Bez rozgrzeszenia - Mariusz W. Kliszewski - ebook

Bez rozgrzeszenia ebook

Mariusz W. Kliszewski

0,0

Opis

Zakazane uczucie, służba w zakonie i zagadkowa śmierć.

Jest rok 1626. Konrad Machola, syn możnego szlachcica, by nie zostać wydziedziczonym za dawne występki, trafia z woli swego ojca do klasztoru kartuzów nieopodal Gdańska. Przyrzeka sobie, że po służbie wróci prosić ojca Luizy - kupca gdańskiego i zaciekłego wroga Macholów - o jej rękę. Tymczasem czeka go pół roku pracy dla milczących mnichów w wypełnionej spokojem i modlitwą kartuzji. Niespodziewanie monotonię dni odmierzanych dźwiękiem dzwonu zakłócają wizyta dziwnych pielgrzymów oraz tajemnicza śmierć jednego z gości. Konrad otrzymuje od przeora klasztoru zadanie przesłuchania podejrzanych. Dowody prowadzą donikąd i gdy wydaje się, że znalezienie winnego zabójstwa jest niemożliwe, młodzieniec niespodziewanie odkrywa coś, co stanowi przełom w sprawie...

Na łóżku nikogo nie było. To tylko sprytnie ułożona pierzyna. Ktokolwiek tak zrobił, uczynił to celowo.
Konrad się zdziwił. Trzeba powiadomić przeora. Ale najpierw zajrzy do sąsiednich pokoi. Puste.
Wypatrując pielgrzyma, wyszedł ostrożnie na zewnątrz. Dziedziniec trwał w uśpieniu. Wstąpił w otwartą furtę małego krużganka obok kuchni i chciał ją właśnie minąć, gdy usłyszał stamtąd brzęk. Zatrzymał się, nasłuchując. Dźwięk się powtórzył.
Wkroczył bez wahania. Bardziej wyczuł, niż zobaczył, że ktoś naciera na niego gwałtownie, więc się uchylił. Otrzymał uderzenie. Miało trafić w głowę, ale tylko ją musnęło.


Mariusz W. Kliszewski – rodowity kartuzjanin. Magister Historii oraz Zarządzania i Marketingu. Wieloletni gdański nauczyciel historii, współautor materiałów dydaktycznych z historii dla nauczycieli i uczniów na poziomie szkoły podstawowej, gimnazjum i liceum ogólnokształcącego. Pracował również jako doradca metodyczny oraz współtworzył pierwsze edycje Olimpiady wiedzy o Gdańsku. Zdobywca pierwszej nagrody w konkursie z okazji Jubileuszu 75-lecia nadania Kartuzom praw miejskich za pracę „Życie społeczno-polityczne Kartuz w okresie międzywojennym”. Zwycięzca Konkursu Literacko-Edukacyjnego „40 Pokoleń”, zorganizowanego przez Muzeum Historii Polski w Warszawie, za pracę Polskie ziemie w kategorii „Jak kształtowały się granice Polski?”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 542

Rok wydania: 2019

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Sectio prima

Cisza. Dojmujący spokój i bezruch. Mnich Anzelm przestał ciągnąć za sznur. Dzwon w wieży nad zachodnią częścią kościoła, nad chórem braci świeckich1 zamilkł. Skończyło się szuranie obuwia po posadzce. Ojcowie w białych, obszernych szatach2 zniknęli za drzwiami pośrodku lektorium – ściany dzielącej świątynię na dwie części – i zajęli miejsca w stallach po obu stronach nawy. Wszyscy zastygli w oczekiwaniu na początek codziennej porannej mszy dla całej wspólnoty.

Konrad Machola tkwił u głównego wejścia kościoła. Zgodnie z zaleceniem przeora młodzieniec musiał uczestniczyć w konwentualnym nabożeństwie. Dobrze, że nie kazano mu nosić habitu, bo tego by już nie zniósł.

Przed sobą, po bokach widział skromne, bo trzyosobowe, rzędy braci świeckich i ich ogolone głowy. Stojący najbliżej lektorium Zenon, o pucołowatej twarzy, poprawił niecierpliwym ruchem drapiący go w kark biały kaptur. Naprzeciw niego Sebastian spojrzał z dezaprobatą na zbędny ruch brata i na powrót schylił oblicze. Reszta trwała w skupieniu.

Po chwili przeor Jan Udalryk Repf zaintonował w prezbiterium:

– In nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti. Amen. Introibo ad altare Dei*.

W Raju Maryi, klasztorze zakonu kartuzów niedaleko Gdańska, rozpoczęła się codzienna msza konwentualna. Konrad stał wraz ze stelmachem i piwowarem. Piekarz Zbigniew, jak często, był nieobecny. Był prawdziwym mistrzem w wynajdywaniu sobie zajęć, które uniemożliwiały udział w obowiązkowej mszy. Tak przynajmniej się tłumaczył. Już nie raz otrzymywał reprymendy od przeora, ale i tak robił swoje.

Zza lektorium tymczasem dobiegł spokojny i czysty śpiew ojców, do którego włączyli się bracia zakonni oraz świeccy pracownicy klasztoru, Konrad zaś ćwiczył cierpliwość. Wpatrywał się w bielone ściany kościoła, ołtarze po bokach, kolorowe ornamenty we framugach ostrołukowych okien, wzrok jego sięgał sylwetek mnichów, dalej ponad balustradą lektorium w stronę dwustuletniego ołtarza głównego, a wszystko po to, by zająć czymś zmysły. Nie za bardzo chciał wnikać w treść modlitw, intencje, łączyć się duchowo z Bogiem. Był młody, dusza rwała mu się do świata za murami. Wytrzymał już miesiąc i rozumiał, że bunt nie pomoże. Musi szukać wewnętrznego spokoju, pokory w wykonywaniu obowiązków, inaczej zwariuje, więc zagryzając wargi, znosił swój los.

Nieraz jednak wracał myślami do rozmowy sprzed kilku tygodni. Wciąż potrafił odczuć mieszaninę buntu, złości i upokorzenia, jaka przepełniała go, gdy wtedy prosił:

– Ależ, ojcze…

– Już zdecydowałem!

– Przecież to nie w porządku. Ja mam iść do klasztoru?

– Nie widzę innego wyjścia. – Głos Szczepana Macholi, ojca Konrada, brzmiał twardo i nieustępliwie. – To chyba najlepsze, co mogę dla ciebie zrobić. Trzeba ci utemperować charakter.

– Jak to?

– Czy mam znów przypominać ci twoje nieposłuszeństwo? Nie pamiętasz już, że zamiast pilnować spraw, które ci nieraz poruczyłem, wolałeś wałęsać się po okolicy? Podobno ludzie po wsiach żartowali ze szlacheckiego obiboka, co to gra mi na nosie i wiedzie żywot próżniaczy. Twoje konne przejażdżki nikomu nie dały żadnej korzyści!

– A mi? – bąknął Konrad.

– Jeszcze dowcipkujesz, młodziku? – Ojciec trzasnął z rozmachem w pokryty kobiercem blat dębowego stołu, a stojący przed nim szczupły blondyn drgnął. – W głowie, zdaje się, masz wióry. Kiedy miałeś siedzieć grzecznie w Gdańsku i szkolić się w łacinie, to co zrobiłeś? Uciekłeś z kolegium jezuickiego w Starych Szkotach.

– Ile można było znosić wkuwania łaciny?

– A można było! Można! Twój brat na przykład może. Preceptor* mówi, że Henryk w lot łapie naukę. I nie byczy się jak ty.

– To może jego wysłać do szkoły?

– Pewnie, że go wyślę. A jakże! Tymczasem muszę go jeszcze przyuczyć do wielu interesów w dworze, bo starszy jakoś nie może. Gdy potrzebny, to znika. Gdy ma jakieś zadanie, znowu znika.

– Ojcze, już mówiłem, że w kolegium czułem się lekceważony. Dano mnie do jakiejś grupy niedorostków w syntaksie. Ta trzecia klasa wyglądała jak zgraja bachorów. To była zniewaga.

– Zniewaga? Widocznie uznano, że taki poziom prezentujesz. A skoro tak zdecydowano, to twoim obowiązkiem było się podporządkować. Ile oni mieli lat? Raptem dwa, trzy lata mniej. Najstarszy był chyba piętnastolatkiem.

– No tak.

– Właśnie. Wielkie mi coś. I do tego sprawa z Luizą.

Jedyną reakcją Konrada był rumieniec na kwadratowej twarzy z wydatnym podbródkiem.

– Wpadła ci w oko córka Feldsteda. Człowieka, który zakpił ze mnie i złupił w pełnym majestacie prawa. Ten przebiegły kupiec gdański sfałszował moje zobowiązania, wykazał dług i doprowadził do konfiskaty ziemi pod miastem. Na jego rzecz.

– Luiza nie miała z tym nic wspólnego.

– Przypomnę ci coś! Ona jest córką mego niegodziwego wroga.

Strofowany nie mógł znieść karcącego spojrzenia. Rzucił okiem na zegar pod ścianą, po czym stwierdził łagodnie:

– Tato, już czas na obiad.

– Obiad, trutniu? – Szczepan Machola aż się uniósł. Tak samo jego wąsy. – Ja ci dam obiad! Będziesz jadł skromnie jak pobożni ludzie kartuscy!

– Co ja mam tam niby robić?

– To samo, co czyniłeś w kolegium jezuitów. Czytaj i się ucz! I otrzymasz jeszcze dodatkowo lekcję pokory. Jako człek świecki będziesz pomagał we wszystkim, co nakażą ci braciszkowie. Zrobisz to wszystko, czego będą od ciebie chcieli. Prace w kuchni, ogrodzie, stajni, pralni…

Konrad jęknął.

– Może jeszcze wymodlisz dla nas zdrowie. I nie waż się opuszczać klasztoru. Jeśli nie wytrzymasz sześciu miesięcy za jego murami, to niczego nie odziedziczysz. Na dobitkę mogę pozbawić cię nazwiska.

– Przecież Henryk… – Konrad starał się zaprotestować przeciw jawnej niesprawiedliwości. Uniósł hardo podbródek i oświadczył: – Ja jestem starszy, a on młodszy!

– I mądrzejszy. Jak śmiesz w ogóle ze mną dyskutować? Taka jest moja wola! Nie zapominaj, kto decyduje.

– Ale przecież można podzielić między nas majątek.

– Dwie wsie podzielić, mówisz?

– Nawet nie są obok siebie.

– To będziesz mi tu mówił, jak mam rozporządzać ciężko zyskanym dorobkiem?

