła wesoło z przyjaciółką. Ja miałam dziewięć lat, więc przede mną stała herbata i wielki kawał ciasta z kremem i czerwoną galaretką.

To Coś patrzyło na mnie bez żadnego ruchu, a ja oglądałam je tak długo, aż dostrzegłam wszystkie interesujące mnie szczegóły.

Było w zasadzie mojej wielkości, ale miało o pół metra za długie kończyny, a tułów nienaturalnie wychudzony. Siedziało z podkulonymi nogami, tak że twarz widoczna była między kolanami. Oczy miało rozstawione bardzo szeroko, jakby ktoś próbował przepchać je do uszu, a same źrenice nie miały koloru, który dałoby się określić. Im dłużej na to patrzyłam, tym więcej barw dostrzegałam: czerwień, zieleń, żółć, pomarańcz, granat, łosoś… Jedyna część tego cielska, która wydała mi się nie tylko ładna, a wręcz piękna. Nosa nie było, a usta to Coś miało tak wąskie, że nie mogłam zrozumieć, jak mogłoby zjeść moje ciasto. Skóra na twarzy była dokładnie tego samego koloru, jaki ma najtańszy papier toaletowy. Nie dostrzegłam nawet jednego skrawka ubrania ani włosa. Nawet głowa była w zupełności łysa!

Coś nagle wyprostowało obie nogi i nie korzystając z pomocy rąk, przesunęło się odrobinę.

Przy ruchu kości naciągnęły skórę tak mocno, że wyraźnie dostrzegłam ich kształt. Skrzywiłam się i rozejrzałam, ale nikt nie zwracał uwagi na paskudztwo, które sunęło ku mnie.

Nie minęła minuta, a znalazło się ledwie pół metra ode mnie. Klęczało, a maleńkie jak u niemowlaka łokcie opierało o kolana.

I wtedy wydarzyło się coś, co zniszczyło mi życie.

Stworzenie podniosło rękę i dotknęło mnie jednym palcem.

Wrażenie było takie, jakby ktoś wbił mi w ramię rozżarzony pręt. Wydarłam się i spróbowałam odskoczyć, ale paląca dłoń unieruchomiła mi drugi bark. Wrzeszcząc i szarpiąc się, padłam na podłogę, a To usiadło na mnie. Zdawało się, że moje krzyki nie robią na Tym wrażenia.

Dłonie Tego rozwarły mi usta tak szeroko, że poczułam, jak skóra w kącikach pęka (samookaleczenie, któremu lekarze dziwili się najbardziej). Najpierw wsadziło we mnie ręce, co utrudniło mi poruszanie się. Potem weszła głowa, przez co mój krzyk stał się stłumiony.

A gdy w końcu siedziało we mnie, całe ból był zupełnie inny. Jakbym była trzykrotnie większa w środku, niż mogła pomieścić moja skóra. Jakby ktoś rozpychał mnie od wewnątrz. Jakby cała skóra była gorsetem, który ktoś naciągnął tak bardzo, że tylko czekał na pierwszą okazję, by pęknąć we wszystkich szwach.

Przycisnęłam ręce do brzucha i paznokciami spróbowałam ten „gorset” rozerwać.

* * *

Skuliłam się na łóżku i z płaczem spróbowałam wyrzucić z siebie ból. Dopiero po kilku sekundach uświadomiłam sobie, że wcale go nie czuję. Rozejrzałam się i odkryłam, że jestem w tym samym pokoju, w którym wieczorem ulokował mnie Mistrz.

Odetchnęłam z ulgą. „Nie mam dziewięciu lat i nic we mnie nie siedzi. Za tydzień mam czternaste urodziny i jestem w szkole, w której uczą się dzieci które To Coś też dręczy”.

Pokój był prosty. Białe ściany i pościel. Na podłodze najzwyklejsze jasne panele. Dwa łóżka i dwie przyległe do nich szafy (na szczęście nie przydzielono mi żadnego współlokatora – chyba nie zniosłabym ciągłej obecności obcej osoby), a pomiędzy nimi jedno okienko wychodzące na…

Widok rzeczywiście robił wrażenie.

Na oko sześć pięter niżej cała rzeka ludzi w różnym wieku przelewała się właśnie brukowaną uliczką do ogromnego budynku szkoły, który swoją barwą niemal zlewał się z zielonym otoczeniem drzew. Niektóre z nich były owocowe i widziałam mrowie kwiecistych pąków. Po obu stronach uliczki rozciągały się ogrody – aż zamrugałam oszołomiona ilością barw.

W dziwny sposób skojarzyły mi się z oczami Tego.

Byłam tak wysoko, że nie docierał do mnie nawet stłumiony szum ich rozmów czy kroków.

Wyciągnęłam z pod łóżka torbę, ubrałam się i niepewnie przełożyłam rzeczy do szafy. Przeczesałam włosy palcami i to wystarczyło, by doprowadzić je do porządku (mama zmusiła mnie do obcięcia ich, bo w czasie ataków wyrywałam je garściami, a krótkie trudniej było chwycić ).

Przejrzałam się w wiszącym na szafie małym lusterku. Jasne włosy dodawały objętości moim kościstym policzkom. Duże niebieskie oczy świeciły, rzucając na boki rozbiegane spojrzenie („spojrzenie wariatki”, jak mawiali moi dawni przyjaciele); wąskie, ale grube wargi wyraźnie odcinały się krwistym kolorem od bladej twarzy. Wysoko osadzone brwi stanowiły ledwie widoczne dwie wąskie kreski, które po podniesieniu zmarszczyły niskie czoło.

Zbierałam się właśnie do wyjścia na poszukiwanie łazienki, gdy rozległo się pukanie. Zamarłam, jakby spodziewając się ataku.

– Proszę – wydusiłam i do pokoju zajrzała dziewczyna.

Miała długie blond włosy otulające jej bladą twarz, którą pomalowała tak grubo, że trudno było domyślić się jej naturalnego koloru. Niebieskie oczy oblepiał gruby rząd doklejanych rzęs, a usta wyglądały jak krew. W tym odcieniu miała też suknię. Wyglądała tak, że nawet ja z niechęcią pomyślałam o swoich eleganckich, aczkolwiek nadal dresach.

– Mistrz prosił, żebym przyprowadziła cię do jego gabinetu.

Wyglądała jak księżniczka i taki też miała głos. Absolutnie żadnej skazy.

– Chciałam najpierw iść się załatwić.

– Zaprowadzę cię.

Do łazienki miałam ledwie kilka kroków, drugie tyle do miejsca, gdzie się kąpałyśmy.

Droga do gabinetu zajęła znacznie więcej czasu. Dotarłyśmy do wind na samym końcu korytarza, zjechałyśmy na parter i przeszłyśmy na drugi skraj budynku. Dziewczyna zapukała do drzwi i po zaproszeniu otworzyła je. Z podniesioną głową poszłam za nią.

Mistrz i gabinet wyglądali tak, jak poprzedniego wieczoru. Prosty garnitur, niespecjalnie stara, ale zmęczona twarz; duża przestrzeń i drogie dostojne meble. Pod oknem stał drugi mężczyzna, tak wiekowy, że już kompletnie siwy.

Naprzeciw Mistrza stały cztery krzesła, ale tylko jedno wolne.

Chłopak nie mógł być wiele ode mnie starszy. Miał ciemne włosy, ale szarą twarz i niemal czarne worki pod zielonymi oczami. Obejrzał się na mnie, ale poświęcił mi ledwie sekundę, bo jego wzrok od razu przyciągnęła stojąca przy mnie piękność. Dwie dziewczynki obok niego były identyczne. Rude włosy, masa piegów i wygodne ubrania. Na dłoniach miały świeże opatrunki, twarze posiniaczone, trzymały się za ręce i trzęsły ze strachu.

– Dziękuję, Alino. Wróć na lekcję, wezwę cię w razie potrzeby.

– Oczywiście, Mistrzu.

Odwróciła się i wyszła, zamykając za sobą drzwi.

– Usiądź, Amber. To są Len, Ola i Kinga, oni również wczoraj przybyli do szkoły.

Ledwie skinęłam im głową i sztywno zajęłam swoje miejsce. Przez chwilę panowała cisza, po czym odezwał się człowiek przy oknie.

– Nigdy nie okazujcie duchom swojego strachu – nie krzyczcie, nie uciekajcie.

Gdybym tylko czuła się dość pewnie, zażądałabym czegoś, czego już sama nie odkryłam…

* * *

To był już mój dwudziesty pierwszy powrót. Tym razem aż po dziewięciu dniach. To siedziało we mnie znacznie dłużej niż kiedykolwiek wcześniej.

