Bez. Ballada o Joannie i Władku z jurajskiej doliny - Andrzej Muszyński - ebook

Bez. Ballada o Joannie i Władku z jurajskiej doliny ebook

Andrzej Muszyński

3,7

Opis

Rodzinny dramat w krajobrazie podkrakowskiej wsi, skrytej w cieniu mrocznej jurajskiej doliny

Ona i on. Niespełnione marzenia, wciąż żywe tęsknoty i wspólna pamięć codziennie zasypująca ich furą niesegregowanych śmieci. Przejmująco autentyczna opowieść o bezpłodności, współczesności i pokoleniu dzisiejszych trzydziesto-, czterdziestolatków.

„– Zmiany w psychice bezpłodnych porównuje się do następstw stresu bojowego, choroby nowotworowej. A wie pani, jakie są następstwa tego następstwa?

– Już dość, proszę. Pani nas zniszczy”. (fragment książki)

Andrzej Muszyński nie idzie na kompromisy. W swojej najnowszej powieści podejmuje tematy ważne i niewygodne, dotąd w polskiej literaturze omijane. Własnym, wyjątkowym, szorstkim, poetyckim językiem opowiada o bezpłodności, aborcji, in vitro, depresji. Nie ucieka, nikogo nie udaje, mierzy się z rzeczywistością. I tego samego wymaga od swoich bohaterów.

„To nie jest kolejna powieść o pięknie prowincji, uroku sielskiego życia na wsi i naiwnie widzianych «peryferiów». Bez to opowieść pełna emocji i – jak to w balladzie bywa – odrobinę zdradziecka, którą trzeba czytać uważnie, smakować. Chyba że się zachłannie ją połknie jednego dnia. Jak najlepszy serial, od którego nie można się uwolnić. Przepisów na lekturę książki Muszyńskiego jest wiele, ale najważniejsze, by zacząć go czytać. Bo to wybitny pisarz”. Wojciech Szot, zdaniemszota.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 228

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (15 ocen)
5
6
1
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opieka redakcyjna: PIOTR TOMZA
Redakcja: EWELINA KOROSTYŃSKA
Korekta: JACEK BŁACH, KAMIL BOGUSIEWICZ, MAŁGORZATA WÓJCIK
Projekt okładki i stron tytułowych: RAFAŁ KUCHARCZUK
Redaktor techniczny: ROBERT GĘBUŚ
© Copyright by Andrzej Muszyński © Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2020
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-08-07146-5
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 e-mail: [email protected] Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
Konwersja: eLitera s.c.

Ponieważ Pan zamknął mi łono, abym nie rodziła,zbliż się do mojej niewolnicy;może z niej będę miała dzieci.

Sara do Abrahama, Rdz 16,2[Biblia Tysiąclecia]