Młodzieniec więcej się nie odezwał. Roił sobie, że jeśli ojciec go wydziedziczy, to nie będzie miał żadnych szans na ożenek z Luizą. Z piękną dziewczyną, której płowe włosy i jasny uśmiech rozświetlały mu sny. Tak jakby w ogóle miał szansę na zgodę pana Feldsteda, luteranina, na małżeństwo z jego córką. Zamiast słuchać ojca, mógł jeszcze ruszyć na wojnę. W Inflantach tlił się konflikt ze Szwecją. Może by i się tam wyróżnił, zgromadził bogactwo z łupów. Nie uśmiechało mu się jednak ryzykować życie. Mrożące krew w żyłach opowieści ojca z walk o Moskwę, w których brał udział, skutecznie wybiły Konradowi z głowy marzenia o wielkich bitwach. Zdecydował, że postąpi zgodnie z nakazem. Jakoś sobie poradzi. Jakoś wytrzyma.

*

Msza dobiegała końca. Przeor błogosławił zgromadzonych:

– Benedicat vos omnipotens Deus, Pater, et Filius, et Spiritus Sanctus*.

– Amen – zabrzmiało w odpowiedzi.

Następnie wygłosił początek Ewangelii według Świętego Jana, a mnisi podziękowali:

– Deo gratias*.

Znów zapadła cisza. Długa. Zakonnicy składali dziękczynienia. Potem powolny szelest i tupot obuwia po posadzce. Świątynia pustoszała. Ojcowie wracali przez lektorium do eremów położonych wzdłuż wielkiego krużganka z południowo-wschodniej strony kościoła. Każdy z zakonników udawał się do swego domku, by tam dalej poświęcić się modłom tercji, a potem pracy fizycznej. Podobnie bracia świeccy, z tym że ci wracali do cel nad swoją kaplicą, która przylegała do małego krużganka. To kryte przejście wraz z wirydarzem* pośrodku znajdowało się po drugiej stronie, czyli na północy, i wchodziło w skład zabudowań Domu Niższego3. Konrad obserwował więc, jak mnisi w białych habitach szli na prawo, a w brązowych i białych – na lewo. Za tymi drugimi podążyli do swych obowiązków drobny stelmach i korpulentny browarnik. Każdy realizował codzienny porządek dnia.

Młodzieniec wzniósł twarz ku światłu padającemu z wielkich okien kościoła, pokazał mu zbolałą minę i wyszedł jako ostatni. Trudno było wytrzymać klasztorną aurę spowolnienia świata. Niełatwo przywyknąć do spokoju i niespiesznych kroków mnichów. Bracia zakonni, nawet pracownicy świeccy, upodabniali się w zachowaniu do ojców eremitów. Wszyscy wykonywali swoje prace powoli i spokojnie. Tu nikt nikomu nie wchodził w drogę, każdy zajęty był własnymi sprawami, krzątał się w milczeniu, realizując zadania nałożone przez przeora lub jego zastępcę i przełożonego Domu Niższego, wymagającego prokuratora Filipa Bolmana.

Początkowo wydawało się nawet, że stelmach, fachowiec od wozów i kół, który na co dzień miał pod swoją pieczą stajnię, uciszał dwójkę koni, gdy te zbyt głośno rżały czy tłukły niekiedy wściekle kopytami o ziemię, aby tylko nie przeszkadzały mnichom. Dni mierzone dźwiękiem dzwonu, cichość przerywana modłami i pracą fizyczną – tak mijał czas.

W końcu w tej oazie spokoju dostrzec można było niewielkie skazy. Kilka osób nie mogło przezwyciężyć własnego charakteru, stłumić spontanicznego zachowania i ujawniało prawdziwą naturę. Machola widział parę razy, jak zdenerwowany Erazm Krays przemierza wielki krużganek spiesznym krokiem, mrucząc coś pod nosem, gdy z jakichś powodów przeor odmówił dostarczenia temu uzdolnionemu artystycznie ojcu farb, albo jak szuka natchnienia w pracy rzeźbiarskiej. Franciszkowi Russelowi ze Lwowa też zdarzyło się bez potrzeby opuścić erem i w głębokim zamyśleniu wyjść poza budynki Domu Wyższego. Wśród mieszkańców klasztoru wyróżniał się przede wszystkim piekarz Zbigniew. Ten szczupły Polak, którego czarna, przerzedzająca się już kędzierzawa czupryna pobielona była zazwyczaj mąką, lubił żartować, czasem nawet wychylił dodatkowy kufel piwa z browarnikiem. Poczęstował też raz Konrada i zaśmiewając się, skomentował:

– Na koszt ojców, a zarazem Pana Naszego Niebieskiego, który z radością patrzy na błądzenie swych owieczek!

I gdy zrozumiał, że palnął nazbyt śmiały komentarz, rozejrzał się, czy nie ma w pobliżu żadnego zakonnika. Miał szczęście, bo mimo dobrotliwości przeora Repfa za podobne słowa mógłby wylądować w karcerze.

Młody szlachcic powlókł się za browarnikiem. Znalazłszy się w małym krużganku, ruszył po schodach na górę. Tam, nad przylegającymi do ściany kościoła kaplicą Świętego Brunona i golarnią, mieściły się klasztorne archiwum i biblioteka. Liczył, że jak zwykle zakrystian Anzelm nie zadbał o zamknięcie i drzwi będą otwarte. Prokurator Bolman sprawujący pieczę nad księgozbiorem uzupełniał zasoby, przyjmował dary, realizował zakupy, ale nie musiał doglądać zamków. To było zadanie Anzelma.

Po mocnym naciśnięciu ciężkiej klamki solidne drzwi ustąpiły, ukazując regały wypełnione książkami, pulpity dla tych, którzy chcieli poczytać bądź zapisać coś na miejscu, oraz kolejne drzwi w głębi, za którymi gromadzono wszelkie archiwalia, prawa własności, darowizny, umowy dzierżawne i inne akty prawne.

Konrad zagłębił się między regały, wyciągnął na chybił trafił pojedynczy wolumin. Był to jeden z siedmiu tomów dzieła hagiografa kartuskiego Laurentiusa Suriusa, De probatis Sanctorum. Pokręcił głową. Żywoty świętych, nie… ojciec mówił: „Czytaj i się ucz!”. Spróbował dalej. Pięknie oprawiona w skórę i guzy Bibliotheca Sanctorum Patrum. Dzieła Ojców Kościoła? O nie. Buchhalten Durch zwey Bücher nach Italianischer Art und weise gestellet. Podręcznik Gamersfeldera z 1570 roku dotyczący prowadzenia ksiąg handlowych. Rachunkowość? Bardziej chyba przydatna niż życiorysy świętych. Tylko niezbyt zajmująca. To jeszcze raz. Obrócił się i z innego regału wyciągnął jedno z tomiszczy Historia naturalis Pliniusza4, wydane w Lyonie w 1562 roku. To mogło być.

Usiadł za pulpitem i zajął się lekturą. Miał trochę czasu tylko dla siebie. Żadnych modlitw, żadnej pracy. Przedzierał się zatem nie bez przyjemności przez łacińskie zdania opisujące świat znany uczonemu sprzed wielu wieków. Wszak tak wiele rozumiał. Ojciec byłby zadowolony, pomyślał. Może…

Ktoś wszedł do librarii i powiedział powoli charkotliwe:

– Grüß Gott*.

Oderwany od czytania młodzieniec zmrużył oczy, by rozpoznać twarz w kapturze kukuli5. Gruby nos, zapadłe policzki. W dłoniach okulary, które za chwilę miały zostać przymocowane tasiemkami do uszu. Ojciec Melchior, kronikarz klasztorny. Czasem wypożyczał księgi do swej samotni, a niekiedy pracował w bibliotece.

– Grüß Gott – odpowiedział Konrad po niemiecku, który był ojczystym językiem większości mnichów, i dodał niepotrzebnie: – Już muszę iść.

*

Minąwszy drzwi pustego zazwyczaj karceru, udał się do kuchni. Tam krzątał się już kucharz Domu Wyższego, ojciec Herman Block. Mężczyzna w sile wieku nie był wysoki, za to szeroki w barach. Jego ramiona, niczym rosłe gałęzie dębu, zdradzały krzepę, bezkształtny na ogół habit opinał ciało. Poruszał się wolno, z namysłem, jak wszyscy mnisi, wyróżniał go jednak jakiś uśpiony wigor, sprężystość niedostępna innym zakonnikom oraz brak palców małego i serdecznego u lewej ręki. Był jednym z trzech ojców, którzy nosili brody. Drapał ją właśnie, stojąc nad jakimś naczyniem.

– Guten Tag* – rzekł Konrad.

Herman spojrzał przeciągle na swego pomocnika i odpowiedział:

– Grüß Gott.

– Na ja! Grüß Gott*.

Wbrew temu, co rozpowszechniają plotki, kartuzi nie witali się posępnym Memento mori – „Pamiętaj o śmierci” – ale prostym „Szczęść Boże”.

Kucharz uśmiechnął się pod nosem i poinformował:

– Ojciec Bolman kazał rozwieźć po eremach drewno do piecyków.

– To teraz, znaczy się, mam to zrobić?

– Teraz. Zdarzają się jeszcze chłodne noce. Niech nikomu nie zabraknie.

– W porządku. Było tu jeszcze gdzieś w obejściu trochę niepotrzebnych szczap i gałęzi. Przy budynku piekarni, zdaje się, Jerzy ma swój zapas. No i obok browaru na pewno…

– Te zostaw. Przywieź z folwarku.

– Tylko ja raczej nie powinienem wychodzić poza mury klasztorne. Po prawdzie mam tu siedzieć i nigdzie się nie ruszać.

– I tego chcesz? A pracować zanadto nie chcesz? – zapytał kpiąco Herman. – Sam mam jechać?

– No nie.

– To bierz wózek i jazda.

Mury klasztorne, zastanowił się młodzieniec. Ojciec nie myślał chyba aż tak dosłownie. Miał siedzieć za murami. To pewne. Zabudowania folwarczne były tuż obok. Prawie przylegały do wschodniego muru. To prawie część konwentu, więc tak jakby nigdzie się nie ruszał. Zresztą dwór ojca daleko, nie dowie się. Tylko jeszcze Dolna Brama zamknięta.

– A klucz?

– Zaraz ci otworzę.

Konrad zostawił za sobą przepastne pomieszczenia kuchni. Minął otwartą zazwyczaj Bramę Środkową, prowadzącą na dziedziniec zachodni, wziął dwukółkę spod ściany stajni, pozdrowił brata Daniela z Koblencji, który jako pomocnik do wszystkiego razem ze stelmachem Gotfrydem doglądał tego dnia koni, i wrócił na mały dziedziniec, gdzie przeciągnął wózek po mostku nad kanałem przecinającym plac. Koło Dolnej Bramy czekał już Herman. Obrócił wnet klucz w zamku, a Konrad wyszedł z klasztoru. Odetchnął pełną piersią po kilku tygodniach wegetacji niczym w więzieniu. Jak na wolności!

Młody Machola potoczył wózek na wschód, drogą między ceglanym ogrodzeniem konwentu a brzegiem jeziora Wielkie Grzybno. Pomarszczona tafla wody lśniła coraz śmielej od jarzącego się kwietniowego słońca. Trawa zieleniała po bokach traktu. Konrad pogwizdywał.

Już po chwili dotarł do miejsca, gdzie mur klasztorny zakręcał ostro na południe. Za szeroką bramą folwarczną, w pewnej odległości stał skromny dworek, a dalej ustawiona w podkowę reszta zabudowań, takich jak obora, stajnia i stodoła, między którymi błyszczała powierzchnia brudnej sadzawki. W gospodarstwie hodowano krowy, woły, świnie, konie, uprawiano wokół ziemię, dlatego szereg chat, które majaczyły w oddali, zamieszkiwali zagrodnicy najmujący się mnichom do prac w folwarku. Chaty wraz z karczmą stały nieopodal drugiego jeziora, Małe Grzybno. Sam klasztor położony był bardzo malowniczo, bo dokładnie między dwoma jeziorami, pośród lasów i pól.

Ujęty urodą otoczenia i chwilą swobody, rozweselony Konrad zbliżył się do domu, gdy z drzwi wyszedł mu naprzeciw jegomość w barwionym na zielono długim kaftanie przepasanym czerwonym pasem i w płóciennych spodniach. Szerokie czoło mężczyzny zwieńczone było gniazdem czarnych włosów.

– Witaj! – rzekł po polsku tubalnym głosem nawykłym do rozkazów. – Ciebie to ja tutaj jeszcze nie widziałem.

– Tak, to prawdopodobne, choć siedzę nieopodal już jakiś czas. Przysłano mnie z klasztoru po drewno.

– Nowy braciszek? – spytał zarządca.

– Nie. Mam pomagać zakonnikom. Wysłano mnie po drewno.

– A nazywasz się jakoś?

– Konrad z rodu Macholów. Jestem tu po drewno. A pan?

– A ja tu pracuję i nie po drewno… No dobra. Widać, że jesteś bardzo zdeterminowany, by swój cel osiągnąć.

Uśmiech spełzł z twarzy Konrada na wyraźną kpinę, a rządca zawołał:

– Hej, Marcel! Marcel! Dawaj tu!

Zza domu wychynął chłopak równy Macholi wiekiem, ale z urody już nie bardzo. Szczęka zanadto wysunięta w stosunku do żuchwy, podobnie odstające zęby, wąski podbródek i pryszczata cera. Do tego w lichej koszuli nakrytej marnym kożuszkiem, cienkich portkach i czapce.

– Jestem.

– Przecież widzę. Mamy tu waćpana, który zdecydowanie upomina się o drzewo dla naszych dobrodziejów. Zaprowadź do drewutni! I narąb mu trochę!

Para młodzieńców poszła za domostwo, za stodołę. Tam Marcel wskazał palcem na stos krąglaków i bierwion.

– Ot co! – Zamilkł, oparł się o ścianę przybudówki i zmierzył wzrokiem przyzwoity, brązowy kaftan szlachcica.

– Miałeś narąbać. Te pieńki nie zmieszczą się do mnisich piecyków.

– Widzicie go, panisko. – Marcel spojrzał z politowaniem. – Sam ręce utracił, hę?

Konrad miał ochotę przyrżnąć zuchwalcowi w gębę, żeby mu czapka spadła, ale za takie właśnie pomysły taki temperament wylądował w kartuzji i dostawał naukę uległości. Tylko spokojnie, powtarzał w myślach, tylko spokojnie. Pokora, mam się uczyć i pokornieć.

– Wiesz, Marcel, myślę, że byłoby szybciej, gdybyś mi pomógł. Ja będę ładował, ty rąbał, będzie szybciej, bo tam zakonnicy czekają. A mam jeszcze wiele innych rzeczy do zrobienia.

– Jak każdy. Skoro jednak tak grzecznie prosisz…

Machola zacisnął zęby.

– I już widzę, jak nieźle się zasapiesz, ciągnąc wózek z powrotem – dobił go rataj. Sięgnął po siekierę, którą wkrótce ciął powietrze i drewno na szczapy raz za razem.

Młody szlachcic kipiał ze złości, ale gdy wracał, musiał przyznać parobkowi trochę racji. Nie zasapał się, ale musiał porządnie zwolnić z racji ciężaru wyładowanego nad miarę wózka. Że też chce się jeszcze zakonnikom opalać drewnem, niech wyjdą w dzień na słońce, a na noc cieplej ubierają, zżymał się Konrad.

Jak na zawołanie minął jednego z kartuzów, brata świeckiego, Heinza, który szedł na mięsny posiłek do folwarku. Istniała zasada, że bracia świeccy mogli spożywać trochę więcej żywności z racji dodatkowej aktywności fizycznej, wszak wyręczali ojców w większości prac, aby ci w jak największym stopniu mogli poświęcić się modłom w samotniach i by niewiele ich odrywało od kontemplacji. Pozwolenie na bardziej odżywczy posiłek mieli wszyscy bracia, jednakże tylko część z nich – donaci – mogła jeść mięso. Wspólnota braci świeckich dzieliła się bowiem na konwersów i donatów, których w tym czasie było w konwencie tylko trzech. Żyli jak mnisi, ale nie składali ślubów zakonnych, jak czynili to konwersi, oraz nie musieli zadowalać się tylko jarską strawą. Dlatego mięso jadali w folwarku. Sam Konrad, posłuszny rodzonemu ojcu, nigdzie nie wychodził. Aż do teraz. Może też niedługo będę sobie wędrował na bardziej pożywny obiad, pomyślał z nadzieją. W końcu ani ze mnie żaden ojciec, ani brat, tylko zwykły pracownik. Zakładnik zachcianki rodziciela.

W pobliżu bramy nie było już nikogo. Uderzył kołatką w drzwi. Poczekał chwilę, kopnął znudzony w drewniane koło wózka i usłyszał zza muru pytanie w języku niemieckim:

– Kogo Pan Bóg przyniósł?

Chciał już odpowiedzieć, gdy w drzwiach na wysokości oczu otworzyło się okienko.

– Ach, to ty!

Konrad ujrzał twarz Daniela. Oto i drugi donat. Niewątpliwie tylko ten mnich, obdarzony czułym słuchem i niezwykle odstającymi uszami, mógł najszybciej z całego konwentu wyłapać hałas za bramą.

– Pójdę do ojca Hermana – poinformował i zamknął okienko.

Po chwili nadszedł z kluczem. Nieraz wyręczał kucharza Domu Wyższego, który miał pod swą pieczą klucze do klasztoru i sprawował obowiązki furtiana. Zresztą donat Daniel musiał wykonywać również wiele innych rzeczy, jak to pomocnik do wszystkiego. Brat donat Heinz za to miał na swych barkach troskę o odzież i obuwie mnichów. Skończywszy widocznie pracę, zdecydował się sam wyjść do gospodarstwa.

Konrad pociągnął wózek na teren kartuzji. Przed budynkami mieszczącymi izby gościnne, młyn, piekarnię i browar dostrzegł sylwetkę piekarza, ale nie zatrzymywał się. Przeszedł kładkę, minął furtę między domem prokuratora Bolmana a refektarzem* i poturkotał na wschód po kamiennej posadzce wielkiego krużganka.

Cierpliwie zatrzymywał się przed każdym eremem, kładł na progu sporą część przywiezionych szczap i ruszał dalej. Minął pięć domków, potem korytarz skręcił na prawo, wiódł obok trzech eremów i krużganek znów skręcał. Tam Machola przywarł na chwilę do otworu okiennego. Zlustrował otoczenie, stawy, kanał je łączący, mur klasztorny w dali i górujący nad nim kościół Świętej Katarzyny położony blisko folwarku. Westchnął przeciągle, bo był tam przecież tak niedawno, i po chwili wznowił wędrówkę. Minął jedyny niezamieszkany domek, przy którym w rozkojarzeniu zostawił kolejne naręcze bierwion, ale zaraz je pozbierał.

Z następnego eremu dobiegało stukanie i szlifowanie. To Erazm Krays dłubał z pewnością w jakiejś rzeźbie. Korciło bardzo Konrada, by zapukać i zajrzeć, ale obowiązywał całkowity zakaz wchodzenia do czyjejś pustelni, chyba że za pozwoleniem przeora. W wypadku złamania zakazu należały się rózgi. Machola zwalczył pokusę, bo nie chciał doznać wątpliwej przyjemności chłosty. Poszedł dalej.

Przed nim jeszcze sześć eremów i domostwo ogrodnika. Ocenił liczbę drewna na wózku. Mało zostało. Musi jednak wystarczyć. Co za różnica zresztą, wzruszył ramionami. Przecież i tak nie porozmawiają o tym, kto ile dostał. Następni zakonnicy otrzymali mniej opału.

Przy domku ogrodnika, który był bratem konwersem, zawrócił, bo tam krużganek znów skręcał i prowadził do kościoła.

*

Zaciągnął dwukółkę na miejsce, z którego ją zabrał, i pokazał się w kuchni.

– Nie było tak łatwo – powiedział do Hermana. – Drzewa tyle, że nową chatę można by pobudować, i znów jechałem trasą wielkiego krużganka. – Udał, że ociera pot z czoła.

– Uhm – przytaknął kucharz. – Wielka misja dla wielkiego człowieka. Już nie chciałem ci mówić… mogłeś wziąć konia na pomocnika. – Zdrowe zęby zalśniły w uśmiechu nad brodą.

Konrad przywykł już do pracy z kucharzem. Nawet go polubił, bo pod surową powierzchownością kryło się dobre serce. Ojciec Herman odzywał się częściej niż pozostali zakonnicy, potrafił zażartować czy zakpić bez wyraźnego powodu. Starał się też być wyrozumiały dla młodego Macholi, co nie zawsze się udawało, bo nie znosił próżniactwa. Jeśli tylko Konrad był z nim w kuchni, miał wolne ręce i nie zajmował się niczym szczególnym, to Herman potrafił spojrzeć karcąco. Uważał, że jest czas na modlitwę, jest i na pracę. Można było pracować powoli, jak najwolniej, ale nie nic nie robić. Odpoczywać należało w czasie do tego przeznaczonym.

W związku z tym pomocnik chwycił wiszący fartuch, założył go i dołączył do Hermana, który szybko, z wprawą ciął kule buraków na plastry.

– Trzeba przynieść seler – polecił zwięźle.

Konrad bez zbędnych komentarzy wziął z półki kaganek, odpalił knot od ognia na kuchni i zszedł po schodach w ciemną czeluść piwnic. Obszerne pomieszczenia kryły resztkę zimowych zapasów. Było trochę chrzanu, bardzo przywiędła kapusta, jabłka i odrobina marchwi. No i seler. Część żywności, jak na przykład przetwory mleczne i jaja, mnisi otrzymywali z folwarku, ryby zaś od dzierżawców jezior lub wyznaczonych rybaków, w związku z czym głód kartuzji nigdy nie groził. Konrad zebrał warzywa, po które go posłano, i wrócił na górę. Potem przypadło mu w udziale krojenie cebuli, więc zmuszony był się rozpłakać, na co Herman powiedział z grobowym wyrazem twarzy:

– Nie smuć się. Ona nic nie czuje.

W trakcie przygotowań zajrzał do nich Sebastian, kucharz braci świeckich, który z racji mało licznego Domu Niższego nie musiał się przemęczać, ale zawsze chciał jak najlepiej, więc zaproponował:

– To ja wam pomogę.

– Nie! – odpowiedzieli obaj zgodnie.

Nie przepadali za nadgorliwym mnichem z Czech, którego głęboko osadzone oczy, szare i pokorne, dziwnie nie budziły zaufania. Brat Sebastian ulotnił się z marsową miną.

Dzwon wybił na Anioł Pański, gdy Konrad ładował na dwie platformy wózka wszystkie potrzebne naczynia, chleb, sól, warzywa i wodę. Odczekał trochę, zaniósł jedzenie dla przeora na piętro nad kuchnią, a następnie pojechał do wielkiego krużganka. W refektarzu jadano tylko w niedzielę, w pozostałe dni spożywano posiłki w celach. Zakonnicy, zgodnie z liturgią godzin, odmawiali wewnątrz eremów swe modlitwy seksty, gdy tymczasem on kładł w okienkach porcje obiadowe. Cicho, by nie przeszkadzać, bez pośpiechu, statecznie, jak wszyscy tutaj. Nie było dokąd się spieszyć.

Po powrocie do kuchni posilił się w samotności, bo Herman poszedł do swego domku. Trwał czas rekreacji. Można było sobie poleżeć, choć większość kartuzów czytała lub zajmowała się lekką pracą, na przykład drobnymi pracami we własnych ogródkach. Konrad znów zamyślał zajrzeć do biblioteki, ale zrezygnował. Najpierw zebrał opróżnione przez eremitów talerze i kubki, a potem, wspomniawszy błahy incydent z Marcelem, który spowodował, że niemal wybuchnął, zdecydował się pokontemplować. Wyciszyć emocje jeszcze bardziej.

Udał się na piętro, gdzie naprzeciw wejścia do pomieszczeń przeoratu, a nad kaplicą braci świeckich znajdowały się ich cele. Mimo że nie był żadnym mnichem ani nie zamierzał nim być, otrzymał przydzieloną mu przez Jana Udalryka Repfa jedną z izdebek Domu Niższego. Rozmieszczone po obu stronach wąskiego korytarza, były niewielkimi pokojami z łóżkiem, pulpitem i malutkim stolikiem, który wielkością bardziej przypominał stołek. Za pustą wnęką wszedł do własnej celi. Pozostałe zajmowali bracia: Daniel, Adrian, Heinz oraz dwóch konwersów. Świeccy pracownicy mieszkali w drugim z domów, który miał pokoje gościnne, mianowicie w budynku za Bramą Środkową, nieopodal stajni.

Machola chciał pomedytować, pożałować chwilowej chęci rozkwaszenia buzi Marcela, tylko nie odczuwał żalu. Parobek wzbudził niechęć i tyle, drobne zdarzenie, co tu rozpaczać. Skąd w ogóle taki pomysł? Czy to jednak nie jest złe podejście? Konrad zdecydował się więc skupić myśli na jakimś aspekcie własnej dobroci. Zaraz, czy to z kolei nie będzie akt pychy? Zafrasował się, usiadł na łóżku, wytężył umysł jeszcze bardziej, położył się, spróbował pobudzić wyrzuty sumienia, ziewnął przeciągle… ostatecznie zasnął.

Obudził go dzwon bijący na nonę. Dla kartuzów to czas na kolejną modlitwę. Miał jeszcze chwilę na rozbudzenie, przemył oczy w wodzie, którą trzymał w małej misce pod stolikiem, a potem zszedł na dół.

Wciąż było ciepło. Przez moment sycił wzrok widokiem wirydarza, w którym zakwitły śliwy, ziemią ozdobioną fioletowymi i żółtymi krokusami, a następnie, kierując się do browaru, pospieszył na północny dziedziniec. Tam na nieszczęście zauważył go idący ze swego domku prokurator Bolman. Wysoki zastępca przeora przywołał Macholę gestem ręki i krótko oznajmił spod kaptura:

– Ogrodnik potrzebuje pomocy.

Zawiedziony Konrad skinął głową i przedostał się przez Środkową Bramę na wznoszący się ku zachodowi dziedziniec, gdzie dostrzegł brata Petera w białym habicie. Ogrodnik stał pod własnym domkiem i przebierał wśród narzędzi ogrodniczych. Wybrał szpadel, widły, grabie, motykę i wszystko zarzucił na ramię.

Podszedłszy, Machola wypowiedział w jego stronę ponadczasowe:

– Grüß Gott.

Szczupły mnich o pociągłej, przyjaznej twarzy skinął głową.

– No i jesteś. Musimy trochę pokopać.

Teren, który wymagał przygotowania pod kolejny wiosenny zasiew, znajdował się w południowej części kartuzji. Kilka dni wcześniej siali w pobliżu groch, kalarepę i sałatę. Teraz nadszedł czas na pora. Konrad kopał szpadlem, w twardszych miejscach pomagał sobie motyką, niski brat Peter zaś za pomocą grabi i rąk usuwał chwasty. Gdy Machola zmęczył się trochę żmudnym kopaniem, przerwał wbijanie narzędzi w ziemię i wszedł między pobliskie jabłonie i grusze. Dalej wolał nie chodzić, bo w pobliżu klasztornego muru, między drzewami wiśniowymi, znajdowały się ule. Nad tymi wszystkimi roślinami i pszczołami pieczę sprawował drobny Peter, który do pomocy dobierał sobie innych braci oraz Konrada.

Młodzieniec przysiadł na moment, spoglądając na linię niskiego muru oraz eremów poniżej. Między nimi znajdowały się ogródki, którymi zajmowali się ojcowie. Dwóch mnichów pracowało przy grządkach, reszta przebywała w celach. Krays zapewne dalej zajmował się swymi artystycznymi projektami, a inni oddawali się Bogu lub zgłębiali Jego istotę.

Nagle z eremu wynurzył się wychudzony ojciec Michael Seither. Jego długą białą brodę widać było z daleka. Stał przez chwilę bez ruchu, obserwując niebo, po czym podniósł obie ręce. Zaczął machać jedną z nich, co wyglądało, jakby groził niebu – rzecz nie do pomyślenia dla każdego prawego człowieka, a co dopiero dla kartuza – następnie zakręcił się wokół własnej osi. Raz, drugi, kolejny. Najpierw powoli, potem coraz szybciej. Konrad pomyślał, że Seither się przewróci, ale nie. Ojciec postąpił kilka kroków w bok i znów rozpoczął obracanie. Robił to tak szybko, że za chwilę upadł na kolana, pozbierał się, zaplątał w swą szatę, znów upadł, pomachał ręką nie wiadomo do kogo i wczołgał się do eremu.

Konrad się zdumiał. Rozejrzał się, czy ktoś jeszcze widział to niecodzienne zachowanie starszego zakonnika. Dziarski Peter w dalszym ciągu z lubością formował z ziemi rządki, w których umieści nasiona porów, zakonnicy w ogródkach też niczego nie zauważyli.

Czy powinien zgłosić niecodzienne zachowanie przeorowi? Tylko dlaczego? Dziwność nie powinna być powodem wtykania nosa w cudze sprawy. Pomyślał, że może coś niedobrego dzieje się z głową ojca Michaela, ale nie czuł się na tyle zarozumiały, by formułować tak dosadne opinie. Będzie po prostu dalej obserwował wspólnotę, a tego zakonnika w szczególności.

Podniósł się z trawy i dołączył do siejącego pedantycznie nowe rośliny Petera. Co jakiś czas spoglądał w kierunku eremów. Starszy mnich nie wyszedł więcej na zewnątrz.

Dzwon kościoła dał znać, że nadszedł czas nieszporów. Dwaj mnisi, pracujący do tej pory w swych ogródkach, poszli pomodlić się w celi ku czci Najświętszej Marii Panny. W dalszej kolejności, tak jak nakazywała reguła, ojcowie udawali się do kościoła. Bracia w tym czasie wciąż musieli zajmować się pracą.

Peter podziękował wreszcie Macholi za pomoc i obaj odnieśli narzędzia pod domek ogrodnika. Konrad musiał wracać do kuchni. Po modlitwach należało wydać kolację, a zapomniał umyć naczynia. Zdążył to zrobić przed nadejściem kucharza Hermana, który kazał przynieść ser. Dzień wcześniej któryś z ratajów dostarczył go z folwarku, więc gomółki świeżego sera umieszczono w zimnych wnętrzach pod kuchnią.

Trzeba było jeszcze pokroić bochenki chleba, donieść wino z piwnic, zabrać dzbany z wodą, więc Konrad ponownie ruszył z wózkiem pełnym skromnego jedzenia do wielkiego krużganka. Mnichom należała się kolacja.

Rozdzieliwszy jedzenie, zakończył objazd. Powrócił do kuchni, gdzie nie zastał już Hermana, był za to brat Sebastian. Przysiadł się do niego bez słowa, by zjeść kolację. Ugryzł ser i usłyszał:

– Zaniosłem już braciom posiłek do cel nad kapitularzem*.

Konrad kiwnął głową bez słowa.

– Ja za to jem tutaj.

Znów się nie odezwał, przeżuwał chleb.

– Muszę cię pochwalić. Milczysz, jak przystało na adepta na kartuza.

Konradowi nie zależało na pochwałach. Tym bardziej z ust aroganckiego brata.

– Nie jestem adeptem, nie będę kartuzem.

Sebastian zdziwił się:

– Jak to?

– Otóż mam inne plany na życie.

– Tak nie możemy myśleć. – Brat wzniósł mentorsko palec. – Nie znamy planów Pana Naszego Najwyższego. Tylko On wie, co nas spotka, naszą rolą jest zawierzyć w Jego mądrość i miłosierdzie. Bóg wybierze dla nas…

– Musimy mało mówić – przerwał zniecierpliwiony Machola.

– Tak! Tak.

Denerwujący brat zamilkł. Wytrzymał kilka minut, w czasie których skończył swój posiłek, i podjął wątek:

– Musimy milczeć. Tak. To zasada podstawowa. Druga to wychwalać Pana i Matkę naszą przenajświętszą, opiekunkę naszego Raju. Teraz musimy odmówić kolejne modlitwy.

– Bracia świeccy, owszem. Ja jestem tylko skromnym pracownikiem. Jak piekarz Jerzy i piwowar Lorenz.

– Dobrze wiesz, że powinieneś – pouczał dalej zakonnik. – Wszak przeor przydzielił cię do nas. Masz celę obok samotni Daniela. No to już. – Ponaglił gestem. – Wkrótce kompleta. Idziemy.

Konrad nie chciał problemów. Niepotrzebne mu skargi Sebastiana do prokuratora, choćby bezsensowne. Przełknął ostatni kęs, popił rozwodnionym winem i udał się za mnichem.

W izdebce usiadł na łóżku. Wszyscy odmawiali modlitwy komplety, a Machola się zamyślił. Modlić się? Nie teraz. Spać? Później. Pójdzie do browaru.

*

Cichcem otworzył drzwi od celi, ruszył na dół, na dziedziniec między Środkową i Dolną Bramą. Już chciał wejść w tę pierwszą, za którą mieścił się dom pracowników, by porozmawiać z browarnikiem, gdy usłyszał kołatanie do tej drugiej.

Należało powiadomić ojca Hermana. Był w posiadaniu kluczy i to on strzegł bram zewnętrznych.

Konrad, wiedziony ciekawością, odchylił jednak najpierw okienko w drzwiach.

– Któż to? – zapytał po polsku.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Świątobliwi ojcowie! Jesteśmy pątnikami. Upraszamy o nocleg – mówił po niemiecku starszy mężczyzna w połatanym płaszczu i z dużym filcowym kapeluszem. Towarzyszyła mu kobieta w ciemnej, grubej spódnicy, poplamionym niebieskim kaftaniku oraz chustce takiego samego koloru na głowie.

– Zaczekajcie chwilę. – Przeszedł na niemiecki.

Przez furtę między domem prokuratora a refektarzem dostał się do wielkiego krużganka i zatrzymał się przed drzwiami drugiego eremu. Zapukał nieśmiało, bo zbliżała się pora snu. Kucharz Domu Wyższego otworzył z pytającym wyrazem twarzy.

– Przyszła para w poszukiwaniu noclegu.

– Kobieta tutaj? – zdziwił się Herman.

Wrócił do środka, zabrał pęk kluczy i poszli bez pośpiechu ku bramie. U celu kucharz spojrzał najpierw przez okienko na przybyszów.

– Szczęść Boże. Późną porą przybywacie, dobrzy ludzie.

Mężczyzna ściągnął kapelusz, pochylił pokornie łysiejącą głowę.

– Szczęść Boże! Niech będzie pochwalony. Biedni my, rzeczywiście, z żoną prosimy uniżenie o schronienie pod dachem.

– Nie wolno kobietom wchodzić do klasztoru.

– Nie wiedzieliśmy tego, ojcze. Ale gdzie ona spędzi noc? Pod gołym niebem tyle razy już spaliśmy. Starsza już. W niedoli całkiem zdrowie traci.

– W folwarku na pewno was przyjmą.

– Tak wiele słyszeliśmy o cudownym Raju Maryi, niech chociaż ja mam to szczęście być pośród tych cudownych murów.

Herman ocenił wygląd przybyłych, niewielki tobołek przywiązany na plecach mężczyzny, jego kostur, i z pewnym wahaniem zdecydował:

– Pan nasz nakazuje z miłością traktować bliźnich. Wejdź zatem, nieznajomy. Ale tylko ty. Ona musi spędzić noc w folwarku.

Można by się spodziewać, że mężczyzna odprowadzi żonę na miejsce noclegu i wróci, ale ten przytulił się nad wyraz czule do kobiety i powiedział coś do niej na pożegnanie, po czym małżonka odeszła.

Herman otworzył bramę, a pątnik wcisnął się szybko na teren klasztoru.

– Łaska Boska niech zawsze będzie z wami. – Ukłonił się służalczo. – Dziękuję serdecznie.

– Konradzie, zaprowadź najpierw naszego wędrowca do przeora – wydał dyspozycję zakonnik, po czym wrócił do swego eremu.

Konrad się zdziwił, bo przecież dom z izbami gościnnymi stał tuż obok bramy. Po co prowadzić przybysza do przeora i dodatkowo zakłócać o tej porze jego religijne odosobnienie? Widocznie Herman wiedział lepiej.

– Za mną proszę…

W małym krużganku wspięli się na schody i znaleźli przed drzwiami przeoratu. Młodzieniec zapukał. Ojciec Repf otworzył z pytającym spojrzeniem.

– Ojcze, wybacz… odwiedził nas… – Chciał przedstawić gościa, ale uświadomił sobie, że nie poznał jego nazwiska. Nie usłyszał nawet o celu jego wędrówki. To chyba wzbudziło podejrzenie Hermana, dlatego wolał, żeby przeor wybadał przybysza.

– Ubogi pątnik – wtrącił ten nerwowo i wszedł nieśmiało do izby. – Jestem Caspar Wetürnich. Prosiłem o nocleg, bom zmęczony. Niech będzie pochwalony!

– Szczęść Boże! Mamy wolne pokoje w domu gościnnym przy bramie. Tam będziesz mógł odpocząć.

– O, dzięki! O ojcze.

– Z jakich powodów odmówiono w folwarku gościny?

– Nie pytaliśmy…

– Tam spędzi noc żona Caspara – zabrał głos Machola.

– Żona? – spytał surowo przeor. – Przyszedłeś tu z żoną?

– Muszę biedaczce pomagać w chodzeniu. Nogi już starsze.

– Przecież wiadomo, że żadna kobieta nie może przestąpić progu tego klasztoru.

– Tak, ojcze. Zawsze mi towarzyszy i zapomnieliśmy.

– Dokąd razem zmierzacie?

– Do Częstochowy, Najświętszej Panience się pokłonić i prosić o łaskę.

– To jeszcze długa droga przed wami.

– Przeszliśmy już tak wiele – westchnął pątnik. – Byliśmy w sanktuarium maryjnym w Heilige Linde*, Dietrichswalde*, Swarzewie, dziś odwiedziliśmy Sianowo i zmierzamy na południe.

– Z wielkim upodobaniem odwiedzacie miejsca szczególnego kultu Matki Boskiej – zauważył przeor, który usiadł tymczasem za stołem i skrzyżował ręce na podołku. Kurze łapki w kącikach oczu świadczyły o skłonności zakonnika do dobrotliwego uśmiechu, jego kwadratowa żuchwa zaś znamionowała silną wolę.

– Wszystko przez moją chorobę. Proszę łaskawie spojrzeć, mam problem z poruszaniem prawą ręką, kostur pielgrzymi chwytam lewą, a tobołek na plecach pomaga wiązać mi żona. Do tego niedowidzę i mam okresy takiej słabości, że padam po prostu i nie mogę się z miejsca ruszyć. Wtedy musimy więcej czasu spędzać na odpoczynku niż w podróży. Najpierw byliśmy przerażeni taką karą boską, moja Ruth wypominała mi, że ani chybi za jakieś moje grzechy spadło na nas to nieszczęście, później jednak spotkała we śnie Najświętszą Panienkę, która obwieściła, że musimy się jej pokłonić. Więc pielgrzymujemy tak do sanktuariów maryjnych, licząc na przychylne wstawiennictwo Maryi Panny.

– Konradzie. – Mnich zwrócił się do stojącego w drzwiach szlachcica. – Zaprowadź szanownego Wetürnicha do jednego z pokoi gościnnych przy Dolnej Bramie. Pomóż, w czym trzeba. Daj też coś do zjedzenia.

Machola skłonił głowę, tłumiąc odruch sprzeciwu wobec traktowania go jak służącego. Pokora. Ma ćwiczyć pokorę.

W kuchni pomógł Casparowi ściągnąć z pleców tłumok i posadził go na ławie. Gdy był zajęty przygotowywaniem jadła, ciekawe oczy pątnika strzelały na prawo i lewo. Kiedy przybysz otrzymał jedzenie, uspokoił się i powoli przeżuwał chleb wraz z serem swoim wybrakowanym uzębieniem.

Wreszcie zaspokoił głód, oblizał usta, przetarł je bezceremonialnie rękawem, po czym zagaił:

– Waszmość pan w nowicjacie?

– Nie. Ja nie.

– Bo właśnie habitu nie widzę. To pomagasz waćpan?

– Tak.

– Ciężko tutaj?

– Zależy komu. Pracować trzeba, modlić się.

– O, modlitwa jest najważniejsza. To rozumiem. Kiedyś sam myślałem o wstąpieniu w szeregi zakonników. Co prawda nie kartuzów, bo do franciszkanów, ale moja baba… – Zawahał się i poprawił: – Jejmość pani skutecznie wybiła mi to z głowy. Posiadała takie wdzięki, że nawet święty by się nie oparł. He, he. Zaraz, co ja plotę? Przesadzam…

– A mimo to przyszedłeś z nią do klasztoru? – zdziwił się Konrad, oceniając wdzięki pani Wetürnichowej mniej przychylnie.

– Pokładałem nadzieję w litościwym sercu – powiedział markotnie Caspar. – Sądziłem, że chociaż przeor zrobi dla nas wyjątek. Życie mamy ciężkie, oboje chcieliśmy pomodlić się do Najświętszej Panienki w Raju. Jak już przeor mówił z takim zdecydowaniem, że kobietom nie wolno, to zabronione, to nawet nie prosiłem. No, ale modlitwa. Pomodlić się. Najlepiej przed głównym ołtarzem. Piękny ten ołtarz zapewne?

– Oczywiście. Z Matką Boską i Chrystusem na tronie między świętymi. Znajduje się jednak w części przeznaczonej dla ojców, ludzie świeccy nie mają do niego bezpośredniego dostępu.

– Szkoda, szkoda. I Matka Boska w ołtarzu. O to nam chodzi. Właśnie. Uzdrowi mnie Przenajświętsza Panienka. Relikwie tu są?… – Zawiesił głos zaciekawiony.

– Oczywiście. Świętego Maurycego i Świętego Brunona, założyciela kartuzów, inne również.

– To modły moje będą silne. Za takim wstawiennictwem Bóg na pewno okaże łaskę.

– Wspomnieliście, panie, że byliście w wielu sanktuariach maryjnych. Daleko podróżowaliście?

– Oj, daleko, daleko – odparł Caspar mało konkretnie.

– Na Zachodzie też? We Francji chociażby?

– Tak, tam też byliśmy.

– Z dotkliwymi chorobami przebyć taki szmat drogi? Musiało być ciężko.

– Było, ale Bóg nam sprzyjał.

– Chętnie posłuchałbym o dalekich krajach – wyraził zaciekawienie Konrad. – Tu nie ma zbyt wielu rozmówców – dopowiedział znacząco. – Jakie miasta widzieliście, odmienne zwyczaje?

– Opowiem – rzekł uspokajająco pątnik. – Obiecuję, a jakże, tylko teraz muszę odpocząć. Słońce już zachodzi. Zaprowadź mnie, panie, tam, gdzie trzeba. I ten pakunek trzeba wziąć. Ale nie mogę aż tak pana obciążać. Sam wezmę.

– Ja pomogę – zaoferował się Konrad życzliwie, chwytając tobołek i lampę oliwną.

Przemierzywszy dziedziniec, dotarli do niskiego domu gościnnego przy bramie. W odróżnieniu od stojącego obok młyna, który pełnił też funkcję spichlerza, budynek był niski. Goście otrzymywali izby na parterze, a na strychu przechowywano sprzęty gospodarcze, które nie zmieściły się w innych składzikach kartuzji. Drzwi były otwarte, bo nikt tu obecnie nie przebywał, zatem Konrad wybrał dla pielgrzyma jeden z pokoi od północnej strony.

– Zamiast na podwórzec będzie widok na jezioro – pochwalił miejsce, stawiając na stole latarenkę.

– Dziękuję. Dziękuję najmocniej. Choć mógłbym i od dziedzińca. Położę się wkrótce, by odpocząć, a pomodlę się jutro. Teraz nie chcę nikomu przeszkadzać. Nie wiem w ogóle, czy zasnę ze zmęczenia.

– To spokojnej nocy, pątniku Casparze.

– Z Bogiem.

*

Zgasił świecę i wyciągnął się na łóżku. Chciał zasnąć.

Myśli krążyły wokół następnego dnia. Jutro nie będzie miał może tyle pracy w kuchni, bo w piątki, tak samo jak w poniedziałki i środy, mnisi jedli tylko jeden posiłek. Znając ojca Bolmana, z pewnością nie pozwoli podopiecznemu się nudzić, wynajdzie mu jakieś zajęcie, a Sebastian zadba o rozwój duchowy. Jeszcze tyle miesięcy, zafrasował się. Tyle czasu na pewno nie zobaczy Luizy. Co teraz robi ukochana? Z kim spędza dnie? Może pan Christian Feldsted już rai jej kandydata na męża? Albo trzyma ją ukrytą przed światem?

Obracał się co jakiś czas na twardym sienniku, szukając wygodniejszego ułożenia ciała. Sen nie nadchodził. Pewnie dlatego, że zdrzemnął się po południu. Intrygujący ten dzisiejszy pielgrzym. Do klasztoru niekiedy przybywali goście. Byli dwaj kupcy z Gdańska, jeden szlachcic spod Torunia, który chciał odpocząć dwa dni w ciszy i skupieniu, ale żaden z nich nie był na zachodzie Europy. Konrad lubił słuchać opowieści o świecie. Kupcy przechwalali się swymi zagranicznych kontaktami, szlachcic wspominał konflikty z sąsiadem. Ciekawe: co interesującego miałby do powiedzenia pielgrzym Caspar?

Nadal nie mógł zasnąć. Usiadł i zwrócił twarz ku oknu. Księżyc świecił na tyle jasno, że do celi wpadała plama światła. Pociemniała, gdy nadciągnęły chmury. Spojrzał w dół, na tonący w mroku wirydarz. Na krużganek za nim. Zaraz. Jakiś blask w korytarzu. Ktoś przechodził od strony kościoła i kierował się do refektarza. Chwiejne światło kaganka zakręciło. Było koło klasztornej jadalni i poruszało się dalej. Coraz bliżej. Za moment ten człowiek znajdzie się w korytarzu przy kaplicy braci. Albo wejdzie na górę!

Konrad szybko wzuł buty, wciągnął kaftan, zgarnął z pulpitu czapkę i opuścił bez hałasu celę. Niedawno naoliwił zawiasy, bo brat Sebastian ciągle skarżył się na skrzypienie. Twierdził, że jakoby przeszkadza mu to w modlitwie. Teraz, spoglądając uważnie na korytarzyk prowadzący do schodów, Konrad dziękował w duchu męczącemu bratu.

Wciąż było ciemno. Nikt nie wszedł na piętro, zatem Machola zdecydował się sprawdzić, kto przemierza krużganek w porze nocnego odpoczynku. Zamiast jak wszyscy spać albo chociażby leżeć w oczekiwaniu na sen, jak Konrad, ktoś wędrował po klasztorze. Gdyby to przeor, prokurator czy kucharz, nie byłoby to może aż tak dziwne. Oni mogli mieć jakieś sprawy na głowie, a nie mieli obowiązku zawsze przebywać w celach. Tylko do tej pory jeszcze nic podobnego się nie zdarzyło. Przynajmniej tego nie zauważył.

Wysunął się ostrożnie z klatki schodowej. Nocny przechodzień zniknął we wnętrzu kościoła. A może to pielgrzym? Niby taki bywały, a próbował wejść z żoną do klasztoru. Wypytywał o relikwie. I teraz Anzelm znów zapomniał pozamykać drzwi. Jeśli Konrad doniesie przeorowi, to nie będzie zakrystianowi przyjemnie.

Przyspieszył kroku, by dopaść zagadkową postać, ale ta już przechodziła przez lektorium. Zawahał się. Przed nim część kościoła przeznaczona dla ojców. Może nieznany wędrowiec chce się pomodlić? A co, jeśli ten ktoś ukradnie coś lub zniszczy? Konrad pobiegł przez ciemny chór braci i zagłębił się w przejście.

W chórze ojców nikogo. Światło niknęło po lewej.

Co jest? Znowu do krużganka?

Gdy wbiegł w korytarz, zobaczył białą szatę i kaptur. A więc to któryś z ojców, Konrad potarł ręką czoło ze zdenerwowania. On tu biega w popłochu, a któryś z zakonników przechadza się krużgankiem. Nic złego się nie dzieje. Tylko po co się przechadza? Młodzieniec postanowił trzymać się na dystans i obserwować. Nie przeszkadzać, ale dowiedzieć się, który to mnich.

Utrzymywał równą odległość od wędrującego. Po posturze nie zorientował się, kim był. Niewysoki, a zatem mógł to być Teofil Biskupski z Rudnik albo Heinrich Luckner. Machola wychylił się zza kolejnego zakrętu. Czyżby widział brodę? Taką siwą miał tylko Michael.

Mnich ponownie obszedł cały krużganek. Konrad nie mógł odgadnąć, za kim tak chodzi, więc się zatrzymał. W tej sytuacji, jeśli mnich będzie kontynuować spacer, w końcu się spotkają.

Stanął przy jednym z otworów okiennych naprzeciw własnej celi. I czekał.

Światło kaganka przesuwało się, tak jak przewidział. Zniknęło w kościele. Jeszcze chwila i dowie się, kto zamiast spać, chodzi sobie niefrasobliwie między zabudowaniami.

Z drzwi kościoła wyszedł drobny mnich. Miał bujną siwą brodę. Oczywiście, ojciec Michael. Skierował wzrok na kaganek, zaraz potem na korytarz. Zauważył Konrada. Zawahał się, jakby ocknął, ale ruszył przed siebie.

– Laudetur Jesus Christus* – rzekł cicho, mijając Macholę.

– Niech będzie pochwalony, ojcze.

Mnich poszedł dalej. W miejscu, gdzie mały krużganek zakręcał do refektarza, ojciec Michael skręcił w drugą stronę. Tam zaczynał się wielki krużganek. Konrad nie został w miejscu, tylko poszedł za mnichem. Po dzisiejszym widowisku w ogrodzie był żywo zainteresowany, czy zakonnik dalej będzie krążył, czy uda się już do swego eremu.

Szli powoli. Michael minął jeden zakręt, a Konrad w mroku za nim. Następny zakręt i przemierzali korytarz równoległy do kanału i muru za eremami. Wśród zabudowań folwarcznych panował spokój. Zakręcili ponownie. Konrad widział Michaela przechodzącego najpierw obok niezamieszkałego eremu, potem koło pustelni Erazma. Przy kolejnej samotni zakonnik się zatrzymał. Należała do niego. Otworzył drzwi i wszedł.

Konrad wzruszył ramionami. Widocznie ojciec Michael potrzebował trochę ruchu albo rzeczywiście coś niedobrego dzieje się z jego głową.

Trzeba wracać. Teraz prawdopodobnie znowu nie zaśnie.

Przypomniał sobie, że pielgrzym Caspar obiecał rozmowę. Może też jeszcze nie śpi? Zresztą głupio zrobiło się Macholi, gdy pomyślał o podejrzeniach względem pątnika. A skoro już wyszedł z celi…

Opuścił krużganek i skierował się do domu gościnnego. Wszędzie ciemno, żadnych świateł, przybysz chyba już smacznie spał. Wolał się jednak przekonać. Zajrzy tylko, no, może zapuka na tyle delikatnie, by nie budzić. A jeśli nie będzie spał, to porozmawiają.

W korytarzu budynku, gdzie było jeszcze ciemniej niż na zewnątrz, odczekał chwilę, by oswoić oczy. Coś było nie tak. W głębi widział jasny prześwit. Wytężył wzrok. Drzwi do izby pielgrzyma były otwarte.

Zajrzał do niej z niepokojem. Na łóżku leżał nieruchomo jakiś kształt. Odetchnął, bo Caspar niechybnie zapomniał zamknąć. Mimo wszystko dziwne. Może nagle zasłabł, tak jak wspominał o tym wcześniej? Młodzieniec podszedł z wahaniem, by sprawdzić lub udzielić pomocy.

Na łóżku nikogo nie było. To tylko sprytnie ułożona pierzyna. Ktokolwiek tak zrobił, uczynił to celowo.

Konrad się zdziwił. Trzeba powiadomić przeora. Ale najpierw zajrzy do sąsiednich pokoi. Puste.

Wypatrując pielgrzyma, wyszedł ostrożnie na zewnątrz. Dziedziniec trwał w uśpieniu. Wstąpił w otwartą furtę małego krużganka obok kuchni i chciał ją właśnie minąć, gdy usłyszał stamtąd brzęk. Zatrzymał się, nasłuchując. Dźwięk się powtórzył.

Wkroczył bez wahania. Bardziej wyczuł, niż zobaczył, że ktoś naciera na niego gwałtownie, więc się uchylił. Otrzymał uderzenie. Miało trafić w głowę, ale tylko ją musnęło. Za to mięśnie lewego ramienia i bark łupnęły bólem. Zakręcił się i zobaczył wykrzywione oblicze Caspara, który jeszcze raz zamierzył się na niego kosturem. Prawą ręką władał nadzwyczaj dobrze.

Konrad chwycił stojący na stole gliniany półmisek i bez zbędnych ceregieli roztrzaskał go na policzku pątnika. Ten zachwiał się i cofnął, ledwo ustając na nogach. Młodzieniec kopnął w nie. Agresor stracił równowagę i gruchnął na podłogę. Kij potoczył się po posadzce.

– Co cię napadło? – wycedził Konrad, masując ramię. – Zresztą wyjaśnisz to przeorowi. Wstawaj!

Pielgrzym zbierał się na nogi ze sporym trudem, jęcząc:

– Na rany Chrystusa! Ojoj… Boże przenajświętszy. Au!

Wciąż rozzłoszczony, młody szlachcic szarpnął bezwzględnie za płaszcz Caspara. Usłyszał trzask, jakieś szwy puściły.

– Już, panie, już, waćpanie, ja przepraszam – mówił Wetürnich.

– No i dobrze. Gadać będziesz z kim innym.

– Pomyliłem się w ciemnościach. Ja niedowidzę. Myślałem, że to jakiś bandyta, złodziej się zakradł.

– Ja tak samo!

– Panie, nie szarp, proszę – załkał fałszywie pątnik. – Moja choroba. Porozmawiajmy. Pomyliłem się.

– Tak się pomyliłeś, że chciałeś spać w kuchni? A te zgromadzone na stole naczynia? – Wskazał na blat. – Przestań kłamać i na górę. Już!

Na schodach pielgrzym wykonał jeszcze energiczną próbę wyrwania się Konradowi, który skomentował złośliwie:

– Teraz ty się nie szarp.

Przeor stał rozbudzony w drzwiach.

– Co tu się dzieje? Konradzie?

– Już mówimy, już. No, nie wyrywaj się, pobożny człowieku.

Młodzieniec wprowadził Caspara i wyjaśnił:

– Przed chwilą oberwałem kosturem od tego tu Wetürnicha. Wszedłem do kuchni, bo usłyszałem hałas.

– Głodny byłem, ojcze – dopowiedział pielgrzym.

– Nic nie rozumiem – skomentował przeor. Na okrągłej twarzy widać było konsternację.

– Bo to było tak… – mówił Konrad. – Poszedłem do domu gościnnego, by porozmawiać jeszcze przed snem, a tam na łóżku pusto. To znaczy pierzyna ułożona na kształt człowieka, a człowieka, do którego przyszedłem, nie ma. A potem jak mówiłem. Kuchnia, atak, obrona i jesteśmy tutaj.

– Wędrujecie teraz, po nocy, po klasztorze? – zapytał zaskoczony ojciec Repf.

– Ja chciałem zanieść błagania do Matki Boskiej o zdrowie – rzekł smutno Caspar. – To Raj Maryi. A w kościele piękny ołtarz.

– Modlić się można wszędzie. Zresztą byłeś w kuchni.

– Gromadził tam posrebrzane naczynia, które mamy na wyjątkowe okazje – tłumaczył Machola. – Składał je w jednym miejscu, a potem, jak się domyślam, jeszcze do kościoła chciał iść kraść. Sam przyznał. Ten pielgrzym coś podejrzany. A jeśli nie podejrzany, to z pewnością bardzo dziwny. – O dziwności zachowania ojca Michaela na razie nie wspominał.

– To pomyłka – tłumaczył trochę bezradnie pątnik. – Zgłodniałem. Pomyłka.

Przeor obszedł stół i usiadł. Zawsze uważał, że przy rozsądzaniu sporów potrafił przeniknąć motywacje ludzi, wczuć się w ich sytuację, zrozumieć, co myślą. Nieskromnie sądził, że umie czytać w ludzkich charakterach jak w otwartych księgach, dlatego nieraz zaczynał wypowiedź od „pewnie”. Tak jak teraz.

– Pewnie uważasz, że trafiłeś na naiwnych ludzi, prawda? Takich, których łatwo będzie ograbić. Wstydź się!

Caspar Wetürnich chciał zaprotestować, ale zakonnik nie dał mu dojść do słowa.

– Nie oponuj teraz. Powinieneś się cieszyć! Tak. Pewnie, że tak! Ciesz się, że nie każę cię pod sąd dać! Wtedy na pewno by cię powiesili, a gdyby wyszło na jaw, że chciałeś okraść świątynię, skończyłbyś na stosie.

– Nigdy nie popełniłbym nic tak zdrożnego. Ojcze!

– Tego nie wiemy, ale o ludziach świadczą ich czyny, nie słowa! A ty, Casparze Wetürnichu, myszkowałeś wokół w jakichś niecnych celach. Nie ma tu dla ciebie miejsca. Za chwilę opuścisz klasztor i nie pokazuj się tu więcej.

– Ojcze przeorze, to może choć tę noc spędzę pod dachem? – Niedoszły złodziej próbował bezczelnie pertraktować.

– Nie ma mowy! Nie doceniłeś naszej dobroci, to idź stąd.

– Nieprawdą jest, co o mnie mówił ten młody pan! – Kłamliwy pątnik wskazał palcem na Konrada.

– Przynosisz hańbę tym, którzy szczerze szukają Pana Naszego! Wszystkim, którzy pielgrzymują i zanoszą swe błagania przed Jego oblicze.

– Takie ostre słowa – obruszył się Caspar.

Dobrotliwy zazwyczaj przeor obrzucił dziada złym spojrzeniem i podsumował:

– Dość! Wynoś się! Nieważne, noc czy dzień! Idź stąd! Konradzie, bądź tak dobry i dopilnuj, by ten niewdzięcznik opuścił za chwilę mury klasztoru.

– Ma uniknąć kary? Przecież mnie uderzył! A gdyby celniej trafił w głowę, tak jak chciał, to kto wie, czy teraz byśmy rozmawiali.

– Łaski – wystękał Caspar.

– Słusznie. Łaska Boska ci będzie potrzebna pośród ciemnej nocy – skwitował przeor. – Chociaż drogi tu zazwyczaj bezpieczne. Wilków też mało. Konradzie, tak jak prosiłem…

– Oczywiście.

Młodzieniec i trzymany przez niego za ramię pątnik wrócili do domu gościnnego, skąd Konrad zabrał jego tobołek. Ktoś musiał poinformować ojca Hermana, bo stał już z latarnią obok otwartej bramy. Zerknął niechętnie na prowadzonego Wetürnicha i powiedział:

– Nie zabawiłeś tu zbyt długo. Niedawno wpuściłem, a teraz wypuszczam.

– Taka rola furtiana – skomentował bezczelnie pątnik.

Herman spojrzał surowo, a Konrad wcisnął w ręce wychodzącego węzełek.

– Tu masz swoje śmieci. A teraz żegnam. – Wypchnął go silnie za bramę.

Herman spojrzał karcąco spod kaptura na szlachcica.

– Widziałem. Nie musiałeś tego robić.

– Wiem, że nie musiałem, ale musiałem… – zaczął bezsensowne wyjaśnienia, masując ramię. – Uderzył mnie. Mnie! – Chciał mówić dalej, ale skruszony wydusił tylko: – No, jakoś tak…

Rzeczywiście, może potraktował starszego mężczyznę nazbyt ostro. Nieładnie się nad kimś znęcać. Trzeba wybaczać. Tylko że ten łotr go zaatakował! Uderzył bez powodu. I na pewno chciał kraść. Konrad analizował wydarzenia, rozmyślał jeszcze długo w noc, aż do chwili, gdy zaczęto bić w dzwon na jutrznię. Mnisi udali się do kościoła, a on w końcu zasnął.

*

Kolejny dzień, kolejna msza poranna dla wszystkich mieszkańców klasztoru. Tym razem celebrował ojciec Bolman. Miał niższy głos od przeora, może bardziej interesujący z muzycznego punktu widzenia, ale dla Konrada msza święta i tak była równie mało zajmująca co wczoraj i przedwczoraj. Wyśpiewywane lub recytowane łacińskie frazy zwyczajnie go nużyły. Musiał jedynie dotrwać do końca ceremonii.

– Deo gratias.

Słowa przebiły się do jego świadomości. Wreszcie koniec.

Mnisi zaczęli się rozchodzić. Konrad z ulgą opuszczał świątynię. Wszyscy szli kontynuować modły, a on dokąd? Postanowił znów zajrzeć do biblioteki, bo pamiętał słowa ojca: „Czytaj i się ucz!”. Tak właśnie zrobi.

Ktoś nastąpił mu na piętę. Jego rozkojarzenie spowodowało, że mimo niespiesznego tempa mnich za nim nie zdążył się zatrzymać i prawie na niego wpadł. Machola obejrzał się zaciekawiony, kto to. No jasne! Nadgorliwy brat Sebastian.

Kiwnęli do siebie głowami przepraszająco. Konrad już chciał wchodzić na górę do librarii, gdy zdał sobie sprawę, że przed chwilą ujrzał kogoś, kogo o tej porze w klasztorze nie widywał. Przed kuchnią, nieopodal schodów prowadzących do cel braci i siedziby przeora, zobaczył Marcelego. Czego tu szukał ten ordynus?

Konrad zrezygnował z czytania, wolał zaspokoić ciekawość. Poszedł za odzianymi w brązowe szaty braćmi świeckimi, z tą tylko różnicą, że tam, gdzie oni na piętrze zmierzali do swych izdebek, szlachcic skręcił ku celi przeora. Była zamknięta, ale gdy przyłożyło się ucho do drzwi, dało się usłyszeć głosy.

– …zaglądała do chat i proponowała wstawiennictwo w modlitwach do Przenajświętszej Panienki – mówił Marcel.

– Potrzebne naszym ludziom wstawiennictwo nieznanej kobiety? – zdziwił się zakonnik.

– Twierdziła, że wędruje z mężem po miejscach kultu Matki Boskiej. Trochę opowiadała, jak to kiedyś była z mężem w Ziemi Świętej, w Nazaret. Skarżyła się nawet na palestyńskie upały i susze, a na dowód pokazała kamień z góry Tabor. Oświadczyła, że zbiera zapomogi na kolejne pielgrzymki, a potem rozpoczęła sprzedaż relikwii. Włos Matki Boskiej, paznokieć, strzęp Jej sukni. Nawet mało sobie za nie liczyła. Za takie godne czci przedmioty… Jak ktoś tłumaczył, że nie ma grosza, to potrafiła zadowolić się szelągami, a nawet denarami. Zakupiono w ten sposób kilka wiórów z ławy Świętego Józefa. No i te rzeczy, o których mówiłem. Jeden to dał jaja i ser.

– Nasze wyroby? – Ojciec Repf znów okazał zdziwienie. – Dopiero teraz mi o tym wszystkim mówisz? Pewnie ciebie też ta kobieta zwiodła na manowce, co?

– Nie, ojcze, wcale nie. Ja tylko obserwowałem… Ale jak zwiedział się o wszystkim zarządca, to kazał do was iść poin… poinformować, tak powiedział. Teraz tak sobie myślę: skoro wzbudziła podejrzenia, to może nie święta ona, ale wiedźma jakaś?

Ktoś otworzył drzwi jednej z cel. Konrad usłyszał zbliżające się za plecami kroki. Nie zamierzał dać się przyłapać na podsłuchiwaniu przeora, więc wyprostował się gwałtownie i z braku pomysłu stanął pod ścianą i zaczął ją gładzić.

– O! Tu właśnie trzeba trochę zaszpachlować. Jakaś zagadkowa rysa… – mówił do siebie.

Mnich pozdrowił go skinieniem głowy i zszedł na dół. To Zenon, nadpobudliwy ruchowo brat zajmujący się rzemieślnictwem oraz stolarką. Fachowa dbałość o zwartość murów na pewno go nie zdziwiła, uspokoił się Machola.

Znów przystawił ucho do drzwi. Akurat usłyszał:

– To sprowadź do mnie Konrada.

Nie czekał dłużej, tylko zeskoczył kilka stopni i szurając, udał, że zmierza dopiero na górę. Zza drzwi wyłoniła się smętna sylwetka Marcela.

– Właśnie miałem cię wołać. – Chudopachołek patrzył na niego podejrzliwie.

– Tu panuje spokój i cisza. Wołać to możesz sobie swoje bydlęta w zagrodzie – przyciął Konrad i wstąpił do siedziby przeora. – Niech będzie pochwalony, ojcze. Prosiłeś mnie?

– Marcel mówi, że wypędzony przez nas niegodziwy pielgrzym nie odszedł daleko, tylko trafił pod dach folwarku. Spędził tam resztę nocy z żoną, a ona mami teraz ludzi jakimiś oszukańczymi relikwiami. Słyszał to kto, by lada jaki pielgrzym nosił ze sobą tak wielką liczbę świętości? Niemożliwe. Dobrze, że czujny zarządca nas poinformował. Pójdziesz razem z Marcelem i zadbacie o to, by ta nieuczciwa dwójka wyniosła się czym prędzej.

– Tak jest, ojcze.

Skłoniwszy głowy, wyszli.

– To teraz do ojca Hermana, po klucze – zarządził Konrad.

– Nie ma takiej potrzeby. Nie zamknął za mną bramy, bo wiedział, że będę wracał.

W istocie, opuścili klasztor bez kłopotu. Pierwsze kroki skierowali do folwarku. Po drodze rataj marudził ze złością pod nosem:

– To zdaje się nas oszukali. Ale mnie nie. Ja nie dałem się nabrać, ale inni tak. Damy im za to popalić.

Załomotali obaj w drzwi domostwa zarządcy.

– Już otwieram! – dobiegło z wnętrza. – Co się dzieje? – Grabowski spojrzał chłodno. – A, to ty, Marcel. I co na to wszystko nasz przeor?

– Przegonić! Mamy przegonić tę fałszywą parę.

– Tak myślałem. – Zarządca sięgnął do wnętrza po czapkę i nakrył nią swą dużą głowę. – Tu ich nie ma. Idziemy do zagród.

Pół godziny stracili na obchodzeniu chałup i wypytywaniu mieszkańców o oszustów, ale ich nie znaleźli. Nawet nie wiadomo było, dokąd się udali. Pozostała po nich kupa bezwartościowych szczątków typu włosy, paznokcie i drzazgi. Marcel się zdenerwował, a Konrad nie przegapił okazji, by dodatkowo zepsuć rówieśnikowi humor:

– Może nie umknęliby, gdybyś szybciej trafił do przeora. Masz kłopoty z nogami?

– Akurat! – Zaperzony parobek jeszcze mocniej wyeksponował górne zęby. – Gońmy ich, to sprawdzimy, kto szybszy.

– Nie ma mowy. Przeor o tym nie wspominał. Swoją drogą bezczelna dwójka pielgrzymów nam się trafiła.

– Spójrz tam. – Marcel szturchnął go impertynencko. – Jakiś człowiek przy klasztornej bramie. Dziwnie wygląda.

Przed furtą stał bosy, siwowłosy mężczyzna w długiej, poszarpanej koszuli i w podartych resztkach spodni. Żalił się głośno:

– O, ja nieszczęsny. Łotry! Pozbawili mnie szat i przytomności. Co za ludzie teraz na gościńcach. Niech ja ich jeszcze gdzieś spotkam! Nawet kostur mi ukradli.

Marcel ciekaw był dalszych wydarzeń, ale mimo protestów Konrad odesłał go do folwarku, a sam poprowadził mężczyznę do przeora.

Ojciec Repf w skupieniu wysłuchał nieskładnej opowieści. W końcu osądził:

– Chyba nie opowiedziałeś nam wszystkiego, prawda, dobry pątniku? Poznałeś ich wczoraj, rozumiem, szliście razem czas jakiś, pod wieczór rozłożyliście się obozem, to jest zrozumiałe, ale potem dałeś się zaskoczyć? Po tylu latach wędrówek? I nie podejrzewałeś złych zamiarów?

– Ojcze. Przecież nic nie zrobiłem. A ona, Ruth, była bardzo miła.

– Pewnie gdybyś się tak nie zapatrzył w kobietę, to nie dałbyś się zaskoczyć.

– To prawda, głowę mam siwą, ale wyobraźnię wciąż żywą. Szepnęła, że chce porzucić swego towarzysza. Rozmarzyłem się. Mężczyzna odszedł na stronę, a ona zaczęła mnie bawić rozmową. Wtedy oberwałem w głowę, o, właśnie tu. – Wskazał na krwawy siniak na potylicy. – I oprzytomniałem dopiero nad ranem.

– Tymczasem oni pojawili się tutaj i podali się za pielgrzymów. Pewnie przechwalałeś się, gdzie ostatnio bywałeś?

– Tak.

– Czyli w sanktuarium maryjnym w Heilige Linde, Dietrichswalde, Swarzewie i Sianowie.

– Tak.

– Więc dobrze zapamiętali twoją opowieść. Opiszę ten przypadek i rozgłoszę, by ludzie mieli się na baczności przed oszustami, bo zdążyli już gdzieś zbiec, a teraz…

– Tylko bez szczegółów, ojcze, bardzo proszę – wyjęczał błagalnie pechowy pielgrzym.

– Ma się rozumieć! Konradzie, bądź tak dobry i zaprowadź pana Zeltowicza do brata Adriana, golarza. Niech zaopiekuje się pątnikiem, da jakieś odzienie, może opatrzy głowę, jak będzie trzeba, zaprowadzi do domu gościnnego, a ty wróć tutaj.

– Tak zrobię.

– Bardzo dziękuję! – wyraził wdzięczność pan Zeltowicz, wychodząc. – Z całego serca dziękuję.

Młodzieniec nie musiał długo szukać brata Adriana, bo ten przebywał w swej celi, więc przedstawił mu pątnika, powtórzył polecenie i wrócił. Ojciec Repf zapytał:

– Dobrze ci tutaj u nas?

– Nie mogę narzekać.

– Któż zabrania? Możesz być szczery.

– Daję radę, ojcze.

– To dobrze. Niełatwo tak od razu wyrzec się świata. Dlatego posłuchaj… Zarządzanie sprawami klasztornymi to trudna sprawa. Nieraz trzeba zajmować się kwestiami, które znacznie odbiegają od tych, do jakich jesteśmy tutaj powołani. Wiadomo, że klasztor jest w posiadaniu terenów, które dostarczają nam pożywienie i pieniądze. A wtedy z czynszu przeznaczamy pewne sumy na remonty, wystrój świątyni lub chociażby możemy za to powiększyć nasz księgozbiór. Nieraz jednak trzeba zmagać się z ludzką nieuczciwością. Wiele wsi dzierżawimy, aby ziemia nie leżała odłogiem i aby ludzie, tak jak i my, mogli cieszyć się jej plonami. Jedna z takich osad, Czaple, została oddana w arendę Aleksandrowi Goldschmidtowi. Było to w tysiąc sześćset czternastym roku. Przez dwa lata wywiązywał się z umowy, płacił dzierżawę, sprowadził nawet kolonistów, których wieś nazwano Nowymi Czaplami. Nie będę ci tu teraz przytaczał wszystkich szczegółów, powiem jedynie, że przybysze otrzymali zwolnienie z czynszu na lat dziewięć. Goldschmidt tak się rozzuchwalił, iż uznał, że zwolnienie z opłat dotyczy również jego. W każdym razie dwanaście lat już siedzi na majątku, las pustoszy, zaniedbuje budynki, a dzierżawy nie płaci.

– Ojcze przeorze. Przecież to jak nic sprawa sądowa.

– Otóż to. Jak na razie w sądzie nam się nie wiodło. Z powodu wakatu na stanowisku sędziego mirachowskiego sąd w powiecie nie działał. Nie było roków ani w Kościerzynie, ani w Strzepczu. Dlatego złożyliśmy pozew do sądu ziemskiego w Tczewie. I tam jakimś cudem, ekhm, tak się jakoś stało, że Goldschmidt uzyskał dylację*. Nasz wójt, opiekun dóbr klasztornych, polecił swego znajomego palestranta z Gdańska, który z racji posiadanych przymiotów mógłby pomóc nam w dojściu do sprawiedliwości. Skoro dzierżawca tak usilnie protestował, że sądzi go niewłaściwy sąd ziemski, to czas zabrać się do tego z większym zaangażowaniem. Niech sprawę osądzi wojewoda!

– Rozumiem. Mamy napisać pozew do wojewody?

– I tak, i nie. Pozew trzeba napisać, owszem, ale napisze go ów wykwalifikowany adwokat. Ty będziesz pomocny w inny sposób. Udowodniłeś, że jesteś czujny i spostrzegawczy. Kto wie, czy nie uchroniłeś kościoła przed świętokradztwem. Dlatego chyba dobrze zrobię, gdy zabiorę cię z sobą do Gdańska.

– Przeorze, a mój ojciec? – zafrasował się Konrad. – Przecież postawił mi warunki! Do Gdańska jechać to nie to samo, co wyjść do folwarku.

– Wiem! Pamiętam. Jednak to ja decyduję o sprawach klasztoru. Ruszamy dzisiaj!

* W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Przystąpię do ołtarza Bożego.

* Preceptor – nauczyciel.

* Niech was błogosławi Bóg Wszechmogący, Ojciec i Syn, i Duch Święty.

* Bogu niech będą dzięki.

* Wirydarz – ogród wewnątrz zabudowań klasztornych.

* Szczęść Boże.

* Dzień dobry.

* No tak! Szczęść Boże.

* Refektarz – sala pełniąca funkcję jadalni.

* Kapitularz – sala zebrań wspólnoty zakonników.

* Heilige Linde – Święta Lipka.

* Dietrichswalde – Gietrzwałd.

* Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.

* Dylacja – odroczenie.