Mama pomogła mi wnieść torbę do pokoju na poddaszu, upewniła się, czy nie potrzebuję pomocy, i z wyraźną ulgą zamknęła za sobą drzwi.

Nieotwartą torbę wrzuciłam na dno szafy, w ten sposób następnym razem mama nie będzie się musiała zastanawiać, co mi przywieźć. W wolnej chwili podmienię jedynie ubrania na świeże.

Podniosłam rękę, żeby otworzyć, i usłyszałam charakterystyczne pyknięcie.

Coś się właśnie pojawiło.

Opuściłam rękę i na pięcie odwróciłam się w stronę Tego. Wiedziałam, że tam jest, i dostrzegłam je od razu, choć przybyło po raz pierwszy.

Sięgało mi ledwie kolan. Miało na sobie tak dużą pelerynę, że kaptur wystarczył do ukrycia całego ciała, reszta tkaniny leżała za nim na podłodze. Krótkie ręce ukryte były w rękawach.

Widziałam jednak oczy. Równie piękne, co przerażające.

Zrobiło krok w moim kierunku.

Wrzasnęłam, odskakując, i przewróciłam się na łóżko. To przywróciło mi rozsądek i zamilkłam.

Nie chciałam wracać do szpitala. Nie mogłam tam wrócić. Moje ciało wciąż nie doszło do siebie po końskich dawkach leków. A rozum nie przywykł jeszcze do myśli, że jestem normalna, że wcale nie zwariowałam.

Z każdym powrotem musiałam się do tego od nowa przekonywać. Po praniu mózgu w szpitalu musiałam przekonać się, że wcale mi się nie wydaje, że To istnieje naprawdę.

Kroki stawiało powolne, a ja dyszałam, jakbym znalazła się w próżni.

Drzwi otworzyły się gwałtownie, a ja automatycznie przeniosłam na nie wzrok.

– Amber? – Mama patrzyła na mnie niepewnie.

Kątem oka dostrzegłam, że To się zatrzymało.

– Przepraszam, mamo. Próbowałam otworzyć okno. Potknęłam się i uderzyłam o szafkę.

Mama odetchnęła, przeszła przez pokój (niewzruszona minęła To) i uchyliła okno, a ja dla lepszego efektu trzymałam się za „zranioną” dłoń.

– Nie masz za co przepraszać. – Wyraźnie czuła się nieswojo.

Próbowałam patrzeć na nią i na To jednocześnie, ale musiałam przyznać, że więcej uwagi trafiło się jej.

– Już się rozpakowałaś?

– Uznałam, że nie warto.

Mama zaczerpnęła głośno powietrza i uklękła przede mną.

– Jeśli tylko będziesz brać leki, wszystko może być normalnie.

Nie brałam. Wszystkie wyrzucałam do kibla, a dla pewności spuszczałam wodę, by na pewno nikt tego nie odkrył. Do tej pory działało. Dzięki temu zachowywałam stałą jasność umysłu, przytępianą jedynie w szpitalu.

Mama uniosła się lekko i przytuliła mnie.

Syknęłam zaskoczona.

Nie zszokowało mnie to okazanie uczuć.

Gdy mama zamknęłam mnie w uścisku, ponad jej ramieniem mogłam dokładnie zobaczyć, jak To znika.

Ciało zapadło się w podłogę, znad której uniosła się para. Peleryna leżała przez chwilę, a potem wsiąknęła w panele jak woda w papier i…

I już było po wszystkim.

* * *

– Stwory, które w was weszły – wtrącił Mistrz – to nie są do końca duchy. Nazywamy ich eldami. Są potężniejsze od duchów i w odróżnieniu od nich mogą dotykać przedmiotów w naszym świecie, jeśli tylko dość dobrze się posilą. A żywią się…

– Nami – wtrąciłam domyślnie. Od dawna podejrzewałam, że nie robią tego tak po prostu.

– Nie do końca. – Mistrz spojrzał na mnie troskliwie. – Żywią się energią, którą mają w sobie nasze ciała. A to znaczy, i musicie o tym pamiętać, że bez względu na wszystko zawsze będą od was słabsze. Możecie się przed eldem – tu wzdrygnęłam się, to słowo budziło we mnie większy wstręt niż sam stwór – obronić. Najskuteczniejsze jest ignorowanie. Dopóki się go nie nauczycie, będziecie chronieni.

– Będzie pan przy nas dwadzieścia cztery godziny na dobę? – prychnął chłopak, wyrażając głośno moje myśli. Ja obrony nie potrzebowałam, ale oni…

– W tej szkole wszyscy są tacy jak my. Kiedyś i ich zaatakował eld – znów się wzdrygnęłam – i nauczyli się bronić innych. Są tu jako nauczyciele, sprzątacze, pedagodzy, psycholodzy, gotowi wam pomóc, jeśli uznacie, że tego potrzebujecie. A nocami po troje z nich patroluje korytarz każdego piętra. Wystarczy jeden krzyk, a któryś z nich na pewno przybiegnie. Nie musicie się już bać. Tu jesteście bezpieczni.

– Kiedy możemy zobaczyć mamę? – spytała jedna z dziewczynek.

– Jak tylko nauczycie się ignorowania, będziecie mogli jechać do domów. Póki co, dla waszego bezpieczeństwa to rodzice mogą przyjeżdżać tutaj. Dla takich spotkań powstał osobny budynek.

– Czy można elda zabić? – spytał chłopak, a ja poczułam, że w końcu dowiem się czegoś interesującego.

– Tak, ale o tym, kiedy nauczycie się bronić.

A jednak się nie dowiem…

– Zostaniecie przydzieleni do klas i będziecie kontynuować naukę. Bezpieczni. – Mistrz nacisnął włącznik mikrofonu, ale nie usłyszeliśmy jego głosu z głośników. – Alina Topik proszona do mojego gabinetu. Alina oprowadzi was po internacie i szkole i przekaże plany lekcji. Zaznaczono na nich również dodatkowe zajęcia, na które możecie się zapisać wedle własnej woli.

– Są sztuki walki? – wypaliłam.

– Owszem, szkolimy w judo i karate.

– Mogę uczyć się obu?

– Oczywiście. Dopiszę cię do grup podstawowych.

– Z obu mam pomarańczowy pas.

– A więc trafisz do grup zaawansowanych. O, Alino… Pokaż Amber, gdzie jest sala sztuk walki.

Modelka uśmiechnęła się przymilnie.

– Dziś jeszcze nie musicie iść na lekcje, ale jeśli macie ochotę, zapraszam. Pokaż im, co i jak.

– Oczywiście, Mistrzu.

Wyszliśmy za nią.

* * *

To znów na mnie czekało. Czułam obecność Tego, ale już wiedziałam, że jeśli nie zwrócę na nie uwagi, po prostu sobie pójdzie.

W domu nikogo nie było.

Minęło pół roku, odkąd ostatni raz straciłam nad sobą kontrolę i Temu udało się we mnie wejść. Mały błąd, za który srogo zapłaciłam. Po takim czasie rodzice już nie bali się mnie zostawiać samej. Nie bali się tak bardzo. Sądzili, że leki w końcu zaczęły działać, ale To wciąż przychodziło – tylko słabsze.

A może to ja byłam silniejsza.

Strąciło na podłogę moje książki (ostatnimi czasy panował tam nienaturalny porządek właśnie przez coś takiego) – nawet nie spojrzałam w tamtym kierunku.

A potem jedna świsnęła w moją stronę.

Szarpnęłam gwałtownie ręką, próbując osłonić się przed uderzeniem, zbyt późno uzmysławiając sobie, że bez reakcji „pocisk” zwyczajnie zboczyłby z toru choćby tuż przed moim nosem.

To natychmiast wykorzystało okazję. Wylądowałam na podłodze dokładnie w chwili, w której To znalazło się w miejscu, w którym leżałam. Poderwaliśmy się jednocześnie i spojrzeliśmy sobie w oczy.

To był ten pierwszy.

Nie spuszczając z Tego oczu, złapałam za nożyczki leżące na biurku. Nie sądziłam, by mogły mi pomóc, ale nie zamierzałam poddać się bez walki.

Skoro można To zmusić do zniknięcia, to może…

Skoczyło, a ja nie poruszyłam się dość szybko.

Stęknęłam, powalona na podłogę. Goła skóra w miejscu styku z Tym natychmiast zajęła się żarem. Z trudem powstrzymałam krzyk i z całej siły zwarłam szczęki.

Jeśli nie otworzę ust, nie wejdzie we mnie.

Na ślepo sięgnęłam po lampkę biurową, którą musiałam strącić, upadając. Musnęłam ją ledwie koniuszkami palców, a palące dłonie napierające na szczękę wcale nie ułatwiały sprawy.

W bezsilności szarpnęłam tułowiem i – o dziwo – powiodło mi się. To przeleciało nade mną, wpadło do szafy i wydało z siebie dźwięk jaki może wiernie odwzorować jedynie zarzynane prosię.

Podniosłam się szybko, by zdobyć choć ułamek sekundy przewagi, ale nim dotarłam do drzwi, zdążyło już wywalić półkę z moimi ubraniami i wyleźć na zewnątrz.

Zbiegłam na dół, biorąc po trzy stopnie naraz, czując i słysząc nad uchem lepki oddech Tego.

Złapałam za olbrzymi tasak, którego mama używała do krojenia kapusty na bigos, szczęśliwie leżący na wierzchu – na ogół chowano przede mną takie przedmioty. I w tej samej chwili ponownie mnie przewrócono.

Zacisnęłam dłoń na rękojeści noża i pozwoliłam, aby siłą przerzuciło mnie na plecy.

A potem, bez zastanowienia – cięłam.

Trafiłam w miejsce zgięcia barku. Trysnął mi w twarz czarny lodowaty płyn, który w zetknięciu z moją delikatną skórą okazał się żrący.

Wydarłam się w bólu, ale machnęłam nożem po raz drugi. Zaszokowany stwór nawet nie drgnął, czym dał mi szansę na dokładniejsze wycelowanie. Tak więc, zdecydowana, niemal z wprawą poderżnęłam Temu gardło.

Długie ręce przycisnęło do otwartej niczym piórnik krtani, chwiejnie wstało na nogi i zniknęło.

Cała w żrącym kwasie pobiegłam do łazienki, by pozbyć się tego świństwa. Na szczęście nie było trudno i nie zostawił na moim ciele uszkodzeń.

* * *

Uśmiechnęłam się pod nosem do tego wspomnienia. Tamtego dnia moje przekleństwo zmieniło się w możliwość.

Skoro można je było zranić, można było też zniszczyć.

Wiedziałam w głębi duszy, że skoro mogą ranić mnie, to są jeszcze inni tacy jak ja. Tacy, którzy je widzą.

I ktoś musiał je niszczyć.

I równie dobrze to mogłam być ja.

Jeszcze tego samego dnia zadbałam o to, by mieć w tym jakieś realne szanse. W sposób łagodny, błagalny i płaczliwy namówiłam mamę do szkoły sztuk walki.

Alina mówiła i mówiła.

– Na pierwszym piętrze internatu są gabinety nauczycieli, Mistrza i strażników. Na drugim jest wspólna sala z grami planszowymi, telewizorem i innymi tego typu bajerami. Jest też biblioteka i kawiarenka internetowa. Piętra od trzeciego do siódmego zajmują chłopcy, a ósme i dziewiąte dziewczęta. Po dziesiątej wieczorem dziewczyny nie mogą chodzić do chłopaków i na odwrót, a po dwudziestej trzeciej możemy wychodzić tylko do toalety.

Z trudem zapamiętywałam sypiące się z niej informacje. Korytarze i kolejne drzwi dwoiły mi się w oczach. Za to ogromna sala do walki od razu mi się spodobała. Kilka materaców na podłodze to było jej całkowite wyposażenie. Miała też tylko dwa niewielkie okna. Dopiero wychodząc dostrzegłam nad drzwiami wiszący w gablocie miecz rodem ze średniowiecza.

Wycieczka po szkole zajęła nam prawie dwie godziny, po czym Alina kolejno zaprowadziła nas do pokoi, a przed odejściem wręczyła plany lekcji.

Zamknęłam za sobą drzwi i padłam na łóżko.

Po krótkiej chwili zorientowałam się, że zostały mi tego dnia tylko dwie godziny matmy i z uwagi na mój nieciekawy stosunek do tego przedmiotu z lekkim sercem zapadłam w drzemkę.

Rozdział 2Rutyna

Budzik wydarł się zdecydowanie zbyt szybko, ale zwlekłam się z łóżka i odkryłam, że łazienka jest jeszcze pusta (o tej godzinie nic dziwnego).

Według zwyczajów szkoły mijała pierwsza godzina lekcyjna i dopiero było śniadanie, ale większość ludzi i tak nie potrafiła nic zjeść przed siódmą trzydzieści, kiedy to nauczyciele zaczynali dręczyć ich umysły.

Wyszłam z pokoju znacznie wcześniej, niż wydawało się to konieczne, ale okazało się, że postąpiłam słusznie. Przy windzie zebrała się już taka chmara dziewcząt, że od razu mi się odechciało. Zbiegłam po schodach (omal nie wyzionęłam przez to ducha) i przed falą uczniów dotarłam do drugiego budynku.

Znalezienie odpowiedniej klasy zajęło mi tyle czasu, że właściwie byłam już spóźniona, kiedy dostrzegłam w zebranej grupce pod drzwiami Lena. Uśmiechnął się do mnie cierpko. Ze strachu zrobił się jeszcze bledszy, a worki pod oczami pogłębiły się tak, jakby całą noc płakał w poduszkę. Wyszedł z tłumu i dołączył do mnie.

Klasa szumiała do tego stopnia, że nie usłyszałam nic z tego, co do mnie powiedział, ale nie przeszkadzało mu to. Trajkotał jak Alina (którą również widziałam pod drzwiami), tyle że raczej bez większego sensu – aby mówić.

Przyszedł nauczyciel, na oko w wieku taty, tyle że nie tak styrany życiem. Najwyraźniej jego córki nie zamykano regularnie w psychiatryku.

Zwinnie wślizgnęłam się między uczniów i szybko jak błyskawica zajęłam miejsce w ostatniej ławce przy oknie. Po minie jednej z dziewcząt (licząc ze mną, w klasie było ich cztery) dowiedziałam się, że ją podsiadłam, ale ostatecznie zdecydowała się na zabranie Lena (który już przymierzał się, by mi towarzyszyć – dzięki ci,o nieznajoma!) kilka ławek dalej.

Od pierwszego ataku stałam się samotnikiem i po dziś dzień zastanawiam się, czy wpłynęła na to narastająca niechęć rówieśników do mojej osoby, czy raczej moja zazdrość o ich normalne życie.

– Mamy dwoje nowych uczniów, więc dla ich wiadomości – nazywam się Bernard Koszmir i nauczam historii, czego się zapewne domyśliliście. W życiu zostałem trzykrotnie opętany przez elda.

Wzdrygnęłam się, słysząc ostatnie zdanie. Ale fakt, skoro miał chronić innych, musiał być w tym dobry.

– Proszę, byście i wy się przedstawili.

Len obrócił się na mnie, ale widząc wzruszenie ramion, sam podniósł się z miejsca.

– Jestem Len Samorez. Mam piętnaście lat. Siedziałem w piątej klasie. Eld zaatakował mnie raz i mam nadzieję, że więcej tego nie zrobi.

Zrobi.

– Nie zrobi, jeśli nauczysz się ignorowania – odparował nauczyciel i cała klasa przeniosła na mnie wyczekujące spojrzenie.

Oszołomiona niechętnie podniosłam się z miejsca.

– Jestem Amber Czakuber i nim zamknięto mnie w psychiatryku, byłam kujonem.

Zadowolona na powrót usiadłam, ale w klasie panowała nienaturalna cisza.

– Oczekuje się jeszcze, że powiesz, ile razy był w tobie eld – odezwała się Alina.

Spojrzałam na nią krzywo.

– A w tobie? – burknęłam.

– Dwa – powiedziała beznamiętnie.

– We mnie też – potwierdziła niemal cała reszta klasy.

DWA?!?!?!?!?!? Dwa… Dwa? Dwa!!!

– Raz.

– Cztery.

Świadomość tego, że przeważająca większość klasy doświadczyła tego ledwie dwa razy, sprawiła, że we mnie zawrzało. Dlaczego ja takdługo czekałam, skoro innych tak łatwo odnajdywano?

Wbiłam w dostojną Alinę palące spojrzenie, odruchowo biorąc ją za przywódcę bandy skrzywdzonych dzieciaków, które dwa razy odwiedził dziwny wychodzący z szafy stwór. Miałam ochotę rzucić się na nią za to tylko, że tak dumnie wymówiła tę liczbę.

Dłonie same zacisnęły mi się w pięści.

– Dość – uciął nauczyciel (może dostrzegł mój morderczy wyraz twarzy?). – Powie wam, jeśli uzna, że tego chce. Teraz zajmiemy się tematem.