I

Kiedy Władek budzi się i otwiera oczy, to jeszcze długo widzi wieżę ze snu, na którą wspina się i w której się gubi. Wstaje i – jak co dzień od dwudziestu lat – powtarza w myślach, że wypowiedziane słowa są jak fiala, którą trzeba się piąć do końca życia. Myje twarz lodowatą wodą, zakręca kran i z bólem w pachwinach wkłada do umywalki najpierw lewą, a po niej prawą nogę, bo z chłodnymi stopami fajniej zacząć dzień. Zakręca kran i wyciera je szorstkim tęczowym ręcznikiem. Dziś się nie goli. Idzie do kuchni, tam śpi Joanna. Rozpala w piecu smolnymi trzaskami i gazetą z Kaczyńskim na czołówce, po czym ustawia na blasze czerwony czajnik napełniony wodą ze źródła Pióro. Joanna przewraca się na drugi bok i odsłania spod kołdry mydlanoszarą połać prawego uda. Władek bierze głęboki wdech, wsuwa na gołe stopy góralskie papcie z dziurkami i rozpoczyna obchód. Schody skrzypią, pierwsze piętro: cztery pokoje. Wchodzi do pierwszego, odpowietrza grzejniki i lekko je podkręca, na trójkę, bo noce jeszcze wychładzają dom. Otwiera drzwi do kolejnego – tam na półkach leżą zakurzone i przewilgłe książki. Albo nawet przemarznięte, nieprzyjemne w dotyku. Wyjmuje pierwszą z brzegu i przypomina sobie fragment dziennika Máraia, w którym w czasie wojny autor wspomina minione dolce vita – pobudka, sok z cytrusów przyniesiony przez pokojówkę, godzinna lektura, potem tenis, łaźnia, wieczorne wino z przyjaciółmi na mieście – i Władek roznieca w sobie myśl, by choć raz spróbować tak pożyć. Grzejniki burczą. Może skupić się na drugim wyciągu. Tyle razy sobie wyobrażał – kiedyś, gdy te schody spróchnieją i runą, będę wspinał się jak alpiniści, pustym kuluarem własnego domu. Drugie piętro: trzy pokoje. Puste izby nasiąkają tą samą wonią co mieszkania starych ludzi. Tam jest magazyn. Czyli to wszystko, co najmniej potrzebne, a już na pewno mniej niż zgromadzone piętro niżej. Stare pierzyny z pierzem dartym przez Kubową z Brodła, koc podziurawiony przez mole, stosy poduszek, sflaczałe piłki, sidła starych pasków, worek z przeterminowanymi lekami, połamane krzesła po wiejskiej zabawie ustawione w kręgu, warcaby, szafki bez pleców, okopcone gąsiory niczym drzemiące wulkany, aorty zielonych butelek, a wszystko już zaklinowane, zacementowane kurzem, wyglazurowane światłem, nie do ruszenia. Tam Władek podkręca grzejnik o stopień, góra dwa. Chwyta za klamkę sąsiedniego pokoiku, klamka odpada. I już planuje zejść, już stawia stopę na schodach, ale któryś z chochołów czuwających nad tą okolicą szepcze mu, żeby wstąpił na strych. I Władek już wie. Już wie i przeklina pod nosem, gdy otwiera właz, wysuwa schodki, których nóżki pogłębiają dziury w sosnowych klepkach, że potwierdzą się najgorsze przypuszczenia – to nie jest ciemność, jaka należy się strychom, to jest światło dogasającej gwiazdy: Władek wychyla głowę i widzi zapaloną żarówkę mrugającą jak Betelgeza. Naciska pstryczek, wyłączając światło, i postanawia nie przyznać się Joannie, że wczoraj zapomniał je zgasić – w ostatnim miesiącu ledwo udało im się pokryć wyrównanie za prąd. I wtedy – jak niemal codziennie – korytarzami, rurami, prześwitami docierają z dołu resztki słów:

– Czy m daje e łeś zgasi atło? – I zaraz po tym: – Chyba w piec asło, ja piernicz. – Władek zrzuca odpowiedź jak kamień w przepaść: – Zaraz, w dupę! – Ona z dołu: – Co mówisz?! W górę?! – Władek jest już kondygnację niżej i uspokaja ją: – Już idę, już idę!

No i przygasło. Władziu otwiera ocynkowane drzwiczki pieca i prycha do środka jak w watrę. Jak dobrze, że kończy się zima. Ogień chwyta się rozłupanych polan i blacha pokryta rdzą w odcieniu malowideł z Lascaux leciutko brzęczy. Władek przeciera rdzę papierem ściernym. W rogu stoi kuchenka na gaz, ale nie ściąga się zduna spod Ustrzyk, żeby fajerki milczały. Joanna podnosi się na chwilę z łóżka i podsuwa poduszkę pod lędźwie. Od parunastu lat śpi w kuchni, tak woli. On w pokoju obok. Władek wychodzi, starannie domyka drzwi do kuchni, a i tak dołem, szparą, na której zjadł zęby cały stolarski cech, wieje pozimek, jak mówią tu na przenikliwy, suchy wiatr, który wymiata spod domów jesienny szmelc.

Kotłownia. To chlew, nie kotłownia, prawdę mówiąc, jojczy w myślach Władek. Tak, z roku na rok jest tam coraz nędzniej, zbyt wilgotno. Nigdy nie wykończyli piwnicy, brakuje wylewek. Deski na hałdzie węgla, pęknięta na pół miednica, pordzewiałe krany, stare gąbki, wyblakły papier, który ciągnie światło jak wodę. Komin – lepiej nie mówić. Który kominiarz podpisze kwit niezbędny do ubezpieczenia? Każdy. Za stówę albo dwie. Przynajmniej w tej dolinie. Władek sapie, wsypując do podajnika paliwo, dzięki któremu przeżyli kolejną zimę, zbija pogrzebaczem spiekliny i oblicza, że ostatni raz czyścił podajnik ze dwa tygodnie temu, a więc to już tydzień zwłoki, według tego, co głosi instrukcja, tydzień podwyższonego ryzyka, że urządzenie, które jeszcze spłacają w ratach, padnie. Spłukuje długo szadź z dłoni, szoruje paznokcie i dręczy go myśl: Jak starzy samotni ludzie ogrzewają domy? Jak długo tak można? Przypomina sobie fotografie z pracy Joanny: stara drewniana chałupa gdzieś na zboczu, w głębi beskidzkiego lasu, podtopiona błotem, w środku staruszka, która przez dwie, trzy godziny pali chrustem w starej kozie, a na kredensie i tak pojawia się szron.

– Widzisz, nie musiałbyś dziś tracić urlopu na mnie – Joanna tak wita go w kuchni, ale na piecu gwiżdże imbryk, a to zawsze dobra riposta. Władek zalewa do pełna miedziany dzbanek liściastej sagi i cicho, najciszej jak można pyta:

– Skąd ty masz jeszcze na to siły? Może jak wrócisz do pracy, to się polepszy.

– A może nie wrócę, co!?

Władek, dokładając do pieca z zydelka, nie może sobie przypomnieć, kiedy tak ostatnio wrzasnęła.

– Pstryk – mówi Joanna, markując palcami ruch, po którym zwykle wydobywa się ten dźwięk, bo mokry kciuk ślizga się na opuszku środkowego. – Irminka i Antoni. Irminka i Antoni. Gdzieście poszli? Widzisz ich? – mówi, patrząc na Władka, jakby rzeczywiście oczekiwała odpowiedzi. Władek spuszcza głowę.

Joanna patrzy wskroś niego, tak że Władek szuka jej spojrzenia gdzieś w splocie słonecznym, tak namacalne mu się wydaje. Pyta go, jakby nigdy nic: – Słuchaj, nie przeniósłbyś tego dużego telewizora od siebie do kuchni? My mamy w ogóle teraz HBO? – Masa wyposzczonego zimą światła tłoczy się przez szybę, przenika przez pustacie w firance, rysując jej cieniem na czole grafikę jak znak towarowy. Rude, drobno kręcone włosy Joanny sterczą we wszystkie strony.

– Idź na górę, otwórz okna. Pewnie zapomniałeś.

– Na którym piętrze?

– W dachu.

– Co?!

– To co się głupio pytasz. Trzeba ten dom wywietrzyć.

Do kuchni wchodzi zaspany Alojz Trzeci i wskakuje na mącznobiały brzuch Joanny. Władek podaje jej do łóżka dwie kromki czarnego chleba z białym serem. Po raz kolejny wspina się na pierwsze piętro. Wypycha lewe skrzydło okna, potem prawe i zaciąga się wonią pierwszego tej wiosny prania. Opiera łokcie o parapet i odpala papierosa.

Gdy się tu przeprowadził, nie potrafił wysiedzieć długo w oknie jak wiejskie ludzie. Dziś jest inaczej. Niektórym wydaje się, że na takim zadupiu to ziemia, kurz czynią człowieka po latach nieco mniej zadbanym. A przecież to tylko brak charakteryzacji, silniejsze wiatry, połamane rekwizyty, zbyt duża scena, na której każda próba przed wiecznie odkładaną premierą wypada niewiarygodnie. Po prostu dłużej się na wszystko czeka, a przyroda wykorzystuje każdy przestój, pragnąc nas w swoim rozwiązłym łonie. Wzrok Władka zsunął się na buty. Trzy razy widziały szewca. Kupił to wszystko od obwoźnego hurtownika, który dwa razy na miesiąc zjeżdżał w dolinę z szeleszczącą przyczepą, wykręcał pod kościołem piruet i dawał czas narodowi, który rozprawiał się z kreszowymi mecyjami z Tuszyna, wyrywając sobie z rąk te najjaskrawsze.

Próbował sobie przypomnieć, co miał na sobie, gdy przyjechał tu po raz pierwszy pekaesem z Krakowa późnym latem dziewięćdziesiątego trzeciego. Joanna długo wstydziła się go zabrać w to miejsce. Był wtedy bez bagażu, w zasadzie bez niczego, bo przecież jechał na rendez-vous, prócz skórzanej marynarki na kolanach, która błękitniała tym bardziej, im wyżej pojazd wspinał się na jurajską wierzchowinę, jakby Władek trzymał na kolanach skrawek nieba. Autobus był prawie pusty. W czerwonej sklejce na oparciu ktoś wyciął swastykę. W niedzielę między miastem a wsiami nie było ruchu. Ludzie chodzili do kościoła albo siedzieli w ogródkach. W co drugim obejściu puszczali w powietrze balony. Musiał trwać jakiś festyn albo odpust. Wóz zatrzymał się jeszcze na chwilę przy głównej drodze, tuż przed skrętem w dolinę, bo tam wysiadały podróżujące na przedzie kobieta z wnuczką, które potem bez końca wyciągały jakieś toboły z bagażnika. Oczywiście kierowca wykorzystał ten przestój na papierosa. Władek też wyskoczył na zewnątrz.

– A pan, gdzie pan? – zapytał szofer.

– To znaczy dokąd?

– No taa, gdzie pan?

– W dolinę, prawie na sam koniec. – Władek wskazał palcem na symetryczne „V” w pejzażu.

– Panie, zimą pan stamtąd nie wyjedziesz. Ile my się tam razy nabuksowali. A jak elektryka siądzie, to amen. W jaskini jaśniej.

Szofer z kiepem w ustach podciągnął mocno pasek, unosząc się na palcach, i wsiadł za kierownicę.

Władek, wpatrzony w okno, badał wzrokiem to wcięcie w ziemi, ten rów, raczej maryjny, a nie mariański: radio zaczęło charczeć, padł RMF, łapało tylko rozgłośnię z Torunia. Maszyna toczyła się pewnie na dno jak ci wszyscy przybysze, którzy z początku wygrażali palcem, a potem kończyli tak samo, ryjąc kamieniem w pniach rozpaczliwe wiadomości, gubiąc swetry i rękawiczki, które wiszą tu na gałęziach jak w domu wariatów.

Zadarł głowę, niebo pociemniało. Dziesiątki balonów, jeden przy drugim, wznosiły się ku pierzastym chmurom, które układały się między zielonkawym niebem w pasy jak na skórce arbuza. Nagle poczuł, jakby ktoś zarzucił na wóz wielką szmatę, ale to była tylko najmłodsza warstwa geologiczna tej doliny: wieczny cień. Władek wysiadł, zostały mu już ze trzy minuty spaceru pod obrośnięty mołdawską winoroślą ceglany dom Joanny. Na środku drogi gryzły się koty. Przy płocie siedzieli w kaszkietach starcy, ławnicy – tak nazwał ich Władek i mógł być pewny, że kiedy tylko zobaczą jego plecy, zsieką go słowami. Wsadził w usta miętówkę, otworzył furtkę i wszedł po niskich schodach pod drzwi z wypisanymi kredą literami K + M + B. Nawet nie zdążył zapukać. Joanna stała już po drugiej stronie, unosząc się na palcach do judasza. Była kwiecista i pszczela. Nawet jej głos już go nie zrażał. Władek dostrzegł w niej prostotę wiejskich kobiet, którą tylko uwydatnia wrodzona pasja do kultury. Woń cytrusowych perfum mieszała się z zapachem przejrzałych jabłek.

 – Gdzie starzy? – zapytał.

– W ogrodzie. Ale chodźmy najpierw do mnie.

Władek upajał się nieznaną mu syntezą: otwartości doprowadzonej na skraj bezwstydu, okiełznanej harcerską formacją. Joanna przekręciła kluczyk w drzwiach do swojego pokoju. Z ogrodu, jak zza góry, z rzadka podrywały się huczki śmiechu. Pod oknem gęstniała niedziela.

Władek opłukał twarz i starannie wymył ręce mydłem. Potem poszli do sadu, wybujałego, ale niezbyt rozległego, bo z dna doliny wyrastało tu strome urwisko, pod którym siedzieli czerwoni od procentów i lata, rozchełstani i spoceni krewni Joanny, na środku, jak basza, Marek, jej ojciec. Oświetlało go słońce, przywilej w tej dolinie – wąski pasek działki znajdował się dokładnie w miejscu, do którego ześlizgiwały się promienie z przełęczy w długim grzbiecie: Marek zawsze chwalił się nowym gościom, że nieruchomość jest dzięki temu ze trzy razy więcej warta niż sąsiednie. Na stoliku turystycznym, którego nogi tonęły w kępach szczawiu, stały butelki z piwem, szklanki w rosyjskich koszyczkach i ciasto drożdżowe. Starsza siostra Joanny leżała na brzuchu, z rozpiętym stanikiem, pośród zbełtanych traw, z których wystawały tylko maszty pociągających łydek. Pod pniem, prawie zakryty trawą, stał magnetofon, lecz nie wydobywały się z niego żadne dźwięki.

Przywitali go jak swojego, ale bezceremonialnie, inaczej niż w jego klanie. Usłyszał wyraźne „psst”: Marek otworzył mu EB. W sadzie siedzieli jeszcze jacyś ludzie. Władek rozgościł się w rybackim krześle z miejscem na butelkę w oparciu i zsunął buty. Postawił gołe stopy na chłodnej ziemi i lekko zakręciło mu się w głowie. Ojciec Joanny gawędził o Babiej Górze, nie tamtej w Beskidach, a tej jurajskiej, nieopodal, którą parę miesięcy wcześniej spowiła największa tajemnica w dziejach doliny. Władek już sporo o tym słyszał – trudno było nie słyszeć. Cała Polska słyszała. Czternastego stycznia 1993 roku parę minut przed dziewiętnastą oglądali w gościnnym serial Pokolenia. Marek nadawał:

– Nie, najpierw błysk, ale tak sakramencki, że... o, jak patrzę teraz na Aśkę, to jak w rentgenie, czaszkę jej było widać, jak słowo daję. A potem huk i za chwilę jak jebło drugi raz, to inom się obejrzał, a na dach i podwórko zaczęły lecieć kamienie, Jezus Maria! I zgasło światło. W całym domu. Wychodzę na wieś, cisza. Wszystkie zwierzęta cicho. Myślę se: zabite. Słyszę za chwilę, ktoś leci z latarką. Maniek, pytam się, dokąd. Mówią, że to na Babiej, że jakieś kule ogniste rąbnęły, jak meteory, lecę za nimi. Smród, nie zapomnę tego smrodu. I napisali ostatnio w gazecie – Marek wskazał palcem na leżący na krześle miesięcznik o zjawiskach paranormalnych – że to nie mogło być z tej Ziemi. A ja się pytam, a po co dzień później przyjechało tu wojsko i nikogo nie dopuszczali? Nawet naukowców, nikogo!

Tak, rozbłysk był widoczny na krakowskim Rynku, a nawet na szczytach Beskidów. Wapienny szczyt skruszyło w pył, a do tego podobno trzeba stu kilogramów trotylu.

Marek grzązł w temacie i nikt nie śmiał mu przerwać. Gdy w dolinie pojawili się pierwsi dziennikarze, on nie spał od paru dni. Już wiedział, że to statek obcych, a oczywistość ich istnienia podkreślał, wykonując nad głową rozłożysty, teatralny ruch ręką.

– Idę kiedyś zimą o piątej na autobus do roboty, patrzę, a tam fuuuch po niebie! Zygzakiem. I nagle stoi w miejscu, jak gwiazda. I za chwilę znów: fuch!

– Tato, bo cię kiedyś zabiorą – żachnęła się Joanna.

– No i niech zabierają. A jak wyjaśnić to, że zaraz po tym zdarzeniu we wsi urodziło się tyle trojaczków? No jak? Trzeba się wam śpieszyć! Może i wam się tak poszczęści – Marek przypił jowialnie do Władka.

– Tato, przestań już. – Joanna się chyba lekko zawstydziła, według tutejszych norm była już starą panną.

Marek ciągnął temat coraz fantastyczniej. Nie dopuszczał matki Joanny do głosu. Coś nie pozwalało mu trwać wiernie przy faktach, które beznadziejnie odbierały opowieści tajemnicę. Gdy tylko odnalazł w kimś słuchacza, testował jego wytrzymałość, przywołując coraz bardziej nieprawdopodobne sceny, stawał na tylnym kole opowieści, ruszał z piskiem i próba powstrzymania go wydawała się samobójstwem. Jakoś nikomu to nie przeszkadzało, a już na pewno nie Władkowi – wreszcie po latach udręki odnalazł miejsce, w którym można pozwolić sobie na niewierność słowu, na swoją świętą wersję, na bezkarne pitolenie. Odpalił kolejnego papierosa. W tej rodzinie palili chyba wszyscy i nikt nie truł, by rzucić. Władek poczuł, że tutaj robi się swoje bez ucieczki w samotność. Wolność wydawała się pozbawiona jakiegokolwiek ryzyka.

Zbliżał się wieczór i upał jak na gwizdek zamienił się w ziąb. Wszyscy sięgnęli po wiszące na oparciach swetry, a potem przenieśli się do środka. W izbie zrobiło się duszno i ciasno. Przypalona słońcem skóra wydzielała smolistą woń końca lata. Siostra Joanny, w kusych dżinsowych spodenkach, siedziała na parapecie i patrzała w dal. Jej splecione pomarańczowe nogi zdawały się przywierać do granitu niczym modelina. Magnetofon Joanny stał już na szafie.

A głos? Gdzie podział się dźwięk? Dlaczego obrazy utrwalają się w nas jak zawerniksowane, a dźwięk się zniekształca albo po prostu zanika, jakby pamięć podlegała powszechnym prawom fizyki? Władek próbuje wyłowić choć jedno słowo. Jest tylko twarz matki Joanny, wystający matce spod bluzki rąbek kremowego stanika, tłuste dłonie, którymi szermiersko wymachuje, jak gdyby rysując paznokciami po oddzielającym ich od siebie szkle, widocznym tylko dla Władka; jej głęboko osadzone, wąsko rozstawione oczy oddalają się i zbliżają, drążą go wzrokiem z siłą udaru zagęszczarki do gruntu. Nagle podrażniło go to, drasnęło miłą wizję. Postanowił, że przejdzie się pod Chochołowe Skały. Oczywiście tu nikt niczego mu nie bronił. Upatrzył sobie ostatni oświetlony spłacheć zbocza i wbiegł tam zdyszany.

Władek potrafi odtworzyć dziś każdy krok, cień, odcień. Brat Jakub z Czernej powiedział mu kiedyś, że w poszukiwaniu utraconego spokoju nie należy się wysilać. Trzeba tylko powoli odnaleźć w pamięci scenę, ten moment, w którym ostatnio czuliśmy się zwyczajnie, i zacząć wszystko od nowa, od tamtej chwili.

A w tamtej chwili, na górze, pod ostańcami trwał jeszcze dzień, dołem cień zamieniał się powoli w noc i spełzał ku Wiśle niczym czarny lodowiec. Władek brnął w wyprażonych słońcem trawach. Niżej, w półmroku, dostrzegł bawiące się dzieci – grupka parunastu gagatków wbiegała ile tchu do określonego punktu na stromiźnie, podczas gdy druga zgraja, na przeciwległym zboczu, pędziła w dół do strumienia, jakby to rozkołysana gargantuiczna rynna doliny rzucała nimi z jednej strony na drugą. I tak co wieczór.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki