Szablą i rapierem - Mariusz W. Kliszewski - ebook

Szablą i rapierem ebook

Mariusz W. Kliszewski

0,0

Opis

Fascynująca podróż przez XVII-wieczne Pomorze śladem wielkich bitew i zaginionego skarbu

Trwa fatalny dla Prus Królewskich rok 1626. Dziedzictwo Konrada Macholi zostaje obrócone w perzynę przez szwedzkiego najeźdźcę, przez co młody szlachcic musi szukać szczęścia poza rodzinnym majątkiem. Tymczasem z klasztoru kartuskiego ginie w niewyjaśnionych okolicznościach przechowywana od lat tajemna receptura eliksiru długowieczności.

Machola, przyjaźniący się z przeorem, decyduje się wspomóc zakonników i ruszyć z misją odnalezienia drogocennego manuskryptu. Młodzieniec liczy, że nagroda pozwoli mu rozpocząć nowe, dostatnie życie. Wszak czeka na niego Luiza, jego ukochana, nosząca pod sercem ich potomka. Wrogo nastawiony do ożenku ojciec dziewczyny zgodzi się nań tylko wtedy, gdy Konrad będzie dysponował odpowiednim majątkiem. Po sporządzeniu listy podejrzanych, młody szlachcic rozpoczyna wędrówkę, która zaprowadzi go do odległych, nieznanych mu dotąd miejsc i zmusi do stoczenia wielu niebezpiecznych walk…

– Tak – potwierdził ojciec Repf. – Elixir vitae. Eliksir życia. Formuła jest na tyle skomplikowana, że szukano pomocy w jej zastosowaniu. Jako że nasz ogrodnik pochodzi spod Dijon i wcześniej przebywał w paryskim klasztorze, to był znany tamtejszej wspólnocie ze swej botanicznej wiedzy i wielkich umiejętności w obchodzeniu się z roślinami. Zdecydowano się więc przysłać manuskrypt tutaj. Musisz też wiedzieć, że kiedyś brat Peter zajmował się także aptekarstwem. Razem z naszym kronikarzem ojcem Jerzym Melchiorem z Ornety badali tekst, by …
– Udało się…? – wyrwało się znów Konradowi i zanim jeszcze wypowiedział całe pytanie, zrozumiał jego niedorzeczność. Kartuzi Raju Maryi nie wytwarzali żadnego likieru.
– Skądże. Brat Peter mówił, że jest na najlepszej drodze do ukończenia zadania i zabierał się do destylacji. Jednak wkrótce nadeszła wojna i musiał przerwać pracę. Przewieźliśmy do Gdańska wszystkie wartościowe dokumenty i myślałem, że przepis na likier też, ale tutaj go nie ma.


Mariusz W. Kliszewski
Magister historii oraz zarządzania i marketingu. Wieloletni, gdański nauczyciel historii, współautor materiałów dydaktycznych z historii dla nauczycieli i uczniów na poziomie szkoły podstawowej, gimnazjum i liceum ogólnokształcącego. W roku 2018 zwyciężył w Konkursie Literacko-Edukacyjnym „40 Pokoleń”, zorganizowanym przez Muzeum Historii Polski w Warszawie, dzięki pracy Polskie ziemie w kategorii „Jak kształtowały się granice Polski?”. Jak dotąd opublikował dwie powieści: „Bez rozgrzeszenia” (2019), „Dobry od listopada” (2021) oraz wspomnianą wyżej pracę „Polskie ziemie” (2022).

„Szablą i rapierem” to bezpośrednia kontynuacja wydarzeń znanych z debiutanckiej książki i zarazem powieść zamykająca dylogię kartuską o przygodach Konrada Macholi, której akcja dzieje się w Prusach Królewskich.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 511

Rok wydania: 2022

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Pamięci mych bliskich, którzy odeszli…

A - Kościół pw. Wniebowzięcia NMP, B - Eremy, C - Refektarz, D - Kuchnia, E - Pokoje gościnne, F - Słodownia, G - Młyn, H - Piekarnia, I - Browar, K- Wozownia i stajnia, L - Budynek rybny, M - Brama Górna, N - Kaplica poświęcona w 1653 r., O - Ogród zewnętrzny, P - Jeziora, Q - Kościół św. Katarzyny, R - Folwark, S - Gorzelnia, T - Biblioteka, V - Przeorat, X - Spichlerz, Y - Stawy rybne, Z - Studnia

Puck i okolice w I połowie XVII w.

Sectio prima

Młodzieniec zacisnął zęby z żałości.

– Sam widzisz. – Twardy zazwyczaj Szczepan Machola, jego ojciec, pokiwał smutno głową. Zsiadł ociężale z wierzchowca i wbił wzrok w to, co zostało z należącej do niego osady Wyrzchowo. – Co za łotry! – wydusił spod wąsa. – Kanalie!

Konrad pozostał w siodle, pociągnął nosem. W gorącym powietrzu mijającego lata wciąż dało się wyczuć swąd spalenizny.

– Kiedy?

– Zaledwie tydzień temu.

– Ktoś zginął?

– Niestety. Dwóch chałupników zakłuto, Jakuba i Marcina, a jednego zastrzelono… Pamiętasz starego Kresztofa?

– Gospodarny z niego gbur. I dobry sołtys.

– Po lasach cię prowadzał, jak żeś był pacholęciem. Piastunki nie słuchałeś, wyrywałeś się matce…

– Tak… Matka miała ze mną utrapienie.

Konrad sięgnął pamięcią do przeszłości, gdy rodzicielka, ta kochająca kobieta, mierzwiła mu bujną blond czuprynę, kolejny raz napominając:

– Jak mogłeś? Znowu zniknąłeś. My tu wszyscy się zamartwialiśmy, że coś ci się stało.

– Ależ mamo! – fukał obrażony i tłumaczył jak każde dziecko: – Przecież jestem już duży. Co mogło mi się stać? – A wypinając dumnie małą pierś, dodawał: – Jestem dużym szlachcicem herbu Ryś!

Wtedy rozczulona przytulała go mocno, za czym nie przepadał. Jej ciemne włosy łaskotały w nos.

– Och, ty niecnoto. – Oczy matki zawsze wyrażały miłość. Czasem jednak w takich chwilach zdawało mu się, że za woalem uczucia dostrzegał głęboki niepokój. Nigdy tego nie rozumiał, nigdy też o to nie zapytał i już nie będzie miał okazji.

Otrząsnął się. Od śmierci matki minęło pięć lat.

– Nie byłem posłuszny, przyznaję. Kresztof uczył mnie śladów. Tropił zwierzynę niczym urodzony kłusownik. Nie zapomnę, jak spłatał mi figla i przekonał mnie, że do osady zawitał tur, a w rzeczywistości pokazywał ślady wołu. Ależ lubił żarty.

– Kresztof został zastrzelony!

– Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie. – Młodzieniec przeżegnał się.

– Prawie by i jego syna ubili, gdyby nie twój brat… Ludzie mówili, że z obnażoną szablą stanął naprzeciw zgrai, klął ich na rany Chrystusa, że jako polski szlachcic rozpłata każdego, który się zbliży. Szwedzi odpuścili, tylko go potłukli.

Poruszony do żywego Konrad wyobraził sobie piętnastolatka Henryka broniącego wsi.

– Mój młodszy brat – rzekł z uznaniem.

– Kiedy padł nieprzytomny, grabili i dalej palili. Nie darowali trzem młódkom, które nie zdążyły zbiec.

– Łotry! – Młodzieniec ogarnął ponurym wzrokiem ruinę. Jakże teraz zapewni utrzymanie przyszłej żonie i spodziewanemu dziecku?

– Ludzie pouciekali – opowiadał dalej Szczepan Machola, a z jego głosu biła gorycz. – Ja w tym czasie byłem z wizytą u pana Czapskiego. Gdybym tylko wiedział, że te kanalie z Pucka tak daleko zawędrowały… Spadli jak grom z jasnego nieba. Kiedy wróciłem, było po wszystkim…

– A ja tyle siedziałem w klasztorze, jak jegomość ojciec przykazał, pół roku. W zamian miałem dziedziczyć wieś.

– To właśnie miało być twoje dziedzictwo.

– No jasne!

Konrad ocenił zniszczenia. Żadna z kilkunastu chałup nie nadawała się do zamieszkania, miały spalone do szczętu strzechy, jedynie część szyndli z dachu chaty sołtysa oparła się ogniowi. Zburzone i zwęglone ściany domostw, pogruchotane ogrodzenia oraz skrzynie na ziemi, porwany chłopski przyodziewek walający się w obejściach. Żadnego zwierzęcia. Poza jednym.

Duży szary owczarek miał ciemne plamy zastygłej krwi na skołtunionej sierści łba i grzbietu i obwąchiwał pogorzelisko, merdając ogonem. Łapami zaciekle rozgrzebywał szczątki.

– Ktoś zgorzał w ogniu? – zapytał Konrad.

– Z tego, co wiem, to nie – odparł zafrasowany ojciec.

Rumowisko wyglądało jak inne. Popalone fragmenty desek, połamana, na pół spalona ława, nic osobliwego w tych warunkach.

Młodzieniec zeskoczył z konia. Spróbował odsunąć nogą zwierzę. Szturchnięcie wysokim butem nie zrobiło wrażenia, bo pies dalej grzebał łapami. Zanurzył pysk w stosie drewna. Gdy go wyciągnął, kły zaciśnięte miał na brudnym, nadpalonym zawiniątku.

Konrad natychmiast złapał wierzgające zwierzę i wyszarpnął zdobycz. Pogmerał w szmacie, a na jego brązowym kaftanie osiadły drobiny popiołu.

– Szelągi? – Obracał w promieniach słońca jedną monetę za drugą, a pies szczekał zajadle. – Szwedzi nie zauważyli?

– Widocznie ktoś je dobrze schował – skomentował Szczepan Machola, odbierając pieniądze.

Wściekłe zwierzę przestało szczekać i rzuciło się do nogi Konrada. Młodzieniec poczuł ugryzienie, ale twarda skóra obuwia wytrzymała.

– Ty, bestio! – krzyknął na zwierzę. – Swojego gryziesz. Poszedł stąd, ale już!

Przestraszony pies podkulił ogon, usiadł zadem wprost na stosie połamanych narzędzi gospodarskich, pisnął i zmienił miejsce. Przycupnął obok strzaskanego wozu. Ledwo widoczne spod grzywy ślepia wlepił w pogorzelisko.

– To pies Stacha… – oznajmił ojciec.

– Też mi się tak zdaje. Zajrzę głębiej.

Młodzieniec chwycił ocalały w połowie drąg, który wcześniej służył za dyszel, i rozrzucił szczątki. Owczarek zaskomlał.

– Coś tu musi być. – Konrad odrzucił fragmenty sczerniałych desek. – O! – Poprawił czapkę, bo na czoło wystąpiły krople zimnego potu. Bynajmniej nie ze zmęczenia. Zrobiło mu się bardzo słabo.

Ojciec też ujrzał to, co przyciągało uwagę psa. Zwęglone ciało.

– Jeszcze ktoś zginął.

– Niestety… Stach?

Szczepan Machola przetarł twarz rękawem granatowego żupana. Na materiale została mokra plama. Chwilę kaszlał, jakby wzniecony popiół dostał się do płuc.

– Najwidoczniej – wykrztusił. – To pozostałości jego chaty. Pracowity był. Odkładał pieniądze.

– Przyszli barbarzyńcy i po życiu – odparł młodzieniec, starając się zwalczyć nudności. – I oszczędnościach. Tak samo jak z sytuacją z moimi finansami.

– A przeszukaliśmy ruiny – stwierdził posępnie ojciec. – Wróciło kilka osób, by pozbierać, co ocalało, ale jego nie znaleźliśmy. Nikt o nim nie pomyślał. Zresztą żył samotnie, bez kobiety i rodziny.

– Tylko ten pies przy nim.

– Tak. Wierny towarzysz.

Zamilkli na chwilę. Pierwszy odezwał się Szczepan Machola:

– Należy go pogrzebać.

– Sprowadzić duchownego?

– Takoż trzeba.

– Katolickiego czy luterańskiego ze zboru w Bolszewie?

– Stach był katolikiem, więc ruszaj do Luzina. Ja tymczasem podjadę do dworku, żeby służący Paweł pomógł mi wykopać grób na pobliskim cmentarzyku. W sąsiedztwie Jakuba, Marcina i Kresztofa – dodał gorzko.

– Może najpierw sam ci pomogę, ojcze? Albo podjadę do domu?

– Nie zwlekaj…

– Ruszam więc. – Konrad wskoczył na siodło. – Niedługo zjawię się z księdzem. Wio!

Młodzieniec dobrze znał okolice. Rozległe pola, łąki oraz lasy na łagodnych wzniesieniach. Nieraz przemierzał je konno wzdłuż i wszerz z nudów. Uwielbiał te przejażdżki. Rozpierała go młodzieńcza werwa, a rozfalowany krajobraz nęcił młodą duszę swobodą. Teraz nie odczuwał dawnej beztroski, tylko złorzeczył w myślach Szwedom, a jego rozdrażnienie pogłębiły kolejne widoczne ślady bytności najeźdźców zza morza. Zanim dotarł do Luzina, minął jeszcze dwie zniszczone osady. Jak na razie główne siły Szwedów przebywały po drugiej stronie Wisły, z tej strony zajęli tylko Puck, a już tyle złego narobili. Co będzie, gdy ją przekroczą? Wzdrygnął się na myśl o możliwych konsekwencjach.

Kościół pod wezwaniem Świętego Wawrzyńca dostrzegł z daleka. Drewniana budowla z wieżą stała na wzniesieniu, górując nad niewielką osadą złożoną z kilkunastu chat, karczmy i młyna. Gdy podjechał bliżej, dostrzegł popalone domostwa, wokół których uwijali się chłopi naprawiający zniszczenia.

Plebania znajdowała się między cmentarzem a świątynią. Niepozorna chata miała podmurówkę z kamieni, zaś spalona w większości strzecha, okopcone ściany i wyłamane okiennice świadczyły dobitnie o przemarszu wroga. Konrad uwiązał konia u lichego płotu.

– Niech będzie pochwalony! – zawołał w stronę wejścia.

Drzwi otworzył odziany w czarną szatę starszy mężczyzna o znękanej twarzy.

– Na wieki wieków.

– Księże proboszczu, potrzebuję pomocy.

– Jak my wszyscy tutaj. – Duchowny rozłożył ręce. – Ledwo drzwi naprawione.

– Szwedzi?

– A któżby inny? Napadli bezbożnicy bez zmiłowania. Wejdź, Konradzie.

Machola bywał w luzińskim kościele, raz zawitał nawet na plebani. Skromne wnętrze głównej izby wyglądało teraz na jeszcze uboższe. Brak poszycia dachu dozwalał światłu słonecznemu obnażyć mizerię otoczenia. Brakowało skrzyń, ściana była pozbawiona obrazów i krucyfiksu.

– Usiądź, młodzieńcze. – Ksiądz wskazał ławę. – Nieszczęście spadło na nas niedawno. Sprofanowano kościół, zniszczono ołtarz. A wieś? Sam widziałeś.

– Więc tędy wiodła ich trasa. Łajdaki dotarły aż do nas.

– Sprowadził ich tutaj nasz zdradziecki młynarz. – Proboszcz zajął miejsce obok Konrada. – Na co liczył ten wiarołomca? Przecież majątku tu wielkiego nie było, jedynie datki od wiernych w skarbonie, którą trzymałem w komorze. Znaleźli i rozłupali. Większość zabrał szwedzki dowódca, a młynarzowi zostało tylko kilka groszy.

– Judaszowe srebrniki.

– Niedługo się cieszył kradzieżą. Na co mu to było…

– Nie rozumiem.

– Chciał iść za wojskiem, ale nazbyt długo zwlekał. Dopadli go nasi chłopi, pobili. Nawoływałem, żeby go zostawili, żeby okazali miłosierdzie. Dopiero gdy wyładowali na nim swą złość, odstąpili. Dwa dni był nieprzytomny, żona i córka się nim opiekowały, ale zgasł.

– Było nie bratać się z wrogami Korony – zauważył bezwzględnie Konrad.

– Kto wie, dlaczego zbłądził. Szatan musiał podkusić. Po jego śmierci i pogrzebie żona i córka, rezolutna Justyna, odeszły. Rzekomo chciały do Szwedów, bo i jak żyć wśród naszych z piętnem zdrajcy. Tam zapewne im lepiej.

– A nikt was, księże, nie bronił?

– Zanim szlachta zwiedziała się o napadzie, było za późno. A chłopi? Ci ratowali dobytek albo życie. Zresztą, Szwedów była ponad setka żołnierzy. Możliwe, że i dwustu, trudno było ich zliczyć w obliczu tragedii… Kto by im poradził?

– Im nie o pieniądze chodziło. Załoga w Pucku potrzebuje zaopatrzenia. Na pewno dostaną je drogą morską, przez wody zatoki, jednak chcą być przygotowani na dłuższy pobyt. A i za morzem dobrem nie pogardzą.

– Masz rację. Rozkradli dobytek, zwierzęta, żyto i owies powieźli skradzionymi wozami. W tym roku żukowskie norbertanki, wszak Luzino należy do nich, nie będą miały pożytku ze swych włości. Tylko nie to jest najgorsze. Zabili jednego chłopa, czterech ranili. – Inteligentne oczy księdza zaszkliły się. – Bo ci chcieli chronić inwentarz. Kobiety z dziećmi zdążyły się pochować lub uciekały do lasu.

Konrad pozwolił się kapłanowi wygadać, teraz postanowił przejść do rzeczy.

– U nas to samo. Wyrzchowo całe zniszczone. I dlatego tu jestem.

– Tak?

– Dziś znaleźliśmy w ruinach pogorzelca, Stacha. Dobry był z niego człowiek, dlatego potrzebny mu chrześcijański pochówek. Ojciec zabrał się za kopanie grobu, tymczasem ja usilnie proszę, by proboszcz pojechał ze mną i pożegnał zmarłego.

– Dzisiaj? – Kapłan wyraźnie się ożywił. – Dobrze. Chłopi mają naprawiać dach, więc tylko bym im przeszkadzał. Akurat wczoraj przybłąkała się jakaś wychudzona klacz. Miała nawet siodło. Może po Szwedach, trochę jeźdźców było, a może w zamieszaniu z któregoś majątku. Zajął się nią jeden z poddanych. Chcesz coś zjeść przed drogą? Choć muszę zauważyć, co oczywiście dostrzegasz – ostentacyjnie zatoczył ręką – ostały się resztki.

Konrad domyślił się, że propozycja padła jedynie z grzeczności.

– Serdecznie dziękuję, zjem w domu. Jedźmy już, dobrze?

– Dobrze. Wezmę tylko księgę liturgiczną, wodę święconą i chodźmy do Kazka. To on trzyma konia u siebie.

Chłop majstrował przy zniszczonej ścianie obory. Krępy, silny, sprawnie stawiał nową konstrukcję. Jak tylko ujrzał księdza, wytarł dłonie w koszulę, zdjął słomiany kapelusz o postrzępionym rondzie i ukłonił się.

– Niech bãdze pòchwôlony Jezus Christus, ksãże Tédorze.

– Pochwalony – odpowiedział proboszcz. – Kazimierzu, muszę udać się z tym panem do Wyrzchowa, odprawić liturgię pogrzebową. Potrzebujemy konia.

– Tegò, chtëren to wczora…

– Nie inaczej.

Konrad wyczuł w słowach księdza nutę rezerwy. Chłop również, dlatego bezwiednie szarpiąc za słomki u ronda kapelusza, odezwał się przepraszająco:

– Ksãże probòszczu, jô wiém, że dostało sã òd nas młënarzowi. Widzec i z tegò wzął i ùmarł. Le jakùż to tak. Na drëchów napadac? Z wrogã sã bratac? I co terô më mómë? Naszi sąsadzë lékarzą ranë. Jesc mało co je. Biéda!

– Podburzyłeś ludzi, a Pan nasz w Niebiosach kazał przebaczać.

– Jakùż to tak? – powtórzył bezsilnie chłop.

Dyskusja mogła przybrać bardziej nieprzyjemny obrót, ale przerwało ją pojawienie się kobiet, które wyszły z chaty. Obie starsze wiekiem. Jedna w grubo marszczonej niebieskiej spódnicy i szarym gorsecie na szarej koszuli, a druga w białym habicie i czarnym welonie.

Norbertanka – skonstatował Konrad. Zdjął z szacunkiem czapkę.

– Szczęść Boże, siostro.

– Szczęść Boże. – Zakonnica obdarzyła go jasnym spojrzeniem. Widać było, że okazany respekt przypadł jej do gustu.

– Czy siostra z klasztoru w Żukowie?

– Zgadza się, siostra Alicja z Żukowa. A waść, kimże jesteś?

– Konrad Machola – przedstawił się ucieszony młodzieniec. Postanowił uzyskać jakieś wieści o ukochanej Luizie, która wraz z zakonnicami z Żukowa udała się do Pokrzywna. – W lipcu miałem okazję odwiedzić klasztor…

– A jô jem Renata – wtrąciła się druga kobieta, o naiwnym wyrazie twarzy. Konrad ledwo na nią spojrzał.

– Moja siostra i żona Kazka – przedstawiła towarzyszkę zakonnica. Jej gładka twarz zdradzała zakłopotanie bezceremonialnością siostry. – W lipcu byłeś? To zapewne po naszym wyjeździe, bo wcześniej cię chyba nie widziałam.

– Zgadza się. Większość sióstr z przeoryszą pojechała na południe, by schronić się przed Szwedami.

– Ja wolałam tutaj…

– Bò tu z nama je bezpiek. – Renata znów się wtrąciła. Konrad skierował na nią powątpiewające spojrzenie, a baba zmarszczyła czoło w zamyśleniu, bo chyba dotarło do niej, że kilka dni wcześniej doświadczyli napaści. Zaraz jednak odzyskała rezon. – Kazy schòwôł nas pòd pòdłogą w kùchniowi kòmòrze. Narobilë wiele trzôskù tima swòjima bócëskama, ò jenë! Jaczi wiôldżi rëmòt nad naszima głowama sprôwilë! Jô jaż dostała strach. Ale nick sã nie stało. Dëcht nick!

– Nick sã nie stało? – prychnął jej mąż. – Lepi rzeczë, że nick nie òstało! Ksãże probòszczu, jô lepi przëszëkùjã kònia do drodżi.

– Idę z tobą. – Pleban zostawił Konrada z kobietami.

– Czy przypomina sobie siostra Luizę Feldsted z Gdańska?

– Dobra dziewczyna. Często bywała smutna, co drugi dzień płakała. Coś musiało jej dolegać.

Pewnie ciąża – domyślił się poruszony Konrad. Przeszył go dreszcz na myśl o tym, że ma być ojcem, a na głos zapytał:

– Na jak długo schroniły się w pokrzywińskim zamku?

– Tego nie wiem. Ja wolałam tutaj…

– Jo, jo – dorzuciła znów swoje Renata. – Bò tu, to nimò wszëtczégò…

– Yhm, racja, bezpieczniej – przerwał jej Konrad i kontynuował rozmowę z zakonnicą. – Naprawdę siostra tak myśli? Po tym, co się wydarzyło?

– Podobno piorun nie trafia dwa razy w to samo miejsce. Wygląda na to, że najgorsze za nami. A tam – mniszka pochyliła się ku Konradowi, by Renata nie słyszała – zamek ma słaby punkt. Wiem, bo już tam kiedyś byłam.

– Sądziłem, że mury zamku lepsze niż otwarta wieś.

– Tylko że jak zamek otoczą, to mogą znaleźć wejście do korytarza, choć niby zamaskowane, za rzeką w zboczu wzgórza, od północnego zachodu. Prowadzi do komórki obok spichlerza. A jak Szwedzi znajdą przejście? – Zamrugała nerwowo powiekami. – Wtedy już po chroniących się tam ludziach! Mury nie obronią.

– Przeorysza wie o przejściu?

– Mówiłam jej.

– To nie ulega kwestii, że odpowiednio je zabezpieczyła.

– Jô czëła, jô czëła1! – rozbrzmiał nad uchem Konrada intensywny głos chłopki Renaty. – Ha ha, zómczi wiedno bëłë dobiwóné. Za to tu mòże biegac, gdze sã chce.

– Pod spiżarnię prędziutko, biegusiem, czyż nie? – spytał kąśliwie młodzieniec.

Żona Kazimierza działała mu na nerwy, najwyraźniej nie była zbyt rozgarnięta, a z kolei mniszka Alicja musiała być zdziwaczała albo nadto bojaźliwa. Już nawet nie miał ochoty dociekać, skąd zna tajne przejście do zamku, wolał się pożegnać i po chwili odjechał z księdzem w stronę Wyrzchowa.

*

Nad wykopanym dołem stali ojciec i sługa Paweł. Obok nich leżało owinięte w białą tkaninę ciało pogorzelca, a pies warował przy nim. Służący, w ubrudzonym ziemią szarym kubraku, obrócił się na odgłos kopyt.

– Jadą – rzekł do Szczepana Macholi, a głośno zawołał: – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

– Na wieki wieków – odpowiedział kapłan, opuszczając się niezdarnie z końskiego grzbietu. Konrad zajął się jego wierzchowcem i zostawił konie u drewnianego ogrodzenia cmentarzyka, gdy tymczasem ksiądz podszedł do jego ojca.

– Witajcie, waszmość Machola.

– Dziękuję, że ksiądz przyjechał. – Ojciec Konrada musnął wąs kułakiem. – Stach był przyzwoitym człowiekiem i dobrym gospodarzem. Nie godziłoby się powierzać go ziemi bez asysty duchownego.

– Dlatego jestem. – Ksiądz pokiwał siwą głową. – Zatem tu również wpadli ci okrutnicy. – Dostrzegł zrujnowane chaty w oddali. – Jakaż to furia ich ogarnęła, że tak zburzyli osadę? U nas aż takich zniszczeń nie dokonali.

– Kto ich tam wie – odrzekł Szczepan Machola. – Kilku-dziesięciu Szwedów urządziło takie piekło.

– Hm, u nas zjawiło się ich dużo więcej. Były jakieś ofiary?

– Trzej nieszczęśnicy. – Machola wskazał świeże mogiły. – Stach jest czwarty.

– Niebywałe! Jak łatwo jest odbierać życie bezbronnym.

Nikt nie skomentował.

– Przenieśmy zmarłego do kaplicy. Jedyne szczęście, że przynajmniej jej nie spalili. Cud!

Służący i Konrad chwycili ciało i ponieśli do drewnianej świątyni. Nie miała posadzki, więc położyli je wprost na wysypanym piasku, stopami w stronę zdewastowanego ołtarza. Ksiądz podniósł rzucony w kąt złamany krzyż, aby go jakoś sklecić. Służący Paweł podkasał rękawy kubraka, złapał za szczątki pogruchotanego ołtarza i próbował złożyć deski. Jego smutna twarz zrobiła się jeszcze smutniejsza. Wreszcie można było uznać, że od biedy zmontował stół ofiarny, a kapłan położył na pochyłym blacie rozczłonkowany krzyż. Mężczyźni ustawili się za ciałem.

– Mamy tutaj świece? – spytał ksiądz cicho.

Zaprzeczyli gołymi głowami, gdyż czapki miętosili w dłoniach.

– Trudno. Musi wystarczyć – mruknął.

Zamaszyście pokropił całun zmarłego wodą święconą i zaintonował antyfonę:

– Si iniquitates observaveris, Domine, Domine, quis sustinebit?2

Na to rytualne pytanie Konrad westchnął, jego ojciec chrząknął, a sługa Paweł zmilczał.

Proboszcz Teodor odśpiewał psalm po łacinie i powtórzył antyfonę. W ciasnym pomieszczeniu jego głos brzmiał głucho, nieprzyjemnie, zaś półmrok pogłębiał żałobną atmosferę ceremonii. Jedyne światło padało z małego okienka za ołtarzem, gdyż drzwi zamknięto, by owczarek Stacha został na zewnątrz.

Przygnębiający obrzęd trwał, wszyscy odmówili słowa Modlitwy Pańskiej, kapłan śpiewał i przemawiał… Ostatecznie, na dany przez niego znak, Konrad i Paweł zabrali zmarłego. Wyszli w światło gasnącego dnia. Nad wykopaną jamą duchowny rozpoczął monotonną recytację, użył kropidła, a oni ułożyli zwłoki przy krawędzi dołu. Kolejne krople wody święconej padły w czeluść grobu. Kapłan wygłosił wezwanie:

– Debitum humani corporis sepeliendi officium fidelium more complentes, Deum…3

Ponowanie odmówiono Ojcze nasz. Z początku cicho, potem coraz bardziej gromko:

– Pater noster, qui es in caelis…

Ich głos niósł się na pola. Po następnych modłach ksiądz wykonał znak krzyża i zaśpiewał donośnie:

– Requiem aeternam dona ei, Domine4.

Dokończył resztę formuły, w trakcie której zgromadzeni dwukrotnie odpowiedzieli mu:

– Amen.

Na chwilę zapadła cisza. Długie cienie kaplicy i krzyży nad mogiłami nikły wraz z zachodzącym słońcem. Teraz należało umieścić nieboszczyka w dole. Starali się uczynić to jak najdelikatniej, ale nie mieli ze sobą lin. Sługa, który zabrał wcześniej z domu prześcieradło dla okrycia Stacha, zapomniał o sznurze, dlatego by nie wrzucać bezceremonialnie ciała, Konrad musiał wskoczyć do głębokiego, ciemnego grobu. Stanąwszy pewnie na dnie, wyciągnął ręce, złapał za korpus i szarpnął, a ksiądz mechanicznie kontynuował obrządek. Woda święcona przeznaczona zmarłemu zrosiła twarz młodzieńca, aż przeszył go zimny dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Kiedy pies zawył na widok opuszczanego ciała swego pana, Konrad poczuł się jeszcze bardziej nieswojo. Gdy tylko ułożył zmarłego, wygrzebał się pospiesznie na górę.

Ksiądz rzucił garść ziemi na majaczący w dole całun:

– Pulvis es et in pulverem reverteris…5

Zabrzmiała antyfona, a Konrad z Pawłem zabrali się za zasypywanie grobu. Nikt nie odezwał się do chwili, kiedy zrzucili z łopat ostatnie grudy.

– Niech spoczywa w pokoju. – Szczepan Machola wbił w kopiec krzyż.

Ksiądz rzucił okiem na świeże mogiły.

– A tym biedakom, kto oddał ostatnią posługę?

– Jeden z chłopów ma brata duchownego – odrzekł szlachcic. – Ksiądz ten przybył akurat w odwiedziny. Żołdacy nie zawahali się nawet obić go do krwi, gdy wołał o litość dla napadniętych.

– Toteż jeszcze taka sprawa, jeśli nie miałby waćpan nic przeciwko temu… – Widać było, że duchowny ma problem z wyłuszczeniem myśli. – U nas krucho, wszystkiego brak. Trzeba odnowić, budować tu i tam. Tak wiele odebrali. Muszę być praktyczny.

– Chodzi o ofiarę, pieniądze, tak?

– Otóż właśnie. – Proboszcz Luzina z przesadną skromnością spuścił wzrok.

– Ile trzeba za ostatnią drogę Stacha?

– Co łaska?

Szczepan Machola wysupłał z mieszka pieniądze.

– Tyle odłożył nieboszczyk. – Wręczył księdzu monety.

– Bóg zapłać!

– My również jesteśmy wdzięczni.

– Co prawda poprzedni ksiądz nie wziął nic za trzy pochówki, ale rozumiemy – zauważył zgryźliwie służący, na co Szczepan machnął ręką.

– Proboszczu, proszę mu nie mieć za złe. Zawsze troszczy się o mienie. Przyzwyczajenie.

– Takie zadanie. – Służący zrozumiał nietakt i widać już było na jego smutnej twarzy skruchę. Nawet ściągnął czapkę, odkrywając łysiejącą głowę.

Ksiądz Teodor uśmiechnął się pobłażliwie, choć znać było lekką urazę w jego głosie:

– W obecnych okolicznościach nie ma się co dziwić. Cóż, na mnie już chyba czas.

– Ma ksiądz ochotę zjeść choć z nami kolację? Zamiast wracać nocą? Oferujemy nocleg.

– Dziękuję – odparł nieco skwaszony. – Pojadę już do mych wiernych.

– Ja odprowadzę księdza – zaproponował służący. Chciał zatrzeć nieprzyjemne wrażenie. – Na pewno będzie bezpieczniej.

– Zgoda. To z Panem Bogiem, panowie Macholowie.

– Z Panem Bogiem.

Konrad z ojcem zostali sami. Owczarek wciąż siedział bez ruchu przy wzgórku ziemi, pod którym zakopano jego pana.

– Chodź, piesku – zawołał Szczepan.

Zwierzę, ze zwieszonym łbem, wolno dołączyło do Macholów. Ruszyli w stronę resztek zabudowań, gdzie stał koń Szczepana. Młodzieniec kopnął stertę zwęglonych bierwion, aż uniósł się obłok popiołu.

Co za los! – pomyślał ze złością. Miałem mieć z tej wsi dochody.

Nie wiedział już, czy był bardziej przygnębiony nieszczęściem mieszkańców wioski, czy widmem osobistej biedy. Jego spodziewany majątek sczezł do imentu.

W minorowych nastrojach opuścili Wyrzchowo i pojechali traktem do dworu. Strzemię w strzemię. Było jeszcze na tyle jasno, że nie musieli obawiać się zboczenia z drogi, zresztą znali ją na pamięć.

– A nasza rodowa wieś? – zapytał Konrad. – Macholno?

– Ta się ostała, bo do niej Szwedzi nie dotarli. Tu zdobyli chyba tyle, ile chcieli, i obładowani odeszli drogą swoich zniszczeń.

Co teraz? – zastanowił się młodzieniec. Luiza wciąż prawdopodobnie przebywa wśród sióstr zakonnych w Pokrzywnie. Albo Bóg wie gdzie.

Ojciec, jakby odgadując jego myśli, rzekł:

– Do Gdańska ci trzeba, synu. Albo do króla. Zaciągnij się, by tym zbójcom odpłacić. I bronić ojczyzny, bo nie wiadomo, jak będzie dalej… nasi panowie bracia często na własną prywatę patrzą. Ja będę pilnował tego, co nam zostało. Niech no tylko znów się tu pojawią. – Szczepan puścił wodze i zacisnął obie pięści.

Może Luiza powróciła do Gdańska – uczepił się nadziei Konrad. Co prawda ostatnio zachodził codziennie pod kamienicę Feldstedów i starszej córki kupca nie zauważył, ale może pojawiła dzisiaj?

– Sam ojciec będzie bronił ziemi?

– Zapominasz, że jest jeszcze Henryk. I Paweł. A chłopów z Macholna podszkolę we władaniu bronią.

– Jaką?! Co oni mają? Cepy? Nie wygląda mi to na kunsztowny plan. Ani skuteczny.

– We dworze jest kilka strzelb, pistoletów i szabli. Niemniej trochę racji masz. – Szczepan zwiesił głowę. Opadła wściekłość, pozostała rezygnacja. Konrad pierwszy raz widział tego zawsze energicznego człowieka tak zafrasowanego. – Biedniejemy. Ledwo chłopi zebrali zboże z pól, to plony rozgrabione, nawet nie ma ziaren na zasiew. Zresztą komu teraz robić?

– Nie z takich opałów wychodził ojciec. Poza tym ograbili jedną wieś, została jeszcze druga, większa.

Ten jakby nie słuchał.

– Niedługo dołączymy do grona tej szlachty, co pomieszkuje w kupie po wsiach. Z posagu matki dawno nic nie zostało. Wszystko pochłonął mój ekwipunek na wyprawy i zaciąg żołnierzy, a potem wykup z niewoli rosyjskiej. Macholno nie dawało aż takich dochodów.

– Jednak nabyłeś wioskę Wyrzchowo.

– Fakt.

– I nieruchomości pod Gdańskiem.

– Te, które odebrał mi obmierzły Feldsted! – stwierdził gorzko Szczepan. – A ty jeszcze zadurzyłeś się w jego córce.

– Zastanawiające… – Konrad nie zamierzał reagować na ostatnią uwagę. – Czyli wojna się opłaciła.

– Żebyś ty widział to, co ja – westchnął ojciec.

Młodzieniec skierował na niego baczne spojrzenie. Twarz już nie tak pełna jak kiedyś, linie zmarszczek bardziej wyraźne, kołpak skrywał rzednące włosy. Do Konrada po raz pierwszy dotarło, że ten zahartowany przez wojny i nieugięty człowiek naprawdę się starzeje. Każdy przemija, lecz gdy dogłębne przyswojenie tego faktu dotyczy bliskich, to zawsze uderza nas nagle. I tym boleśniej.

W zapadającym mroku zamajaczyły znajome kontury. Bielejąca woda rzeki Bolszewki obracała wielkim kołem. Chata i młyn nieopodal dworu. Okna budowli ciemne, żadnej poświaty latarni.

– Młynarz z rodziną uciekli – wyjaśnił Szczepan. – Po tym, jak szwedzcy żołdacy zniewolili mu córkę, musiał siłą odbierać jej nóż, by się nie zabiła. Kolejna wielka tragedia! Ale wróci! Tak sądzę. Na pewno!

Konrad nie rozumiał, dlaczego ojciec żywił nadzieję na powrót młynarza. Szczepan Machola szedł zawsze przez życie odważnie. Walczył i zabijał. Kiedy stracił żonę, stał się jeszcze twardszy, synów nigdy nie rozpieszczał, teraz jednak jego szorstkość zelżała. Widać było, że napad Szwedów i przelana krew osadników naruszyły emocjonalną równowagę. Młodzieniec go nie poznawał.

– Ojcze, czy jesteście chorzy? – spytał.

– Ja? Gdzie tam. Daj spokój.

Wreszcie dostrzegli dom rodzinny. Drewniany dworek z rzędami trzech wielkich okien po obu stronach dużego drewnianego ganku o ażurowych zdobieniach przy szczytach słupów. W dachu budynku krytym szyndlami lukarny, przez które w dzieciństwie Konrad obserwował ptaki na pobliskich lipach. Pogwizdywał z nimi nieraz. Jeszcze większą uciechę miał, płosząc je z procy. Ech, dzieciństwo. Nie licząc kilkumiesięcznego epizodu nauki w szkole jezuitów pod Gdańskiem i półrocznego pobytu w klasztorze kartuzów, spędził tu prawie całe swoje życie.

Wprowadzili konie do stajni i wstąpili na ganek. W świetle latarni widać było złamania w finezyjnych rzeźbieniach. Gdy przybył tu przed południem, napotkany w obejściu rozżalony ojciec od razu zabrał go do Wyrzchowa, więc niewiele się rozglądał i zniszczenia umknęły jego uwadze. Jeden z drewnianych słupów nosił ślady cięć, jakby ktoś chciał go w złości zrąbać.

– Włamali się i tutaj?

– Drzwi wytrzymały, a jak tylko zaczęli się dobijać, Paweł szybko wystawił rusznicę przez okno. Wiekowy jest, prawda, ale łebski wielce. To samo kazał zrobić preceptorowi w pozostałych oknach, by napastnicy myśleli, że tu wielu obrońców. – Szczepan aż się na chwilę uśmiechnął. – Musiał się nieźle uwijać.

– I tak sobie poszli? Wojsko?

– Paweł wystrzelił w powietrze i darł gębę, że jak się nie cofną, to inni też wypalą. Opowiadał mi, że w życiu tak się jeszcze nie wydzierał.

– Ha, zuch! A preceptor?

– Znasz go. Głowa mędrca, co rzuca sentencjami od niechcenia, a serce zajęcze. Podobno trząsł się nawet, jak odjechali. Długo nie chciał wystawić nosa z dworku. Szukać Henryka pojechał tylko Paweł, a nauczyciel wkrótce uznał, że i tak ma już dość tej posady, marnuje się na wsi i musi do miasta.

– Już wyjechał?

– Następnego dnia po napadzie.

– Jakoś mi nie szkoda.

– Wiem. Co on się z tobą namęczył! Mam tylko nadzieję, że u kartuzów zmieniłeś swoje podejście do wiedzy i czytania?

– Kapkę chyba tak. – Konrad nie chciał już mówić ojcu, że rozsmakował się nawet w wertowaniu niektórych ksiąg.

– To będziesz chyba kapkę mądrzejszy!

W sieni przywitali się z Henrykiem. Smukły chłopak pokłonił się ojcu, a Konradowi wpadł w ramiona i uściskali się serdecznie. Młodzieniec przyjrzał się dokładniej licu młodszego brata. Szczupła twarz przecięta ledwo zabliźnioną pręgą, plamy oparzeń, nadpalone ciemne włosy.

– Ależ cię urządzili, bracie – rzekł Konrad z zatroskaniem.

– E tam. Lepiej opowiedz nam, co się z tobą działo.

Zanim starszy z braci odpowiedział, z podwórca dobiegło szczeknięcie.

– To pies Stacha – wyjaśnił Szczepan. – Daj mu, Henryku, coś do jedzenia.

– Tak, ojcze. Zostało trochę kości, bo Janina słyszała o powrocie Konrada i zarżnęła kurę na kolację.

– Już wróciła do Macholna?

– Niedawno przyszedł po nią mąż. Robi tak od czasu napaści. Pawła nie widzę, więc musimy się sami obsłużyć.

– Damy radę. Podszkolili mnie braciszkowie. – Konrad mrugnął do brata.

Gdy Henryk wrócił do domu, wszyscy trzej zasiedli do kolacji w izbie pełniącej funkcję jadalni. Dostali kaszę z kapustą i drobne kawałki mięsa. Konrad opowiedział, jak wiodło mu się ostatnio, i choć w jego relacji pojawiły się wesołe momenty, to panował nastrój przygnębienia. Ojciec mało co się odzywał.

Po wieczerzy i wychyleniu kufla piwa Szczepan udał się na spoczynek. Resztę słabego napitku w dzbanie zostawił synom. Konrad wiedział, że może pić do woli, bo posłuszny Henryk mógł wychylić tylko jeden kubek.

– Co teraz zrobisz? – zapytał młodszy z Macholów.

– Sam nie wiem. Przypuszczalnie poszukam jednej dziewczyny.

– Cały ty! – prychnął Henryk. – Kraj ogarnia wojna, a ty uganiasz się dziewojami.

– Ta dziewoja, jak ją nazwałeś, to wciąż jest ta sama panna. – Konrad dopił resztę płynu. – Córka Feldsteda.

– Nie wybiłeś jej sobie z głowy?

– Mało tego… – Nalał sobie więcej piwa i obracał przez chwilę cynowy kubek w dłoniach. Zaczerpnął łyka. – Jest w stanie błogosławionym.

– Co? – Chłopak rozszerzył ze zdziwienia brązowe oczy.

– Ano. Spodziewamy się dziecka.

– Ojciec niechybnie się ucieszy. Mieszczka, luteranka i do tego z rodziny Feldstedów.

– Nie dbam o to.

– Tak? A o rodzinną schedę dbasz? Takich jak Oxenstierna pojawi się więcej. Będą łupić, bo…

– Jak powiedziałeś? – wpadł mu w słowo Konrad, uderzając kubkiem w blat. Kilka kropel trysnęło na oliwkowy żupan Henryka.

– Uważaj! Co robisz?

– Jak powiedziałeś? Jakie nazwisko?

– Oxenstierna. Imię Nils.

– Był tu?

– Wołali tak na dowódcę. On przewodził w napadzie na wieś. Znasz?

– Czy znam? Czy znam łotra, który dwukrotnie najechał klasztor, gdy w nim byłem? – Młodzieniec opanował emocje. – Chyba można tak powiedzieć, że znam tę szuję spod ciemnej gwiazdy!

– Jedno trzeba mu oddać. Nie dobili mnie.

– Tak. – Konrad wypił duszkiem piwo, po czym wskazał na poranioną twarz brata. – Za to sponiewierali. Najwyraźniej myśleli, że i tak skonasz. Dzielnie, zdaje się, broniłeś wioski.

– Po prostu się wściekłem. Wróg w rodzinnych progach! Do tego uśmiercili naszych.

– Cieszę się, że mimo ran żyjesz. A ojciec? Chyba nie zniósł tego wszystkiego najlepiej?

– Więc też zauważyłeś?

– Jest wyraźnie nieswój. – Konradowi przeszła ochota na piwo. Odstawił naczynie.

– I szybko opada z sił. Zaczyna dzień raźno, z jako takim wigorem, by pod wieczór poruszać się wolno, jakby przybity bagażem lat. – Z oczu Henryka biło zatroskanie. – Nie poznaję go ostatnio.

– Ja również. Od czasu, gdy tu jestem, skarcił mnie tylko raz za miłość do Luizy. I więcej narzekań nie było. Dziwne. Zostałbym z wami, ale tęskno mi do niej. A ojciec wspomniał, bym się zaciągnął.

– Chcesz tego?

– Sam nie wiem. Na samą myśl o niebezpieczeństwach i rychłej śmierci z rąk Szwedów robi mi się słabo.

– Od wieków, gdy trzeba, szlachta walczy! – oświadczył poważnie Henryk.

– Widocznie teraz i na mnie czas. Nie bez powodu jesteśmy herbowni. Kto wie, czy nie dokonam czegoś ważnego. Okażę się godnym następcą ojca.

– I ja!

– Nawet o tym nie myśl. Ty musisz być tutaj. Przy ojcu. Pilnować majątku, gdyby znów miało wydarzyć się coś złego. Poza tym należna tobie wieś ocalała. To moja poszła z dymem!

– Przykro mi.

– Daj spokój. Nawet ojciec wypycha mnie w świat. Ty masz mu pomagać. On też tak to widzi.

– To dokąd?

– Czy ja wiem? Najpierw chyba do Gdańska.

Zapadła cisza. Przerwał ją Henryk, rzucając z lekkim rozbawieniem:

– Zobaczymy, czy nie napotkasz gdzieś naszego nauczyciela. Wyjeżdżał stąd tak, że aż się kurzyło. Wieśniacy z chmur kurzu deszcz wróżyli.

Obaj parsknęli śmiechem, który poniosło po domu. Śmiali się serdecznie, jak tylko młodzi, beztroscy młodzi, mogą. Mimo nieszczęść i chwil grozy.

Potem rozmawiali jeszcze przez trzy kwadranse o latach, które minęły, rysowali słowami przyszłość, która przed nimi, wspomnieli nieodżałowaną matkę i z dumą rozprawiali o czynach ojca. Ostatecznie Konrad wykończył piwo z dzbana, poczuł zmęczenie; wkrótce obaj udali się do łóżek.

Gdy wstało słońce, w kuchni pojawiła się krzepka chłopka Janina. Niedługo potem Macholowie zjedli śniadanie w towarzystwie Pawła, który mimo że sługa, to zasiadał z nimi do stołu, gdyż Szczepan doceniał oddanie i wierność i od kilku lat traktował Pawła jak członka rodziny. Synów pilnował, by mówili zazwyczaj po polsku lub niemiecku, twierdził, że tak trzeba i już, ale z Pawłem często rozmawiał w rodzimym języku, po kaszubsku. Teraz niewiele się odzywali.

Pożegnanie nastąpiło w sieni. Twarde, męskie.

– Uważaj na siebie, Konradzie – rzekł ojciec, ściskając mu prawicę.

– Zawsze, ojcze.

– Mam coś dla ciebie. – Szczepan sięgnął do swego lewego boku i odpiął od rapci pochwę z tkwiącą w środku szablą. – Ja mam jeszcze inne. Ta niech tobie służy! – powiedział, wręczając synowi drewniany futerał kryty czarną skórą.

Konrad powiódł palcem po niewielkim ornamencie głowy rysia w srebrze. Złapał rękojeść szabli tuż poniżej załamanego przedniego ramienia jelca, by lepiej chronił rękę, wyciągnął głownię do połowy i ucałował przy napisie „Z odwagą na wroga”.

– Zacna broń, bo ojcowska.

– Niech będzie ci pomocna. Dla Boga, króla i ojczyzny! – rzekł Szczepan. Z ledwo skrywaną dumą spoglądał na Konrada. Ten zapomniał już, kiedy ostatnio rodziciel traktował go tak przychylnie. Ostatnie lata to pasmo sporów i niesnasek. Aż dziw, że go wcześniej z domu nie wyrzucił.

– Będę używał, gdy zajdzie potrzeba – oznajmił mrukliwie, bo nie chciał dać po sobie poznać, jak wielki ciężar niespodziewanie poczuł na widok nadziei w oczach ojca, by syn okazał się równie mężny jak on sam. – Będę siekał wrogów! – dopowiedział podniośle i ukląkł w pokorze. – Tak mi dopomóż Bóg.

Przez ostatnie miesiące pozbawiony był oręża. Szablą robił już od najmłodszych lat, więc bez niej miał wrażenie, jakby był prawie nagi. Teraz Paweł podał mu pas, który młodzieniec założył, a następnie przytroczył do niego szablę.

Wyszli na podwórzec. Koń uwiązany do belki przed dworkiem już przebierał kopytami, jakby na niego czekał.

Konrad wskoczył na siodło, ogarnął spojrzeniem bliskich i uderzył wierzchowca piętami.

– Bywajcie!

– A jak znajdziesz Oxenstiernę, to odpłać mu za szkody! I za tych, co zginęli, i za kobiety! – wołał za nim Henryk.

– Po wielokroć! – odkrzyknął młodzieniec, odjeżdżając. Chciał dotrzymać słowa.

*

Gdańsk robił wrażenie, szczególnie z nieodległych wzgórz na zachód od miasta. Konrad widział liczne szeregi wysokich kamienic, nad którymi wznosiły się wieże świątyń, z tą największą – kościoła Najświętszej Maryi Panny o ceglanym, majestatycznym korpusie dominującym nad czerwonymi dachami domów. Klarowne powietrze i pełne słońce pozwalały rozróżnić detale zabudowy. Zdobienia kamienic patrycjuszy – gzymsy, pilastry, figury na szczytach oraz belkowania starszych domostw. Dominowały czerwone elewacje, choć dużo było też jasnobłękitnych, szarych i białych. Całość otoczono pierścieniem szerokich wałów i wysuniętych bastionów z murami. W przejrzystym powietrzu widoczne były w dali spokojne wody zatoki ze stojącymi na redzie statkami. Konrad wiedział, że to szwedzkie okręty blokujące gdański port.

Zjechał ku ogrodom, sadom i podmiejskim niskim budynkom, gdzie mieściły się dworki najbogatszych mieszczan i zakłady rzemieślnicze. Dało o sobie znać widmo zbliżających się działań wojennych, bo ostatnimi czasy ruch był mniejszy niż kiedyś. Najwięcej ludzi uwijało się w pocie czoła w wytwórni cegieł nad Radunią. Widać było, że mury wciąż potrzebowały surowca i nie ukończono jeszcze umocnień na wschodzie miasta, skąd w podmuchach wiatru unosiły się nisko kłęby dokuczliwej kurzawy.

Gruchnęło kilka wystrzałów. Zajmujący się załadunkiem pracownicy cegielni zastygli w pół drogi do wozu, a jeden zaczął cudacznie skakać, wykrzykując lamenty. Musiał upuścić niesiony wysoki sztapel wprost na gołą stopę, co zauważyła kobieta z pobliskiego bielnika, bo odrzuciwszy ściąganą z fury materię, ruszyła w jego stronę.

– Oj ty biedaku! – zawołała litościwie.

– No, no! – wyjęczał oszołomiony bólem mężczyzna.

– Mówiłem, bierzcie taczki, barany! – dobiegł z cegielni tubalny głos.

Jeśli te strzały miały być atakiem na imponujące fortyfikacje, to chyba niezbyt śmiałym – pomyślał zaskoczony młodzieniec. Rzeczywiście, zaraz zorientował się, że to swoje ćwiczenia na terenie strzelnicy Bractwa Puszkarzy rozpoczęli gdańscy żołnierze. Strzelnica owa znajdowała się w czworoboku drewnianych bud po lewej stronie gościńca.

Za podłużnym obiektem z wieżą, mieszczącym stację pomp zwaną Kunsztem, znajdował się targ konny. Nikt tu dziś nie handlował. Jedynie jakiś chłopczyk pod opieką ojca ćwiczył jazdę. Opiekun był wyraźnie niezadowolony, bo pociecha co rusz zsuwała się z siodła, becząc.

– Wie kannst du, Patrick!6 – strofował go po niemiecku ojciec.

– Aber Vater…7 – z pretensją wykwękał odziany w czarny kaftan malec. Zaraz spadł mu z głowy wysoki kapelusik, który ojciec podniósł i z irytacją otrzepał.

– Nie daj się, smyku! – zachęcił małego jeźdźca ktoś z oddziału milicji miejskiej, której grupka z muszkietami na ramionach przechadzała się właśnie szczytem wałów.

Zanim Konrad wjechał na most, zatrzymali go strażnicy.

– Halt! – rzekło jednym głosem czterech wspartych o piki wartowników. Wszyscy w granatowych wamsach, bufiastych wiśniowych spodniach kończących się u kolan i trzewikach. Osobnik w przekrzywionym morionie wysunął się przed kolegów, uderzył końcem drzewca piki w ziemię, a prawą dłoń położył na rękojeści rapiera.

– Mamy obowiązek sprawdzać każdego przybywającego z bronią – oznajmił służbiście.

– Świetnie, dobra robota, mogę jechać? Wyglądam ci na Szweda?

Strażnik spojrzał z niechęcią na górującego nad nim Konrada.

– Te jasne włosy spod czapki… kto tam teraz wie!

– Ożeż! Wczoraj rankiem stąd wyjechałem.

– Wczoraj mnie tu nie było.

– To ślij po kolegę, przypomni sobie – zakpił młodzieniec.

– Za posłańców nie służymy.

– Tylko mężnie stawiacie czoła poddanym polskiego króla – rzekł ledwo słyszalnie.

– Że jak?

– Nic! Jestem Konrad z Macholna herbu…

W połowie mostu oparty o balustradę stał inny strażnik. Obserwując naukę jazdy na placu, splunął siarczyście do fosy i wygłosił w stronę łajającego syna mężczyzny bezczelny komentarz:

– Po co niedojdzie niemiaszkowi jazda wierzchem? Bogaczowi wystarczy kocz. Albo kareta.

– Pan herbowny? – spytał Konrada strażnik, puścił uchwyt szpady i przekrzywił jeszcze bardziej żelazny hełm.

Młodzieniec przestał zwracać uwagę na natręta.

– Adam?

– Pan Machola? Wjeżdżaj, waćpan, śmiało. Z drogi, hałastro! – Mężczyzna na moście wydał rozkaz strażnikom. Ci przepuścili młodzieńca.

– Dyrygujesz nimi? – Konrad zsiadł z konia i stanął przed wysokim chłopem pod trzydziestkę o topornych rysach. Ubranym jak inni. Odróżniały go jedynie kapelusz z szerokim rondem i skórzane, wysokie buty w wielkim rozmiarze.

– Próbuję. Dali mi halabardę i zrobili dowódcą szóstki takich obwiesi.

– Szybko się dosłużyłeś.

– Gefrajter Adam się kłania. – Niedawny pracownik kartuskiego folwarku zamiótł bale mostu kapeluszem tak nisko, że prawie złamał pióro.

– A ty bez hełmu? Zabrakło?

– Nie lubię tych garnków. Zresztą wielu innych też nie dostało. Jak jechałem z braćmi lisowczykami na Wiedeń, to ino w czapce. Co mi tam. A ci … – Wskazał głową żołnierzy. – Mógł pan od razu podać im nazwisko.

– Powinienem, jednak od razu nie zapytali.

– Rzeczywiście – zgodził się markotnie gefrajter.

– Trzeba ich podszkolić.

– Podszkolić? Kto ma to… zaraz – łypnął na Konrada – niby ja?

– Ta.

Do mostu podjechał kryty wóz zaprzężony w dwa konie.

– Halt! – Strażnicy pochylili drzewca pik, a indagujący wcześniej Konrada omal nie potknął się o swoją.

– Zaiste doborowa kompania – ocenił Konrad. – Nie zatęskniłeś za swoją Gochą ostatnio? Ona wciąż płacze w folwarku za tobą.

– Tak jest smutna? – Adam zafrasował się przez moment, ale gdy spojrzał w oczy Konrada, zrozumiał, że to żart. – Z pana frant, jak się patrzy. Ha ha! Niech pan mi nie przypomina tej smędzącej niewiasty. Zatęskniłem? Ha! Łatwiej się żyje bez ciągłego zrzędzenia. Tylko trochę nudno mi teraz. Szwedzi nijak nie chcą atakować. Czują respekt przed gdańskimi murami, a ja bym im… – Zacisnął pięść i wzniósł do twarzy. – Nie zapomnę pogromu w folwarku! Teraz mogliby atakować.

– Nie mów tak. Wieś, którą miałem dziedziczyć, spalili, kilku wieśniaków zamordowali, a reszta zbiegła.

– Tym większy powód do odpłaty.

– Może i ja przystąpię do żołnierzy.

– A to by było! – Adam wyraźnie się ucieszył. – To pan na oficera musi. Porucznika albo kapitana. Tylko oddział trzeba zorgani… – zawahał się – zwerbować. Ale do jazdy pan pójdzie, bo na piechura się nie godzi.

Koń młodzieńca poruszył się gwałtownie, ponieważ przez most przejeżdżał z chrzęstem wóz. Strażnicy go przepuścili.

– Co za łajzy – usłyszeli od strony woźnicy.

– Potrzebne im szkolenie. – Gefrajter pokiwał głową.

– Masz co robić. To na mnie czas. Bywaj, Adamie.

– Z Bogiem, panie. Do zobaczenia.

Tuż przed Bramą Wyżynną ozdobioną u góry trzema herbami: Prus Królewskich, Korony i Gdańska, stali kolejni strażnicy. Zaopatrzeni, jak Adam, w muszkiety ubezpieczali boczne furty. Na widok wozu otwarli wielkie odrzwia pośrodku, podniesiono bronę i woźnica popędził konia. Fura wtoczyła się w szeroki, ciemny korytarz. Strażnicy już chcieli zamykać, na co Konrad zareagował z rozdrażnieniem:

– Hola, jeszcze ja!

Wprowadził wierzchowca w obręb murów, a z tyłu rozległ się głuchy łoskot. Zaraz po tym stłumiony komentarz Adama:

– Do cholery! Ile razy mam wam mówić, by nie łomotać tak bramą?! W głowie mi huczy od tego walenia!

Przed ponurą katownią, zza której wyrastała wieża więzienna, młodzieniec skręcił na Targ Węglowy. Brukowany plac pełen był ludzi. Tam i sam przechadzali się pozbawieni codziennych zajęć mieszkańcy okolic, którzy szukali w mieście schronienia. Z ich ubogim przyodziewkiem kontrastowała czerń strojów gdańszczan przetykana gdzieniegdzie barwnymi żupanami szlacheckimi. Do tego przekupnie wędrujący od klienta do klienta i stragany.

Miasto było przepełnione. Konrad wiedział, że próżno byłoby szukać miejsca w karczmach, dlatego udał się wprost do Kartuskiego Dworu. Przebywał tam wcześniej, więc o nocleg był spokojny. Zresztą od mnichów otrzymał wierzchowca, winien go zatem zwrócić. Gorzej z pomysłem, co dalej. Zgłosić się do dowódcy wojskowego czy zaczekać z tym i wypocząwszy trochę, udać się znów do Feldstedów?

Dosiadł konia, by móc torować sobie nim drogę przez zatłoczony plac. Zamieszanie potęgowały przejeżdżające karety oraz grupa żołnierzy, która wytaczała działo z suto zdobionego złotem oraz rzeźbami wielkiego budynku zbrojowni. W ogóle widział wielu wojskowych. Gdzieś mignął mu też w tłumie preceptor, ale nie miał ochoty na pogawędkę z zarozumialcem. Konrad prychnął lekceważąco, bo stracił dla niego wszelki szacunek. Nauczyciel wielokrotnie odwoływał się z dumą do dokonań Juliusza Cezara i Aleksandra Wielkiego, kazał nawet brać z nich przykład, gdy tymczasem sam, ledwie pojawiły się kłopoty, czmychnął tchórzliwie za grube fortyfikacje. Jeśli uczyć, to najlepiej własnym przykładem, a nie fałszywym wizerunkiem.

Wkrótce minął Bramę Dzwonów i od ulicy Szerokiej wjechał na tył posesji kartuzów. W szopie zastał dwa wierzchowce, z których jeden był ewidentnie zdrożony i wygłodzony, bo zwierzę jasnej maści żarłocznie chrupało owies. W kącie leżało sfatygowane siodło. Ktoś musiał przybyć z daleka – domyślił się Konrad. Ściągnął kulbakę, po czym zaciekawiony ruszył do Kartuskiego Dworu. Przez okno oficyny widać było czeladnika Buthwena pilnującego pracy młodych uczniów. Chłopcy kryli cienką warstwą szkliwa gliniane kafle piecowe, a surowy jak zawsze Buthwen poganiał guzdrzących się uczniów, by czym prędzej pakowali wyroby do pieca. Konrad darował sobie pytania. Nie rzucił im nawet pozdrowienia, tylko szybkim krokiem przemierzył niewielkie podwórze.

Drzwi kamienicy były otwarte, więc wkroczył w wąski korytarz. W tylnej izbie, w której zarządca kamienicy kartuzów mistrz zduński Reichenbach załatwiał sprawy związane ze swym fachem, nie było nikogo. Z następnego pomieszczenia, kuchni, usłyszał dźwięki przestawianych naczyń i brzęk sztućców. Zapewne służąca pichciła posiłek. Nie zaglądając, przeszedł dalej, obok zamkniętej małej jadalni.

W sieni przy stole klęczała biała zakapturzona postać. Najwyraźniej zakonnik się modlił. Dziwne miejsce – zauważył Konrad. Co prawda przy bocznej ścianie, obok lustra w drewnianej ramie o roślinnych ornamentach stał na komodzie prosty drewniany krucyfiks z Jezusem w srebrze, jednak w Kartuskim Dworze mnisi odprawiali zazwyczaj modły w swoich pomieszczeniach na drugim piętrze. Poza tym kartuz zwrócony był w stronę szerokich, podwójnych drzwi.

Stukot obcasów butów Konrada o płyty posadzki sprawił, że kartuz się podniósł. Obróciwszy głowę, wbił spojrzenie w nadchodzącego. Młodzieniec rozpoznał mnicha. No jasne! Jakżeby inaczej… wścibski konwers Sebastian chciał mieć na wszystko baczenie.

– Grüß Gott8.

– Pochwalony – odpowiedział zdawkowo Konrad i skierował się ku schodom.

– Jak się udała przejażdżka? Dosyć krótka?

– Owszem, udana.

– Pewnie, odwiedziny w rodzinnych stronach zawsze są miłe i przyjemne.

Na wzmiankę o rodzinnych stronach i przyjemności Konrad się zjeżył.

– Tak. Przyjemność doprawdy niezwykła. Szwedzi byli tam prędzej i zabili kilku wieśniaków, dlatego uczestniczyłem w pogrzebie jednego z nich.

– A – stropił się na moment brat Sebastian, który w klasztorze pełnił rolę kucharza Domu Niższego, czyli braci świeckich. Zsunął kaptur, odsłaniając część ogolonej głowy. Zaraz jednak odzyskał rezon. – Przykre, wojna, ale tak to przecież w życiu bywa.

Konrad już wstępował na drewniany stopień. Zbędne indagacje zawsze budziły jego podenerwowanie, a dla nagabywania antypatycznego Sebastiana tym bardziej brakowało mu cierpliwości, dlatego rzucił przez ramię:

– W życiu bywa życie tracić? Piękna sentencja, godna Seneki. A nie jest tak, że święty Brunon nakazywał milczenie?

– Tak, tak – zgodził się pospiesznie zakonnik i ukląkł z atencją. Nie oderwał przy tym swych głęboko osadzonych szarych oczu od pleców Macholi wspinającego się na piętro.

Z salonu, wielkiej izby o dwu dużych oknach, wyjrzała Katarzyna Reichenbach, pulchna żona mistrza. Trzymała za rękę najmłodszą pociechę, ponaddwuletniego synka ubranego jak dorosły, w tani szary kaftanik, pończochy i buciki z klamerkami.

– Już z powrotem, panie Konradzie? – spytała.

– Dzień dobry. Owszem, wróciłem. Spotkałem się z ojcem i zdecydowaliśmy, że nie ma co siedzieć w zrujnowanym majątku…

– Mama! – Chłopczyk wyrwał się z uścisku. – Maaama.

– Przestań! – Pani Reichenbach znów złapała pociechę. –Zrujnowanym?

– Szwedzi.

– Och!

– Mamaaa! – Dziecko nie dawało spokoju.

– Pan wybaczy. Janek jest dziś wyjątkowo niespokojny. – Kobieta uderzyła lekko dłoń malca, na co ten rozbeczał się wniebogłosy.

– To może już pójdę. – Lament dziecka działał Konradowi na nerwy. W ogóle czuł rozdrażnienie. Wciąż nurtowało go, co ma ze sobą zrobić, jak pokierować swym losem. Wszedł na kolejne schody, a matka, próbując uspokoić chłopczyka, wskazywała mu wiszące na ścianie miedzioryty.

– Zobacz, tu Matka Boska, czyje to dzieło? Yyy, Schongauera, zdaje się. Ładna, prawda? Piękna Pani. A tu brodaty święty z lwem.

Druga grafika, kopersztych Albrechta Dürera Święty Hieronim w pracowni, musiała przypaść Jankowi do gustu, bo płacz ucichł.

Konrad stanął przed drzwiami pokoju, w którym zazwyczaj zatrzymywał się przeor. W odpowiedzi na swe pukanie usłyszał krótkie:

– Komm herein!9

Pomieszczenie nie było duże. W rogu znajdowało się proste łóżko, a pod oknem wychodzącym na ulicę Świętego Ducha stał zasłany dokumentami stół o rzeźbionych skromnie nogach. Przy nim, zwrócony tyłem do wchodzącego, siedział przeor klasztoru Raj Maryi ojciec Jan Udalryk Repf. Ostatnio wspominał o pogarszającym się wzroku, dlatego starał się w pełni korzystać z padającego na blat światła.

Przeor obrócił się. Jego dobrotliwe oblicze pod kapturem białej kukuli było wyraźnie zafrasowane, a kurze łapki głębsze niż zazwyczaj.

– Gelobt sei Jesus Christus10 – przywitał się młodzieniec.

– In Ewigkeit11, Konradzie. Dobrze, że jesteś.

– Miłe powitanie. – Młodzieniec się uśmiechnął.

Przeor nie zrewanżował się zadowoloną miną, tylko zgodnie ze swym zwyczajem wyraził przypuszczenie:

– Pewnie coś nie po twojej myśli w Macholnie?

– Jak zawsze trafnie ojciec odgaduje.

– Szwedzi?

– Zniszczyli Wyrzchowo, które miałem dziedziczyć, zabili kilku zagrodników.

– Świeć Panie nad ich duszami.

Dopiero teraz szlachcic zwrócił większą uwagę na siedzących po bokach stołu pozostałych mnichów. Obaj również byli w białych szatach przewidzianych dla zakonników kartuskich. Jednego znał bardzo dobrze. Wysoki, nawet siedząc na krześle, prokurator Bolman wsparł głowę na ręku i lustrował bacznie przybyłego. Na poważnej twarzy błąkał się cień uśmiechu. Przez ostatnie pół roku to właśnie przełożony Domu Niższego wyznaczał niepokornemu szlachcicowi zadania. Machola bez szemrania musiał sprzątać, pomagać w kuchni, rozwozić jedzenie i być na każde skinienie ojca Filipa Bolmana. Może właśnie wspominał swoje lekcje pokory udzielane Konradowi. Ten poczuł się na tyle nieswojo, że spojrzał na drugiego zakonnika. Wydatne kości policzkowe, wąski nos. Z twarzy wyzierało zmęczenie. To chyba on tu przyjechał – pomyślał młodzieniec.

– Poznaj ojca Étienne'a. Pojawił się u nas niedawno. – Przeor potwierdził domysły Konrada, a przedstawiony zakonnik skinął głową w kapturze.

– Loué soit Jésus Christ12.

– In Ewigkeit – odpowiedział Konrad. Nie znał francuskiego. Tylko rodowity kaszubski i polski, do tego niemiecki i sporo łaciny tłoczonej mu do głowy przez preceptora w domu i szlifowanej podczas pobytu w klasztorze.

– Mówiąc w wielkim skrócie – oznajmił przeor – brat Étienne przybył z Grande Chartreuse po jeden z dokumentów, a jak się okazuje, pismo zniknęło.

– Znowu kłopoty?

– Może gdzieś się po prostu zawieruszyło, tylko żeprzeszukaliśmy wszystkie kufry z aktami, które chroniąc przed Szwedami wywieźliśmy z Raju Maryi, i ani śladu. – Ojciec Repf wskazał dłonią piętrzące się pod ścianą skrzynie. – Reszta dokumentacji oraz księgi zgromadzone są w innych pokojach Dworu Kartuskiego. Wszystko sprawdzone.

– Pozwolisz, ojcze, że spytam, co to za dokument?

– Już tłumaczę. – Przeor najwyraźniej ożywił się na oznakę zainteresowania ze strony Konrada. Ściągnął nawet kaptur, odsłaniając ogoloną głowę. Pozostali mnisi, jak na komendę, uczynili to samo i ukazali swe łysiny. – Właściwym słowem byłaby receptura. Przepis na likier…

– Chodzi o alkohol? – wyrwał się szlachcic. – Kartuz z Francji przybył po formułę napitku?

– Zaczekaj. Pozwól wyjaśnić.

– Wybacz, ojcze. Już słucham.

– Dwadzieścia jeden lat temu obecny marszałek Francji François Annibal d’Estrées podarował kartuzji Vauvert w Paryżu recepturę eliksiru długowieczności.

– L’Élixir de longue vie13 – wtrącił się ojciec Étienne.

Przeor chrząknął na tak jawny objaw łamania kartuskiej zasady milczenia, a przynajmniej wtrącania się w rozmowę. Francuz pochylił kornie głowę. Skruszony nakrył ją zaraz kapturem kukuli.

– Tak – potwierdził ojciec Repf. – Elixir vitae. Eliksir życia. Formuła jest na tyle skomplikowana, że szukano pomocy w jej zastosowaniu. Jako że nasz ogrodnik pochodzi spod Dijon i wcześniej przebywał w paryskim klasztorze, to był znany tamtejszej wspólnocie ze swej botanicznej wiedzy i wielkich umiejętności w obchodzeniu się z roślinami. Zdecydowano się więc przysłać manuskrypt tutaj. Musisz też wiedzieć, że kiedyś brat Peter zajmował się także aptekarstwem. Razem z naszym kronikarzem ojcem Jerzym Melchiorem z Ornety badali tekst, by …

– Udało się…? – wyrwało się znów Konradowi i zanim jeszcze wypowiedział całe pytanie, zrozumiał jego niedorzeczność. Kartuzi Raju Maryi nie wytwarzali żadnego likieru.

– Skądże. Brat Peter mówił, że jest na najlepszej drodze do ukończenia zadania i zabierał się do destylacji. Jednak wkrótce nadeszła wojna i musiał przerwać pracę. Przewieźliśmy do Gdańska wszystkie wartościowe dokumenty i myślałem, że przepis na likier też, ale tutaj go nie ma.

– Ładny ambaras.

– Co powiedzą o nas mnisi z innych klasztorów… – Repf przerwał wypowiedź, bo chyba nie tym powinien był się martwić ze strony milczących na ogół współbraci. – Co o nas pomyślą – poprawił się.

– Mówił ojciec, że recepturę mieli kartuzi w Paryżu,gdy tymczasem ojciec Étienne przybył z Grande Chartreuse – zauważył przytomnie Konrad.

– Przeor macierzystej kartuzji prosi o udostępnienie przepisu, bo chcieliby sami się nim zająć.

– A kopii nie ma?

– Była, ale strawił ją pożar.

– I ta mikstura, której nikt jeszcze nie smakował, ma takie znaczenie dla zakonu?

– Nie pojmujesz. Woda życia!

– Przeor w to wierzy?

– To nie kwestia wiary.

– Więc pazerność? Za skosztowanie owego napoju wielu niewątpliwie oddałoby bardzo dużo. Doprawdy nie rozumiem teraz. – Najwyraźniej rozdrażnienie nie opuściło Konrada, bo jego pytania można było zinterpretować jako impertynencję. Mnich też to zaobserwował.

– Ech, pewnie nie masz dziś najlepszego samopoczucia. To widać. Skup się – rzekł tonem reprymendy. – Skoro może Bóg zsyła nam możliwość przedłużenia życia, by go wychwalać… Co tam nam! Wszystkim. Jaką wdzięczność zyska Bóg, gdy eliksir rzeczywiście będzie skuteczny. Jedni wyzdrowieją, inni pożyją dłużej. Wszystko na chwałę Pana.

– Może tak? – Konrad zamyślił się.

Przeor wpatrywał się w niego bacznie.

– Nosisz szablę – zauważył.

– Jak przystało na szlachcica – oznajmił dumnie Konrad, ale zaraz zrozumiał nietakt wobec osoby duchownej i wyjaśnił skromniej: – To broń mego ojca. Miałem iść do wojska.

– Jeszcze zdążysz. Odnalezienie przepisu jest ważniejsze.

– Skoro przeor tak uważa…

– Na pewno ci się opłaci. Może niepotrzebnie to mówię, może nie potrzebujesz takiej motywacji, ale wiedz, że potrafimy się odwdzięczyć. Kartuzi nie są zakonem żebraczym. Sami musimy się utrzymywać. Zauważyłeś, że mamy sporo posiadłości… – Duchowny zawiesił głos.

Konrad nastawił uszu. Jeszcze przed momentem gotów był krytykować materializm i interesowność, ale gdy mogły tyczyć się jego przyszłości, to zupełnie inna sprawa. Zachował się jak typowy przedstawiciel rodzaju ludzkiego.

– Tak?

– Więc pamiętaj, że gdy odnajdziesz recepturę, to możesz liczyć na wdzięczność zakonu. Możemy zaradzić twojej stracie. – Ojciec Repf celnie odwołał się do zamysłów młodzieńca, któremu zależało na zyskaniu majątku.

– Receptura to księga jakowaś? Czy dokument?

– Powiązane karty, bez okładek. Zapisane maczkiem.

– Nie można po prostu odtworzyć treści?

– Dużą część pewnie tak, lecz nie wszystkie składniki. Jest ich ponad setka. Zresztą skład to nie wszystko. Zapisano też dokładną instrukcję maceracji i destylacji.

– Aha.

– Czyli co, pewnie pomożesz?

– Naturalnie, ojcze – potwierdził szlachcic ochoczo. – Może wystarczy jednak jeszcze raz przejrzeć dokumenty, które są tutaj na miejscu?

– Myślę, że to próżny trud, ale tak zrobimy. Jeśli jednak dokument się nie odnajdzie, trzeba do Raju Maryi, do brata Petera. Miejmy nadzieję, że przepis został po prostu u niego.

– I tu wkraczam ja, jak rozumiem?

– Daj nam kilka godzin. Odpocznij. Jeśli receptury nie będzie, ruszysz do kartuzji.

– Jak sobie ojciec przeor życzy. Odpocznę albo znajdę zajęcie. Tymczasem z Bogiem – rzekł na odchodnym i szybko opuścił pokój.

Miał już plan. Podejdzie pod kamienicę Feldstedów i sprawdzi, czy może jego ukochana już wróciła. Z rozmachem otworzył drzwi. Skrzydło niemal przewróciło nachylonego brata Sebastiana. Zakonnik się cofnął, chybotliwie łapiąc równowagę.

Konrad mógłby się założyć, że konwers podsłuchiwał.

– I co? Jakaś ważna sprawa? – spytał zmieszany Sebastian.

– Trzeba milczeć. – Młodzieniec wzniósł mentorsko palec.

– No tak, tak.

*

Ilekroć Konrad wspomniał służącego Feldstedów, uderzał piętami boki wierzchowca, a ten ponaglony szybciej cwałował ku kartuzji.

Pod domem rodziny kupca na Ogarnej spędził kilka godzin. Przechadzał się powolnie, zaglądał w wyloty sąsiednich ulic, zatrzymywał przy przedprożach okolicznych kamienic, aż stracił cierpliwość i uderzył nerwowo kołatką w ozdobione wysublimowaną snycerką drzwi.

– Hm! – przywitał go służący w czarnej liberii ze złotymi nićmi. Już z wyrazu twarzy można było odczytać, iż doskonale wiedział, jaką niechęcią darzy młodzieńca kupiec Christian Feldsted. – A pan tu co?

Za takie powitanie szlachcica sługa powinien zarobić w gładko ogoloną gębę. Konrad powściągnął jednak swój temperament i powiedział spokojnie:

– Do Luizy.

– Pana nie ma w domu. – Lokaj jakby nie usłyszał młodzieńca.

– Luiza, mówię!

– Proszę nas nie nachodzić. Wiecie, panie, że nie jesteście mile widziani.

Ponad ramieniem służącego ujrzał w głębi sieni odzianą w białą suknię Dorotkę, młodszą siostrę Luizy. Życzliwa dziewczyna pokręciła przecząco jasnowłosą głową. Konrad zrozumiał. Nic się nie zmieniło. Jego ukochana wciąż była na zamku w Pokrzywnie.

– Dobra, dobra. – Młodzieniec się wycofał.

Zza pleców usłyszał jeszcze wypowiedziany półgębkiem komentarz odźwiernego:

– Ile razy trzeba odganiać natręta.

Za podobną odzywkę należałoby obić mu jeszcze plecy – stwierdził w duchu Konrad. Ale nic. Wytrzymam i to. Nie ma się co wdawać w awantury, bo tylko pogorszę sytuację  – myślał, zagłębiając się w kłębiący tłum na Długim Targu. Szedł strapiony, jakby nie widział ludzi, co stało się powodem kilku uwag ze strony trącanych.

Tymczasem w Kartuskim Dworze zakończono powtórne przeszukanie dokumentów.

– Jak mówiłem – oznajmił przeor – receptury nie ma. Czas porozmawiać z bratem Peterem.

Konrad zjadł co nieco śledzi, przegryzł chlebem, sięgnął ukradkiem po jedną z wódek pani Reichenbach, i wyruszył.

Słońce zniknęło już za linią gęstego lasu na zachodzie, kiedy zbliżył się z drugiej strony do zabudowań kartuskiego folwarku.

Część chat nosiła ślady bezrozumnej furii Szwedów sprzed dwóch tygodni. Powyrywane okiennice, zrujnowane ogrodzenia i spalone dachy. Pozbawione zwierząt obory i chlewy.

Zajrzał do dworku, by przywitać się krótko z zarządcą, panem Grabowskim. Nie musiał tego robić, ale chciał się wywiedzieć, czy coś wydarzyło się ostatnio w okolicy. Od milczących kartuzów niekoniecznie wiele usłyszy, a po prawdzie zżył się trochę z tym miejscem i ludźmi.

– Ho, ho! – rzekł swym donośnym głosem Grabowski na progu. – Pan Machola! Jakże się cieszę. Wywinął się pan z rąk Szwedów. Zapraszam. Może coś do zjedzenia? Halina! – Krępy zarządca w barwionym na zielono długim kaftanie zwrócił się do kobiety przy stole. – Spójrz, kto przyjechał.

– Tak? O, pan Machola! – Szczupła żona wstała z wyraźnym entuzjazmem. – Zapraszamy.

– Ja nie na długo – odrzekł Konrad, wchodząc.

Wszyscy usiedli przy szerokim blacie.

– Miło cię widzieć. – Grabowski utkwił w nim wzrok, gładząc czarnego wąsa. – Słyszeliśmy o brawurowej ucieczce. A potem już nic.

– Udało się zbiec łachudrom. – Młodzieniec machnął ręką. – Nie wszyscy mieli to szczęście.

– Prawda. Kilku wieśniaków pochowaliśmy przy naszym kościele, niektórzy opuścili folwark, a karczmarz na czas wojny wolał poszukać spokojniejszego miejsca. Udał się na południe. Do Torunia, albo gdzieś. Kto go tam wie.

– Od ostatniego czasu, mam nadzieję, spokój?

– Niby tak, tylko co to za sielanka, kiedy brak teraz rąk do pracy, a napraw mnóstwo. Przydałaby się nam siła Adama.

– Spotkałem go w Gdańsku. Zaciągnął się do wojska. Został nawet gefrajtrem i ma pod komendą dziesięciu żołnierzy.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

1 Czëc – (kasz.) słyszeć
2 Si iniquitates observaveris, Domine, Domine, quis sustinebit? – (łac.) Jeśli zachowasz pamięć o występkach, Panie, Panie, któż się ostoi? (Ps 130,3).
3 Debitum humani corporis sepeliendi officium fidelium more complentes, Deum… – (łac.) Wypełniając chrześcijański obowiązek, pogrzebania ze czcią ciała ludzkiego, z wiarą błagajmy Boga…
4 Requiem aeternam dona ei, Domine – (łac.) Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie.
5 Pulvis es et in pulverem reverteris… – (łac.) Prochem jesteś i w proch się obrócisz
6 Wie kannst du, Patrick! – (niem.) Jak możesz, Patryku!
7 Aber Vater… – (niem.) Ale ojcze…
8 Grüß Gott – (niem.) Niech będzie pochwalony…
9 Komm herein! – (niem.) Wejść!
10 Gelobt sei Jesus Christus – (niem.) Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
11 In Ewigkeit – (niem.) Na wieki wieków
12 Loué soit Jésus Christ – (franc.) Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus
13 L’Élixir de longue vie – (franc.) Eliksir długowieczności.

Sectio secunda

Dostępne w wersji pełnej

Sectio tertia

Dostępne w wersji pełnej

Sectio quarta

Dostępne w wersji pełnej

Sectio quinta

Dostępne w wersji pełnej

Sectio sexta

Dostępne w wersji pełnej

Sectio septima

Dostępne w wersji pełnej

Sectio octava

Dostępne w wersji pełnej

Sectio nona

Dostępne w wersji pełnej

Sectio decima

Dostępne w wersji pełnej

Posłowie

Dostępne w wersji pełnej

Szablą i rapierem

ISBN: 978-83-8313-339-3

© Mariusz W. Kliszewski i Wydawnictwo Novae Res 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Paweł Pomianek

KOREKTA: Emil Melerski

OKŁADKA: Izabela Surdykowska-Jurek

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Zaczytani sp. z o.o. sp. k.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Publikacja dofinansowana przez stypendium kulturalne Burmistrza Kartuz.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk